Stanisława Deptuła „Janka Janicka”
Nazywam się Stanisława Deptuła z męża, Stanisława Gontarzówna z domu.
- Jaki był pani pseudonim w czasie Powstania?
„Janka Janicka”.
- Co pani robiła przed wybuchem II wojny światowej?
Uczyłam się. Byłam w szóstej klasie szkoły podstawowej w powiecie garwolińskim. Moi rodzice byli rolnikami, w związku z tym mieszkałam około pięćdziesięciu kilometrów od Warszawy.
- Jak się nazywali pani rodzice?
Jan Gontarz i Aniela Gontarz.
Tak, miałam trzech braci, siostrę rodzoną i dwie siostry przyrodnie.
- Jakie wartości wyniosła pani z domu rodzinnego, ze szkoły?
Z domu rodzinnego to miłość do ludzi, mądrość postępowania i samodzielność.
- A jak pani wspomina szkołę? Jaki miała wpływ na panią?
Żyłam w środowisku wielonarodowym. Było w moich stronach bardzo dużo Niemców i bardzo dużo Żydów. W związku z tym wrażenia z okresu szkolnego są i dodatnie, i ujemne, bo wydaje mi się, że jeżeli obsadzeni byliśmy przez nauczycieli niemieckich, o pochodzeniu niemieckim, to nie było troski o wiedzę przekazaną dla dzieci. Ja czułam się zawsze niedouczona. I właściwie to całe życie mam taką tęsknotę do uczenia się, ponieważ tego nigdy za dużo.
- A czy państwo mieszkaliście w Garwolinie czy w jakiejś miejscowości opodal?
Nie, to było od Garwolina dwadzieścia trzy kilometry, nad Wisłą. A Garwolin leży w pewnej odległości od Wisły.
- Jak nazywała się pani rodzinna miejscowość?
To była wieś Kępa Celejowska, gmina Wilga. A szkoła nazywała się szkoła powszechna w Powiślu. To był obwód Powiśle, który obejmował bardzo duży teren nadwiślański.
- Czy tam zastał panią wybuch wojny?
Tak.
Byliśmy w kontakcie z kierownikiem szkoły, który mieszkał w sąsiedztwie. I on właśnie przyszedł i rozmawiał z ojcem o wybuchu wojny. Świadomość miałam pełną, chociaż jeszcze nie było żadnych doświadczeń wojennych. One przyszły później. Ten dzień pamiętam bardzo dobrze. To był bardzo słoneczny ranek. Na naszym podwórku obserwowałam wiewiórki. Mój ojciec oprócz rolnictwa zajmował się zagadnieniami związanymi... zajmował się drewnem. Bardzo lubił i znał ten temat, wyjątkowo dobrze znał. I wśród tych bali drewnianych biegały wiewiórki i słuchałam rozmowy ojca z kierownikiem. To było pierwsze moje zetknięcie z wiadomością [o wybuchu wojny]. Potem przyszły następne. Przyszły całe grupy ewakuowanych ludzi, którzy przychodzili na posiłki do moich rodziców w drodze ucieczki z terenów zagrożonych. To byli cywile i żołnierze. Brałam udział w tej akcji dożywiania. Ale to już były następne [dni]. Pamiętam, były okresy, kiedy stacjonowało w pobliżu wojsko niemieckie. I to były obrazy oddziałów w bardzo bliskiej odległości od mojego rodzinnego domu. A drugi problem... W szkole zrobiono szpital dla rannych żołnierzy. Ja brałam udział w przygotowywaniu materiałów opatrunkowych. Przed wojną byłam w harcerstwie. Nie było to patriotyczne harcerstwo, ale było. Prowadziła go [dziewczyna] pochodzenia niemieckiego, Szulcówna, i poza jakimiś turystycznymi aspektami czy śpiewaniem wspólnym (zawsze lubiłam śpiewać), to zostało mi wiele miłych momentów. Ale to nie było patriotyczne harcerstwo.
- Jak pani później wspomina ten okres okupacji? Czy cały czas mieszkaliście państwo w domu?
Tak, mieszkaliśmy. Nie było nauczycieli. Po zlikwidowaniu szpitala nie było komu uczyć, to się wszystko rozproszyło. I spośród grupy z mojej klasy to [tylko] pięcioro dzieci tylko chodziło z własnej woli do szkoły. Z tym że nauka to była improwizacja nie nauka, bo dobrze, jeżeli [chociaż] spędziliśmy kilka godzin, czytając „Pana Tadeusza” albo inną literaturę. Dlatego że był jeden nauczyciel i on też nie miał dla nas czasu. Pójście do szkoły było dobrowolne – kto chciał, to przyszedł. Po jakimś czasie właśnie ten jeden nauczyciel, który był w naszej szkole, przyszedł do ojca i powiedział, że… A to już było w następnym roku szkolnym jakby, to znaczy na poziomie siódmej klasy szkoły podstawowej. Powiedział do ojca, że szkoda, żebym ja się nie uczyła dalej. Wziął mnie ze sobą, [...] przywiózł do Warszawy i poszedł do kierownika szkoły handlowej we Włochach, ponieważ tam we Włochach miał rodzinę. I tam się zatrzymaliśmy [u tej rodziny w pobliżu szkoły] [...]. Przyjęto mnie do pierwszej klasy szkoły handlowej. [...] Skończyłam dwie klasy szkoły handlowej i ciąg dalszy nauki mojej był nieco konspiracyjny, bo zaczęłam pracować jako sekretarka w firmie, a do szkoły chodziłam wieczorem na kursy, które były pod patronatem szkoły Żmichowskiej.
- Co to było za kursy? Co pani tam robiła?
Kursy wieczorowe, na które ja przez protekcję się dostałam. Były typu szkół ogólnych, typu gimnazjum ogólnego. Ja byłam wtedy w trzeciej gimnazjalnej.
- Przez czyją protekcję dostała się do tej szkoły?
Przez panią Marię Chełmicką, która była siostrą tego kierownika, który mnie przywiózł do Włoch, i byłam w kontakcie z panią Marią. I ona miała możliwości zapisania mnie.
- Czego dokładnie pani się tam uczyła?
Tam właśnie były przedmioty jak łacina, historia, matematyka, fizyka, [uczyliśmy się] w godzinach wieczorowych. To się nazywało „kurs dla dorosłych”. Ale tak jak powiedziałem wcześniej, w każdym systemie widziałam za mało nauki intensywnej, pełnej, wyczerpującej temat. Takie było życie. [...]
- Czy zetknęła się pani wtedy z konspiracją? Z jakimi osobami z organizacji?
Tak. Właśnie z Marią Chełmicką. Zetknęłam się, bo ona pracowała w harcerstwie. Miała pseudonim „Horpyna”. Pracowała w oddziałach harcerstwa o nazwie „Pasieka”. I ona zapisała mnie na wieczorowy kurs nauki. A żeby móc płacić za kwaterę, gdzie się zatrzymałam, i za bytowanie, pracowałam jako sekretarka. Pisałam na maszynie, pisałam pisma.
To była firma, która handlowała drewnem na Śniadeckich, w Warszawie na [ulicy] Śniadeckich. A ja mieszkałam we Włochach. Dalej mieszkałam u urodziny kierownika, który mnie przywiózł do Włoch. On miał nazwisko Chełmicki. I ja w rodzinie Chełmickich cały czas mieszkałam. A pani Maria Chełmicka, o której mówię, była siostrą, młodszą siostrą tego kierownika szkoły podstawowej w Powiślu.
- Jak wspomina pani rzeczywistość okupacyjną w Warszawie?
To były obrazy, które się przewijały. Wiszący ludzie, jakieś komunikaty przez megafony. To były sytuacje jakichś bezkarnych zabójstw, bo spotykałam groby na ulicy. To były po prostu osoby zabite, nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo w jakichkolwiek okolicznościach. Ja nie mam świadomości, co to było. Ale taka bezkarność w życiu. Przykre były komunikaty, bo one zawsze dotyczyły ludności, ludności polskiej. Co jeszcze? W czasie wojny brałam udział [...] w opiece nad więźniami. W związku z tym w każde święta Wszystkich Świętych pracowałam na cmentarzach, sprzedając znicze. Dochody zbierałam dla jeńców wojennych albo dla ludzi, którzy byli więzieni w Oświęcimiu czy innych obozach. Przez panią Marię Chełmicką miałam większy kontakt z sytuacją w czasie wojny naszego społeczeństwa, bo ona była bardzo politycznie zaangażowana i wielokrotnie włączała mnie do swoich spraw.
- Czy znalazła się pani albo ktoś w pani otoczeniu w jakiejś niebezpiecznej sytuacji właśnie ze względu na tę działalność?
Ja nie. Do tego tematu to wrócę, idąc w czasie dalej, bo moja rodzina bardzo doświadczyła wojny. Był front. Wojska polskie i radzieckie stanęły nad Wisłą. A z drugiej strony byli Niemcy. Ale to już było w czterdziestym piątym roku, więc może [opowiem] później.
- Dobrze, to wrócimy do tego później. A gdzie zastał panią wybuch Powstania?
We Włochach. W pierwszy dzień… Ja byłam łączniczką i miałam polecenie oddania korespondencji komuś. Noc. Pierwszą noc przebywałam we Włochach, a rano ubrałam się, kolejka EKD nie chodziła, więc poszłam pieszo, żeby wykonać zadanie. To było w okolicy placu Narutowicza. Doszłam do tego miejsca. Zastałam pana, któremu miałam oddać pocztę. Ale to jeszcze nie było wszystko, więc szłam dalej, bo jeszcze miałam pójść na Piusa. Po drodze spotykałam oddziały niemieckie, które mnie legitymowały. Mówili po polsku. Ja uczyłam się niemieckiego w szkole handlowej, więc po niemiecku też trochę mówiłam. I ponieważ nie byłam uzbrojona, miałam teczkę w ręku i jakiś ekwipunek ubraniowy, przepuszczano mnie dalej. (Pamiętam szczególnie taki patrol na Filtrowej). I pieszo doszłam do Lwowskiej. Tam zatrzymałam się, ponieważ to był teren już zajęty przez Polaków, zabarykadowany. Przeszłam barykadę na Lwowskiej, ale pamiętam, że bardzo się skaleczyłam jakimiś zardzewiałymi gwoździami, żeby przejść tę barykadę. Nikt mnie nie legitymował, po prostu przeszłam. Okazało się, że trzeba skorzystać z pomocy lekarza. Więc Lwowska 15 mieszkał taki bardzo zacny lekarz i on mi zrobił te opatrunki, a nawet zaproponował, żebym w ich mieszkaniu jakiś czas przebywała, bo może będzie gorzej.
- Pamięta pani może, jak się nazywał ten lekarz?
Zbieg okoliczności – okazało się, że ja pracowałam z ludźmi, którzy byli spokrewnieni. To był pan, jego nazwiska nie pamiętam, ale jego siostra pracowała w Instytucie Leków o nazwisku Mohuczy. A jak on się nazywał, nie pamiętam.
- Czy zdecydowała się pani tam zostać?
Byłam tam dwa dni. I pomoc domowa tego domu opiekowała się mną i żywiła mnie. Jak się poczułam lepiej, poszłam dalej szukać adresata, dla którego miałam pocztę.
- Do kogo miała się pani udać?
To była pani Janina Wołłowicz na [ulicy] Piusa 55. Doszłam. I tam, już w kontakcie z tą panią, zatrzymałam się na całe Powstanie. To była moja kwatera. Za pośrednictwem tej pani włączono mnie do Wojskowej Służby Kobiet. I pracowałam jako łączniczka w dożywianiu barykad, dożywianiu żołnierzy na daleko wysuniętych punktach albo w jakichś niedostępnych [miejscach], na przykład na ósmym piętrze, albo gdzieś daleko, że trzeba było donieść coś do jedzenia.
W sumie nie wiem, a chodziłyśmy w oddziałach trzy, cztery osoby. A w sumie nie wiem, ile nas było.
- Czy to było ciężkie zadanie? No bo były problemy z zaopatrzeniem.
To nie było łatwe zadanie, bo trzeba było nosić ciężary na plecach, a chodziło się tunelami przebitymi pod domami. Ja byłam wysoka. Mnie było bardzo trudno. Pamiętam, że [bardzo] mocno się uderzyłam o jakąś cegłę w czoło. Ale uważałam, że to umiem zrobić i to mogę zrobić.
Organizowano też pomoc przy produkcji broni. To były laboratoria, gdzie w moździerzach, w mieszadłach coś się mieliło, coś się łączyło. A to była po prostu produkcja prochu.
Zaproszona byłam kiedyś do ratowania chorych w szpitalu. I oddawałam krew dla człowieka, który miał amputowaną nogę. A co jeszcze, to nie wiem. Czy był jeszcze jakoś tam ranny gorzej i czy przeżył, czy nie. Wiem tylko, że się nazywał Raźny. To była Mokotowska 15, szpital Mokotowska 15. Więc pamiętam, bo trochę przeżyłam. Oddałam 750 mililitrów krwi. Tak mi się wydaje, że to zaważyło, że trochę byłam słaba. Dostałam czekoladę na podratowanie sytuacji. Poza tym pomagałam w przygotowaniu żywności.
- Co panie przygotowywałyście?
W różnych okresach różnie. Na ogół były to kanapki. Ale przyszedł okres, kiedy nie było kanapek. Wobec tego nosiłyśmy pszenicę. Ale żeby przygotować tę pszenicę, to trzeba było pójść na Muranów do młyna i przynieść worki pszenicy przez aleje Jerozolimskie, gdzie było bardzo trudno przejść. To były tereny pod obstrzałem. Więc ze Śródmieścia chodziłam na Młynarską za dnia. Bo żeby te worki z pszenicą przenieść, to wszystko [robiło się] nocą. I była grupa pracująca przy gotowaniu, a ja raczej byłam zawsze przy roznoszeniu.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć o kilku takich trudniejszych wypadach w dostarczaniu żywności? Wspominała się pani, że musiałyście się dostać na ósme piętro do budynków. Tunelami.
Na placu Zbawiciela, pamiętam, że żołnierze siedzieli na szczycie wysokiego domu. Nie wiem, ile tam było pięter (później w tym domu była szkoła języka angielskiego). Więc to było bardzo trudne – dojście do żołnierzy. A druga sprawa to w czasie naszych podróży było bombardowanie. I pamiętam, byłam na Kruczej, kiedy było bombardowanie tego domu, w którym się znajdowałam. Z trudem wyszłam z tego domu po gruzach, ale bez szwanku. To były takie dwa momenty. A inne, to zawsze byłam na zawołanie, kiedy byłam potrzebna. To było blisko. Bo tam było przejście z Piusa na… gdzie była kuchnia... niech sobie przypomnę.
- Chciałabym panią zapytać o to, jak pani wspomina kontakty z Powstańcami, z żołnierzami? Jakie były nastroje? W jakich warunkach oni tam przebywali?
Z żołnierzami stykałam się na kwaterze, tam gdzie mieszkałam. To był duży salon, pewnie ze trzydzieści metrów. I to był salon, który służył jako sypialnia dla żołnierzy i dla takich jak ja. Każdy przychodził, kładł się o niewiadomej porze i wstawał też o niewiadomej porze. Na ten temat jest literatura. W tej chwili nie pamiętam nazwiska, ale miałam w ręku i chyba mam tę książkę [opisującą], jakie to oddziały były wtedy w okolicy Pięknej. I pamiętam, że przychodzili bardzo zmęczeni. O jednym z nich mówiono, że ma pasję zabijania Niemców, bo zginął mu brat. Tak że właściwie kontakty z żołnierzami to ja miałam na kwaterze, gdzie się zatrzymałam. A poza tym to były kontakty chwilowe, na punktach, gdzie dochodziliśmy, dawaliśmy jeść. Cieszyli się bardzo naszym przyjściem. Ale bez kontaktów jakiś bliższych. Ja nie miałam kontaktów z żołnierzami.
- A jak wspomina pani nastroje wśród ludności cywilnej. Jak to się zmieniało w czasie Powstania?
Ja przechodziłam przekopami i to były straszne obrazy, jak starzy ludzie, chorzy, siedzieli w tych podziemiach. Nie miałam dużo kontaktów. Byłam zawsze bardzo zajęta na użytek jednostki i pracy, którą prowadziliśmy.
- Wspominała pani o takich dwóch niebezpiecznych momentach, jeżeli chodzi o pani działalność.
Tak. Jeden to był taki, że na Kruczej zbombardowano dom, do którego doszłam, i gdzieś na poziomie trzeciego piętra zaczęły się te ruiny sypać. Ale udało mi się znaleźć drogę, że ja z tego domu wyszłam.
- Czy pani koleżanki z oddziału też się znalazły w takich niebezpiecznych sytuacjach?
Nie wiem, nie prowadziłam [takich] rozmów. Byłam dość samodzielna w działaniu i w kontaktach. To było w sumie tragiczne – ja nie miałam [w czasie Powstania] żadnych znajomych, żadnych. Chodziłam do szkoły we Włochach, tak że koleżanki to były z Włoch. Nie miałam blisko żadnej rodziny.
- A co pani robiła w wolnym czasie, w cudzysłowie wolnym.
Ja nie miałam wolnego czasu. To było… To była ta praca na użytek kuchni i dostarczenia, i odpoczynek, sen. Niczym więcej się nie zajmowałam.
- A czy miała pani wówczas jakiś kontakt z Niemcami albo jakimiś innymi narodowościami?
Nie, żadnego. Pamiętam tylko moment, taki bardzo tragiczny, jak był ostrzał skrzyżowania Kruczej i Pięknej. Tam jest takie skrzyżowanie większe i tam Niemcy mieli taką bazę dobrze zabezpieczoną. To było blisko. Z daleka widziałam, widziałam, co się dało. Potem znosili... Niemcy się w końcu poddali, znosili trupy z tego ich punktu. Ale ja nie miałam nigdy broni w ręku, nie miałam funkcji wojskowej.
- Czy dochodziły do pani informacje o tym, co dzieje się w Warszawie? Wszystkie informacje o zbrodniach, o ludobójstwie?
Nie. Nie było żadnego radia, żadnego szkolenia i żadnych informacji. Byli ranni w szpitalu. I [prośby] o pomoc. Pamiętam, pracował tam taki starszy lekarz o nazwisku Loth. Byłam z nim w kontakcie, bo miałam kłopoty właśnie z kolanem i skierowano mnie do tego lekarza. Ale to była medyczna [pomoc] z jego strony i opieka. Nie było żadnego płacenia. Ja nie miałam kontaktu z żołnierzami.
- Jak pani zapamiętała dzień kapitulacji?
Kazano nam przyjść na plac przed Politechniką. A przed tym kazano mieć możliwie dobre buty. I pamiętam, że było jakieś targowisko na Kruczej, kupiłam sobie, [właściwie] dostałam najpierw jakieś pantofelki od kierowniczki mojego punktu, pantofelki jej córki, maleńkie, na wysokim obcasie. Wzięłam te pantofelki, poszłam i jakiś sprzedający zamienił mi te pantofelki na męskie buty, na płaskim obcasie, w których przeszłam pieszo do Ożarowa. Przepraszam, o co pani pytała? Bo, czy ja dałam odpowiedź na temat?
- Tak, tak, pytałam o dzień kapitulacji.
To był właśnie [dzień kapitulacji]. I na placu przed Politechniką zebrałyśmy się w szeregach i pieszo do Ożarowa. A po drodze ludność była przez Niemców zmuszana do jakichś robót. I pamiętam, że po drodze we Włochach podeszła do mnie ciocia koleżanki, Haliny Krzepełko ciocia, u której [ta koleżanka] mieszkała. I pamiętam ten wzruszający moment, że kogoś znajomego spotkałam po drodze do Ożarowa. [Poza tym] bez szczególnych wrażeń, po prostu marsz. I ludności cywilnej dużo po lewej i prawej. Jeżeli ktoś był znajomy, tak jak opowiadam, że zdarzyło mi się, że poznałam kogoś czy ktoś mnie poznał. Ja nie miałam rodziny ani w Warszawie, ani tutaj blisko, w okolicach.
- Czy miała pani w ciągu tego całego czasu jakieś informacje od rodziny? Wiedziała pani, co się z nimi dzieje?
Nie, żadnych. I oni o mnie [nie mieli] żadnych informacji.
- Jak długo była pani w Ożarowie?
To chyba były trzy dni. [Umieszczono nas] w takich ogromnych salach, na rozrzuconej słomie. Potem ładowano nas do wagonów towarowych, bez żadnego wyposażenia higienicznego. Pamiętam, że koleżankom udało się zrobić dziurę w podłodze, żeby można było skorzystać z tej dziury jako toalety. Na granicy był taki punkt, [to znaczy wtedy] na granicy, teraz to jest w granicach Polski, na trasie do Sandbostel. Było zatrzymanie, bo była tak zwana mykwa, czyli dokładna kąpiel i pryskanie środkami odkażającymi. Robili to mężczyźni, a my nago musieliśmy poddawać się wszystkim zabiegom. Po niemiecku chyba to się nazywało Kirsten, ale to ma nazwę polską… [...] Kostrzyn! Przypomniałam sobie.
Zawieziono nas do obozu męskiego w Sandbostel, to było między Lubeką i Hamburgiem. Był to obóz międzynarodowy. Byli tam jeńcy z trzydziestego dziewiątego roku i również byli Polacy po Powstaniu. A my [kobiety] tą niewielką grupą też się tam znalazłyśmy. Miałyśmy dwa baraki. Jeden barak nazywał się
Aufname, a drugi barak nazywał się „dziewięćdziesiątka”. Ja mieszkałam w baraku
Aufname. Wielka nędza w żywieniu i wyposażeniu. Ale najgorsze było to, że w momencie kiedy przygotowano transport do przewiezienia kobiet… Bo było to dla Niemców bardzo kłopotliwe – kobiety miały kontakty, [jeńcy] przez płot rzucali sobie korespondencję – więc postanowili te kobiety wysłać do Oberlangen i w Oberlangen zrobić tylko kobiecy obóz. Ja w dniu transportu dostałam temperatury. Okazało się, że mam dyfteryt, więc nie pojechałam z transportem, tylko [umieszczono mnie w] szpitalu przyobozowym. To był pokoik, w którym były cztery osoby, cztery osoby chore. Wśród nich były takie, które miały szkarlatynę, i takie, które miały dyfteryt. Po jakimś czasie… a zabrana byłam nad dyfteryt. Po jakimś czasie okazuje się, że ja mam też szkarlatynę. Więc byłam w tym szpitalu dwa miesiące. Zorganizowano transport z grupy, która się w szpitalu znajdowała, i pojechałyśmy do Oberlangen. Tak że ja z dużym opóźnieniem w stosunku do innych grup znalazłam się w Oberlangen.
- Pamięta pani mniej więcej, kiedy to było?
Tak. Drugi lutego, jak się znalazłam w Oberlangen. W sumie byłam dwa miesiące w szpitalu. A od 2 lutego do 12 kwietnia, do wyzwolenia obozu Oberlangen przez dywizję generała Maczka, mieszkałam w baraku z koleżankami, na pryczach, w nędznych warunkach. Najpierw byłam w takim urozmaiconym składzie koleżanek z różnych grup, a potem przydzielono mnie jakby do grupy macierzystej.
- Którą miała pani pierwotnie?
Którą miałam pierwotnie, tak. Była najpierw dwójka, potem szóstka. Wyzwolenie obozu... No, to był historyczny moment dla mnie, bo po jakimś niedługim okresie kontaktów wojskowych z nami i decyzji odgórnych, co z nami zrobić, ja znalazłam się w grupie szkolnej. I w tej grupie szkolnej [byłam] najpierw w Oberlangen, potem nas przenieśli pięć kilometrów od Oberlangen do Niederlangen. Cały czas byłam w grupie szkolnej. Miałam komisyjny egzamin w Niederlangen, [...] na jakim poziomie mogę być w szkole. Zaakceptowano mi małą maturę z Warszawy, więc dołączyłam do pierwszej licealnej. Z Niederlangen z grupą szkolną pojechałam w kierunku Włoch, pod opiekę generała Andersa, ale z przyczyn mi nieznanych nie było przejścia przez Alpy, tylko zatrzymano nas w Murnau. Zamieszkałyśmy w kwaterach personelu [obozu] niemieckiego, a obóz oficerów polskich był w odległości kilometra od tego punktu. W Murnau z tej grupy oficerów polskich zorganizowano dla nas [grupę] pedagogów i chodziłam rok w Murnau do szkoły. Zaliczyłam pierwszą licealną. Potem, też z przyczyn mi nieznanych, przerzucono nas przez Alpy ciężarówkami do Włoch i zatrzymaliśmy się już bezpośrednio pod skrzydłami wojsk Andersa w księstwie Bari, koło Barletty. Miejscowość Trani. I w Trani pamiętam, że trzy miesiące chodziłam na zajęcia szkolne. Po trzech miesiącach zrobiono z nas narzeczone, [to znaczy] w papierach, narzeczone żołnierzy 2 Korpusu generała Andersa, i pociągiem z wagonami towarowymi przejechałyśmy do Anglii jako rodzina. Nie byłyśmy spokrewnione, ale narzeczona mogła.
- Pamięta pani, kim był pani narzeczony?
Tak. Janiszewski się nazywał. Nawet mam legitymację, mogę pokazać, nawet ksero mogę dać. Zawieziono nas, też pod opiekę oddziału generała Andersa, sto kilometrów na południe od Brighton. Nie, przepraszam, sto kilometrów od Londynu, na południe. Tam chodziłam do szkoły i ukończyłam drugą licealną. Szkoła była patronowana przez władze polskie, [to znaczy] władze polskie znajdujące się w Anglii, w związku z tym autorytatywną maturę dostałam na rękę. Egzemplarz maturalny.
Mieszkałyśmy w barakach, w których prawdopodobnie też wojsko mieszkało. To były blaszanki, tak jakby koło przecięte poziomo, i my w takich półkolach mieszkałyśmy. W West Chiltington. Ja chodziłam do drugiej licealnej. W międzyczasie byłam w szpitalu, miałam operowane kolano. Ale szpital wojskowy polski był dość daleko. Był w Diddington. To jest na północny wschód od Londynu. No ale jakoś udało mi się, że zdążyłam i zoperować kolano, i zdać maturę. I z maturą to był moment decydujący, że wróciłam do kraju.
To był czterdziesty siódmy rok. Ale decyzję podjęłam we wcześniejszym okresie, ponieważ dostałam wiadomości drogą bardzo okrężną, nie bezpośrednio od rodziny, że jeden mój brat zginął, jak było front wojsk polsko-radzieckich, a z drugiej strony Niemcy [...]. Zginął wtedy mój starszy brat. Zginął też kierownik [szkoły], z którym miałam tyle w życiu dobrych poczynań z jego strony, [który tak] bardzo dbał o tę moją edukację. Drugi brat był ciężko ranny w tym samym momencie, bo drugi szrapnel trafił i drugi brat był ciężko ranny. Był zabrany do szpitala za Ural. I po półtora roku wrócił jako poszkodowany inwalida. Bez ręki, bez nogi. Był bardzo ranny.
- Jak mieli na imię pani bracia?
Mój starszy brat, ten poszkodowany i kaleka, miał na imię Gerard. A ten, który zginął… bo Gerard zaczął wołać o ratunek, bo to było blisko domu rodzinnego. I drugi brat wyszedł, żeby mu pomóc. I padł drugi szrapnel i był ranny, ale tak ciężko, że po sześciu dniach zmarł. I w tym czasie właśnie razem z Gerardem zginął kierownik szkoły.
- Ranny brat miał na imię Gerard?
Tak
Zginął Ludwik. Jeden był o trzy lata starszy ode mnie. Nie, przepraszam – z dwudziestego pierwszego był, a ja szóstego, to pięć lat starszy ode mnie. A Ludwik był trzy lata starszy ode mnie.
Ponieważ dowiedziałam się również, że moja mama jest bardzo chora, więc podjęłam [decyzję powrotu], bo napisała do mnie kuzynka. Bo ja nie mając żadnych wiadomości, pisałam w różne miejsca. W różne miejsca różne kartki, listy i one trafiały. Przyszła pierwsza wiadomość [od kuzynki] w Grójeckim, do której przyszła moja kartka, że ja po Powstaniu Warszawskim żyję. A potem od innej kuzynki przyszedł do mnie list, że moi bracia nie żyją, a mama jest bardzo chora. Ja byłam wtedy tuż przed maturą i postanowiłam, że jak dostanę maturę na rękę, to wracam do kraju.
To były już takie ostatnie chwile decyzji moich koleżanek, które wracają do kraju, a które nie wracają. I ja zorganizowałam grupę wracających do kraju. Znałam lepiej angielski niż inni, ponieważ zawsze byłam angielskim zainteresowana. Wtedy kiedy w Warszawie pracowałam w biurze, to pamiętam, że chodziłam na prywatne lekcje języka angielskiego do rodowitej Angielki. I właśnie gdy organizowałam tę grupę powrotów, to musiałam jeździć do Londynu z miejsca zamieszkania, żeby w ambasadzie PRL załatwić możliwość transportu. Początek był taki, że były propozycje, [by płynąć] statkiem, ale ze statkiem nie wyszło z przyczyn technicznych i wróciłyśmy [do Polski] pociągiem, pociągiem towarowym przez Francję, Czechosłowację od południa. I to był czterdziesty siódmy rok. Ja wróciłam 7 października w czterdziestym siódmym.
Już było po egzaminach na studia, a ja jeszcze musiałam nostryfikację matury zrobić w Ministerstwie Oświaty. I ta nostryfikacja trwała bardzo długo. Zbieg okoliczności, że trafiłam w ministerstwie na kogoś, kto pracował, [pochodził] z moich stron. Ona mi pomogła, że wyciągnęła [moją maturę] z tej sterty papierów. I z chwilą, kiedy dostałam nostryfikację, przyjęto mnie na SGGW bez egzaminów. Miałam bardzo dobrą maturę, bardzo dobre wyniki. Dostałam się na SGGW na Wydział Ogrodniczy. Przyjmował mnie profesor Kochman. Po roku zmarła moja matka. Miałam krótką przerwę na studiach z powodu i choroby i śmierci, ale przyszli mi z pomocą serdeczną pracownicy SGGW, uwzględnili sytuację i mogłam kontynuować studia. Skończyłam studia w pięćdziesiątym drugim roku.
Ponieważ po studiach był okres, kiedy nie meldowano, nie zatrzymywano nowych mieszkańców w Warszawie, a ja miałam meldunek u rodziców, tak się złożyło, że wcześniej wyszłam za mąż, za Józefa Deptułę, który był po Wydziale Leśnym SGGW. I on natychmiast został zatrudniony. I z racji, że to był mój mąż, musieli również mi dać możliwość zamieszkania w Warszawie. I w ten sposób zamieszkaliśmy. Wynajęliśmy mieszkanie na Grochowskiej. Po jakimś czasie ja dostałam pracę dzięki protekcji mojego promotora profesora Pijanowskiego z SGGW, który miał kontakty z Ministerstwem Zdrowia. W ten sposób zostałam obywatelką tego miasta.
Warszawa, 6 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak