Maria Grażyna Majewska „Kruszynka”
Maria Grażyna Majewska z Michalskich. Urodziłam się 23 sierpnia 1928 roku.
Urodziłem się na letnisku. Wszyscy wyjeżdżali z Warszawy do Zielonki, a ponieważ byłam umierająca, to byłam chrzczona nawet w jakiejś kaplicy, gdzie w ogóle nie było nic i ksiądz nie chciał mi dać na imię Grażyna Maria jak miałam być, tylko musiała byś Maria Grażyna. Mam w papierach, że urodziłam się w Zielonce. Nawet nie w Zielonce, tylko tam gdzieś w następnym [miejscu], odbierałam jak szłam do ślubu, musiałam dopiero…
- Gdzie pani spędziła swoje dzieciństwo?
Większość w Warszawie, ale nie od razu. Znaczy tu byłam w Warszawie, później ojciec…
- Czy pamięta pani, kiedy pani rodzice przeprowadzili się do Warszawy?
Mieszkałam już od trzydziestego czwartego roku w Warszawie.
- Czyli od szóstego roku życia?
Tak, już w trzydziestym czwartym roku chodziłam, byłam zapisana do szkoły sióstr zmartwychwstanek. Mieszkałam wtedy na Krasińskiego 18.
- Co pani pamięta z dzieciństwa?
Co ja pamiętam z dzieciństwa? Byłam zawsze chłopaczysko, miałam więcej kolegów niż koleżanek, chodziłam po drzewach, po płotach, po czym się dało, taka byłam zawsze, jeżeli o to chodzi. Chodziłam do szkoły sióstr zmartwychwstanek dla grzecznych dziewczynek i tak to wyglądało, że tam chodziłam przez całą szkołę podstawową i siódmą klasę, czyli to była pierwsza, pod przykrywką, pierwszej gimnazjalnej. A później tam była krawiecka. Ponieważ ja byłam żywa, mogłam robić wszystko, ale igły nie umiem trzymać do dnia dzisiejszego. Tak że nie mogłam być w tej krawieckiej szkole i wtedy przeszłam na plac Inwalidów. Tam pod przykrywką [szkoły] ogrodniczej było gimnazjum imienia Piłsudskiej i tam chodziłam do małej matury.
- Proszę powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?
Powiedziałam, Powstanie zastało mnie w mieszkaniu. Pierwsza strzelanina była właśnie na Suzina, na Krasińskiego zatrzymywali ich i tutaj,
vis-à-vis domu, w kotłowni była zbrojownia i tam oni szli po broń, której zresztą nie było. I nagle ta strzelanina. Oni skoczyli, tutaj ulica Próchnika to jest ta równoległa do Krasińskiego, taka mała teraz, dawna Płońska. Oni tamtędy wyskakiwali i tu się zaczynały, tak jak jest Stołeczna teraz, to już były tereny zielone, to były tereny wojskowe. I tam oni uciekali, a tu nagle patrzę, to co powiedziałam, bo nie wszyscy wiedzą o tym, bo ja byłam świadkiem naocznym, że nagle od strony Słowackiego idą Niemcy. I myślę sobie: „Tutaj, z tej strony, biedni, przecież ich zgniotą, koniec, a od strony Słowackiego idą Niemcy”. A to byli chłopcy z Marymontu w mundurach niemieckich. To był dla mnie taki szok w pierwszej chwili, a później szczęście.
- Czym się pani zajmowała podczas Powstania?
Byłam łączniczką. Jak powiedziałam, pierwsza moja wyprawa była… Byłam do wszystkiego – „przynieś, zanieś…”. Pierwsza moja wyprawa to była po materiały na Pogonowskiego. Zresztą później okazało się, że jak tam przychodziłam, to zdziwili się, że ja tam w ogóle przeszłam…
Po materiały sanitarne do szpitala, do zmartwychwstanek, bo był szpital u zmartwychwstanek. Później na przykład… w ogóle byłam w szpitalu u zmartwychwstanek byłam wszystkiego dwa razy. Szpital był przeniesiony na plac Wilsona, tam gdzie kino „Wisła”. Tam często dosyć byłam. Tam przeżyłam pierwsze „szafy”, gdzie widziałam straszliwe… Bo z 20 sierpnia i dwudziestego drugiego miało być uderzenie z Żoliborza do Starego Miasta i ze Starego Miasta do Żoliborza, żeby przejść, bo tutaj był taki punkt obrony na Dworcu Gdańskim.
Zresztą jakiś obraz historyczny podam, jak wyglądało. Bo tam przed samym Powstaniem Niemcy wycofywali się, uciekali i w ogóle było… Wtedy właściwie wymusili chyba to Powstanie… Bo młodzież się nie dawała, wymusili te Powstanie, a w tym czasie Niemcy przysłali jakieś oddziały SS czy jakieś tam inne tu, na Dworzec Gdański. Stąd był obstrzał, no jak to się nazywa, ja zapominam – pociąg, taki strzelający, na ulicy Felińskiego ostrzał, szedł na Żoliborz… „Pancerka”.
Tak, no w każdym razie stąd szedł ostrzał. Żoliborz zasadniczo był odizolowany. Niemcy ze wszystkich [stron] kleszczami cały Żoliborz objęli i nie było żadnej komunikacji, nie można było się połączyć. Tak jak mówiłam, raz udało się tej jednej łączniczce dostać tam na Stare Miasto i z powrotem i do Kampinosu, żeby oni wrócili. Węgrzy byli bardzo [życzliwie nastawieni], pomagali jak mogli, to znaczy udawali, że nas nie widzą, po prostu. A jeżeli chodzi o Żoliborz, to stworzyła się własna republika, można powiedzieć, bo tu były wszystkie władze. Była administracja, był sąd, była straż ogniowa, tu też się przeniosła. No w ogóle byliśmy punktem takim w pełni wyposażonym, gdzie się normalnie działo, wszystko istniało. Były władze. Żoliborz był zawsze bardzo uspołeczniony, dużo było spółdzielni, bardzo różnych i później były… Dzielnica wojskowa to już była nad samą Wisłą, tam bardziej. Później była urzędnicza, tak jak aleja Wojska Polskiego, w tamtą stronę w kierunku dworca, no i tutaj to były te wojskowe tereny. Tak że to było takie zupełnie odizolowane miejsce.
- Proszę powiedzieć, jak pani trafiła do Powstania jako łączniczka?
Jak wybuchło Powstanie, mieszkałam w tym domu na Suzina 3. Tam właśnie było całe dowództwo, wszystko się tam właśnie zaczynało, spotkało się. Wtedy tam się nazbierało masę młodzieży różnej i wtedy dosłownie na podwórku była zbiórka (to znaczy 1 sierpnia, kiedy jeszcze nie wyszli do Kampinosu) i wtedy między innymi składaliśmy przysięgę przed księdzem Trószczyńskim. Dopiero wtedy ja chciałam naturalnie iść razem z młodymi chłopcami do Kampinosu, a moja mama podniosła taki szum, że mnie ta pani „Dorota” zabrała do siebie, jak ja mówiłam, do starych bab, to znaczy w wieku mojej mamy.
- Kim była ta pani „Dorota”?
Była jakąś ważną osobą, nie wiem, mogę podać nazwisko. Ona się nazywała Zofia Breza. Ale była kimś tam w konspiracji, bo tam był osobny oddział kobiecy, którego kierownikiem była „Sawa”. Ona była właśnie od łączności i tam było parę różnych tych i ona była jedną z tych władz, ale kim dokładnie była… Jak się ma piętnaście lat, to się tym nie interesowało, kim była.
- Co należało do pani obowiązków jako łączniczki?
Właśnie mówię, że pierwsza [trasa] była do szpitala. Później na przykład znalazłam się poza granicami… Byłam akurat w straży ogniowej, gdzie był pluton 226, gdzie pół plutonu było w straży, a pół było w Oplu, od strony Włościańskiej. Nagle Niemcy uderzyli, nie wiedząc o tym, że tam jeszcze są Powstańcy. Oni odeszli na Krechowiecką, na barykady. Ale najpierw wstrzelili się w straż ogniową. Ponieważ nas było tam tylko pół plutonu, jeszcze jedna ranna łączniczka i w ogóle bezbronne, że tak powiem prawie, kazał nam porucznik „Szajer” zajść do suteryn i się nie odzywać. Oni przeszli, nie widzieli, że my się znaleźliśmy na ich tyłach.
Tak, Niemcy. I uderzyli na Krechowiecką, tu była barykada, na Krechowiecką na barykadę. My w ogóle nie wiedzieliśmy, co się dzieje, jak się dzieje. Siedzieliśmy jak się myszy pod miotłą, żeby nas nie znaleźli. Jak się cisza zrobiła, noc zapadła, to właśnie mnie i jeszcze jedną, też taką smarkatą jak ja, łączniczkę wysłał porucznik „Szajer”, żebyśmy na Suzina dotarli do władz i powiedziały, jak wygląda u nas sytuacja. To wychodziło się tak, że tutaj – jak pani nie zna Żoliborza, to ja nic nie mogę powiedzieć – w każdym razie tak jak jest skrzyżowanie w tej chwili ulicy Krasińskiego. Wie pani, gdzie jest straż ogniowa?
Vis-à-vis straży ogniowej myśmy przelecieli za budynek (tam był jeszcze jeden budynek, teraz jest tam ulica) i tylko były te budynki, co stały przy Słowackiego, a tu były wszystko zielone tereny. Myśmy się tędy przedzierały przez zielone tereny. Wyszłyśmy w pobliżu Krechowieckiej. I tam warta, a my nie znamy hasła ani nic, bo to już minęło tyle czasu, a hasła były zmienione co ileś tam godzin. Więc zbliżamy się: „Stój! Kto idzie?”. Patrzymy, a to jakiś kolega, bo młodzież się znała, po prostu jestem żoliborzanka, myśmy się znali doskonale. My mówimy, że nas Niemcy odcięli, jesteśmy ze straży i musimy iść na Suzina do kogoś, do władz mieliśmy iść. On nas przepuścił. Poszliśmy tam, złożyliśmy całe sprawozdanie, co potrzeba było zanieść, że tak i tak, że oni są, że nie byli są atakowani przez Niemców, że Niemcy nic nie wiedzą o nich.
A jak Niemcy się bali, to mogę powiedzieć jeszcze, później opowiadali mi koledzy z [plutonu] 226, którzy byli tam na Włościańskiej, w tym Oplu. Nagle jedzie dwóch czy trzech rowerzystów, Niemców. No, więc
halt, zatrzymują, dwóch uciekło, jeden gdzieś zniknął. Cisza, cisza, spokój, spokój, a tam też była dosyć duża fabryka, oni siedzieli w jednym miejscu, też ich była garstka. Nagle prawie po dwóch dniach strzał! Okazuje się… I tamten [Niemiec] pisał, że go napadli bandyci – oni nic nie wiedzieli o Powstaniu – że ich napadli bandyci, że nie mógł się wydostać. Pięćdziesiąt razy by wyszedł, nikt by nie wiedział, bo to wszystko naokoło było puste.
- Ale kto miał się wydostać?
Niemiec, który uciekł i popełnił samobójstwo. Oni byli tacy tchórzliwi. My byśmy pięćdziesiąt razy przeszli.
- Czy ktoś oprócz pani z pani rodziny brał udział w Powstaniu Warszawskim?
Wszyscy, proszę panią, wszyscy. To znaczy wszyscy, którzy nie byli aresztowani wcześniej. Moja babunia na Bielanach… zresztą tam na Lipińskiej 7 (7 czy 9, już nie pamiętam, to jest drugi czy trzeci dom od [Kasprowicza) tam cały dom to była jedna konspiracja. Tam w każdym pokoju kto inny mieszkał. Wysiedleni byli z Płocka, później z tej dzielnicy, którą Niemcy zajęli jako dzielnicę [niemiecką], z Warszawy, [więc] tutaj też mieszkali. W każdym pokoju ktoś inny mieszkał. A w ogóle to tam się zbierali wszyscy, panowie w konspiracji spotykali się. Nawet telefon był tak zrobiony… I
vis-à-vis był po drugiej stronie też jakiś ośrodek, już nie pamiętam, jaki to był ośrodek, w każdym razie też konspiracyjny, po drugiej stronie Lipińskiej. Telefon był, można było się porozumiewać doskonale. A w momencie kiedy [się nie korzystało], to się wyłączało i telefon był nieczynny. Tak że mieliśmy nawet tajne połączenie telefoniczne. Więc babunia pod pseudonimem „Babunia” była właśnie w konspiracji. Jej córka Jadwiga też była w konspiracji. Mój ojciec, czyli jej syn, już wtedy nie brał udział w Powstaniu, jako że ukrywał się już w trzydziestym dziewiątym roku, mieszkał też na Bielanach, ale całkiem gdzie indziej, pod innym nazwiskiem, jako Makarewicz i…
Tego nie wiem, bo takich rzeczy się nie mówiło. Ja nie znam tych rzeczy. Wiem, że przyjechał pod innym nazwiskiem i mieszkał na Bielanach, właśnie na tej [ulicy] Zdobyczy Robotniczej.
Moja mama była już, jak mówiłam, szkolona przed wojną, bo wtedy były szkolenia tak zwanych sióstr chirurgicznych wojskowych. I mama była normalnie na przeszkoleniach mobilizowana. Dostała mobilizację 23 sierpnia, dlatego pamiętam, w dzień moich urodzin. Musieliśmy wracać z letniska i mama do szpitala wojskowego musiała już się stawić. Mama była cały czas, całą okupację, znaczy nie całą okupację, do 11 listopada była w szpitalu wojskowym, a później…
- Pamięta pani, co tam robiła?
Jako siostra. Przy operacjach jako siostra, pielęgniarka. Siostra PCK – miała taką legitymację. A poza tym mama właśnie dlatego w dobrej komitywie było z panią Zofią, tą znaczy „Dorotą”.
- „Dorota” to był pseudonim, tak?
Tak, to był pseudonim. Wiem, że mama w ich mieszkaniu… tam chyba, już nie powiem, ktoś z wysokich władz konspiracyjnych był, bo znowu ten pan to studiował swojego czasu w Niemczech i tam znał dużo Niemców, miał dużo kolegów. A pierwsze oddziały niemieckie to jeszcze było wojsko normalne. Jemu nawet chronili to mieszkanie w ten sposób, że pisali, że nie wolno wchodzić, tyfus. Tam się odbierało też w tym jakieś [meldunki], przyjeżdżali, były [spotkania] i mama była już wtedy od razu w konspiracji.
- Pamięta pani, z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?
W czasie Powstania ze wszystkimi, ze wszystkimi. Myśmy dosłownie… Żoliborz to była taka jedność i tak się wszyscy znali, że przed wojną kiedyś babunia moja przyjechała druga i też już miała sklerozę. Zapomniała, wysiadła na tym przystanku i zapomniała, gdzie ma iść. Spytała się dzieci i dzieci ją zaprowadziły. Wystarczyło powiedzieć, kto.
- Czy podczas Powstania brała pani udział w życiu religijnym, czy była taka możliwość?
Nie, nie brałam udziału, bo ja więcej byłam po szpitalach. Na przykład właśnie chciałam powiedzieć o tym, że jak było to uderzenie – zaczęłam o tym mówić – miało być połączenie ze Starego Miasta i z Żoliborza, żeby przebić się przez Dworzec Gdański. Naturalnie to wszystko nie wyszło. Przed tym przyszły oddziały z puszczy, których strasznie dużo zginęło, bo oni się w Warszawie nie za bardzo mogli poruszać, nie znali terenu. Bo my wiedzieliśmy, że tu się można schować, tam wejść – żoliborzacy znali się doskonale. Byłam akurat w szpitalu na placu Wilsona, jak przyszły pierwsze „szafy”. Nie wiem, czy 20 czy 21 sierpnia, w każdym razie… I tylko pamiętam ten obraz. Miałam wchodzić do klatki schodowej, widzę, że tam leży chłopak z wnętrznościami na wierzchu prawie i w tym momencie te „szafy”. Jak on się zerwał z tymi wnętrznościami tak w ręku, bo on czekał chyba na operację. A mnie wepchnęło, tak w dół zleciałam po schodach tak do pół piwnicy. Już jak wyszłam, to jego nie było. Wyszłam na podwórko, a patrzę, jak z komina wychodzi kominiarz – ale czarniusieńki. Widocznie go wepchnął akurat ten podmuch. Wtedy te „szafy” zaczęły [strzelać] na szpital Bielański, na placu Wilsona. Były jedne „szafy”, drugie „szafy”. Niszczyli tam te domy, jak mogli. Stamtąd potrzeba było rannych wynosić. Najpierw chcieli tutaj na Mickiewicza, ale tam doszli do wniosku, że tam jest z drugiej strony niezbyt bezpiecznie i wynosiło się dosłownie ciężko rannych wszystkich na Krechowiecką 6. To jest Krechowiecka 6, a tu Sierpecka, jak się idzie dołem. W każdym razie to był Dom Nauczycielstwa Polskiego, to był duży dom. Tam były bardzo obszerne, nie tyle piwnice, ile […] sutereny, więc tam cześć zrobili całą… wyrzucili wszystkich, to znaczy wyprowadzili wszystkich, bo każdy chciał pomagać, i tam zrobili szpital.
Powstańcy, służba zdrowia i kto mógł, to pomagał, bo mieliśmy zorganizowany szpitale.
- Ile czasu działał ten szpital?
Do samego końca Powstania, czyli do 30 września.
- Skąd napływała pomoc dla tego szpitala?
Pomoc? Od lekarzy, którzy coś gdzieś mieli, od ludzi cywilnych. Mówię pani, że Żoliborz to była jak jedna rodzina. Każdy pomagał, kto co miał, to pomagał. Ten miał drogerię, ten aptekę, to wszystko się dostawało, to wszystko szło.
- Czy w czasie Powstania miała pani czas, żeby czytać prasę podziemną albo słuchać radia?
Nie, nie czytałam, po prostu wtedy byłam ciągle w biegu, ciągle gdzieś, [nie było czasu], żeby się tym interesować. Po prostu słyszałam to czy mi mówili, tym bardziej że akurat do nas do domu przyszli ludzie z Kampinosu. A poza tym ja byłam sama, moja mama była w szpitalu, właściwie ciągle się prawie nie widywałyśmy. Poza tym zrobiłam takie straszne głupstwo, jakie może zrobić szczeniak w wojsku. Bo dostaję między innymi od „Sawy” rozporządzenie, że mam jechać gdzieś na drugi koniec Marymontu po jakąś łączniczkę, żeby przeprowadzić kwatermistrza stąd… Ja mówię: „Przecież to jest bez sensu”. Żołnierz tak odpowiada, że to jest bez sensu! „Przecież ja mogę w tej chwili zorganizować i to przeprowadzić na miejscu, tu jest tylu chętnych, co chce pomagać”, tu się cała młodzież pchała do pracy. No i wtedy cała draka była, o mały włos nie wyleciałam, ale ponieważ tam ze strony… Bo u nas walczyło AK i do tego należał PPS, były oddziały AL-u, znaczy nieliczne, a w ogóle to tutaj… Żoliborz to była taka… wszystkim pomagano. Ilu tu się Żydów ukrywało w czasie [okupacji]! U zmartwychwstanek się Żydów ukrywało. Ja miałam masę koleżanek pochodzenia żydowskiego, które były u zmartwychwstanek, były bardzo religijne. O czym ja mówiłam przed chwilą?
- Mówiła pani o tym, co się działo tutaj na Żoliborzu. Zaczęłyśmy od pytania, czy czytała pani prasę?
Nie, takimi rzeczami się jeszcze nie interesowałam, naprawdę. W każdym razie tutaj ten szpital powstał i tutaj dla mnie na przykład osobiste najgorsze było wydarzenie, jak byłam w szpitalu, jak amputowali, a ja miałam trzymać za rękę. Amputowali rękę i ta ręka mi zawisła. To było dla mnie straszne wydarzenie. Później to już żadne prosektorium, żadne rzeczy to już dla mnie nie odgrywały najmniejszej roli (ja jestem medycznego wykształcenia).
- Komu amputowali te rękę, pamięta pani?
Komuś z Powstańców, nie wiem. Przecież to nie była jedna [operacja], to szła masówka tych rzeczy. Tylko pamiętam, że dla mnie to była taka rzecz, że mi słodko się zrobiło, jak mi ta ręka zawisła.
Nie. Byłam jedynaczką, byłam jedynaczką. Pytała pani, kto z rodziny był [w konspiracji]. Ojciec właśnie został aresztowany czterdziestego trzeciego roku, zresztą pod cudzym nazwiskiem, i go wzięli na Pawiak. Później w czasie powstania żydowskiego został wysłany do Oświęcimia. W Oświęcimiu przesiedział… jak się tu front zaczął zbliżać, to jeszcze przeszedł cały ten „marsz śmierci” do Oranienburga. Jeszcze nawet stamtąd przyszedł list, jeszcze jeden. Mąż ma zapisane, którego on przyszedł, bo to wszystko są odpisy, wszystko mają w muzeum.
- Co się działo z pani ojcem po wojnie?
Zamordowali, po prostu zniknęli. Nie ma śladu. Po prostu zamordowali, kiedy tam się front zbliżał.
- Czy wie pani, gdzie został pochowany?
A skąd? Nic nie wiadomo o nich, zginęli. Moja babunia dotarła do kogoś, kto tam też był, i powiedział, że on się cofnął akurat, bo coś tam miał schowanego, nie wiem, papierosa, czy jakiś „skarb niebywały”, i cofnął się. Jak wyszedł, to ich już nie było [Niemców]. I znowu się cofnął, i weszli Rosjanie.
- Co się stało z pani matką?
Moja mama wyszła z Ravensbrück. Proszę panią, warszawiacy to byli zawsze spryciarze. Ja się przypadkowo z mamą zetknęłam w ostatniej chwili na placu Wilsona, tam w tym domu, gdzie apteka, gdzie w piwnicy apteka, dlatego że przechodziłam, szłam tam dalej, ale przechodziłam, nie wiedziałam, że już w kościele
vis-à-vis są Niemcy. Oni mnie ostrzeliwali. I ja przez ten placyk, gdzie teraz jest szkoła, ja się przeczołgałam. Wpadłam taka ledwie żywa, wpadłam do piwnicy mojej ciotki i tam stały [siedzenia samochodowe]. Ponieważ mój brat [cioteczny] miał przed wojną samochód, ale były tylko siedzenia od samochodu, klapnęłam na to i podobno od razu usnęłam. Nic nie wiem, i ocknęłam się, jak mi zrywali opaskę. Moja mama była w tym czasie w szpitalu na Krechowieckiej i ta ciotka pracowała też w szpitalu na Krechowieckiej i mówi do niej: „Słuchaj, chodź, jest taka cisza, przyjdź do mnie, bo my mamy w domu coś do jedzenia, bo ty w domu nic nie masz”. I mama przyszła tutaj, zdążyła przyjść, przyszły tutaj, jak zaraz Niemcy weszli na podwórko. Więc zerwane opaski, schowane gdzieś tam pod gruz, i myśmy wyszli z ludnością cywilną.
Najpierw przez placyk, tam rewidowali. Później na Krasickiego 16 postawili nas pod ścianą. Ja jeszcze do mamy mówię: „Słuchaj, jak będą strzelać, to pamiętaj, padaj od razu, w razie czego to się możemy wydostać”. Później nas [skierowano] na Wolę. Tam na Woli widziałam, że przy kościele stali chłopcy z plutonu 227. To się wszystko znało mniej więcej. Nas dalej pognali do Pruszkowa. W Pruszkowie siedzieliśmy tam…
- Razem z pani mamą pani była w Pruszkowie?
Z mamą byłam. Mama by wyszła, przy mamy papierach mama by wyszła stamtąd jako siostra PCK. Ale mama by mnie nie zostawiła. Tylko że warszawiacy są tacy sprytni, że nas na „dzieci robili”. Ja miałam włosy, co prawda krótkie, ale zakręcone w takie warkoczyki, że jestem dzieckiem. Wyszliśmy i tak: szli i na tę stronę wysyłają, na tę stronę. I nas wysłali do pociągu, w którym było masę kobiet z dziećmi, gdzie były kobiety w ciąży i tak dalej. Wozili nas po Niemczech, chyba pięć czy sześć dni. Mężczyzn wyrzucili przy Neuengamme i później ich potopili, to była też głośna sprawa, jakby pani słyszała dalszą historię. Tam wsadzili do obozu, później wywieźli na morze i utopili. A nas przywieźli do Ravensbrück. Wpakowali do takiego wielkiego namiotu, większego jak moje mieszkanie. Był taki wielki namiot i zaczęli wyciągać starsze osoby, to tutaj, to tutaj. Ponieważ jakiś lekarz (ja już teraz nie pamiętam), Szwed chyba, był jakimś tam lekarzem kogoś z tych bonzów niemieckich, już nie pamiętam, czy Himmlera, [w każdym razie] któregoś z tych ważnych Niemców. I on, ponieważ przyszedł cały transport dzieci w różnym wieku, on załatwił z nim, że osoby te nie będą teraz w Ravensbrück, tylko się je wypuści na teren Niemiec, gdzieś na wieś czy na roboty.
- Te wszystkie osoby, które były wtedy w pociągu, tak?
Te osoby, z którymi w namiocie żeśmy siedzieli. Bo część tych starszych już powybierali. Ja miałam wtedy odjęte dwa i pół roku, podane, że mam tyle lat.
- Czyli ile wtedy pani dali lat?
Ja miałam już szesnaście, bo skończyłam w czasie Powstania, ale tam nie miałam jeszcze czternastu, dwa i pół roku, a od czternastu lat już brali jako dorosłych. Więc z warkoczykami takimi zaplecionymi i tak dalej. Ale nas później wyrzucali do tego transportu… A nie, to już było Ravensbruck… Później mnie z mamą wywieźli do Strasburga. Tam byliśmy jakiś czas. Stamtąd nas wywieźli do Prenzlau. W Prenzlau to ja już się awanturowałam.
Nas [wywieziono] do Prenzlau, wszystko pięknie, ale później ten front się zbliżał, chcieli nas wsadzić na wieś do roboty. No to już lepiej gdziekolwiek, ale nie na wieś do roboty, bo tam nie da rady. Mama starsza chora już kobieta, ja właściwie zupełnie nie nadająca się jeszcze do pracy, zresztą miałam [dokument], że jestem małoletnia, więc nie nadawałam się do pracy. Ponieważ znałam niemiecki, to stałam i słuchałam, jak tam dzielili, kogo gdzie chcą wysyłać. Słuchałam, jak mówili, że do tego gospodarstwa, a ja od razu w krzyk: „Nie, moja mama jest chora, ja jestem małoletnia”, więc tamten [Niemiec] rezygnował. Nas wysłali wtedy znowu do Prenzlau na taki teren wojskowy do sprzątania biur wojskowych, bo ci Czesi, którzy tam byli, nie dojechali tam. To już jest wszystko, wie pani, koniec kwietnia.
Czterdziesty piąty, tak. Czterdziesty piąty, koniec kwietnia. Zresztą tam zetknęłam się na przykład z Polakiem, znaczy z Niemcem, który nas zaczepia i zaczyna mówić, czy nie mamy czegoś [do jedzenia], bo przywieźli z Woldenbergu oficerowie polscy, że żadnych paczek nie dostają. Czy kogoś nie mamy znajomego? Podałyśmy nazwisko znajomego. On na drugi dzień przynosi nam od nich kartkę, od niego kartkę. Bo on nas znał doskonale, myśmy się znali doskonale przed wojną. Jego syn był starszy trochę ode mnie.
- Ile czasu pani tam spędziła?
Do końca wojny, znaczy nie do końca wojny, bo później przyjechali Czesi i nas wygnali dalej. Stamtąd zostałam znowu przegnana, zostaliśmy przegnali, bo to cały transport szedł. Zostaliśmy przegnani do Neubrandenburga. Neubrandenburg to jest już blisko Polski. To było miasto, które nie było w ogóle nigdy zbombardowane, spokojne, dlatego że tam były obozy przeważnie tych oficerów z Zachodu, atlantyckich i tak dalej, tak że spokojniutkie [miejsce] i tu alarm. I nagle widzę, jakieś zamieszanie się robi i to tak niesamowite zamieszanie, a jest alarm. Schodzimy do piwnic czy coś takiego i patrzymy, że ci Niemcy latają jak nieprzytomni. Ja któregoś takiego, którego lepiej znałam, zaczepiłam. Pytam się: „Co to?”. – „Rosjanie wchodzą”. Rzucają nas i uciekają. Uciekają. Ja wtedy do mamy mówię: „Mamo, uciekajmy”. Mama mówi: „Przecież jest alarm, poczekajmy”. – „Mamo, uciekajmy!” Tak się strasznie bałam, że byłyśmy akurat na krańcach tego Neubrandenburga, jak miasto zostało spalone miotaczami ognia przez Rosjan.
- I to już był znak, że to jest koniec wojny?
Nie, to nie jest jeszcze koniec wojny, proszę panią. Jeszcze jest wojna, to jest dopiero początek maja. Poszłyśmy na piechotę, do Malchinu doszliśmy i tam byli Polacy, którzy byli akurat na robotach, ale ci ich Niemcy uciekli. Oni mieli w lesie wykopany taki schron, taki wielki dół. I oni nas tam przyjęli. I front przyszedł nad nami tak, żeśmy nie widzieli nawet. Bo to było w lesie zupełnie, gdzieś tam ruscy przeszli. Jak ocknęliśmy się, to już byliśmy po stronie rosyjskiej. I wtedy robiło się wszystko, żeby się dostać do Polski. Szliśmy, szły tłumy ludzi, tych obozów było pełno, wszędzie było pełno ludzi, pełno trupów. Przechodziliśmy przez miasto, które było całkowicie spalone, trupy w pasiakach. No strasznie dużo ludzi było w Neubrandenburgu dosłownie popalonych, jeszcze nikt nie sprzątał. To się działo odruchowo, przedostawaliśmy się, nawet już nie pamiętam gdzie. Doszliśmy do torów kolejowych i tam – to już był koniec wojny – stały platformy, a na nich czołgi. Nie wiem – Polacy zawsze gdzieś coś wykombinują – wlazłyśmy na te platformy, czepiając się tych czołgów, ruszyło i tak dojechałyśmy do Poznania.
W Poznaniu już były wagony towarowe. Z Poznania towarowymi wagonami przyjechałam do Warszawy, do [dworca] Zachodniego. A jeszcze jak nas gnali, to widziałam, że tam nasz dom, to wszystko się paliło, bo Niemcy wszystko podpalali. Czy wracać, czy iść na Żoliborz, bo to wszystko spalone, czy iść tam albo na Bielanach babunia może ocalała… Nie, idziemy na Żoliborz. I doszliśmy na Żoliborz i właśnie mieszkanie tej ciotki, w którym spędziłam [okres] w trzydziestym dziewiątym roku w piwnicy, było na piątym piętrze i pocisk czy bomba rozwaliła tak, że ukosem zwaliła schody i wszystko. Tak że jej mieszkanie, jak tu palili, to tam były trochę osmolone książki, coś tego – tam ogień się nawet nie dostał. Tak że jej mieszkanie ocalało, zresztą była tutaj pewnie… To już jest maj, a do Warszawy mogli przychodzić już w styczniu.
- Pamięta pani, jak wyglądała wówczas Warszawa?
Gruzy, gruzy. Poza tym ja przyszłam z Dworca Zachodniego, ale jak później się szło, to wszystko było gruzy. Jedne gruzy, a jak nie było gruzów, to wszystko było popalone, cały Żoliborz był spalony.
- Gdzie mieszkała pani zaraz po wojnie, u cioci?
Zaraz pani powiem. Pierwszą noc pewnie tak. Już działa spółdzielnia wuesemowska, a myśmy mieszkali przedtem w WSM-ie. Od razu dostaliśmy na drugi dzień pokój w trzypokojowym mieszkaniu. Znaczy „w pokoju” – w pokoju była koza i więcej nic. Więc gdzieś się poszło, były jakieś wyrzucone siatki, nie materace, to przyniosłyśmy, na czterech cegłach się postawiło pieniek drzewa i to było całe nasze urządzenie, tak zaczynałyśmy życie. Mama na drugi dzień zaczęła pracować SPB, więc tylko przez placyk przechodziła do SPB. A jeszcze przedtem spotkaliśmy dawną sąsiadkę, która widzi, że my nie mamy ani ubrania, ani nic, mówi: „Ja mam dwa palta, mogę jedno pożyczyć”. A mama była taka [wychudzona]. Pożyczyła nam to palto, to mama w tym palcie wychodziła do pracy, ja przebiegałam przez placyk, zabierałam to palto i leciałam do szkoły na plac Inwalidów.
- Proszę powiedzieć, co się działo potem z panią, kiedy pani zrobiła maturę?
Potem u mnie wszystko się układało bardzo dziwnie. Dlatego że przechodziłam, zrobiłam małą maturę tutaj.
- Pamięta pani, który to był rok?
Chyba czterdziesty szósty albo [siódmy], czyli zaraz po wojnie. Ja już miałam trzy klasy przed wojną, jak wróciłam, to był koniec roku, więc trzecia [klasa] odpadła. Czwartą klasę robiłam tylko tu w gimnazjum. […]
Jak powiedziałam, mama pracowała
vis-à-vis w SPB. Od razu na drugi dzień zaczęła pracę. W SPB wtedy był wtedy (na pewno pani się z tym nazwiskiem zetknęła) Wojciech Piróg, teraz zmarł. Był wtedy w czasie konspiracji na tym, i właśnie tutaj na Żoliborzu, na Krasickiego 16.
- Może pani rozwinąć skrót SPB?
Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane.
- I tam pracowała pani mama?
Tak.
- Jak pani zdała maturę, to co było dalej?
Właśnie chciałam powiedzieć, miałam małą maturę. Idę sobie najspokojniej, a nie miałam problemów z nauką, tylko walczyłam z łacinniczką. Miałam jej tak dosyć, bo się ciągle do mnie czepiała, ja tej łaciny naprawdę nie umiałam. Idę sobie Hożą ulicą akurat, spotykam koleżankę. Ona mówi: „Chodź ze mną, bo ja tutaj właśnie idę – tutaj Hoża 88, przy Emilii Plater, tam jest zespół takich szkół teraz – idę tam, bo tam powstaje liceum techniki dentystycznej”. Poszłam sobie przez ciekawość. Pytam się, czy mogę. „Proszę bardzo, zaraz będzie egzamin”. Dają mi kartkę do pisania. Napisałam i dostałam się. W związku z tym zrezygnowałam z tamtej, przyniosłam papiery z tamtej, po małej maturze zrezygnowałam, przeszłam do tego liceum techniki dentystycznej. Skończyłam liceum techniki dentystycznej. To były trzy lata, bo to wtedy były trzy lata po małej maturze. Dużo się osób zapisywało, co byli po maturze, to oni mieli dwa lata. To dopiero powstawało i byłyśmy tym pierwszym rocznikiem. Skończyłam liceum techniki dentystycznej i w związku z tym mogłam się tylko dostać na stomatologię.
- Studiowała pani stomatologię?
Studiowałam stomatologię, której wcale nie chciałam, bo ja chciałam iść na medycynę, a nie na stomatologię. Ale jak to wszystko się załatwia… Tak jakoś miałam, że na ulicy prawie załatwiałam rzeczy. Jechałam tramwajem, spotkałam jakichś znajomych. Były tak w tramwaju cztery miejsca, tak
vis-à-vis siebie. Tam trzy tamci zajmowali, ja i jeszcze jakiś pan siedział. „No dobrze, ale co będziesz robiła, jak sobie dasz radę?” – „No będę musiała pracować. Studiować i pracować”. Pan wysłuchiwał, wysłuchiwał, a później mi mówi… zaczyna mnie przepytywać. Daje mi kartkę, żebym się zgłosiła do niego, do jakiejś redakcji jakiegoś tam pisma. Już nie wiem jakie, bo później go rozwiązali. Ale w każdym razie, żebym się zgodziła do jakiejś tam redakcji i tam papiery złożyła, co robiłam i tak dalej. I w związku z tym ja dostaję stypendium w tramwaju.
Na studia dostaję stypendium. Od nich. Z tym że będę później u nich pracowała. Dobrze, co mnie [przeszkadza]. Zresztą wtedy człowiek miał tak wszystko… Więc dostaję stypendium i dostaję się na studia. A po roku zresztą tą instytucję skasowali. Pewnie to było jakieś pismo, które nie było dobrze widziane.
- Co pani robiła po ukończonych studiach? Gdzie pani pracowała?
Po skończeniu studiów pracy nie mogłam dostać. Dlatego że mój mąż dostał nakaz pracy, miał w FSO, które powstawało, ale wzięli go do wojska i mąż był w wojsku. A ja zostałam tutaj i nie miałam… W ogóle skończyłam studia, a ponieważ u nas były nakazy, wysyłali nas na wieś. Więc mnie nie mogli wysłać, bo mąż ma nakaz pracy w Warszawie. To mnie zwolnili z nakazu pracy, ale pracy nie dostałam. Więc zaczęło się w ten sposób, że zaczęłam po prostu przez znajomego, przez koleżankę, przez znajomego, który był moim asystentem, który pracował w FSO, w przychodni FSO, że tam na zastępstwa chodziłam. Zacząłem chodzić na zastępstwa. A jeszcze przedtem… Przedtem w ogóle, jak nie miałam nic, to jeszcze Eryk Lipiński, taki znany kiedyś karykaturzysta, który mnie znał od dziecka, od urodzenia, załatwił mi, że byłam w Instytucie Reumatologii. Znaczy reumatologia była jeszcze na Oczki, tam. I moją przełożoną była (znaczy ja tam byłam, tylko bez żadnego zatrudnienia, bez niczego, tylko taką praktykę miałam) pani Bermanowa.
A nie wie pani, kim był Berman? Najgorsza świnia, jaka mogła być w tamtym rządzie. To wszystko w ogóle rządzili Żydzi wtedy. To był pan Berman. Ale on tylko figurowała, a za nią całą robotę robiła Krysia Dębska, która była bardzo przyzwoitym człowiekiem, bardzo uczynnym, i tak dalej. No, ale z tamtego nie miałam nic. A później jechałam do mamy, która pracowała w SPBP i się przeniosło w Aleje Ujazdowskie. Jechałam z panią Bermanową samochodem, bo ona mieszkała na Belwederskiej czy tam, gdzie ta elita mieszkała, wysiadałam tam, szłam do mamy, gdzie mama mnie wykupywała obiady w stołówce. Zjadłam obiad, ale nie miałam nawet pieniędzy na tramwaj, żeby wrócić do domu, to jechałem na gapę. Tak wyglądała moja rzeczywistość po skończeniu studiów.
No a później, jak byłam tam na zastępstwach… Mnie Żydzi pomogli, proszę panią. Dlatego że jak byłam w FSO, naczelnym tej… To była wielka przychodnia na całe FSO, FSO było wtedy wielkim zakładem i tam był jakiś Żyd, który miał więcej godziny pracy niż doba ma i naturalnie jego zastępował ktoś inny, więc za niego robił robotę. I wtedy tamten ktoś inny to był mój dawny asystent, z chirurgii zresztą. W każdym razie jak ja tam pracowałam na zastępstwach, to w tym zakładzie, jeszcze dalej położonym niż FSO (to się nazywało, że to już koniec świata) był też dyrektorem jakiś tam Żyd. I on chciał koniecznie mieć ambulatorium, ale to było za mało pracowników. Tak że nie miał prawa do ambulatorium, tylko do felczera. No ale sobie żydki pogadali, pogadali i on mnie zatrudnił, żebym ja organizowała stomatologię. A to się nazywało, że ja gdzieś tam pracuje w FSO, na jakimś tam… Gdzie nawet do dnia dzisiejszego, nie wiem. Jakimś tam, gdzieś tam, het, het, bo tych oddziałów było do diabła i trochę. A po prostu dzięki Żydom dostałam pracę. Ja to organizowałam, zajmowałam się… Byłam wszystkim, bo felczera wzięli do wojska, tak że byłam od wszystkiego. Najpierw nie było w ogóle warunków, był tylko jeden pokój. Z korytarza tutaj była umywalka, bo to było w jakimś dawnym mieszkaniu. A później, jak się ten budynek rozbudowało, to tam dostaliśmy [miejsce] w innym budynku, już przyzwoiciej. I dosłownie dzięki temu ja miałam pracę.
- Długo tam pani pracowała?
Do emerytury, proszę panią.
Bo tam były tak przyjemne warunki, tak sympatyczne, tak miłe. W ogóle proszę panią, na początku jeszcze byłam wożona do pracy. A dlaczego byłam wożona? Bo za mną mieszkali socjaliści radzieccy, którzy przyjechali. To jak po nich przyjeżdżali, to ja jeszcze się dosiadałam i dojeżdżałam do pracy. Tak że pod tym względem… Ja mówię, że „żydkom” zawdzięczam bardzo dużo.
- A proszę powiedzieć, jak po wielu latach ocenia pani Powstanie Warszawskie. Czy według pani to było potrzebne?
Proszę panią to było na pewno niepotrzebne, bo myśmy nie mieli żadnych szans. Bo przecież nas i Anglicy, i Amerykanie… wszyscy nas posprzedawali ruskim. Tak jak zresztą wojsko całe na Zachodzie – to samo było. Ale to było nie do powstrzymania. Pani nie zna entuzjazmu tej młodzieży. To wszystko by wyszło samo z butelkami, chociaż nie miało nic. Wszystkim się rzucało na czołgi, na wszystko. Myśmy nie mieli broni.
- A czy ma pani czasami jakieś takie, nie wiem, sny? Coś, co się pani przypomina czasami?
O nie. Teraz już nic.
- Coś panią prześladuje na przykład?
Nie. Więc na pewno… chodzę… no teraz to już nawet jest pusto… Nawet nie ma. Bo na koniec… Bo 30 września jest msza tutaj, spotykamy się. Teoretycznie się spotykamy, bo teraz już nikogo nie ma. Jak dwie osoby znajdę, które znam, to dużo. Bo to wszystko już nie żyje, proszę panią. Przecież ja byłam szczeniakiem wtedy, to wszystko już nie żyje, to wtedy spotykamy się w kościele, tu święto Stanisława. A tak to idzie się pod pomnik, składa się jakieś tam tego, jest jakieś przemówienie, coś tam. Jakieś wojsko stoi, jakieś tam przychodzą z dzielnicy, gadają i w ogóle, jak się robi te wszystkie uroczystości… Ale tak to już… Tak szczerze, to moich koleżanek to ja już właściwie… jedną spotkałam tylko… „Krystyna, to cię nie było”. Też już nie byłam. Ale ja ją spotkałam na cmentarzu. Cmentarz wojskowy to dla mnie jest prawie jak dom. Ja mam co drugi grób to znajomych. W każdym razie trzydzieści parę grobów to mam. Tak że tutaj po prostu jestem cały ten… Zresztą ja już nie mam siły, ja bardzo dużo pracowałam. Bo ja pracowałam za takie psie grosze. Bo stomatolodzy byli tak płatni, że jak spytał się ten Żyd, ile ja dostaję, to mówi: „Ja więcej daję sprzątaczkom, które przychodzą na dwie godziny, posprzątają i wychodzą”. Bardzo późno miałam dziecko, bo nie miałam możliwości mieć dziecka. Ja pracowałam na przykład tak: szłam do pracy na rano, na siódmą czy na ósmą, pewnie na ósmą, już nie pamiętam. Stamtąd szłam do spółdzielni na zastępstwo, bo tam zarabiałam sobie za kogoś, później szłam na dyżur nocny i później z dyżuru nocnego wracam znowu do pracy. Tak się pracowało wtedy.
- A proszę mi powiedzieć, bo pani powiedziała, że według pani, Powstanie było niepotrzebne. A dlaczego pani tak uważa?
Nie to, że było niepotrzebne. To było niemożliwe do zatrzymania. Ja nie wiem, jak było w innych dzielnicach, ale u nas to nie było osoby, która by nie chciała walczyć, pomagać – nie było. Tutaj młodzież się dosłownie [rwała], tutaj chłopcy wychodzili na Krasińskiego. Tutaj
vis-à-vis zmartwychwstanek było wejście do kanałów. To byli czternastolatkowie, trzynastolatkowie, którzy włączyli się kanałami. Tutaj nie było… Tutaj wszyscy chcieli walczyć. I to było naprawdę świetnie zorganizowane. Tu wszystko działało, wszystko. Wiedziało się, gdzie, co i jak. Kto pomaga, kto nie. Nie było tak, że… Jak słyszałam, jak się czyta, że tutaj się zdenerwowali, że tam jeść nie ma co, że to, tamto, tutaj jeden drugiemu… Mieliśmy najlepszy dowód, jak przyjechaliśmy i nie mieliśmy nic na siebie, to sąsiadka dawna dała nam, pożyczyła. Pożyczyła, bo musiałyśmy oddać palto.
No tak.
- A proszę mi powiedzieć, już po wojnie, kiedy nastał ten czas komuny, czy spotkała się pani z jakimiś represjami.
Proszę panią, ja się nie spotkałam, bo ja byłem szczeniak. Ja się w ogóle nie przyznawałam, bo mnie powiedzieli: „Słuchaj, ty na ten temat nic nie mów. Tak będzie lepiej. Nikt tobą się nie zainteresuje”. No bo ja byłam szczeniakiem, co tu dużo mówić. Do partii nie należałam. Tak że w ogóle…
Moja mama zmarła w krótkim czasie, w pięćdziesiątym siódmym roku już zmarła. Tak że już więcej nie przeżyła. Tak że ja zostałam sama, mając dwadzieścia lat. Znaczy nie sama, bo wyszłam za mąż, zresztą po kryjomu.
Nie. Nie, mój mąż był na Śródmieściu. Tylko tak mi truł i tak mnie męczył, a ja przeżyłam pierwszą miłość, z którą zerwałam, więc uważam, że świat się dla mnie zawalił. „A cholera, wszystko mi jedno”. A jemu obiecali w FSO mieszkanie, tylko że musiał być żonaty. Tak że wie pani, człowiek nie brał tych rzeczy poważnie.
- To chyba będzie już wszystko.
Tak. Jeżeli chodzi o Powstaniu, to chyba będzie już wszystko. Z tym że naprawdę, jeżeli chodzi o Żoliborz, to pani mogła w każdym mieszkaniu… każdy pani pomógł, jak tylko mógł. Nigdy nie zapomnę, jak jeszcze byłam taka smarkata, na Słowackiego mieszkała moja koleżanka (jej mama też już gdzie indziej mieszkała) z bratem. On był starszy i mocno zajęty w konspiracji, miał broń i tak dalej. I przed samą godziną policyjną przychodzi tam jakiś jego kolega, który już co noc gdzie indziej nocuje. Zanocowanie. „No dobrze, niech on nocuje”. I nagle przyjeżdża gestapo. A to jest dom, który też miał suteryny, gdzie mieszkali ludzie, i długi, na Słowackiego, dosyć długi. Nie wiem, ile klatek było, w każdym razie dosyć długi. I oni zbiegają szybko do piwnicy, żeby przejść gdzie indziej, bo tam nawet było przebicie, że można było przyjść na plac Lelewela. Można było przejść, no, wykopy takie zrobione. Ale:
Halt. On ma nawet jakieś papiery tutaj, broń ma gdzieś w bucie, no w ogóle… I na to ja zbiegam, bo koleżanka zamyka mieszkanie, ja zbieram i widzę [tę scenę] i wracam z powrotem. Mówi: „Słuchaj, Niemcy”. Walimy do pierwszego mieszkania na parterze, nie wiedząc, kto tam mieszka. Walimy, ta pani przerażona otwiera, ja mówię: „Niemcy są. Niech pani nas puści”. Puszcza nas. A jej mąż schowany w koszu od bielizny. No takie były warunki, tak to wyglądało. A później, jak się dowiedzieliśmy, to byli w ogóle jacyś komuniści, więc mogliśmy wpaść, jak to się mówi, z deszczu pod rynnę. Ale każdy pomagał, na Żoliborzu można było śmiało do każdego mieszkania pójść – każdy pomagał.
- A jak pani myśli, jak wyglądałaby Warszawa teraz, gdyby nie było Powstania?
Jakby wyglądała, nie wiem. Jakby ruscy weszli, to by się niewiele zmieniło. Przecież to wszystko, proszę panią… Przecież nasz rząd to nie był nasz rząd. To wszystko było… A Anglia i Francja… Ale to wszystko było… I Ameryka. Myśmy się w ogóle nie liczyli. Myśmy byli potrzebni, kiedy trzeba było walczyć o Francję, kiedy lotników nie było i potrzeba było walczyć o Anglię, kiedy byliśmy w Afryce, kiedy tam byli jeszcze Niemcy i się ganiało i tak dalej, to Polacy szli zawsze, bo byli zawsze dobrym żołnierzem do bicia. A później to większość Polaków była w rozpaczy, bo przecież nie mieli gdzie wrócić, bo kraj zabrany. I całe Kresy przecież pozabierane. Nie mieli dokąd wracać, a nawet jak mieli, to byli jako… Ci to przyjeżdżali tutaj, później ich aresztowali pod takim czy innym pretekstem. Przecież ilu poginęło. Tu osób wymordowanych… właśnie do tej pory na łączce nawet kopią, bo chcą znaleźć, czy tam nie ma właśnie kogoś znajomego. Kilkanaście, kilkadziesiąt osób czy kilkaset osób pochowanych, znaczy wrzuconych tak do grobu. Usiłują wyłowić, kto jest w ogóle. Całe dowództwo zostało przecież zamordowane, wszyscy. Kto został w Warszawie, to po wojnie, tak samo jak powstawała też konspiracja, to wszystko wymordowane jest. Przecież myśmy my tutaj rządu polskiego nie mieliśmy. Nazywał się, że jest polski. Ale tak to wyglądało. Z tym że jak wszędzie – są ludzie i ludziska. Na przykład znam Żydów, który byli naprawdę straszni. Gdzie w ogóle wyglądało tak, że jak wtedy byłam świadkiem i słyszałam, jak pani Bermanowa rozmawiała, że tam jakiś ktoś z kuzynów przyjeżdża ze Związku Radzieckiego, bo tam skończył. „No słuchaj, wiesz co, ten profesor, co tam jest w Łodzi, on już musi pójść na emeryturę, to tam się miejsce jakieś zrobi”. O, tak wyglądała rozmowa. A jak, ten, o Jezu, jak on się nazywał? Wie pani, ja nazwisk nie pamiętam. Ale dziecko, które było, mieszkali. Radziwiłł się nazywał. Mieszkali w takiej klitce, tam pracował jako lekarz w tym Instytucie, znaczy nie w Instytucie, to była Reumatologia. I dziecko w takim małym pokoiczku, dziecko przy kozie takiej gdzieś się poparzyło. Chodziło o zdobycie leków, których nie było, tylko było, owszem, w aptece dla bonzów. To się do niej zwrócił, czy może zdobyć jakieś. „No niestety, nie mogę”. A później jak on poszedł. „Ja nie będę takim pomagała”. Tak wyglądało to mnie więcej. […]
Jak teraz narzeka młodzież, że tego nie ma, tamtego nie ma. Boże kochany – myśmy nic nie mieli. Znalazło się siatki, postawiło na czterech cegłach. Ale i tak wspaniale, że WSM nam dało pokój od razu.
- Wszystko trzeba było budować od początku?
Od początku. Z niczego, nic nie mieliśmy. Ale każdy jeden drugiemu pomaga. Przynajmniej na Żoliborzu naprawdę warunki i stosunki były bardzo, bardzo dobre, mimo że byli bardzo różni mieszkańcy.
Warszawa, 17 maja 2013 roku
Wywiad prowadziła Magdalena Sienicka