Jadwiga Bahrynowska-Fic

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Bahrynowska-Fic, Fic z męża.

  • Proszę nam opowiedzieć, kim byli pani rodzice, gdzie pani się wychowywała, gdzie pani mieszkała?

Mój los jest taki dosyć smutny. Moja mama umarła przy moim urodzeniu, ojciec zginął też w czasie zawieruchy wojennej. Od pierwszych, on najwcześniejszych miesięcy swojego życia byłam wychowywana u babci, właśnie pod tym adresem, który jest w mojej legitymacji. Tam byłam wychowywana, tam mieszkałam i tam toczyło się moje życie. Co się działo przed wojną, to ja specjalnie [nie pamiętam]. To są takie dziecięce różne odczucia, może nieraz smutne, bo jak się nie ma mamy, jak się nie ma rodziców, to zawsze jest kompleks, ale ja byłam bardzo kochana. Starałam się zawsze być grzeczna i to, co mnie babcia nauczyła, czym się kieruje do tej pory, to robić dobre uczynki. To tak dziecinnie brzmi, ale to jest prawdą, rzeczywiście. W moim życiu jest tak, że staram się co chwilę coś dobrego zrobić, drobiazgi. Jak pan szedł tutaj ulicą, tu, do tego domu, w którym mieszkamy, w którym [mieszka] rodzina moja (potem ja nie mieszkałam, teraz znów mieszkam), widział pan kwiaty i drzewa. One są posadzone przez nas, przeze mnie i przez męża, bo tu były gruzy. Te kwiaty to z działki przyniosłam i zasadziłam. Jest morze konwalii, rosną wielkie teraz brzozy, malwy i jaśmin. To takie drobiazgi, które mnie sprawiały jakąś satysfakcję i jakiś pożytek dla ludzi. W tej chwili tego nie będzie, bo tu będzie rozwalone i prawdopodobnie, po duży staraniach, będzie odbudowana duża część antycznego budynku. Ale przez tyle lat to ludzi radowało. Jeżeli chodzi o okupację, to pamiętam więcej.

  • Jak pani pamięta rok 1939, wrzesień?

Tak, rok trzydziesty dziewiąty. W 1939 roku byłam na wakacjach. Nie było mnie w Warszawie, byłam w [niezrozumiałe – Zemanowie?], to jest koło Wołomina. Z daleka tylko widziałam łuny, które płonęły nad Warszawą, huki i oczywiście dorośli różne komentarze straszne robili i budowali schrony. Schron taki na takiej posesji to wyglądał tak, że się budowało rów i przykrywało się gałęzią. Do tych schronów chowali się ludzie, kiedy leciały samoloty.
Potem zaraz po tych wakacjach wróciłam do Warszawy i zaczęłam chodzić do szkoły. Do szkoły, która mieściła się w alei Szucha, miejscu największej kaźni warszawskiej. Tak się złożyło, że trzy domy za tymi budynkami była moja szkoła. Potem ją przenieśli na Polną, ale przez kilka lat, dwa czy trzy lata ta szkoła tam była. Oczywiście, jak każde dziecko, to zawsze starało się coś tam spsocić. Też miałam taką gromadę koleżanek i kolegów, no i myśmy, ponieważ już wiedzieliśmy, o co to chodzi, co to są Niemcy, gdzie ludzie płakali, słuchając komunikatu, że rozstrzelali tyle i tyle osób za karę. Takie komunikaty były bardzo często przez głośnik podawane. Widząc jeszcze takie sprawy, jak na przykład łapanki, w której o mały figiel ja też bym się nie znalazła... A to się stało około placu Zbawiciela, gdzie szłam i raptem (sama szłam) jechała „buda”, szum się zrobił i zaczęli ludzie krzyczeć: „Łapanka!”. To było w domu, który był od strony Marszałkowskiej, przy placu Zbawiciela po stronie nieparzystej. Uciekłam, bo był krzyk, wrzask. Uciekłam na ostatnie piętro. Ja to pamiętam, ja w ogóle bałam się stamtąd wyjść. Dopiero jak się zrobiło ciemno, jak doszłam do wniosku, że mnie już nikt nie złapie, to wróciłam do domu na Marszałkowską 15. To jest moje autentyczne, prawdziwe przeżycie.
Jeżeli chodzi o tę bandę dziecięcą, którą, żeśmy stworzyli, bo tak było, to byli chłopcy i dziewczynki. Powiedzmy, że może nie należałam do najodważniejszych, ale byli odważniejsi ode mnie. Na Litewskiej... Litewska była wysiedlona i na Litewskiej zamieszkali folksdojcze. Folksdojcze to byli ludzie, Polacy, którzy się zaprzedali Niemcom, i Niemcy też. Ci hitlerowcy chodzili w żółtych koszulach, no i normalne dzieci, a myśmy – naprawdę tak było – jak żeśmy się tam gdzieś schowali, jak komuś się udało dokuczyć albo tam rzucić czymś albo napluć w ich stronę, to myśmy to robili. Ponieważ podczas okupacji nie było butów i większość dzieciaków chodziło w drewniakach, które tak pukały, to z tym uciekaniem to nie było tak fajnie. Jeszcze o tych sprawach to powiem, że ja sobie tam nie zdawałam sprawy, ale moja babcia mi mówiła, że nie wolno mi chodzić w aleję Szucha. Tam stały „budy” niemieckie i tam stali ci żandarmi. Tam były żołędzie jesienią, ja te żołędzie zbierałam spod ich butów, ale nikt mi nic nie zrobił i tak to dzieciństwo mijało.
Ale jeszcze podczas okupacji to miałam nauczycielkę, która mnie uczyła polskiego, i ta pani potem, już jak szkoła była przeniesiona na Polną, ta nauczycielka mieszkała niedaleko getta. Nieraz do niej chodziłam. Ona mieszkała na dzisiejszym Muranowie, ja to pamiętam. Wtedy getto się paliło i z jej balkonu było widać te kłęby dymu. No i ona mnie tak wzięła i mówi: „Zobacz, Jadziuchna – bo tak mówili na mnie – pali się getto”. Tak że to są, wydaje mi się, bardzo ważne momenty, które pamiętam.
Wiem o tym, że ja tyle książek nie przeczytałam jak wtedy, kiedy byłam taka mała. Bardzo dużo książek czytałam. Biblioteka była na rogu Polnej i bardzo wcześnie nauczyłam się czytać, i bardzo dużo tych książek, które do dzisiaj wspominam, przeczytałam. Co tu jeszcze sobie przypomnieć... A, ja jeszcze powiem. No, po prostu moja rodzina była ufna w Bogu i kościół Zbawiciela to był mój kościół. Na wszystkie uroczystości się chodziło, za wszystko się dziękowało, prosiło się o to, żeby ludziom tak źle nie było. I dlatego kościół był moim (tam komunię pierwszą brałam) takim przytuliskiem dziecięcym.
Nie wiem, co jeszcze tam o tej okupacji. Okupacja była straszna, dlatego że... jeszcze powiem. W czasie okupacji były naloty. Właśnie w tym budynku na Marszałkowskiej 15, co mieszkałam, to był budynek, który stał tuż przy „Życiu Warszawy”, był wysoki, myśmy mieszkali na piątym piętrze. Akurat jak był nalot, to wszyscy uciekali to piwnic. I pamiętam, było tak, że była straszna burza, i moja babcia mówi: „E, po takiej burzy nie będzie nalotu [sowieckiego]”. A tymczasem stało się tak, że był ten [sowiecki] nalot. Przyleciały samoloty, rzucały bombę na Warszawę i już żeśmy nie zdążyli do tej piwnicy dojść, ale nic nam się nie stało.
Prawdopodobnie gdybym była podczas Powstania w tym domu, to był nie żyła, bo cały dom został zwalony. Po prostu tak jest zaplonowane w moich losach, że miałam żyć, że się znalazłam gdzieś indziej w czasie Powstania.

  • Proszę mi jeszcze powiedzieć o tej szkole, to była szkoła państwowa, tak?

To była państwowa szkoła, cudowni nauczyciele. Pamiętam pana, mojego wychowawcę, który się nazywał pan Górski, i ja gadułą byłam, i rozmawiałam z taką koleżanką, co się nazywała Karpińska. Powiem, jakie kary były. Za karę, że taka byłam niegrzeczna, kazał mi cały brulion napisać: „Nigdy nie będę na lekcji rozmawiała z Haliną Karpińską”. Proszę zrozumieć, jakie to były mądre kary. Kara mądra, wychowawcza, a druga kara mądra, że człowiek się uczył pisać.
Na rogu Litewskiej i Marszałkowskiej jest przedwojenny szpital dziecięcy. Ten szpital, tak się w moim życiu złożyło, byłem moim szpitalem, gdy ja byłam dzieckiem, tam miałam szczepioną ospę. Mam dwóch synów, którzy byli tam bardzo poważnie leczeni. Potem mój wnuk jeden bardzo chory na nerki też był leczony, a teraz tam pracuje moja synowa, która leczy białaczkę, ale już krótko będzie mój, dlatego że budują nowy budynek na Wawelskiej i przenoszą ten szpital. Jeszcze powiem o tym szpitalu coś, co dotyczy wojny. W tym szpitalu... z pamięci mi wypadło. Przypomnę sobie i potem o tym powiem, dobrze? Bo tu pracował lekarz, [...] on ratował, ten lekarz, ratował żydowskie dzieci. Znam historię, że tam były dokumentacje, ale teraz się tym nikt nie zajmuje. On brał żydowskie dzieci, kładł na oddział i mówił, że jak chcieli oglądać, czy jest obrzezany, to mówił, że to są po operacji przepukliny. O, już wiem. Ten doktór się nazywał, doktór Kossakowski. On zrobił bardzo dużo dla Polaków.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, jak pani pamięta sam moment wybuchu Powstania? Mówiła pani, że zastał panią w zupełnie innym miejscu.

Byłam z babcią tylko i psem. Tam mieliśmy znajomych, rodzinę też i tam zastało nas Powstanie. Sam moment Powstania wyglądał tak. Zrobił się szum, nikt nie wiedział, o co chodzi, zaczynali zamykać bramy. Do tej bramy powpadali ludzie, bo na Marszałkowskiej odbyła się strzelanina, więc zamknęli bramę. Ten harmider trwał dosyć długo, ale w końcu zrobiła się cisza i ludzie chcieli wrócić do swoich domów. Pamiętam nazwisko naszego znajomego, który się nazywał chyba pan Porczyński, który mówi: „Ja muszę wrócić do żony!”. I tam gromada ludzi wzięła prześcieradło i przechodziła na drugą stronę Marszałkowskiej z tym białym prześcieradłem. Tak to pamiętam i tak naprawdę było.
Potem ludzie pochowali się do piwnicy i wtargnęli tam Niemcy. Zaczęła się rzeź. To, co się tam działo – krzyk, wrzask. Też tak się złożyło, że pamiętam nazwisko naszego znajomego, nazywał się Stanisław Kasprzak. Miał wtedy maleńkie dziecko i on to dziecko miał przy sobie. Poszedł tam do znajomych. Tam on z tym paromiesięcznym dzieckiem w tej piwnicy był. Niemcy wtargnęli, zaczęła się strzelanina, wyciągali tych ludzi. Nie wiem, czy dużo zabili, czy nie, bo myślmy z babcią gdzieś tam się ukryły, gdzieś w jakimś mieszkaniu, i nie wychodziliśmy, ale to pamiętam, że to trwało do późnej nocy i postrzelili jakiegoś człowieka w brzuch. Ten człowiek całą noc błagał: „Ludzie, ratujcie mnie. Ja chcę żyć, ja chcę żyć!”. Ja to naprawdę pamiętam. To tak było. A potem ci Niemcy ustępowali, ale ta strona była cały czas nachodzona przez Niemców i trzeba było stamtąd uciekać. Właśnie ten pan Kasprzak z malutkim dzieckiem mnie i babcię przyprowadził piwnicami, bo tam były piwnice i różne [przejścia], tym dołem, na drugą stronę Marszałkowskiej. Myśmy poszli do jakichś właśnie takich... na parterze miał znajomych. Zresztą tam nie trzeba było mieć znajomych, ludzie jedni drugim pomagali. Tam z babcią mieszkałam.
Potem chowało się po piwnicach. W miarę burzenia tego domu różnymi i domów wszystkich, one nie były całkowicie zburzone, ale kawałki czegoś tam owało, to ludzie siedzieli w piwnicach. Mam teraz mówić o tym, jak to się stało, że byłam ranna?

  • Czy państwo przez cały okres Powstania przesiedzieli w tej piwnicy?

Nie, nie... Ale ja bym jeszcze chciała powiedzieć coś, co może jest... Bo ja sama myślę, że to fantazja, ale mi się wydaje, że to nie mogła być fantazja, ponieważ ja byłam mimo łagodnego wyglądu takim dzieckiem trochę, co się zdobywa [na odwagę]... Ja tej babci uciekałam. Tymi piwnicami pod Marszałkowską chodziłam do tych otwartych mieszkań, stawałam w oknie i kiedyś tak było, że po tej stronie byli akowcy i strzelili. Tu [obok mnie] kulka przeleciała, w ścianę uderzyła i mnie nie zabiła.
Jeszcze jedną rzecz widziałam, ale to chyba musiało być przedtem, bo ja już po tej kulce to tam nie poszłam, że ja się aż boję powiedzieć, czy mi się to nie przyśniło, ale to nie mogło się przyśnić. Wie pan, ponieważ bez przerwy ten obstrzał był na stronę parzystą, tam, gdzie była cała Marszałkowska [ostrzeliwana] przez akowców, oni stamtąd strzelali, to – ja nie wiem, mnie się wydaje, że to jest prawda, bo skąd ja bym coś takiego wymyśliła. Oni, ja też… Jeszcze to musiało być wcześniej, za czym ja już tam przestałam chodzić, zrobili wielką kukłę z papieru, takiego wielkiego. Narysowali swastykę, sami się schowali i spuszczali tę wielką, ogromną kukłę (ten dom trzy- czy czteropiętrowy był) na dół, żeby strzelali do faszystów. Nie wiem, sama sobie nie wierzę, ale ja tego nie mogłam wymyślić, musiałam to widzieć. Wydaje mi się to po prostu nieprawdopodobne. Widocznie mogło mi się śnić, bo jakżesz ja tam mogłam...
A jeszcze tylko powiem o tym, co się tam działo. Ponieważ obstrzał był na tę stronę parzystą Marszałkowskiej, to ludzie chcieli się przedostać przez Nowogrodzką, to widziałam. Było pełno zabitych. Ludzie nie mogli sprzątać tych zabitych, dlatego że by sami zginęli, bo był bez przerwy obstrzał. Ta kupa trupów rosła. To było bardzo długo, bo trupy, to jestem pewna, że tak było, robiły się czarne, te na spodzie, a na wierzchu białe – to pamiętam.
  • Proszę opowiedzieć, jak długo tam panie...

Całe Powstanie. Wszystko powiem, bo dopiero zaczynam. Byłam ranna w sierpniu, pod koniec sierpnia, a stało się tak, że ponieważ w tych piwnicach się siedziało i to siedziało się w palcie, bo to było zimno. Miałam taki płaszczyk, taki nieprzemakalny, ale taki jak z płótna. Właśnie w tym płaszczyku byłam. Miałam tę legitymację w kieszeni i już mi się znudziło tam siedzieć i wyszłam. Wyszłam z tej klatki schodowej i raptem huk, coś się stało, ja nie wiedziałam co. Wcale nie zemdlałam, ale patrzę, ta ręka mnie chlupie w czymś. Okazało się, że tam mnie wszystko... To jest, wie pan, że ja mam rękę, to jest cud. Ta legitymacja… Znaczy że ręka, patrzę, mam całą rękę we krwi i wyrwany kawałek kości. Szczęśliwie nie miałam uszkodzonych więzadeł, dlatego ruszam rękami. Potem dopiero zemdlałam. Zaraz mnie babcia zaprowadziła na punkt opatrunkowy. Ten punkt opatrunkowy to był, szło się gdzieś w stronę Wspólnej, piwnicami. Tam trzeba było czekać w poczekalni. Przyjmował jeden lekarz, a siedzieli ludzie potrzebujący pomocy. Pamiętam panią, to sobie bardzo dobrze zapamiętałam, która siedziała, miała całą twarz w kropki, z których ciekła krew. To było przerażające. Siedziałam, jak szła moja kolejka, to – proszę posłuchać, bo to jest prawda – lekarz babci mówi: „Niech pani zdejmie tę chustkę z szyi. Niech pani da jej gryźć”. Dali mi tą chustkę, żebym gryzła, bo nie było środków znieczulających. On, jak mi tu wyjmował różne rzeczy z tej ręki, ja tą chustkę gryzłam, a on mnie robił opatrunek i powyjmował, co trzeba. Założył opatrunek, potem dał mi zastrzyk. Wróciłam, ale już nie do piwnicy, bo nie byłam w stanie być w piwnicy, tylko na parter, tam, gdzie mieszkaliśmy. Pamiętam, że to były jakieś straszne grzmoty, bombardowania, że żyrandol zleciał, a ja leżałam. Babcia siedziała koło mnie, ja nie mogłam się ruszyć. Jakoś przeżyłam te smutne chwile, ale to jeszcze nie wszystko.
[...] Pamiętam taką sytuację, że wszyscy mówili, że Niemcy jadą czołgami od strony Wisły i że gonią, że przed nimi są ludzie, cywile, których puszczają jako ochronę po prostu, żeby do nich nie strzelać. Tego nie widziałam, ale ja wiem, ale wiem, nie tylko dlatego że uciekła od tych ludzi dziewczynka, która potem była z nami przez cały czas. Dziewczynka, która po prostu za to, że opiekowali się ludzie nią, to ona pisała taką modlitwę do Matki Boskiej i rozdawała ludziom. Tą modlitwę mam odbitą. Oryginał oddałam mojej synowej, która pewnie wyrzuciła, ale odbitkę tej [modlitwy] dziewczynki mam tu gdzieś, tak że to jest bardzo ważny fakt.

  • Proszę powiedzieć, czy pani przebywała w tej piwnicy i na parterze tego domu aż do końca Powstania? Proszę powiedzieć, jakie były warunki mieszkania w tej piwnicy?

Tam nie było żadnych warunków. To było tak, że po prostu to wszystko było wielkim... to wszystko było uszkodzone, w rozgardiaszu, nie bardzo tam było co jeść, a do tego mieliśmy psa Pimpka, którego nie zjedli – ja to cały czas podkreślam – który szlaczek robił na dole ściany, bo siusiał, i to tak równiutko jak najlepszy malarz. Tam [przebywałam] do końca Powstania właśnie, a wyszłam z Powstania w sposób nietypowy.

  • Dobrze, jeszcze do tego dojdziemy. Mówiła pani, że były problemy z jedzeniem. Duże to były problemy?

Bardzo duże. Ludzie sobie wzajemnie pomagali. Jak tam gdzieś była jakaś puszka, to się ludzie dzielili. Ludzie sobie pomagali, a jeżeli chodzi o głód, to ja sobie przypomnę początek Powstania, jak myśmy szli tymi podziemiami z panem Kasprzakiem, z moją babcią, starszą, i już wtedy ludzie siedzieli w tych piwnicach pod tymi domami i było tak, że ja byłam strasznie głodna, a ktoś tam smażył placki kartoflane i tak mi było przykro, że mi tych placków nie dał. Tego uczucia nie mogę zapomnieć. Było tak, że wnuk mnie prosi, żebym do szkoły poszła, jak był w szkole podstawowej, opowiadała. Opowiadałam tym dzieciom, a co one zapamiętały? Tylko to, że nie dali mi placków, bo tak to jest. To jest niewyobrażalne. Jeszcze co było tragedią – wody nie było. Ludzie stali w kolejkach, żeby tą wodę zdobyć. Niemcy tylko czyhali na to, żeby trafić tam i pozabijać, to było wielką tragedią.

  • Spały też panie tam w piwnicach?

Tak, to było bez przerwy. A gdzie można było spać? Bez przerwy. A upadały jakieś bomby, dalej w stronę placu Trzech Krzyży, bomby, co tworzyły taki lej. Potem się szło oglądać. Taki ogromny lej, że akurat w budynek nie trafiło, tylko w środek podwórka. Bez przerwy były takie [sytuacje], właściwie to nie było spokojnej chwili.

  • Proszę powiedzieć, jaka panowała atmosfera tam, w tych piwnicach. Jakie były nastroje?

Proszę pana, nastroje były takie, że człowiek człowiekowi pomagał. To nie było tak, że każdy tylko sobie. Wiem, że był taki czas, kiedy było, zdaje się, zawieszenie broni, przez chwilę i pozwolili iść gdzieś tam w stronę Pola Mokotowskiego. Ludzie z tego Pola poprzynosili różne prowianty w postaci trzech brukselek albo dwóch pomidorów. Pomagali sobie, wszyscy sobie pomagali.

  • Czy zaprzyjaźniła się tam pani z jakimś innym dzieckiem?

Nie, na to nie było możliwości. Z nikim, bo powiem panu szczerze, ja tam nie pamiętam dzieci.

  • Proszę powiedzieć, stykała się pani z Powstańcami?

Tak, pierwszy mój widok na Powstańca był tragiczny. To było na samym początku, jak się zaczęło Powstanie, ja tego nie zapomnę. On przebiegał przez Marszałkowską, z nieparzystej na parzystą, strzelili do niego i z niego trysnęła krew jak z fontanny. To po prostu jest niewyobrażalne, widocznie w tętnicę trafił. Pamiętam, ja się nie orientowałam wtedy. Wiadomo było, że to wszystko byli młodzi ludzie, ale niektórzy to dzieci były, tak że ja to pamiętam i spotykałam oczywiście Powstańca, tak. Widziałam przecież tych Powstańców. Nie miałam jakiegoś takiego kontaktu, żebym wśród nich siedziała, nie, ale, dopóki jeszcze nie byłam ranna, to z innymi ludźmi – tam był na Wspólnej szpital powstańczy – nosiliśmy jedzenie. Co kto mógł, to Powstańcom nosił. Natomiast, pamiętam, ale ja tego nie widziałam, że się Powstańcy spotkali z AL-owcami, tam na Żurawiej. Wiem, że to było i ludzie odpowiednio to komentowali, ale nie będę powtarzać.

  • Właśnie, w jaki sposób to komentowano?

Nie, nie powtórzę tego. Nie powtórzę, bo mi nie wypada. Tam na pewno były jakieś takie, wie pan...

  • Jaki był stosunek ludności, tych wszystkich osób ukrywających się w piwnicy, do Powstańców?

Był bardzo serdeczny, bardzo. Oczywiście litowali się, to naprawdę było… Tu nie było, tu była wdzięczność, a nie bunt. Przynajmniej ja i tak wszyscy odczuwali, to nie był bunt, tylko to była wdzięczność. Wdzięczność, że się nareszcie skończy ta męka.

  • Taka atmosfera panowała przez cały okres Powstania? Nie zmieniało się to?

Nie, znaczy ludzie byli coraz bardziej zmęczeni, schorowani, ale nie słyszałam, żeby tam była taka atmosfera, żeby uważali, że to krzywda się [dzieje]. Wprost przeciwnie, wszyscy podziwiali i pomagali, z tego co ja pamiętam.

  • Czy docierały do państwa w jakiś sposób informacje, co do tego, co się działo w innych miejscach w Warszawie?

Nie, znaczy o tyle... ponieważ miałam ciotkę po drugiej stronie Marszałkowskiej, ona raz tam usiłowała dojść i była, ale to było mniej więcej to samo co u nas.

  • Czyli nie było żadnej pracy powstańczej, nie docierało coś takiego?

Na pewno była ta prasa, ale ja tego nie widziałam.

  • Czy istniało tam jakieś życie religijne, to znaczy czy ludzie się modlili, czy ksiądz przychodził?

Nie tylko życie religijne. Człowiek przeżył po prostu dzięki modlitwom, dzięki poddaniu się losu, który jest na niego naznaczony. Naprawdę. Było życie religijne, tam się odbywały modlitwy, ludzie nieraz się gromadnie modlili. Oczywiście do kościoła nikt nie chodził, bo to było niemożliwe. Każdy poległy był z szacunkiem i z błogosławieństwem Boga chowany. To była rozpacz, to straszne było wszystko.

  • To państwo grzebali tych umarłych?

To znaczy ja nie, ale oczywiście – na podwórkach przecież tyle grobów, tyle wszystkiego. Ja nie, tylko wiem, że tak było.
  • Czy miała pani jakiś kontakt z Niemcami?

Miałam. Zaraz panu powiem. Jak wyjeżdżałam (właśnie to chcę [powiedzieć]), to będzie koniec [Powstania], wyjście z Warszawy, bo miałam kontakt. Jak się Powstanie skończyło i ci Niemcy palili te domy i w ogóle powiedzieli, że każdego rozstrzelają, moja babcia od kogoś dowiedziała się – ja to podałam wszystko do Pruszkowa – dowiedziała się (byłam ciekawa, co to było w ogóle), że naprzeciwko hotelu „Polonii”, tam po stronie Pałacu Kultury, jest podstawiony transport dla starców i dzieci. I myśmy z babcią i z psem, z tobołkiem, poszli. Wyglądało to tak... A w ogóle Marszałkowską szły tłumy ludzi do Pruszkowa, pieszo, a my do tego transportu. To bardzo dobrze pamiętam: stały to samochody niemieckie, przy tych samochodach stali żandarmi z karabinami. Te samochody to były bez plandeki, normalne samochody ciężarowe, z zabezpieczeniem. Tam ładowali się [ludzie]. Niektórym Niemcy pomagali, mnie na przykład pomogli wejść. Ludzie ustawiali się na tym samochodzie tak, że ponieważ nie było się czego trzymać, a było to krótkie, więc ustawiali się na baczność. Tam nikt nie usiadł, tylko musiał stanąć. Ten samochód, w który żeśmy wsiedli, jechał do Pruszkowa. Ja byłam mała, to mnie tam specjalnie nie groziło wypadnięcie. Proszę pana, powiedzieli, że wiozą nas do Pruszkowa. Rzeczywiście, jechaliśmy do Pruszkowa. Widziałam tłumy ludzi, na pieszo, z dziećmi na rękach, z wózkami, cały ten tłum ludzi szedł na pieszo, a my, w takim komforcie, bo to był komfort, dojechaliśmy do Pruszkowa.
Tam otworzyła się brama i wszyscy wysiedli z tego samochodu i dostaliśmy się tam, na teren tego obozu, a ten obóz to wyglądał tak, że to była dawna taka fabryka reperacji kolei, więc były takie doły. Bardzo często niektóre zalane wodą śmierdzącą, a na tym, między tymi [dołami] na asfalcie siedziały już tłumy ludzi, z tobołkami, ze wszystkim. Nie byłam długo w tym obozie, bo z kolei gdzieś coś znów powiedzieli, że dla starców i dzieci będzie specjalny transport. Załadowali nas do takich odkrytych, bydlęcych wagonów. To były rzeczywiście starcy, dzieci i ranni. Tym pociągiem żeśmy jechały gdzieś, nie wiedzieliśmy gdzie. Jechały w stronę Krakowa. Pamiętam, że siedziała koło mnie taka babcia, która miała takie włosy, co jej się ruszały. Naprawdę, nie żartuję. To były wszy, które tak chodziły po niej, ale to nie było przerażenie dla nikogo, dlatego że w czasie wojny to się zdarzały takie rzeczy. Ja na przykład wiedziałam, co to jest, co jej tam... No i tak ludzie nas żywili, rzucając do tego wagonu jabłka, chleb.
Nie wiem, ile żeśmy jechali, jak długo. W każdym razie ten nasz transport zatrzymał się w Bochni i z naszego wagonu zostaliśmy wyładowani. Z babcią, już bez psa, bo pies gdzieś zginął, zostałyśmy tam, w tej Bochni. Przyjeżdżali ludzie furmankami, żeby nam pomóc, ale ponieważ byłam ciężko chora, miałam po drodze czerwonkę i jeszcze ranna, to mnie wzięli do szpitala niemieckiego. Wzięli mnie, w tym szpitalu niemieckim –miałam już gangrenę, tu mi takie podchodziło w ogóle – i w tym szpitalu niemieckim zrobili mi opatrunek i zabezpieczyli tę rękę. A potem nas zabrała taka pani do swojego domu w Bochni, na Florisie, i w tym domu położonym w takiej kotlinie przez okno to już się widziało takie przekwitające drzewa. Oni się nami opiekowali i wdzięczności im nigdy nie zapomnimy. Mam jej adres i cały czas mam wyrzuty sumienia, że za mało moja rodzina podziękowała tym… Ja ją poszukiwałam teraz, ale niestety nie dotarłam do tej rodziny. Opiekowali się jak własną rodziną, wie pan. Opiekowali się do czystej pościeli, tam po prostu byliśmy chyba dosyć długo, a potem rodzina po nas przyjechała. Ciotka przyjechała z Brwinowa.

  • Może pani mniej więcej podać, ile to mogło być czasu, miesiąc, dwa?

Wie pan co, nie wiem, ale mogę sprawdzić.

  • Jaka to była pora roku, kiedy przyjechała ta ciotka?

To było na pewno więcej niż miesiąc. Tam u niej leżałam. Mam te listy, to wszystko oddałam, tę całą dokumentację, ale odbitki mam, tak że… taki to był.

  • Przyjechała pani jakaś ciotka z Brwinowa?

Ciotka przyjechała i zabrała mnie do Brwinowa. Byłam w tym Brwinowie u ciotki z babcią i tam tą rękę miałam jeszcze bardzo chorą. Do tego stopnia, że miałam mieć amputowaną tę rękę, ale się jakoś to wszystko pogoiło i wyzdrowiałam. Wie pan, w tych swoich wspomnieniach, które napisałam do „Życia Warszawy”, napisałam prawdę, żeby mnie nie wiem kto co mówił, to nie będę kłamać, wie pan. To całe udręczenie ludzi i pewna nieświadomość, wie pan. Jak wojna się skończyła, bo tam byłam, przyjechały rosyjskie czołgi i na te czołgi ludzie rzucali kwiaty, naprawdę, z wdzięczności za to, że ta męka się skończyła. Wiadomo, co się działo, dlaczego tak się stało i w ogóle, ale wie pan, ten taki czas bezpośredniego odczucia taki był. Jechały rosyjskie czołgi – ja to napisałam – rosyjskie czołgi i ludzie rzucali kwiaty z wdzięczności, że się skończyła udręka.

  • Jak państwo dotarli do Brwinowa?

Nie wiem, wie pan, nie pamiętam.

  • Długo państwo przebywali w tym Brwinowie? To było u tej ciotki, jakie tam panowały warunki?

Wie pan, jak się wojna skończyła, to jeszcze nie było co jeść. Miałam takiego wujka, który chciał zdobyć trochę finansów i na pieszo poszedł do Błonia, kupił zapałki (jeszcze była Wisła skuta) i te zapałki przywiózł do Warszawy i sprzedawał w Warszawie. Ale to było zimą, to była zima, to było wcześniej, po zakończeniu wojny. Wróciliśmy do Warszawy jak... Nie wiem dokładnie, ale w każdym razie najpierw mieszkaliśmy gdzieś na Pradze, potem na Woli, a tu, w tym domu, mieszkamy od pięćdziesiątego roku, znaczy moja rodzina. Ja tu do szkoły chodziłam właśnie, do Górskiego, bo tu, gdzie jest Zamoyski, to był Górski, a potem w pięćdziesiątym siódmym wyszłam za mąż i się stąd wyprowadziłam do czternastometrowego pokoju w kołchozie, gdzie rodzina obca miała... Taki to był luksus i wielkie szczęście, proszę pana, naprawdę. A teraz jak się tak złożyło, to teraz w tym mieszkaniu mieszkam znów od piętnastu lat.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak pani pamięta moment wyzwolenia? Jak pani pamięta ten moment, kiedy już się skończyła wojna, tak dla pani?

Dla mnie?

  • Tak, jak przyszli Rosjanie.

Dla mnie... Wie pan co, ja miałam dwanaście lat, więc nie odczuwałam... Różne rzeczy słyszałam, że nie chcą pomagać, że to, że tamto, ale wie pan, dziecko, jak zobaczy – ci ludzie byli zmordowani, oni się i uśmiechali, i to…. To byli ludzi, którym kazali walczyć, no. I ja prawdopodobnie też im byłam wdzięczna, prawdopodobnie, a potem przeszliśmy tu straszne rzeczy, dlatego że mój wujek, ten, który jest tu na portrecie, był dowódcą oddziału szturmowego obrony Warszawy. Był w niewoli, zostawił to wszystko, znaczy potem był w armii Andersa bardzo krótko. Zostawił [wojsko], wrócił do Warszawy, zaczął pracować w Locie. On zresztą odznaczony krzyżem Virtuti Militari za obronę w trzydziestym dziewiątym roku. Zaczął pracować w Locie na bardzo wysokim stanowisku, pracował, uczył, szkolił, książki wydał, które mam, a potem został wyrzucony z pracy z listem gończym. Tu robił stalówki jako rzemieślnik, takie pojedyncze, tam stała sztanca i takie pojedyncze stalówki, żeby żyć. Tak to było.

  • Proszę mi powiedzieć, jak pani pamięta ten moment, kiedy już Powstanie chyliło się ku upadkowi, sam jego koniec, tuż przed wyjściem do Pruszkowa? Jaka atmosfera panowała wtedy wśród ludzi? Czy było już wiadomo, że Powstanie się kończy?

Nie wiem. Jakie miałam uczucie? Ja wiem, chcieliśmy uciekać, żeby nas nie zabili, bo po prostu powiedziane było, że każdego rozstrzelają. Prawdopodobnie też miałam takie uczucie strachu jako dziecko i babcię trzymałam kurczowo za rękę, żeby mnie czasem nigdzie nie zgubiła, i nie wiedziałam, co mnie czeka i w ogóle co będzie. Byłam strasznie zmęczona, taka nie całkiem normalnie funkcjonująca, tak że… Ja tego nie rozumiałam, [myślałam], aby się stąd wyrwać, aby gdzieś… A co z nami zrobią, to nie wiedzieliśmy, jak to się wszystko stanie, co to było, jak to było, jak to będzie.
Potem, jak już znaleźliśmy się w Warszawie, to zaczęłam chodzić do szkoły na Pragę, do Rzeszotarskiej. Potem jak żeśmy zmienili miejsce mieszkania, bo to się tak człowiek tułał po kątach, to potem chodziłam do gimnazjum, do Sowińskiego na Wolę, a potem do Górskiego. Tutaj zrobiłam maturę.

  • A jeszcze proszę powiedzieć, pamięta pani, jak długo przebywała pani w Pruszkowie?

Niedługo przebywałam. Nie mogę określić, a długo to nie było, bo na ten transport to żeśmy się dostali, ale w Pruszkowie pamiętam bombardowanie, ponieważ ten dach był szklany, to widzieliśmy łuny w ogóle, samoloty lecące nad nami, nie wiem, którego to było ani jak to było, i te huki – leciały samoloty. Tak że nie byłam długo w Pruszkowie, w Pruszkowie to w ogóle krótko chyba byłam właśnie w związku z tym, że nas zabrali na ten transport.

  • To tam pani właśnie zachorowała na czerwonkę?

Nie, czerwonkę to już w tym pociągu miałam. Pamiętam, jak byłam głodna i ludzie dali mi śliwki do tego. To pan wie, co było? Właśnie. Dali mi śliwki, a ja oczywiście głodna byłam i to zajadałam.

  • Czy ma pani jakieś najlepsze wspomnienie z okresu Powstania?

Najlepsze? Jako dziecko takie dwunastoletnie to rozumowałam tak, że to musi być dobrze, że Powstańczy zwyciężą, że to będzie dobrze. Cały czas dochodziły wieści, że Rosjanie nie chcą… że nam pomogą, że cały czas były te wieści, bo już tak liczyli na Rosjan ludzie. „Oni już stoją, oni już przyjdą, oni nas wyzwolą”. Ja to pamiętam z Powstania. A jak to było, wiadomo, jak to było. Dopiero historia później pokazała, jak to było.

  • Jakie było takie najgorsze wspomnienie?

Wie pan, najgorsze to chyba to, jak byłam ranna, bo to był straszny ból. Tam bardzo dużo było tych złych wspomnień, ale wie pan, dziecko to ma taką psychikę, że odradza się, wystarczy jakiś inny [impuls], ale to cierpienie i w ogóle patrzenie na ludzkie cierpienie – to straszne. Strach przed śmiercią, nie opuszczał ten strach. Nie wiadomo, co się stanie i co będzie. Tak że ta ludność Warszawy to miała naprawdę... Wie pan, pan mnie po prostu zadał pytanie o dzieci, a ja nie pamiętam wcale dzieci, dlaczego nie pamiętam dzieci. Naprawdę nie pamiętam – nie pamiętam żadnego dziecka.

  • Jak pani teraz po latach ocenia Powstanie?

Jak mogę, proszę pana? To był zryw, którego nie mogło nie być. To nie można tego… Na co mieliśmy czekać? Na to, żeby nas wyrżnęli w inny sposób? Przecież to co się działo w czasie wojny, to przecież tragedia. Tylko głupcy mogą tak mówić, że to nam zaszkodziło, a są tacy, co tak opowiadają. To była po prostu ostatnia deska ratunku. Może jakby historia inaczej pokierowała losami międzynarodowymi, może by tak nie było. Jak mogę oceniać? Straszne, wie pan, to jest straszne, bo przecież wiadomo, że tyle ludzi młodych zginęło, ale to jest taka karta, naprawdę niepowtarzalna w historii, że tego się w ogóle nie da, nie da inaczej nazwać. Kupcie sobie tą książkę, panowie, „My z Marymontu”. Tej książki nie ma, ale to jest tak wspaniała książka, że tu nie trzeba żadnych komiksów, tylko każdy, jak to przeczyta, każdy z młodych ludzi, to porywa. Naprawdę ten autor tak cudownie napisał. Bo to jest dokument, to jest książka-dokument. To jest naprawdę tak napisane, że jednym tchem się czyta, ale tego chyba nie ma. [...] Może rzeczywiście można wystąpić o to, żeby stała się lekturą. Przecież wie pan, wiadomo, że to trzecie, czwarte pokolenie, to już nic z tego nie rozumie. To już musi być wychowane w jakimś duchu, takim prawdziwym, i musi wierzyć temu poprzedniemu pokoleniu, że tak było, żeby oni to zrozumieli, a w ogóle to jest straszna sytuacja, w ogóle nikt nic... nie wiem. Wiadomość na temat Powstania to jest tak interpretowana przez… dla wygody własnej, że to tak jak… Ale jeszcze żyją świadkowie, rzeczywiście. Jak świadkowie umrą, to rzeczywiście jedynie dokument taki o tych czasach może świadczyć o tym, jak to było, bo interpretacja dokumentu to będzie taka, jaka komu się podoba. [...]


Warszawa, 12 lipca 2013 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Jadwiga Bahrynowska-Fic Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter