Irena Krajewska „Lala”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Krajewska, z domu Krawczak.

  • Kiedy i gdzie się pani urodziła?


20 stycznia 1927 roku w Warszawie.

  • Kim byli pani rodzice?


Kochani moi rodzice, mama nie pracowała, ojciec był pracownikiem państwowym. Utrzymywał całą rodzinę, pracując sam, zresztą jak w większości rodzin. Pensja wystarczała na utrzymanie rodziny.

  • Jak się nazywali rodzice?


Mama Sabina z domu Górska, ojciec Józef [Krawczak].

  • I była pani jedyną córką?


Jedyną córką najstarszą, ukochaną. Wiedziałam, że jestem kochana, szczególnie przez ojca, od urodzenia. Miałam dwóch młodszych braci. Starszy był tylko o rok młodszy ode mnie, ten który brał udział w Powstaniu.

  • Jak mieli na imię bracia?


Brat Ryszard [Krawczak „Saturn”].

  • Brał udział w Powstaniu.


Brał udział w Powstaniu. Znam tylko jego pseudonim, „Saturn”, natomiast szczegółów, gdzie, co, pomogło mi trochę muzeum, które gdzieś tam się doszukało, i mniej więcej… Wiedziałam, w którym rejonie walczy, wiedziałam, bo w czasie Powstania nawet nawiązałam z nim kontakt. To była Kredytowa, plac Dąbrowskiego, ten rejon w czasie Powstania. No i tuż po zawieszeniu działań skontaktowałam się z nim. Po prostu poleciałam na Kredytową i zastałam go żywego, szykującego się do pójścia do niewoli.

  • Do Powstania oczywiście dojdziemy, ale chciałabym jeszcze sięgnąć po pani najstarsze wspomnienia. Chciałam zapytać jeszcze, po pierwsze, o imię młodszego brata.


Młodszy Władysław.

  • W którym roku się urodził?


Urodził się w 1933 roku. Jak się wojna zaczęła, to miał sześć lat.

  • No tak, w Powstaniu miał dopiero jedenaście lat, więc nie mógł walczyć.


Tak.

  • Zanim wybuchła wojna, pani jeszcze zdążyła przed wojną pójść do szkoły. Do jakiej szkoły pani chodziła?


O tak, to były moje najpiękniejsze lata, które się skończyły 1 września 1939 roku. I te lata właśnie, te pierwsze lata, które przypadły na okres przed wojną, to były najpiękniejsze, najpiękniejsze. Chodziłam do szkoły, która mieściła się na placu Narutowicza. To był drewniany budynek. Miałam blisko.

  • Gdzie państwo mieszkali?


Na ulicy Wawelskiej, na Ochocie.

  • Szkoła drewniana.


Szkoła drewniana, ukochana szkoła. Chodziłam do niej bardzo chętnie. Miałam koleżankę nierozłączną.

  • Jak się nazywała?


Nazywała się Helenka Garbowska. Mieszkała w pobliżu i byłyśmy nierozłączne. Razem siedziałyśmy no i ciągle gadałyśmy. Wspomnę o szkole. Szkoła była kochana. Kochana nasza wychowawczyni, pani Jadwiga Wojciechowska. Mieszkała w Pyrach, dojeżdżała codziennie do szkoły ciuchcią grójecką i tramwajem. I my dziewczynki, które ją bardzo lubiłyśmy, wychodziłyśmy na przystanek po nią, oczekiwałyśmy i razem. Bardzo miło wspominam swoją szkołę, bardzo.

  • Czy pamięta pani dyrekcję szkoły?


Dyrekcję nie, ale pamiętam nazwiska różnych nauczycieli. Pan Szczytowski, pani Machnowska, pan Borecki (nie pamiętam imion), wspaniali nauczyciele, lubiani. Woźny, nie pamiętam, jak [się nazywał], gonił chłopaków, rozdawał biednym dzieciom codziennie przed szkołą z kosza wiklinowego śniadania drugie. Otóż co zamożniejsze rodziny rano przynosiły kanapki zapakowane w papier do kosza woźnego i które dziecko było głodne, potrzebowało – do woźnego po kanapki. Coś wspaniałego. To było chyba tylko w naszej szkole. Cudowna szkoła.

  • Tak, nie słyszałam o takiej inicjatywie.


Tak, taka akcja była, pamiętam doskonale. Dużo rzeczy pamiętam z tego okresu.

  • Ile klas skończyła pani przed wojną?


Przed wojną, przed samą wojną to chyba tylko pięć. W wieku dwunastu lat to chyba byłam w piątej klasie. Uczyłam się nieźle, bo od rodziców dostałam zegarek. Byłam jedyną w szkole uczennicą, która miała prawdziwy zegarek. To był dla mnie taki skarb.

  • To była jakaś nagroda od rodziców czy prezent?


Tak. Z dedykacją na kopercie za dobrą naukę. Rok chyba 1938.

  • Ma pani jeszcze ten zegarek?


Nie, straciłam go w Powstanie. Mam tu zdjęcie całej rodziny, gdzie mam ten zegarek jako dowód.

  • Może zrobimy zdjęcie zdjęcia po nagraniu.


Tak, szczególnie jedno trochę tłumaczy, dlaczego mam pseudonim „Lala”.

  • Tak, to proszę powiedzieć.


Wtedy kiedy kazano nam przybrać sobie jakiś pseudonim…

  • To było w czasie konspiracji?


Tuż przed Powstaniem, tak. Ja dosyć późno byłam zaprzysiężona, nawet musiałam i chciałam, bo za dużo wiedziałam. W naszym domu, jeżeli jesteśmy przy Powstaniu i przed, w naszym domu odbywały się tak zwane odprawy. Parę osób, jakieś dyrektywy, jakieś wskazówki, krótkie spotkanie, oczywiście w najgłębszej tajemnicy. Ja o tym wiedziałam.

  • Czyli oboje rodzice byli w konspiracji czy tylko tata?


Nie, nie, tylko ojciec. Przypuszczam, że jak wrócił z niewoli i zawiązał się związek ZWZ, Związek Walki Zbrojnej, to chyba już wtedy się zaangażował, ale na to nie mam dowodu. Myśmy tylko się domyślali. No potem, jak w 1942 roku powstała Armia Krajowa, no to już oczywiście, że tak, już działał.

  • W takim razie wróćmy do początku, do wybuchu wojny. Tata był powołany?


Tak, tak. Ojca pożegnaliśmy w końcu lipca, może to było 29 lipca, nie, co ja gadam, sierpnia, nie lipca […]. Dzieciaki płakały, płakaliśmy: „Tatusiu, wróć z wojny. Tatusiu, wróć z tej wojny”. Ojciec zostawił żonę w ciąży i nas, trójkę dzieci. Dostał kartę powołania. Był rezerwistą, był wachmistrzem, służył kiedyś w kawalerii, rozkochany w kawalerii. Był bardzo przydatny. Urodzony w 1902 roku, miał trzydzieści siedem lat, wyszkolony żołnierz. Zostaliśmy sami z mamą. 1 września już byłam w piątej klasie, miałam dwanaście lat, brat jedenaście, poszliśmy do szkoły. I tego dnia spadły na Warszawę pierwsze bomby, pamiętam, na Ochocie gdzieś. No i potem wiadomo, że stolica była przede wszystkim atakowana przez Niemców. Bombardowania były straszne, baliśmy się. Baliśmy się jeszcze i z tego powodu, że zabrakło żywności i kobiety między nalotami zostawiały dzieci i ustawiały się w ogonku, bo to były ogonki niestety, po jakieś pieczywo, najczęściej. Była gdzieś piekarnia. I Niemcy, to nie były już bombowce, tylko myśliwskie samoloty, obniżali pułap i strzelali z samolotów do tych kobiet. Myśmy o tym wiedzieli. No i niełatwo sobie wyobrazić, jak się baliśmy, czy ta mama wróci, czy nie. Tak się zaczęła okupacja.

  • Powiedziała pani, że mam jeszcze była w ciąży.


Tak, tak. O czym myśmy nie wiedzieli, bo skądże. Braciszek trzeci, Andrzej, który w tej chwili ma osiemdziesiąt cztery lata, urodził się 6 marca w pierwszy rok okupacji. Jak na urągowisko, ta pierwsza wojenna zima była bardzo sroga. Ludzie do ostatniej chwili łudzili się, że nie dojdzie do wojny. Nie zdążyli zrobić zapasów, brakowało wszystkiego, węgla. Myśmy mieli jakieś zapasy, no bo [w mieszkaniu] nie było centralnego ogrzewania. W ogóle Warszawa miała w mieszkaniach piece, w szkołach to samo, paliło się węglem, koksem. Tego opału brak. Zaczęło brakować żywności. Niemcy wkrótce wprowadzili kartki, ale te racje były absolutnie… były na granicy przeżycia. Pozbawiono nas cennych artykułów, cukru, tłuszczu, masła, wszystkiego, wszystkiego. Owszem, to można było zdobyć, jak w każdych czasach, ale za ogromne pieniądze. Skąd je brać?

  • Jak mama sobie radziła z tym wszystkim?


Do przyjścia, do powrotu ojca jakoś tam, no bo to była, jakoś przetrwaliśmy aż do poddania się Warszawy przez ten wrzesień. Jakoś tam radzili sobie ludzie. No dzielili się żywnością. Zorganizowano jakieś dla dzieci posiłki. No jakoś ta ludność przeżyła. Potem wróciliśmy. Potem oczekiwaliśmy powrotu ojca, czy wróci czy nie wróci. Wieści były straszne, że tam wojska rozbite, nikt. W ogóle straszne. Nie wiem jakbyśmy w ogóle żyli gdyby ojciec nie wrócił. Wrócił mniej więcej w połowie października. I okazuje się wrócił z niewoli sowieckiej. Poszedł na wojnę z Niemcami, wrócił z sowieckiej. Uciekł. Przyjechał do nas na jakimś starym rowerze w ciuchach cywilnych, ale wrócił cały i zdrowy. To było wielkie szczęście. No i po prostu zajął się rodziną.

  • Czy pani dziadkowie też mieszkali z państwem, rodzice rodziców?


Nie, nie. Ja właściwie nie znałam swoich dziadków. Pamiętam, jako mała dziewczynka, ale byłam bardzo mała i tych dziadków straciłam dosyć wcześnie, tak że tylko rodzice. No, rodzice i krewni ojca, mojej matki i tak dalej. Rodzina była w Warszawie, dalsza.

  • Państwo całą okupację spędzili na Wawelskiej?


Nie, nie. Ostatnio mieszkaliśmy na ulicy Elektoralnej. Zmieniliśmy po śmierci mojej mamy. Bo w 1942 roku zmarła nasza mama. No nie miała zdrowia, czwórka dzieci, była słaba.

  • Brat miał rok. Najmłodszy brat był bardzo mały.


Bardzo mały, jak zmarła, miał dwa latka.

  • Dwa lata.


Jeszcze wrócę do czasów, kiedy on się urodził. Był marzec, kończyła się ta sroga zima, zimno było w mieszkaniu potwornie (to jeszcze było na Wawelskiej). Na środku pokoju stała koza, którą ojciec tam zmontował, rurami doprowadził do pieca kaflowego i tak się ogrzewaliśmy. Mama na tej jednej fajerce nawet coś tam gotowała. Najgorzej było z pokarmem dla małego Andrzejka, który się urodził. Nie miał ani wózeczka, ani łóżeczka. Robiliśmy mu takie posłanie z krzeseł i sypiał w kuchni, bo było najcieplej. Kuchnia nieduża. Tam się w ogóle gromadziła cała rodzina. No i właśnie z tym pokarmem – mama miała mało, nie wystarczało. I ja codziennie biegałam do takiego ośrodka, który przygotowywał pokarm dla niemowląt na cały dzień. Przynosiłam po pięć czy sześć buteleczek, takie porcje, które w ciągu doby były potrzebne. Tak codziennie. No i mały Andrzejek jakoś tam [przeżył], kochany, śliczny, jakoś tam żyliśmy.

  • No ale kiedy zmarła mama, a on miał dwa latka, jak wyglądała opieka nad nim?


Zjechała się rodzina na pogrzeb i podsłuchałam rozmowę. Muszę zrobić przerwę, bo jestem wzruszona. Ojciec miał rodzinę na wsi. Usłyszałam i brat też, Ryszard, najstarszy, że proponują ojcu pomoc, że zabiorą tego małego Andrzejka. Za nic na świecie byśmy go nie oddali, za nic. I został. Ja miałam wtedy piętnaście lat, chodziłam do szkoły. To nieszczęście spadło na nas w sierpniu, we wrześniu zaczęła się szkoła. Jakoś musieliśmy sobie dawać radę i dawaliśmy.

  • Musiała pani szybko dorosnąć.


Natychmiast ja i mój brat staliśmy się w pełni dojrzałymi ludźmi. Koniec było z naszym jakimś tam dziecięctwem, nie, twarda rzeczywistość.

  • A jednocześnie chodziła pani do szkoły?


Chodziłam do szkoły. Były takie sytuacje, że ci dwaj musieli zostawać sami, bo i brat chodził. Ojca nie było, wiecznie zajęty pracą, ale widział, że sobie radzimy. Ja gotowałam, kupowałam. Jakoś sobie radziliśmy.

  • Jeszcze te zebrania, tak?


Najgorsze to jeszcze było to, że trudno było o żywność. Tu wspomnę, że mój starszy brat Ryszard musiał jeździć na wieś i przywozić jakieś produkty, mąkę, tego [typu]. Co tydzień po szkole w sobotę jeździł na wieś i przywoził, a to trochę mąki, a to kaszy, a to jakieś takie potrzebne produkty. […] Chciałam mu kiedyś pomóc i pojechałam z nim. Wzięłam teczkę szkolną. W nią zapakowałam woreczek pięciokilogramowy mąki, ugniotłam. No i wsiedliśmy do kolejki grójeckiej, bo to było na trasie od Grójca do Warszawy, ta wieś. Niemcy wiedzieli, że ludzie handlują. Przymykali trochę na to oko, ale i korzystali, bardzo korzystali na tym, bo rabowali ludziom te tobołki. Jest przecież taka piosenka okupacyjna, gdzie „kto handluje, to żyje”. Ukrywali żywność. Tam nie przywozili ziemniaków czy tego, bo się nie opłacało, tylko właśnie mięso, słoninę, rąbankę, kiełbasy. Chowali pod płaszczami, pod paltami, pod ławkami, gdzie się dało. A na stacjach, jak się zatrzymywał pociąg, były takie stacje, Tarczyn, w pobliżu, już ostatnia stacja, Piaseczno, tam [Niemcy] czekali na ten pociąg. Wchodzili do wagonów i rabowali ludziom bezczelnie te tobołki, wyrzucali przez okno. Ja się usadowiłam na ławce, bo były miejsca. Usiadłam na tej teczce i tylko drżałam, żeby szkop przeszedł obok mnie, nie zauważył, że mam jakiś tobołek. Jak na nieszczęście odepchnął mnie ordynarnie, zepchnął mnie z tego siedzenia, złapał tę teczkę i wyrzucił przez okno. Struchlałam. No ale poszedł dalej. Powyrzucał ludziom te tobołki, poszedł. A mój brat mówi: „Nie daruję”. Tylko tyle usłyszałam, „nie daruję”. Wyskoczył przez okno, zabrał tę teczkę i wskoczył. On był tak wspaniałym chłopakiem. Ja zamarłam wtedy, Boże. A tych tobołków pilnował taki żołdak z karabinem, żeby ludzie nie rozkradali. Straszne, już więcej nie pojechałam.

  • Ale udało się przemycić tę paczkę?


Udało się, ale ja już nie pojechałam, nie nadawałam się do tak zwanego szmuglowania. Ten mój brat był wspaniały.

  • Wspomniała pani o konspiracyjnych zebraniach w państwa domu.


Tak, tak, od czasu do czasu, nie tylko [u nas], ale często u nas.

  • Pani i brat byliście po prostu świadkami takich spotkań.


Oczywiście, że tak. Ja byłam za bardzo dojrzała, za dużo wiedziałam, zresztą chciałam. Wrócę do takiego wydarzenia, kiedy w pierwszy rok okupacji Niemcy spalili nam szkołę.

  • Drewnianą szkołę, tak.


Ten drewniany budynek. Za parę dni dowiedzieliśmy się i widzieliśmy, podpalili bożnicę żydowską, która też tam była na Ochocie. Jak ta dzieciarnia przyszła, ja pamiętam ten moment, jak zobaczyliśmy zgliszcza tej szkoły… Była szkoła i nie ma szkoły. Miałam wtedy trzynaście lat, byłam przecież dzieckiem a poczułam w sobie taki bunt, takie uczucie sprzeciwu. Trudno mi to teraz nazwać, ale myślę sobie, jakim prawem coś nam zabrali, coś bezpowrotnie nam zabrali, miałam takie uczucie. I na to, że było Powstanie, to Niemcy sobie zapracowali. To był pierwszy mój taki dojrzały [gniew], takie uczucie, że jakim prawem zabierają nam, dzieciom, polskim szkołę.

  • Niszczą.


I w ogóle co oni tu robią. Powiem pani, że jak się tylko okupacja zaczęła i po ulicach maszerowali kolumny tej piechoty ze śpiewem takim butnym „Heili, heila, heili, heila”, to wie pani, w człowieku kotłowało się, jakim prawem oni tu są, jakim prawem nie pozwalają nam żyć. No a po spaleniu szkoły to narastał we mnie jakiś bunt, tak czułam niesprawiedliwość. Straszne to jest uczucie, straszne.

  • Wspomniała pani, że do samej konspiracji wstąpiła pani tuż przed Powstaniem.


Tak, tak.

  • Złożyła pani przysięgę jeszcze przed Powstaniem?


Oczywiście.

  • Gdzie pani wstąpiła do konspiracji?


W naszym domu byli koledzy. Ojciec zwerbował chyba czterech naszych sąsiadów, wspaniałych chłopców.

  • Czy pamięta pani może nazwiska?


Ale oczywiście. Henryk Osiej, Tadeusz Grzelak, Zbyszek Czubak, jego siostra.

  • Jak miała na imię?


Nie pamiętam. Oni zginęli w czasie Powstania. Jedynie Osiej Henryk przeżył. No i miałam z nim kontakt po wojnie też.

  • Oni wszyscy razem z panią składali przysięgę w państwa domu?


Nie wszyscy, ale chyba dwóch z nich było.

  • I brat wtedy też przystąpił?


Nie. O nie, brat chodził własnymi drogami. Ojciec się domyślił. Przy mnie była taka scena: „Gadaj, gdzie należysz?”. Za kark go, bo się domyślił. No powiedział. „No to w porządku, synu”. I na tym się skończyło. Mój brat chodził zawsze własnymi drogami. Nigdy nie wiadomo było, nawet i przed wojną, jako mały chłopak, gdzie jest, co robi. Nigdy nie wiadomo było. Wracał. Wyjątkowo samodzielny był. A wychowanie przed wojną było takie, nie tak jak [teraz], a „gdzie byłeś”, a „wróć o dziewiątej”. Byle te dzieciaki wróciły do domu, a co robiły... Nie było takiej troski jak teraz, może dlatego, że teraz w rodzinach jest jedno, dwoje, to rodzice się [troszczą]. Nie, myśmy mieli kompletną swobodę.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania? Państwo wiedzieli, że coś się wydarzy?


Oczywiście. Ono najpierw było zapowiadane, potem odwołane. Ale że musiało być, to na pewno. Pierwszy poszedł ojciec, chyba przeddzień. Ja jeszcze byłam w domu.

  • No właśnie, przecież były małe dzieci.


A nie z dziećmi było [inaczej]. O tutaj właśnie dobrze pani zwróciła uwagę, co z tymi dziećmi. Przecież brat miał cztery latka, a drugi miał jedenaście. Otóż ojciec załatwił to w rodzinie, że w lipcu wywiozłam ich z Warszawy na parę dni, na parę. Był lipiec, ciepło, lato w pełni, w letnich ubrankach, bo tylko na parę dni, na parę, trzy, cztery dni i koniec. Okazało się, wszyscy wiedzą, że to nie było trzy dni.

  • Ale ojciec wiedział tak naprawdę, że coś się szykuje.


A nie, to się czuło w powietrzu. To już było wiadomo, że już za dużo było tego. Przecież – tu muszę powiedzieć o okupacji – to się nawarstwiało. Te łapanki na ulicach, te egzekucje na ulicach. Przecież Warszawa jest usiana tablicami informującymi, że tutaj rozstrzelano pięćdziesięciu, tu stu, tu iluś niewinnych ludzi. Rozstrzeliwano tych z Pawiaka, w tych obozach tutaj wokoło jako zakładników, za byle co. Wrócę jeszcze do takiego wydarzenia z pierwszego roku okupacji. To jeszcze był przecież 1939 rok, bo to przed 1940 rokiem. Boże Narodzenie, pierwsze Boże Narodzenie okupacyjne. Biednie u nas było, biedna była Wigilia, skromna bardzo. Ale tuż po, chyba drugiego czy trzeciego dnia, no już trzeciego to nie było święto, rozeszła się hiobowa wieść […] o tym, że w podwarszawskich miejscowościach Aninie i Wawrze rozstrzelano ponad stu mężczyzn wyciągniętych z domów. Chyba stu dwóch, jak pamiętam. To było w odwecie za zabicie dwóch żołdaków pijanych, którzy w Wawrze się awanturowali. W odwecie za to była pierwsza w Warszawie tak duża egzekucja. No, strach wtedy obleciał wszystkich. Ja pamiętam, że ludzie w ogóle spanikowali. I myśmy prosili naszego ojca: „Tatusiu, uciekaj, tatusiu, chowaj się!”. Tak się zaczęła okupacja, pełna strachu, pełna obaw, szczególnie o ojca. Był człowiekiem przystojnym, wysoki, trochę na ulicy widoczny.

  • Wyróżniał się?


Bardzo. I tak zaczęła się okupacja. Te pięć lat to był jeden wielki strach. Jechaliśmy kiedyś, ja jechałam z ojcem tramwajem. Motorniczy zobaczył budy niemieckie, takie ciężarowe samochody okryte plandeką, oczywiście zwolnił tramwaj, dał znak i ludzie powyskakiwali z tramwaju. I my też, tak lekko w biegu. Kolejarze i tramwajarze bardzo pomagali społeczeństwu. To był taki solidarny opór i walka z okupantem. To było wspaniałe, czuło się życzliwość. Wszyscy Polacy przecież sobie zdawali sprawę, że napadnięto na nas i chcą nas zgnębić i po prostu społeczeństwo wydało walkę w różny sposób, w różny. Ale ciężko było.

  • Jeszcze chciałam dopytać, dokąd przed Powstaniem wywiozła pani swoich braci? Czy do tej rodziny, która chciała pomóc?


Tak, do rodziny, skąd mój braciszek przywoził żywność. Tak, tam. Niestety bez ubrań. Zresztą rodzina przyjęła później uciekinierów z Warszawy, rodzinę, tylko dalszą. Tam była cała chałupa uciekinierów i ci ludzie wszystkich starali się nakarmić i przytulić. Przecież po upadku Powstania nadciągała zima. Ja do niewoli nie poszłam.

  • Gdzie mieszkała ta rodzina?


W powiecie grójeckim, Mała Wieś. Tam rodzina miała niewielkie gospodarstwo, miała przepiękny sad. No i jak się dowiedziałam, to wszyscy gospodarze na wsi płacili Niemcom straszny haracz. Były tak zwane obowiązkowe dostawy zboża, żywca na potrzeby swojej armii. Przecież myśmy ich tutaj żywili. Tak że wieś, jak się później dowiedziałam, naprawdę ciężko znosiła okupację i były przypadki, że musieli oddać ostatnią krowę. Byłam świadkiem, ale to już nie u rodziny, a gdzie indziej, że gospodarz musiał ostatnią, jedyną krowę oddać pod karą śmierci. Więc na wsi nie było łatwo, ale trochę lepiej niż w mieście. Warszawa w ogóle głodowała.

  • Pani wróciła do Warszawy i złożyła przysięgę. I tutaj jest chyba dobry moment, żeby zapytać o pseudonim.


A właśnie, „Lala”, bez namysłu „Lala”.

  • Dlaczego bez namysłu?


Bez namysłu, bo pokażę takie zdjęcie, które trochę wyjaśnia dlaczego. O, proszę zobaczyć.

  • Pokażmy tutaj.


Byłam ukochaną córeczką.

  • Tak jak lala, rzeczywiście.


I od razu nazwana Lala.

  • Czyli to jest pani tata i pani?


Tak, to jest mój ojciec.

  • Ile pani tu ma lat? Pomiędzy rokiem a dwoma latami?


Nie wiem. Właśnie zastanawiam się, ile mogłam mieć lat, ale chyba nie więcej niż dwa. Nie, raczej skończone chyba jeden rok. I od razu byłam Lala. Lala tak do mnie przylgnęło.

  • Tak mówili do pani rodzice?


Tak, wszyscy znajomi, cała rodzina. Ja byłam Lala, Lala, Lala. Chyba jak wychodziłam za mąż, to już koledzy, w ogóle ja byłam Lala. Nawet zapomnieli, że mam na imię Irena. I tak myślę sobie, aha, to dlatego, to dlatego.

  • Zaczęło się Powstanie. Powiedziała pani, że tata jako pierwszy wyszedł do Powstania.


No chyba tak. Potem wyskoczył brat, każdy w swoją stronę, a ja ostatnia, bo ja jeszcze miałam zadanie do zrobienia. Mianowicie przed samym Powstaniem polecono mi uszyć flagę państwową. Tak sobie Powstańcy wyobrażali, że Powstanie się uda i tak sobie umyśleli, że będzie flaga i będzie zatknięta na ruinach Zamku Królewskiego. I to zadanie dostałam ja. Robiłam jeszcze przed Powstaniem. Przyłożyłam się do tego bardzo solidnie. Mieliśmy maszynę do szycia, zdobyłam odpowiednie płótna, w wielkiej konspiracji szyłam dużą [flagę]. Nawet gdzieś tam jeszcze znalazłam wizerunek orła, odrysowałam kontury, wyhaftowałam coś, cuda robiłam. I ona miała być zatknięta na [Zamek].

  • Od kogo pani dostała takie polecenie, rozkaz?


Przekazał mnie ojciec. Ale o tym była mowa, że trzeba coś takiego zrobić. Prawdopodobnie mój ojciec wiedział, że jestem taka sprytna. I prawdopodobnie, domyślam się, bo nie wiedziałam, że „no to moja córka to zrobi”. – „A, to proszę bardzo”. I ja tą flagę, oczywiście bez drzewca, w dzień Powstania zanosiłam na punkt zborny, na ulicę Miodową przy Krakowskim Przedmieściu.

  • Państwo już wtedy mieszkali na Elektoralnej.


Na Elektoralnej, tak, już nie na Wawelskiej. Ja jeszcze oddałam. Ale już niosąc, mijałam przecież plac Bankowy, Długa, spory kawałek, ubrałam się w taką dziewczęcą sukienkę. Tutaj wtrącę, że już młodzież była inaczej ubrana. Już tak kto miał buty, to buty, spodnie [zakładał] odpowiednio [dobrane]. Ja nie mogłam być tak ubrana, chociaż miałam spodnie. Butów to nie miałam takich odpowiednich, ale miałam bluzę, jakieś spodnie. Ale flagę niosłam ubrana w taką cienką sukienkę letnią, żeby… Szłam, już na Elektoralnej wtedy pełno było Niemców, oni już ewakuowali się bocznymi ulicami z Warszawy. Nie wszyscy, ale jednak. Wywozili pewnie jakieś dokumenty, nie wiem. Musiałam wrócić jeszcze do domu.

  • Pamięta pani, w czym pani tę flagę miała, w czym pani ją zabezpieczyła?


A, w torebce damskiej, złożoną w torebce. Miałam taką sporą torebkę pod pachę, taka szłam se, przyznam się, że nie bez strachu, wokoło Niemcy. No a jak któremu przyjdzie do łba wyrwać mi torebkę albo zaczepić, albo coś, nie wiem. No ale jakoś się udało i wracałam. Wracałam i ledwo doszłam do domu. Tak ulica Elektoralna była zapchana wojskiem, że ledwo dobrnęłam do domu. I powiem pani, że już nie byłam w stanie dostać się z powrotem. Rozgorzały walki, już się zrobił tumult i myślę sobie, Boże, co ja zrobię. Dla młodych ludzi to Powstanie, taka walka, to było coś nowego. Bo ja wiem, nikt sobie nie wyobrażał, jak to w ogóle się potoczy, jak to będzie. Byłam zupełnie zdezorientowana.

  • Dotarła pani jeszcze do domu?


Tak, tak.

  • Miała pani swój punkt zborny na Miodowej?


Na Miodowej, tak, tak. Nie pamiętam, który numer, ale już blisko Krakowskiego Przedmieścia. Tam zresztą po okolicznych ulicach… Bo ja miałam być z ojcem, ale już tam nie dotarłam, coś musiałam ze sobą zrobić i cały sierpień posługiwałam na Mariańskiej w szpitalu powstańczym. Tam była przed wojną przychodnia, tam założony był ten szpital i tam po prostu zgłosiłam się. Chciałam być przydatna, coś robić. Z batalionem połączyłam się po wyjściu ze Starówki.

  • Z jakim batalionem?


Batalion „Dzik”.

  • Czyli kiedy walki trwały na starym Mieście, pani pomagała w szpitalu?


Tak, ja byłam na Mariańskiej. Z Mariańskiej, nie wiem, jak to się stało, że ja się znalazłam w kinie Palladium, w podziemiach. A chyba się spotkałam nawet… Nie mogę sobie uprzytomnić, bo chyba mnie odszukał brat, coś takiego. Jednym słowem już bliżej… No i przede wszystkim rozpytywałam się o Starówkę, o ten batalion. Dowiedziałam się, że ze Starówki wychodzą kanałami, znaczy takim wyjściem na Wareckiej, przy Nowym Świecie. Rzeczywiście tamtędy wychodzili. […]

  • Szła pani również kanałami?


No nie. I tak się teraz zastanawiam, że chyba ta flaga sprawiła, że uniknęłam tych kanałów, chyba tak, bo inaczej to bym była. W każdym razie byłam już od tej chwili do końca w tym batalionie. Niedługo byliśmy na Powiślu.

  • Tam pani spotkała ojca?


Tak, tak, szczęśliwie wrócił. Miał przestrzeloną lewą rękę na Starym Mieście, ale cały, zdrowy. Boże, co to było za potkanie! Ale już tam zostałam. No ale niedługo zabawiliśmy na tym Powiślu. Kwatery mieliśmy na ulicy Okólnik, Szczyglej, tam w pobliżu konserwatorium byliśmy rozlokowani. Kwatery oczywiście w mieszkaniach prywatnych, na parterze. Ja byłam razem z ojcem. No i pamiętam, że 4 września padła elektrownia, która do 4 września była w rękach Powstańców. Ciemności egipskie. 5 września zarządzono odwrót, że musimy się wycofać. Całą noc z 5 na 6 września przeczekaliśmy gotowi do wycofania się. Minęła noc, ranek piękny, pogodny. No i tego dnia padło Powiśle. Tego dnia straszny moment przeżyłam, tam straciłam ojca, a mnie odratowano. Było tak potworne bombardowanie. Pamiętam ten moment nadlatujących bombowców, ten dudniący taki – okropnie się bałam. Pokój był obszerny, siedziało parę osób w tym pomieszczeniu na parterze, ja bliżej drzwi do przedpokoju, ojciec przy oknie. I nie wiem, czy to przypadek, czy zrządzenie losu, miałam taką przemożną potrzebę zejścia do piwnicy. Po raz pierwszy naprawdę się strasznie bałam, jak usłyszałam ten warkot, nie jednego samolotu, tylko cała eskadra, aż dudniło. W ostatniej chwili spojrzałam się na ojca, miał tak spokojną twarz. I ja myślę sobie, o Jezu, to po co ja się tak boję. No i stało się. Zawalił się ten dom.

  • W tym pokoju byli państwo oboje w tym momencie?


Tak, tak. I może dlatego, że byłam bliżej, że nie zeszłam do piwnicy, że byłam bliżej tych drzwi, nie wiem. Ale słyszałam ratunek. Zresztą jęki, dantejskie piekło, jęki przysypanych. Sama też wołałam o ratunek. Byłam przytomna. Nie wiedziałam, czy ja mam nogi, czy nie. Wszystko jakieś martwe, zdrętwiałe. Okropne uczucie. No i dobrali się. Jeszcze ci chłopcy mimo takiego nawału ataku próbowali ratować kolegów. I mnie odratowali.

  • Była pani ranna?


Byłam bardzo potłuczona. Ta moja granatowa bluza, w której poszłam do Powstania, bo się przebrałam, to była pocięta jak żyletką. Ja wyglądałam jak upiór, ale żyłam. Pamiętam, że cucili mnie tam na podwórzu, ale nie było czasu, trzeba było uciekać. I ja nie wiem, jak to było w ogóle, że ja już nie miałam pomocy, już nikt nie mógł mi pomóc, bo naprawdę każdy starał się wycofać jak najszybciej. Ulicami od Szczyglej, od Okólnika, Foksal do Nowego Światu, kawałek Nowym Światem do Alei Jerozolimskich, na drugą stronę Alei Jerozolimskich, na stronę południową, pod osłoną barykady, która była na całej szerokości Alei Jerozolimskich, pod okiem Niemców. Ta barykada była mniej więcej tu, gdzie dawniej był dom dziecka, ten towarowy, od Brackiej, na drugą stronę, przy gmachu BGK. A na dachach BGK Niemcy pikowali w tą barykadę. Tam był zrobiony jeszcze taki podkop. Pod osłoną tej barykady myśmy pojedynczo chyłkiem, pochyleni, musieli przejść na drugą stronę Alei. Ja nie wiem, skąd miałam siły sama, potłuczona, ogłupiała, przedostałam się.

  • Czy pani wtedy wiedziała, że ojciec nie żyje?


Nie. Długo wiedziałam, że żyje, że żyje. Tylko to taki był, trudno powiedzieć, rozgardiasz. Po prostu każdy uciekał, po prostu uciekał z tego piekła. Jak się znalazłam już potem wśród koleżanek, już tam byliśmy, można powiedzieć, bezpieczni, bo tam akurat walk nie było, domy całe, no to te koleżanki sanitariuszki: „Żyje, żyje, odratowany, tylko posłuchaj, tylko jest… Zajęły się…”. W ogóle banialuki. Ja w to wierzyłam, wierzyłam bardzo długo, że jest, że tak, że mają kontakt, że jest ciężko ranny, ale żyje. Bo ja się dopytywałam, co z ojcem, co z ojcem. A to była nieprawda, nie żył.

  • Zginął od razu?


6 września. I pamiętam, że dobrnęłam. Mieliśmy się zatrzymać na Wspólnej. Dobrnęliśmy tam, patrzę, ta jest, ten jest, no jestem wśród tych swoich. Zajmują tam te miejsca na parterze, lokują się, każdy ogłupiały. A ja usiadłam na środku podwórza na takim krawężniku czy kamieniu, już nie pamiętam i nie wiedziałam, czy ja żyję, czy nie żyję. A jeszcze jak mnie ratowali, to moja lewa noga się zakleszczyła gdzieś tam w tych gruzach, nie czułam jej. Nie wiedziałam, czy ją mam, czy straciłam – drętwa, Jezu. I oni wyrywali mi tę nogę, pamiętam. I ja to przeżyłam, pani sobie wyobraża. I taka ogłupiała zbieram myśli, czy to był sen, koszmar, czy to była jawa, czy rzeczywistość, nie wiem. I podeszła do mnie mieszkanka tego domu, młoda kobieta, zaprowadziła do swojego domu. No cisza była, nie było walk, nie było nalotów. Bo Niemcy nie bombardowali całej Warszawy, tylko dzielnicami. Załatwili Stare Miasto, załatwili Powiśle i dopiero na końcu było Śródmieście, gdzie cały miesiąc były walki, do ostatniej chwili. Więc jak się znaleźliśmy już po tej drugiej stronie, no to czuliśmy oddech. Nie było walki, trochę tam było oddechu. Przebrała mnie, próbowała umyć włosy, to były druty powbijane w ogóle. No ale jakoś tam doprowadziła mnie do jakiegoś [ładu]. Dopiero wtedy, nie wiem, poczułam, wie pani, całe zło tej wojny, tego wszystkiego. To straszne uczucie.

  • Choć jeszcze wtedy nie wiedziała pani, że ojciec nie żyje?


A kiedy się dowiedziałam, że ojciec nie żyje… Do ostatniej chwili mnie łudzili, tak, tak, tak. Dopiero pod koniec Powstania byłam wezwana do dowództwa i dostałam żołd. Nie wszyscy dostawali. Mój brat, mimo że to też było Śródmieście, nie dostał żołdu, a ja dostałam. I wypłacają mi za ojca. A ja mówię: „Nie”. Wtedy się dowiedziałam, że nie żyje. Nie przyjęłam za ojca. Takie to były dzieje.

  • Czy miała pani kontakt z bratem w tym czasie?


A tak, jak tylko się… Ale już wiedziałam, że ojciec na pewno nie był odratowany, że zginął. Już byłam wtedy pewna. Jak tylko było zawieszenie broni, to była taka sytuacja, że myśmy oczekiwali na wyniki ustaleń dowództwa generała „Bora” z von dem Bachem. Gdzieś tam chyba w Ożarowie oni tam, nie wiem, układali się. Ważne było, czy Niemcy potraktują nas jako jeńcy, co gwarantowało przeżycie, czy w dalszym ciągu będziemy dla nich bandytami. Wszystko jedno, jeszcze nie wiedziałam, nie doszły do nas żadne komunikaty, nie wiedziałam, ale pogalopowałam na Kredytową, czy brat żyje, czy nie żyje, czy go zastanę. Nic nie wiedziałam przez cały miesiąc. No i zastałam go. Szykował się do pójścia do niewoli. Powiedziałam prawdę o ojcu. I nawet się umówiliśmy, że [razem] pójdziemy do niewoli. Jego oddziały wychodziły chyba tego samego dnia co i [ja]. Pamiętam, że nasze 4 października. No, oczywiście przez Dworzec Zachodni, no to się gdzieś tam odszukamy. Nie odszukaliśmy się, bo nie poszłam do niewoli.

  • Jak to się stało?


Nie poszłam, bo sobie uświadomiłam, że niech się dzieje, co chce, a ja muszę do swoich [młodszych] braci. Niech się dzieje, co chce, nie wiem, ale ja nie pójdę. Legitymację, opaskę zakopałam w ziemi. Musiałam się tego pozbyć. Dolarów się też pozbyłam szybko, bo jakbym wpadła w łapy Niemcom, to bym miała… Natomiast złotówki… Bo żołd wynosił, ja dostałam dziesięć dolarów amerykańskich w jednym banknocie i pięć tysięcy naszych złotówek okupacyjnych. Jak się spotkałam z bratem, to już miałam ten żołd. Mówię: „Słuchaj, ojciec nasz nie żyje. My żyjemy, no chyba pójście do niewoli uratuje nas”. No i na tym się skończyło. Kupiłam mu jeszcze za te dziesięć dolarów jesionkę. Zbliżała się zima, szliśmy do niewoli. Ja nie miałam nic. Ale trafiła się taka gruba, piękna jesionka. Bez wahania dałam te dziesięć dolarów i wyposażyłam go. No i jak zdecydowałam, że nie idę do niewoli…

  • Czy brat wiedział o zmianie pani decyzji?


Nie.

  • Nie wiedział.


Nie wiedział, nie wiedział. Myśmy się umówili, no to może nam się uda, nie wiadomo, jak to będzie wyglądało, może my się tam spotkamy tego samego dnia, 4 października. No i zrobiłam mu zawód, nie spotkaliśmy się. Nie wiem, czy mnie szukał, czy nie. I zostałam. Z tego, że zostałam, ucieszyła się matka mojego kolegi Henryka Osieja, która jak się dowiedziała: „Lala, ty zostajesz? Jezu, jak to dobrze, masz rację. Przecież twój ojciec nie żyje, po co ty masz iść ”. Ona traciła dwóch synów. Straciła w Powstanie starszego syna, a młodszy szedł do niewoli. Była sama jak kołek. Nie wiem tylko, do dziś nie wiem, jak ten mój kolega odszukał swoją matkę w tej zawierusze. Jednym słowem, na parę dni ostatnich ściągnął matkę do siebie i była z nami. Jak się dowiedziała, że ja zostaję, to się tak ucieszyła i byłyśmy już razem do końca, przeszłyśmy… Koleżanki zatroszczyły się o mnie, bardzo im za to jestem wdzięczna, żebym miała jakieś ubranie. Nie miałam nic, tylko to, co na sobie, podarowane przez tę lokatorkę. [Koleżanki] miały rodziny w Śródmieściu, poleciały, poleciałam z nimi. Dały mi jakieś płaszczyki dwa, bez podszewek, ale wełniane. No coś tam miałam. Plecak sobie uszyłam sama, bo ludzie sobie dawali wszystko, co tylko było potrzebne. „Potrzeba ci to? A to mam kawałek płótna, a to mam tego…” Dawali sobie w ogóle wzajemnie. Wszyscy wiedzieli, że nie udźwigną tego, co mogą zabrać. Najgorsze, że nie miałam butów, kompletnie. Miałam jakieś łapcie, już nie pamiętam. Nie miałam butów. Koleżanki powiedziały: „Wiesz co, gdzieś tam na podwórzu, leć, tam jest kupa butów nowych, to sobie wybierzesz”. Rzeczywiście, nawet poszłam z tą panią Józefą, poszłyśmy. Rzeczywiście piękne buty, nowe, tylko żadnego zimowego. Pamiętam, grzebałyśmy w tych butach, grzebałyśmy i jakieś dwie pary wybrałam, dwie pary nie do pary, ale podobne, na obcasiku. W normalnych czasach to byłyby bardzo ładne, gdyby były do pary i gdyby nie były przeznaczone… Ja w tych brunelkach, tak nazwałam, poszłam.

  • Ale jak udało się pani wydostać ze Śródmieścia?


Jak padło Powstanie, no to wiadomo, był rozkaz, a było powiedziane, kobiety mają wybór. To słyszałam sama: „Możecie iść do niewoli, a możecie nie [iść]”. No i wtedy dowiedzieliśmy się o warunkach, o tych ustaleniach z okupantem, że Powstańcy będą jeńcami wojennymi, pójdą do niewoli, ale będą potraktowani jak jeńcy wojenni. To była wielka sprawa, bo dawało szansę przeżycia, no ale ja już z tego nie skorzystałam. Wyszłam z Warszawy z ludnością cywilną, z tą właśnie matką kolegi, bo takie było polecenie okupanta, wszyscy mają wyjść z Warszawy, Warszawa ma być pusta. Dali na to wyjście parę dni. Myśmy wyszły 6 października. Doszłyśmy do Dworca Zachodniego, tam do pociągów, tych oczywiście odkrytych platform i do Pruszkowa. No i przez Gulag 121, wszyscy tam musieli przejść. Warszawa przeszła przez Gułag 121 i ja też. Ale to nie koniec przygód, bo tam była segregacja. Przychodziły te transporty z Warszawy do takich hal. Beton, puste hale, jakieś tam kiedyś naprawcze, stłoczeni ludzie i wychodzili. Partiami kazali wychodzić i dopiero w przejściu był szpaler Niemców, którzy wyłapywali młodych na jedną stronę, starych na drugą stronę. Ja przez takie przejścia (nie wszystkim mówię) musiałam przejść dwa razy. A to dlatego, że za pierwszym razem idę uczepiona tej matki pani Józefy, idziemy razem, a szkop odrywa mnie od niej na prawo, ją na lewo. I ona wtedy, pamiętam do dziś jej wrzask: „Lalu, Lalutka!”. I ja niewiele myśląc, chyba się zagapili, jakoś przeskoczyłam na stronę, gdzie byli starzy ludzie. Od razu mnie tam ukryły, przykucnęłam i tam się znalazłam. To był pierwszy raz. Młodych wywieźli, bo w pierwszej kolejności z tego baraku podjeżdżały te pociągi, ładowali młodych, a starych w drugiej kolejności. W ten sposób tutaj powiem, że jeszcze przesiewając tą ludność, zyskiwali siłę roboczą, bo kierowali do obozów pracy z tego Pruszkowa no i gdzieś do Niemiec na roboty. Mimo że to już była końcówka wojny, ale jednak do ostatniej chwili. I tych starych ludzi [kierowano] z powrotem, niech czekają. I przyszło mi po raz drugi znów przez ten szpaler szkopów przejść. I tu z pomocą przyszły pielęgniarki w białych fartuchach, które jak zobaczyły młodą dziewczynę, doskoczyły do mnie, wzięły pod rękę […] i przeprowadziły jako chorą. I trafiłam znów z tymi starymi ludźmi do wagonów, ale już na teren Generalnej Guberni […], bo tam wywozili ludzi starych, matki z dziećmi, chorych. No a tam to już jechaliśmy i jechaliśmy. To były platformy odkryte, padał deszcz, było zimno, różnie było. Ja zapadłam w jakiś letarg, skulona. Miejsca było tyle, że można było siedzieć. Mowy nie było o tym, żeby się położyć albo coś, nie. Starzy, chorzy, dzieci, kobiety, koszmar. Ale byłyśmy razem, trzymałyśmy się do końca razem. Dowieźli nas do Ciężkowic. […] To nie tak od razu, bo czekaliśmy na bocznicach, gdzieś tam na stacjach. Długo to trwało, nie wiem ile, straciłam rachubę czasu kompletnie. Orientowaliśmy się tylko, że jedziemy na południe Polski i że jesteśmy na terenie Generalnej Guberni, a co dalej będzie, nikt nie wiedział. Dowieźli nas do powiatowego miasta Ciężkowice (Śląskie) i tam zajęła się nami jakaś miejscowa pomoc społeczna. Dali kawy gdzieś w jakiejś szkole, gorącej czarnej kawy, przydzielali nas do poszczególnych gospodarstw i tam przezimowałyśmy. Oczywiście nie rozdzielono nas. Powiedziałyśmy, że my razem. No i tam u tych podkarpackich górali przezimowałyśmy całą zimę. W ten sposób się uratowałam z Powstania.

  • Kiedy pani dotarła do swojego rodzeństwa?


Dopiero w marcu. Doszła do nas w styczniu wiadomość… A jeszcze ciekawostka, bo tam minęła zima. W styczniu nastąpiła „zmiana warty” – ustępowali Niemcy, a bez wielkich bojów przyszli ruscy. Bez żadnych walk, jedni uciekli, drudzy. Gospodarz, u którego byłyśmy, w ostatniej chwili miał nakaz odprowadzenia krowy jedynej, którą miał. I gdyby ociągał się i tę krowę odprowadził dzień później, to by zatrzymał. Bał się, bo to pod karą śmierci i odprowadził tę krowę. Byłyśmy świadkiem, jaka krzywda dla tego. To był styczeń. Pod koniec chyba stycznia albo na początku lutego doszła do nas wiadomość, że jest wymiana pieniędzy, pierwsze polskie złotówki Polski ludowej. Pamiętam banknoty, czerwone stuzłotówki. Wymiana była, ale tylko dla tych, którzy mieli kenkarty i tylko chyba pięćset złotych na kenkartę. I choćbyś miał milion, tylko pięćset złotych i koniec. Byłyśmy świadkiem takiej ogromnej straty tych naszych gospodarzy. Bo oni każdy grosik do kufereczka, do kufereczka. Oszczędzali na jedzeniu, na czym się dało, do kufereczka. Jak się dowiedzieli, że tylko ich córka w moim wieku, Stasia, będzie mogła wymienić te pięćset złotych, to sobie rwali włosy z głowy. Wszystko przepadło. Starzy nie mieli kenkarty, bo żal im było na zdjęcia. A skąd my to wiemy? Bo kłócili się. Przy nas kłócili się o to. „A trzeba było mieć tę kenkartę, a teraz… A widzicie”.

  • Pamięta pani nazwisko tych gospodarzy, u których panie mieszkały?


Jak się nazywali? Fabianowie. Pamiętam.

  • Stasia Fabian była pani rówieśnicą?


Mieli córkę Stasię w moim wieku, pannę i mieli syna, który był na robotach w Niemczech. Tyle o nim wiemy.

  • Powiedziała pani, że dotarła pani do rodzeństwa w marcu.


Tak, tak.

  • Jak to wyglądało? Bo rozumiem, że po wyzwoleniu…


Boże. Myśmy przede wszystkim doszłyśmy piechotą, idąc bocznymi, idąc właściwie główną drogą, etapami, nocując w chałupach, doszłyśmy pieszo do Tarnowa. Z Tarnowa mogłyśmy liczyć na jakiś pociąg, oczywiście zatłoczony, straszny. W Tarnowie wymieniłyśmy nasze pieniądze […], miałyśmy już te polskie. Tarnów zorganizował takie domy noclegowe. Każdy mógł przyjść, drzwi były otwarte. Kto tylko się pojawił, szukał kąta, kładł się. Była słoma. Nawet nie wiem, czy były jakieś sienniki, czy nie. Tych domów noclegowych było dużo, bo okazuje się… Tam dopiero zobaczyłam wędrówkę ludów, dosłownie. Przez Tarnów przewijały się gromady ludzi, którzy byli wysiedleni z terenów zajętych przez Rosjan na Ziemie Odzyskane. I to wszystko jakoś przez ten Tarnów. Po prostu toboły przeogromne. Jednym słowem, ile trzeba było, zabawiłyśmy w tym domu noclegowym. No i dostałyśmy się do pociągu i do Warszawy. Dotarłyśmy na Pragę. Musiałyśmy przejść przez most pontonowy. Wszystkie były przecież zawalone. No i dostałyśmy się. Stwierdziłyśmy, że oczywiście [idziemy] do naszego domu. Dom pod koniec Powstania stał, bo mój brat poleciał i sprawdził, a po powrocie okazało się, domu nie ma, bo Warszawa wyludniona była kompletnie zniszczona. Dopiero wtedy Niemcy dokonali tego, czego chcieli. Nie było już ludności, więc armia radziecka się zatrzymała. Mieli czas, mieli czas do stycznia. A więc cały październik, cały listopad, cały grudzień bezkarnie niszczyli dom po domu wyludnionej Warszawy. Jakby tego było mało, właśnie… I dopiero jak wiadomo, 16 stycznia wkroczyła armia radziecka, która nas wyzwoliła, Warszawę pustą, bo nie było ani wroga, ani ludności. No i ta data była zawsze zaznaczana każdego roku – 16 stycznia, wyzwolenie Warszawy. Niech tak będzie. No i cóż. Znalazłam się tam. Okazuje się, że mój mały braciszek, to się dowiedziałam dopiero z jego wspomnień spisanych, chyba się modlił, w każdym razie zaszywał się gdzieś w głąb i tylko marzył, żeby ta Irena wróciła.

  • Nie widział pani ponad pół roku.


Miał wtedy już pięć lat, jak wróciłam w 1945 roku. Akurat w marcu wróciłam, on w marcu kończył, miał pięć lat. Dopiero się dowiedziałam, że on pragnął. Zaszywał się gdzieś, albo pod stół, albo gdzieś za szafę w kąt.

  • Pani w zasadzie została ich mamą, jedyną opiekunką.


No, czułam się w obowiązku opiekować się nimi. Przyjechałam do Warszawy i zrobiłam bilans mojego młodego życia. A bilans wyglądał tak. Nie miałam rodziców, nie miałam domu i miałam poczucie, że muszę się zaopiekować braćmi, bo nie mają poza mną nikogo. Ale jednocześnie miałam dwie ręce, miałam dwie nogi, miałam dwadzieścia lat.

  • Nawet jeszcze nie.


Miałam osiemnaście lat, dwadzieścia miałam w 1947 roku. Ale jakoś tam przeżyłam. Powiem na koniec, brat starszy żyje, ma dziewięćdziesiąt jeden lat. Ten mały Andrzejek urodzony w czasie okupacji ma teraz osiemdziesiąt cztery. No i niestety straciłam najstarszego brata, który dostał się do niewoli, przeszedł parę obozów. Oj tu właśnie muzeum wie i nawet mi wskazał jakie, co, w ogóle. Dzięki [muzeum] wiem, w których był obozach. Na koniec znalazł się w Anglii, nie wrócił i nie żyje.

  • Czy po wojnie spotkali się państwo?


Tak, przyjeżdżał. Zapuścił tam korzenie, ożenił się z Angielką. Jej rodzina bardzo mu pomogła, bo jeszcze miał to nieszczęście, że znalazł się w Anglii, ale był wyzwolony przez Amerykanów. W Anglii tacy młodzi ludzie znajdowali pomoc w tych czynnikach rządowych pod warunkiem, że byli wyzwoleni przez Anglików. A jeżeli przez tego, to już nie nasza działka. Był tam tak zwany urząd, nie wiem, powołany Korpus Rozmieszczenia, czegoś (muszę sobie przypomnieć i zajrzeć do jego listów), taki korpus, który zajmował się tymi młodymi ludźmi, tymi najmłodszymi żołnierzami z Powstania. Ułatwiali naukę, a potem po zdobyciu jakiegoś zawodu ułatwiali gdzieś zagospodarowanie się. Można było wyjechać do Stanów, ułatwiali to. Niestety mój brat nie mógł z tego skorzystać tylko dlatego, że jego obóz wyzwolony był przez wojska amerykańskie. Został sam, bez niczyjej pomocy.

  • Ale jednocześnie nie chciał wracać do kraju. Pisał pani o tym, dlaczego taką decyzję podjął?


Nie tylko on. Raz, że dostawali wiadomości z kraju, co się dzieje. Wiedzieli, że Powstańcy, może ci ważniejsi, nie tacy szeregowcy, ale stali się wrogami ludu i byli zamykani w więzieniach, traceni. Znałam rodziców, państwo przecież wiedzą, rodziców Janka Rodowicza. Wrócił, deklarował lojalność, podjął studia i w 1948 roku w dzień Wigilii przyszło UB i go aresztowało i zamordowało. Ci, którzy znaleźli się na Zachodzie, wiedzieli, kto teraz w Polsce rządzi i bali się, zwyczajnie się bali. A brat miał wyjątkową trudną sytuację, wyjątkowo właśnie z tego powodu, jak mówię, bez pomocy. Chłopak, który w czasie okupacji do Powstania zdążył być, uczył się w szkole mechanicznej. Miał do tego dryg, lubił. Ale przecież nie miał zawodu, to młody chłopak. Znalazł się, to miał siedemnaście, osiemnaście lat. Poznał dziewczynę z dobrego domu. A jeszcze tam zachorował. No i tak się jego losy potoczyły.

  • Na koniec chciałam jeszcze wrócić do jednej rzeczy, bo tak trochę nam umknął ten moment, kiedy pani przez cały miesiąc była na Starym Mieście i pomagała w szpitalu na Mariańskiej. Czy pani dochodziła do tego szpitala codziennie z mieszkania?


Nie, ja tam byłam na stałe.

  • Była pani przez cały czas?


Ja tam byłam, tak. Ja tam byłam. Tam przynajmniej miałam zapewnioną jakąś strawę, bo gdzie indziej no to nie.

  • Czy były jakieś takie przypadki, które pani zapamiętała?


Tam z tego? Pamiętam, że sama wyszłam i zastałam przed bramą lekarzy, chirurgów w tak zachlapanych, zabrudzonych krwią kitlach. Wyszli, bo było słońce i chcieli odetchnąć świeżym powietrzem. Tak na nich popatrzyłam, pełni oddania młodzi ludzie, bez wytchnienia tam pracowali. Ile razy jestem, bo tam jest fundacja AK, czasami jestem tam u lekarza, idę do tej bramy i patrzę tak, ja też tam stałam, wyszłam odetchnąć powietrzem. Straszny widok, straszny. Przecież w Powstaniu poległo tysiące ludzi, młodych, wspaniałych. Okropne.

Warszawa, 9 kwietnia 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Irena Krajewska Pseudonim: „Lala” Stopień: służby pomocnicze, łączniczka Formacja: Batalion „Dzik” Dzielnica: Śródmieście Północne, Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter