Krystyna Dobrowolska
- Wywiad przeprowadzany 12 lipca 2013 roku, naszym rozmówcą jest pani Krystyna Dobrowolska. Proszę opowiedzieć troszeczkę o swojej rodzinie. Gdzie pani mieszkała, gdzie się pani w dzieciństwie wychowywała?
Jestem warszawianką, od roku 1860 moja rodzina jest w Warszawie. Ja też urodziłam się w Warszawie. Do trzydziestego dziewiątego roku mieszkaliśmy na Ochocie, blisko gimnazjum imienia Piłsudskiego. Tata mnie tam nawet prowadzał, bo tam chodziły jego córki. Dziewczynki miały specjalne mundurki. Później w trzydziestym dziewiątym roku przeprowadziliśmy się na Grochów, bliski Grochów, na ulicę Stanisławowską, to są budynki TOR, czyli Towarzystwo Osiedli Robotniczych. Ojciec pracował w Banku Rolnym, mama nie pracowała. Nas było troje dzieci. Miałam starszą siostrę i młodszego brata. Po przeprowadzce na Grochów podjęłam w dalszym ciągu naukę, bo już zapisana byłam do pierwszej klasy. Chodziłam do szkoły powszechnej. W trzydziestym dziewiątym roku, kiedy otrzymałam już świadectwo do klasy drugiej, rozpoczęła się wojna.
- Jak pani wspomina wrzesień 1939 roku?
Okropne bombardowania ze względu na bardzo duży przemysł, dużo fabryk, i to takich ważnych fabryk, więc były straszne bombardowania. Myśmy uciekli. Nie mogliśmy wytrzymać, to uciekliśmy do Wilanowa, do kuzynki na ten najgorszy okres. Pamiętam, że jechaliśmy mostem Poniatowskiego i kierowca musiał się zatrzymywać, bo już były naloty. Myśmy tych nalotów przeżyli dużo, bo w zasięgu iluś tam metrów były te fabryki blisko tych budynków, a Niemcy jeszcze ostrzeliwali to, bo to były budynki, które były jeden za drugim, i podejrzewali, że to są koszary wojskowe, i tam trudno było wytrzymać po prostu. Później po zajęciu przez Niemców Warszawy ([wcześniej] nie mogliśmy się dostać) wróciliśmy do domu, wróciliśmy na ulicę Stanisławowską. Tam już były budowane schrony, to znaczy, że Polacy już wiedzieli, że coś może być. W tych budynkach są schrony jeszcze pod piwnicami, to wszystko. Pamiętam kołysanie budynków. To było coś potwornego, jak te bomby leciały blisko, jak te budynki się kołysały. Nie rozumiałam tego, ale się bardzo bałam. Oczywiście tam bomby upadły blisko i na klatkę, tam były uszkodzenia mieszkań, tak że, wie pan, było straszno, bym powiedziała – nie strasznie a straszno.
- Potem państwo mieszkali w tym samym miejscu przez całą okupację?
Tak, cały czas. Tam się wychowywałam. Zaczęła się okupacja. Ojciec w dalszym ciągu pracował w Banku Rolnym, mama musiała podjąć jakąś działalność, żeby dorobić, bo nie starczało. Muszę panu powiedzieć, że mój ojciec zarabiał dwieście złotych, a za dwieście złotych można było kupić kilogram słoniny, więc mama podjęła pracę. Ojciec wziął pożyczkę z banku i wybudował taką budkę, która... Teraz to jest park Hanny Sawickiej przy ulicy Grochowskiego róg Podskarbińskiej, a kiedyś tam był bazar, a dalej był koński targ. Następnie był tak zwany szpital weterynaryjny, o którym też powiem, [opowiadając o] czasie Powstania, bo on był wtedy szpitalem dla ludzi, i na zapleczu szpitala – byłam naocznym świadkiem i czytałam [o tym] – w czasie Powstania tam chowali Powstańców, na zapleczu tego szpitala. On istnieje do dzisiejszego dnia, więc żeśmy chodzili tam, czytali i co mnie bardzo zaszokowało – na jednym z grobów było napisane: „Bohater, dwunastoletni chłopiec, Powstaniec pochowany z bronią”. To czytałam i widziałam. Tam oprócz tego było dużo jeszcze tych grobów i nie wiem, później prawdopodobnie one zostały przeniesione na Powązki, bo albo rodzina się znalazła, albo państwo jakoś chciało, żeby te groby były w jednym miejscu. Tak żeśmy żyli do momentu wśród łapanek, wśród rodzinnych tych...
- Przepraszam jeszcze chciałem zapytać. Pani ojciec wziął pożyczkę na wystawienie tejże budki i ją wystawił...
Tej budki, tak. Wystawił i mama sprzedawała tam artykuły spożywcze, nabiał.
- Jak było z zaopatrzeniem w towar?
Mamusia musiała jeździć sama i starać się o ten towar, bo jednak było trudno, to już mama sama. Jeździła na Pragę, gdzieś na ulicy Targowej, blisko Jagiellońskiej była tak zwana hurtownia, więc coś tam kupowała, jakieś kasze, coś tego, a tak to jeździła przeważnie gdzieś tam na Dworzec Wileński albo Wschodni. Tam przyjeżdżali ci [handlarze] i odkupywała tam masło czy nabiał. Tak się zaopatrywała. W każdym razie ta budka niedługo trwała, do pierwszego dnia wybuchu Powstania, bo Niemcy cały ten bazar spalili.
- W czasie okupacji nie miała pani żadnych problemów z Niemcami?
Były, były. Przyjeżdżali Niemcy. Opowiem ten fakt, który... Przyjechał do nas kuzyn, który był Powstańcem. Z tym że on działał na Pradze, po tej stronie Wisły. W czasie Powstania przepłynął przez Wisłę, przyjechał do nas i opowiadał: „Ciociu – do mojej mamy – już muszę wracać, bo przecież ja muszę przepłynąć”. Ja mówię: „Jak to, ty przepłynąłeś przez Wisłę? Przecież…”. – „Tak, bo innego wyjścia nie miałem. Mam rozkazy”. Więc muszę panu powiedzieć, że dzieci – ja czułam, ja wiedziałem, że pewne rzeczy się rozgrywają w rodzinie. Że mój ojciec, mój ojca brat, który zginął w Palmirach, ma coś, do jakiejś organizacji należy, ale przy dzieciach się o tym nie mówiło, bo dzieci były małe. Tylko widziałam, że tata chował na przykład jakieś gazety do [butów]. Miał takie buty saperki i tam sobie wkładał. Spodnie wpuszczał i wkładał do tych saperek i coś tam opowiadał czasami. Opowiadał właśnie o tym Feliksie Wojciechowskim, który został wyciągnięty w nocy o godzinie pierwszej, mieszkał na ulicy Pańska (pewno 102, mogę się mylić, bo numeru dokładnie nie pamiętam już). Tam przyszło gestapo, wyciągnęło go o drugiej w nocy i powiedziało... aresztowali go. Zawieźli go na Pawiak. W liście... taki pisał [w taki sposób, że] w ręczniczku, takim do wycierania, były karteczki zaszyte i tam przesyłał wiadomości z Pawiaka i napisał: „Siedzę w jednej celi z Kusocińskim”. Ostatni list, jaki ta moja ciocia dostała, to było tak, że: „Nie martw się o mnie. Martw się o siebie i naszego syna”. To był sygnał, że już ich tam wybierają z tej celi i już się nie zobaczą. Później ta ciocia została wezwana tam do jakiegoś biura i Niemcy też tam byli i oświadczyli, że od dnia dzisiejszego jest pani wdową. Tylko tyle dostała, taką wiadomość. Okazało się, że [zginął] w Magdalence i w Palmirach. Tam ja ostatnio zwiedzałam i tam jest nazwisko Feliks Wojciechowski. Z tym że rodzina sobie życzyła, żeby był blisko ich, więc zwłoki przeniesiono na cmentarz Bródnowski.
Natomiast ten drugi siostrzeniec mój, Redel, miał ojca Niemca i miał nazwisko Redel. Na imię miał Ludwik, a jego ojciec na imię miał Adolf. Niemcy go bardzo szantażowali, bo chcieli, żeby on przeszedł na tę listę niemiecką. On absolutnie nie chciał i odmówił, i wstąpił do podziemia. Ale wstąpił wcześnie, jeszcze przed powstaniem w getcie, dlatego że pamiętam, jak do nas przychodził, opowiadał, że: „Ciociu, dzisiaj idziemy, jutro idziemy kanałami. Będziemy żywność dostarczać, broń. Idziemy kanałami do getta dostarczać powstańcom getta broń i żywność”.
Proszę pana, co jeszcze do tego dodam. Ciekawostką taką może być, że... Wiem, że była Wielkanoc i wybuchło to powstanie w getcie. Nie pamiętam tylko, czy to był pierwszy dzień świąt wielkanocnych czy drugi. Wiem, że jakieś święto było. Tata nas wziął. Wtedy jeździł tramwaj dwadzieścia dwa. Tę trójkę dzieci wsadził w tramwaj i powiedział: „Teraz bądźcie cichutko. Pojedziemy blisko getta – bo przejeżdżał ten tramwaj blisko getta – zobaczymy, co tam się dzieje, i zobaczycie i wy”. Wie pan, strasznie miałam takie uczucie, jak widziałam jak samoloty niemieckie bombardują to getto, a ci powstańcy wystrzeliwali takie rakiety (to była jakaś ich broń pewno), które dochodziły tam, kawałek od tego. Tak mi się wtedy zrobiło ich żal: „Boże, oni nie mają czym walczyć, oni nie dadzą rady, bo przecież ich bombardują ciągle”. To bombardowanie też widziałam na własne oczy. Wróciliśmy i już miałam taką wiedzę na ten temat.
Jeżeli chodzi o działalność powstańczą. W mojej rodzinie jest sporo ludzi, którzy brali udział w Powstaniu. Nazwisko będzie tak: Makowiecki Piotr, który zginął na ulicy Czerniakowskiej. Nie mogli odnaleźć, ale znaleźli naocznych świadków. Niemcy ich wyciągnęli, bo oni byli zagarnięci przez Niemców do jakiegoś tam pomieszczenia, potem kazali im wyjść i został rozstrzelany. Tu nawet niedaleko, gdzieś blisko Chełmskiej, po drugiej stronie został rozstrzelany. On przed wojną był lotnikiem, to znaczy nie lotnikiem, był elektrykiem w lotnictwie. Pamiętam, jak mieszkał w Cytadeli, i jak coś się działo z samolotem, to przyjeżdżało wojsko i go zabierało. Natomiast ten brat Redel przed wojną był wojsku i był w służbie pogranicza, czyli był tam gdzieś w jakiejś służbie. Ten właśnie Redel. On największą tą działalność miał, bo on całą okupację działał. W czasie Powstania też i po Powstaniu też. Powiem o tym po Powstaniu, bo będzie ciekawe, jeżeli chodzi o tego Redla. Proszę pana, jak już, bo… Najpierw 13 września, bo 14 była Praga, a 13 września weszło wojsko, czyli przepędzali Niemców, ale zanim ich przepędzili, to bym chciała jeszcze opowiedzieć epizody, jakie się działy w tych blokach, gdzie mieszkałam.
- Dobrze, to dojdziemy jeszcze do Powstania. Ja bym się jeszcze chciał się zatrzymać na okupacji chwilkę. Pani chodziła wtedy do szkoły?
Do szkoły.
- A gdzie chodziła pani do szkoły?
Na ulice Weterynaryjną. To ja panu powiem, gdzie to się znajduje. Ta ulica to jest zaraz przy tym szpitalu, co teraz jest. Maleńka uliczka, który dochodzi do tych bloków, gdzie ja mieszkałam. To była szkoła parterowa. Teraz wybudowali [nową], tamtą zburzyli. Parterowa, drewniana i ja do tej szkółki chodziłam. Tam skończyłam, sześć lat chodziłam i w czasie okupacji też chodziłam do tej szkoły.
Proszę pana, pamiętam ze szkoły. Moja wychowawczyni z pierwszej klasy została wyciągnięta przez Niemców, przez gestapo, bo należała do organizacji. Tylko powiedziano, że należała od organizacji. Aresztowana przez gestapo i już nie żyje, zabili ją. Już nie wróciła do szkoły. W szkole było tak: uczyła nas pani, która jak uczyła nas geografii, to powiedziała tak: „Jakby ktoś przyszedł i was pytał, czego się uczycie z geografii, to macie powiedzieć, że uczycie się tylko o Guberni Generalnej i nic więcej nie wolno wam powiedzieć”. Muszę panu powiedzieć, że myśmy jak trusie wszystkie się zachowywały, dzieci, a to były dzieci w drugiej klasie szkoły podstawowej.
- Czyli zarówno ojciec, jak i pani siostrzeniec przede wszystkim działał w konspiracji?
Działał.
- Mówiono o tym tak dosyć otwarcie w pani domu?
To znaczy to mówiono tak, żeby tam dzieci się nie mogły zorientować, ale wie pan, jakie są dzieci. Dzieci wiedzą, że coś się dzieje. Na przykład ten Redel to przychodził i twardo mówił, jak tego Niemca rozbroił wtedy…
- Proszę opowiedzieć o tej sytuacji.
Przyszedł do nas, jak mama miała tę budkę, więc on nas odwiedzał. Ciągle przychodził. „Wiedz ciociu, to…”, bo był zaprzyjaźniony, bardzo zżyty z moim tatą, bo to przecież był jego siostrzeniec. Mówi, zawsze ostrzega: „Pamiętaj o tym – mój ojciec – że bądź zawsze rozsądny, żebyś nie narażał ludzi, żebyś tego, uważaj...”, i tak dalej. Ale on był taki, że on szedł na ogień po prostu, człowiek taki pełen energii. I było tak, że jestem z mamą, bo wróciłam ze szkoły, poszłam mamie pomagać i hałas się zrobił na tym bazarku, i krzyczą, że rozbroili Niemca. Moja mówi do mnie tak: „Na pewno to zrobił Lutek”. I nic. Za chwilę podjechały „budy” i co „budy” – zabierały towar z budek. Co było, zabierali, więc kto co mógł, to chował i co się udało, to się udało. Ograbili i pojechali. Później okazuje się, przychodzi mój ojciec i mówi: „Słuchaj, to zrobił Lutek. On był u ciebie. To na pewno on zrobił”. No i okazało się, że Lutek wyszedł od nas, od mamy z tej budki, a była blisko ulica (bo to przy ulicy Podskarbińskiej był ten bazar, róg Podskarbińskiej, z tej strony), nasza budka była blisko, i rozbroił tego Niemca. Ten Niemiec szedł... Bo ja często spotykałam, oni szli od ulicy Grochowskiej, Podskarbińską gdzieś do torów. Nie wiem, czy oni gdzieś tam mieszkali, czy pracowali. W każdym razie on tam się udawał i on go rozbroił. Podszedł do niego i powiedział, żeby oddał mu broń, i on, ten Niemiec, bez słowa wyjął tę broń i mu oddał. „Tylko oddaj mi tę kaburę, ja sobie broń skombinuję”. I poszedł. Po tym zajściu to właśnie te „budy” podjechały.
- Czyli to była jakaś represja ze strony Niemców?
Represja za to, że został Niemiec rozbrojony.
- Wtedy nastąpiła pacyfikacja tego targowiska?
Słuchałam?
- Co się stało? Podjechały te „budy” i co się potem stało?
Zabrali towar, oczywiście, co się tam zmieściło do tej budy, i odjechali. Nie było tego, ale mieli pretekst, żeby sobie zdobyć żywność.
- Jak pani wspomina początek, wybuch Powstania Warszawskiego? Gdzie państwa zastało?
Proszę pana, już panu mówię. Był piękny, słoneczny dzień. Słonko świeciło, ciepło. To już były wakacje dla dzieci. Tata pojechał, bo zawsze ostatniego wypłacali pensję, ale tata pojechał pierwszego, ale już takie, wie pan, chodziło, jakieś coś tam ktoś powiedział, że jakaś godzina zero. Już tak chodził... jakieś były niepokoje, czyli tak jakby ludzie wiedzieli. Widziało się ruch tych młodych chłopców, jakiś taki wzmożony ruch młodzieży, był powiedziała. Tata mój pojechał po pensję do Banku Rolnego, to było przy Nowogrodzkiej (ten gmach jeszcze stoi,
vis-à-vis Dworca Głównego), i wracając z pracy, przejechał most Poniatowskiego. Zatrzymał się tramwaj przy ulicy, przystanek przy Saskiej Kępie, tak jak i teraz tam jest, przy parku Paderewskiego, i już wtedy się zaczęło Powstanie, bo gdyby tata nie spóźnił się na ten tramwaj, to już by nie przekroczył mostu, bo już most był zamknięty. Rozpoczęło się Powstanie, więc wie pan, panika, bo tak, ludzie, żywność, nie wiedzą co, nie wiedzą jak tu chodzą ci Powstańcy. Widziałam tych młodych ludzi. Przeważnie mieli granatowe berety, opaski na ręku i tak normalnie, wie pan, nie każdy miał [strój], to miał [zwykłe] spodnie, tam nie było żadnego stroju. Czasami mieli takie bluzy, ale było charakterystyczne – granatowy beret i opaska i był Powstaniec. Byli bardzo młodzi ludzie. Od nas, z naszej klatki był jeden, który też był w Powstaniu, to znaczy był Powstańcem, nazywał się Marian Kazimierczak. Pochodził z rodziny wysiedlonej z Kutna. Oni tam mieszkali w takiej suterenie i on był Powstańcem. Zaczęło się Powstanie wtedy. Więc był przemarsz, była strzelanina, bo była. Każdy się bał, bo nie wiedział, kto strzela, czy strzelają Niemcy, bo i Niemcy strzelali, i Powstańcy strzelali. Nie wiadomo było, kto strzela. Ludzie byli wystraszeni, bo podjeżdżały samochody i robili tak zwaną czystkę, czyli mężczyzn wszystkich wyłapywali z bloków, chodzili po mieszkaniach, kontrolowali i wyciągali tych ludzi.
Wtedy się tak okazało, że czasami dziecko może się też przydać. Ten sąsiad, który był, to był Stanisław Markowski, mieszkał w tej samej klatce, czyli to była wtedy Stanisławowska 81. Myśmy mieszkali mieszkanie 2, on miał numer 3, czyli sąsiad obok. Wyciągnął go Niemiec, jak zajechała ta „buda” z tymi Niemcami, i ustawił mu automat, postawił go i ustawił mu automat na ramieniu. Wiem, że ten automat miał taki bęben, i strzelał do Powstańców, a to był budynek, tak że on z jednej strony się ustawił w budynku, a tam gdzie jest teraz fabryka Kora, był ogród i tam byli Powstańcy, tam strzelali, więc była obopólna walka. Więc ten sobie zrobił tak zwaną tarczę z tego sąsiada i proszę sobie wyobrazić, że ten sąsiad stał, parę dni był głuchy, bo to straszny huk jest. Tu miał ten, ten postawiony i ten Niemiec, ten automat musiał naładować, zmienić magazynek. Jak on zdjął ten automat, zmieniał magazynek, to jego „tarcza” prysnęła w klatkę, klatka była otwarta, poszła w piwnicę. To był budynek taki, który miał cztery klatki, dwie z jednej strony, dwie z drugiej, i mógł pan przejść tak krzyżakiem przez schron, przez to. Jak pan tam wszedł, to pan już się zgubił. Ten Niemiec poleciał za nim i go szukał. [Sąsiad] przeleciał na tą czwartą kratkę z drugiej strony, wszedł wysoko na czwarte piętro i Niemiec wszystkie klatki obleciał. Zdyszany, zziajany, klął strasznie i doszedł do trzeciego piętra, już w tej ostatniej klatce, i zaklął:
A, verfluchte, dokładnie. Wrócił, a ten biedny człowiek, sąsiad, stał w kąciku i się modlił, żeby on do niego nie dotarł. W ten sposób nie zabił go po prostu.
To było raz. Za jakiś czas była druga wizyta Niemców, którzy bardzo dokładnie przeszukiwali każdy lokal, a u nas były pralnie na korytarzu i były suszarnie, więc żeby tych Niemców zmylić trochę, to się pytał, [to znaczy] mnie tata wysłał. Bo tata siedział w tapczanie, sąsiad był za szafą, tak rożnie ustawiona była szafa, za szafą, a ja szłam na zwiady. Oni wybierali wszystkich mężczyzn. I ja zamknęłam drzwi na klucz, wzięłam te klucze od pralni i ten Niemiec mówi, to ja mówię: „Tam pralnia”. Wie pan, chciałam, żeby go odciągnąć od tego. Nie wiedziałam, jak to zrobić, ale myślę sobie, przecież nie wszedł do tego naszego mieszkania, tam dalej do tej pralni. Tam on zobaczył, że to są pralnie, jeszcze chodził, chodził, widać było, że zmęczony tam chodził, a ja czekałam. Nie mogłam wejść do tego mieszkania, bo czekałam, kiedy oni odejdą, żeby ten sąsiad i mój tata byli [bezpieczni], bo się tata udusi w tym tapczanie, a ten drugi siedzi za tą szafą. Proszę sobie wyobrazić, wygarnęli jednego z sąsiadów z góry i każdy później brał plecak, powiedzieli, co ma zabrać i ma zejść na dół, i oni czekają. Proszę pana, tak było, że ten sąsiad schodził ze schodów, ja stoję przy tych drzwiach naszych i tak rękoma mówię: „Panie Henryku...”. Nazywał się Henryk Święcicki, wujek prawdopodobnie byłego prezydenta Święcickiego, bo bardzo podobni. On miał siostrzeńców i braci miał. Ja mówię: „Panie Henryku, już odchodzą”. W momencie kiedy tak zrobiłam ręką, zobaczyłem rudego szkopa z trupią czaszką tu. Tę trupią czaszkę zobaczyłam i ją pamiętam, na kołnierzyku taki miał... [Zobaczyłam, że kieruje się] do mnie, z wymierzonym pistoletem. W tych drzwiach zamarłam. Stanęłam tak, zamarłam, przestraszyłam się, jak dziecko się może przestraszyć. Ten sąsiad zobaczył moją minę, bo on schodził ze schodów, a ja tak byłam jak pan, i nie dał kroku, bo gdyby tam krok, to by poszły serie już po nim i po mnie. Ja tego człowieka uratowałam, bo on w końcu ten automat, wie pan, wycofał i zamknął te drzwi klatki i odszedł. Wtedy zaczął do mnie dopiero nachodzić ten strach, bo nerwy puściły już. No i on nie poszedł, więc w ten sposób, niechcący dziecko uratowało człowieka, który nie poszedł do obozu czy tam na rozstrzelanie, nie wiem, bo to różnie było, bo wywozili do Niemiec, bardzo często wywozili. Proszę pana, a mój ojciec, kiedy następne... Bo ich wygarnęli jednak, wszystkich wygarnęli i mojego ojca też. W firmie Pocisk, to znaczy na ulicy Mińskiej, zrobili tam takie baraki i tam tych wszystkich ludzi wyłowionych z tej łapanki wsadzili do baraków i trzymali…
- Kiedy został pani ojciec aresztowany? Jak długo po tej pierwszej fali, kiedy go szukali?
To było niedługo, to było w bardzo krótkim czasie, bo oni dość często, może tydzień było. Wie pan, tak trudno [dokładnie określić], ale wiem, że w krótkim okresie ich tam zabrali. Więc zabrali wszystkich, [a potem] resztę co nie złapali, to zabrali, przyszli, wygarnęli i wsadzili do tych baraków drewnianych. I tego sąsiada, który siedział za tą szafą. Oni się tak razem jakoś trzymali. No i [zastanawiali się], jak tu uciec, bo już Rosjanie bombardowali, już były bombardowania. W czasie Powstania już były bombardowania u nas, na Pradze. Puszczali tak zwane świece. To były takie świece, że tata mówił, że można było szpileczkę znaleźć i to nisko. I tam było mnóstwo Niemców, bo to blisko kolei przecież. To ci Niemcy ze strachu leźli do tych rowów, wychodzili z nimi i chowali się między tych Polaków, bo się bali, te karabiny chowają, bo przecież to wszystko było widać, a tak to [mieli nadzieję, że] może ocaleją. Proszę pana, wtedy rzucili dużo bomb. Tam się bardzo dużo ludzi spaliło żywcem. To jest ulica Mińska...
- Ta, która była przy tych barakach, tak?
Tak, tam od tych bomb paliły się drewniane baraki. Tam tyle ludzi zginęło, spaliło się żywcem. Jęk było słychać rano jeszcze, jęk ludzi. Nie było żadnego ratunku, niczego. Nikt nie mógł wejść, nic, bo to było w nocy, a rano ze strachu... Ojciec mój bał się, bo już zobaczył, jak to wygląda, że to jest niebezpieczne, z jednej strony i z drugiej. Zaryzykował. Wie pan, co zrobił? Podpatrzył, że Niemcy rano wychodzą z kubełkami po wodę. Namówił tego sąsiada, zdjął tę marynarkę, rozpiął tak koszulę, wsadził spodnie do butów, tak jak podejrzał, jak oni tam chodzą. Wziął te dwa kubełki i ten sąsiad [z nim] i wyprowadził chyba tego sąsiada i jeszcze jednego i idą po wodę. Oni nie wiedzieli, kto idzie, bo Niemcy chodzili tak, spodnie szare, koszula i idzie po wodę, więc ojciec tam podpatrzył i trzech uciekło z tego obozu. „W ten sposób – mówi – wyprowadziłem, jak żeśmy te kubełki wzięli, to żeśmy mało nóg nie połamali”. Ale musieli się schować, żeby ta wacha ich [nie złapała], żeby nie ganiali ich. W ten sposób przyprowadził tego sąsiada. Dwóch jeszcze było, i był jakiś drugi, ale ten to wiem, jak się nazywał pan, zaraz, Biernacki, nie Biernacki, to był… On mieszkał dwa budynki od nas dalej w tym bloku. My w dziesiątym mieszkaliśmy, on mieszkał w bloku ósmym, też na parterze. W ten sposób zostali. W dalszym ciągu było tak, że jeszcze Niemcy przychodzili, jeszcze dalszy ciąg był. Jeszcze przychodzili, i jeszcze szukali mężczyzn. Jeszcze szukali, jeszcze… Ten, kto został zabrany... I ten sąsiad, który tam uciekł Niemcowi, był tą tarczą, to też został wygarnięty i był w obozie, bo później już, po wyzwoleniu, to chodził zawsze na jakieś uroczystości w tak zwanych pasiakach. To z tego to pamiętam.
Ale chciałam jeszcze jedną rzecz ciekawą powiedzieć. Myśmy, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, małe dzieci, wchodzili na dachy, bo chciałyśmy zobaczyć, co tam się dzieje dalej, co tam w Warszawie się dzieje, bo to wysoko widać. Myśmy nie rozumieli. Później nas rodzice skarcili za to, że to jest niebezpieczne, że mogą nas zestrzelić. Proszę pana, pamiętam jeden moment, dostawę broni przez zachodnie państwa. Byłam świadkiem, jak te samoloty, taka eskadra, po dwa samoloty razem. Ich chyba było sześć, może osiem. Już w tej chwili dokładnej liczby nie pamiętam, bo żeśmy liczyli jako dzieci, patrzeliśmy, one tak leciały, i ten jeden samolot leciał na końcu. Wie pani, tak parami, a tak był jeden na końcu. Słyszałam, jak ktoś powiedział: „Niedobrze, że on tak sam leci, jego zestrzelą, bo to jest łatwiej zestrzelić. Patrzymy, a tu jest płomień i samolot leci zestrzelony. Myśmy wszyscy płakali bardzo, bo wiedzieliśmy, że oni... nam powiedziano, już ci starsi nam powiedzieli, że to są samoloty, bo widać było, że nie niemieckie, że wiozą broń dla Powstańców w Warszawie, i to widziałam. Oni są pochowani, to chyba i Kanadyjczycy tam byli, już nie pamiętam narodowości, ale są pochowani, jest pomnik w parku Paderewskiego czy przed, czy zaraz w parku, już dokładnie nie pamiętam, bo już dawno nie byłam tam. Jako harcerka trzymałam wartę przy tym pomniku i wtedy wspominałam ten lecący samolot i tych młodych lotników, którzy zginęli. Dowiedziałam się, że broń, która została zrzucona, bo zrzucali tę broń i wpadła w ręce Niemców, tak że to było takie przykre. Wszyscy płakali wtedy, wie pan, jakoś tak. Mój brat, pamiętam, młodszy ode mnie, to on płakał, jak ten samolot spadał.
- Czyli pani całe Powstanie przeżyła tam na Grochowie?
Tak, przeżyłam.
- Mieszkali państwo w piwnicach?
Mieszkaliśmy, proszę pana. Było tak, że tam były schrony, były piwnice i schrony. Jak było niebezpieczeństwo, to się schodziło do tego schronu, ale na przykład powiem panu wypadek... Ale to już było w momencie, kiedy się front zbliżał, bo wtedy Niemcy, cały sztab przyszedł do nas tam do schronów. Wydzielili sobie tam oddzielne pomieszczenie, rozłożyli mapy i szukali. Coś tam patrzyli, nie można było przejść, nie można tam dojść. Oni się pozamykali, oddzielili nas. Czy pan sobie wyobraża, że dzieliło nas od samego zetknięcia może z piętnaście minut, jak ci Niemcy wyszli z tego schronu, i już weszli Polacy. Do nas pierwsi weszli Polacy, mówili po polsku.
Tak. Nie...
- Proszę opowiedzieć, jak pani wspomina to Powstanie na Pradze. Czy ono długo trwało?
Nie, w związku z tym, że była [wyznaczona] godzina, jakby się spóźnili ci na Pradze i wtedy coś tam, jakiś czas było, ale nie było tak długo, jak było w Warszawie.
- Państwo po prostu znów wrócili do swojego mieszkania?
Myśmy wrócili, tak, już nie siedzieliśmy w piwnicach, ale żeśmy się chowali. Powiem panu wypadek. Jedna z moich… Niemcy tak szukali, że nawet po schronach szukali i jedna z pań zmarła. Już zabierali młodzież, dziewczyny też, wszystkich zabierali, młodzi... Dzieci to jeszcze tam, wie pan, małe, ale [poza tym] zabierali wszystkich. Ona ze strachu siedziała pod trumną tej pani, która zmarła. Paliły się świece i ona tam siedziała. Ci Niemcy weszli, zobaczyli, że tam jest nieboszczyk i wyszli. A ja jako dziecko, ktoś mi powiedział ze starszych ludzi, że Niemcy się strasznie się boją tyfusu, więc ja… Był w domu tak zwany karbol, to się nazywało, substancja chemiczna, śmierdząca strasznie. To gdzieś tam wylewali w szpitalach, jak było coś zakaźnego. Jeżeli chodzi o tę substancję, to ponieważ mój tata zawsze te leki miał, to mówi: „Wiesz co, dobrze by było, jakby karbolem wylać i napisać tyfus”. I ja napisałam. Wylałam (jak oni chodzili, widziałam tę klatkę) tam, żeby śmierdziało i karteczkę napisałam „tyfus” i przylepiłam to. Wie pan, przylepiłam to. Wchodzili, ale już tak. Wie pan, dzieci tyle mogły zrobić.
- Nie weszli do państwa mieszkania?
Chodzili po klatce, ale otworzyli klatkę, powąchali i coś ich odstraszyło. Nie wiem, czy ten zapach, bo ja strasznie dużo wylałam tego.
- Czy w tym momencie, kiedy wygasły walki powstańcze na Pradze, a jeszcze przed zajęciem Pragi przez wojska polskie i radzieckie, jak wyglądała sytuacja żywnościowa państwa?
Proszę pana, jeszcze jedną rzecz powiem. Spółdzielczość Społem działała tam. Społem bardzo dużo pomagało, szczególnie żywność, pieniądze. Jak wybuchło Powstanie, to mój tata był w radzie nadzorczej tego Społem na Pradze Południe (na Pradze czy na Grochowie, bo wtedy tam nie było Praga Południe, Praga Północ). I były przeznaczone fundusze, które były przekazane, żywność i fundusze, pieniądze Powstańcom. Tam z ramienia Społem był Ryszard Siwak. Wiem, że on był w Powstaniu. Tata przyszedł i mówi: „Wiesz, że Ryszard Siwak [był] i całą sumę i tam żywność przekazaliśmy dla Powstańców”. Tak że spółdzielczość – ja wiem to od własnego ojca z pierwszej ręki – bardzo dużo pomagała w sensie żywności i finansów. Chciałam jeszcze taką ważną rzecz powiedzieć, jeżeli chodzi o to Powstanie, bo wie pan, jest taką rzeczą, ja w czasie Powstania pomagałam swojej mamie. To znaczy, wie pan, jak tam trzeba było gdzieś pójść i było niebezpiecznie, to bardzo często wysyłało się dziecko, bo dziecko tak jakoś się wkręci. To ja bardzo często chodziłam i tam patrzyłam, czy tam coś jest, czy coś jedzie, wie pan, tam się gdzieś przycisnęłam, wie pan, czasami przynosiłam, ostrzegałam. Ale to było tyle, co może zrobić dziecko. Wtedy miałam ósmy rok, osiem lat.
- Właściwie po tym, jak pani ojciec został zabrany przez Niemców...
Wywożeni byli do Pruszkowa. Do Pruszkowa byli wywożeni. Ja nie wiem, co oni tam robili. Coś robili, czy kopali rowy, czy coś robili. Ich później przywozili do tego Pocisku, do tych baraków z powrotem. No i w związku z tym że był ten nalot, zmobilizował się, bo taty kolega z synem młodym, dwunastoletnim chłopcem, się spalił tam żywcem. Mówi: „Nie mogli tego...” .
Uciekł z tym kubełkami z wodą.
- I potem się gdzieś przechowywał?
Później się przechowywał, tak. No wszyscy się… ci, co zostali, przeważnie zostali ludzie tacy starsi, bo młodzież to wszystko wygarnęli. Później Niemcy to nawet kobiety, te dziewczyny zabierali. Dlatego powiedziałam ten wypadek, jak ją ta nieboszczka uratowała w tej trumnie. To jest autentycznie, prawda, bo ja to widziałam, wiem, i tak samo widziałam tego pana strzelającego, tego szkopa, który tą broń umieścił na tym ramieniu [sąsiada] i strzelał. To są takie [przeżycia], gdzie ja to widziałam po prostu. Wie pan, zawsze było tak, czasami była klatka otwarta albo drzwi uchylone, to tam szparką dziecko zawsze wyjrzało. A ponieważ ja byłam wysyłana na zwiady, to ja musiałam widzieć, czy oni idą, czy oni poszli, czy są, czy wchodzą, czy wychodzą. I tam jakieś sygnaliki dawałam, chodziłam do tego i mówiłam, co się dzieje, jako taki mały informator.
- Jaka atmosfera panowała wśród państwa, nie tylko w rodzinie, ale i wśród mieszkańców?
Wśród mieszkańców... Proszę pana, moja mama i mój tata byli bardzo dużymi społecznikami i w ogóle pomagali ludziom. Wśród ludzi mama gotowała. Wie pan, nawet moja mama była bohaterką – leciały bomby, a ona szła i gotowała. Mówiłam: „Mamo, ciebie zabiją”. Ona mówiła: „Ja muszę ugotować, tu są dzieci, tu są chorzy”, i poszła, coś ugotowała i coś przyniosła. Wie pan, to się wychodziło ze schronu i się wchodziło tam, jak były takie bardzo tego... Bo pamiętam taką rzecz, że było okno otwarte u nas, jak mieszkaliśmy na parterze, i wtedy była straszna strzelanina i my wszyscy leżymy na podłodze. Nie może pan wstać, nie może się pan ruszyć, bo pan nie wie, czy za chwilę nie wleci granat do mieszkania i wszyscy tego... I tak wtedy, proszę pana, Niemcy w tych blokach tak potłukli tych ludzi, dużo pozabijali. A wie pan, rzucali grantem, jak było otwarte okno, to wrzucał granat do środka, bo szyby nie było. Otwarte okno, parter, to łatwo wrzucić. Strasznie to wtedy przeżyłam. Pamiętam, leżałam tam pod oknem, i strasznie się modliłam, tak się bardzo bałam, bo taka straszna strzelanina była. Właśnie to była walka Powstańców z Niemcami. A potem przychodzi, szukali ich. Tak że w nocy czasami tak było, że wchodzili Powstańcy, a myśmy zamykali klatki na klucz, żeby tego... A tak było, że jak pan wszedł jedną klatką, to pan mógł wyjść z drugiej strony budynku, tak po krzyżu, i tu, i tam, i tam, i tam. Jak ten Niemiec wtedy się zgubił, on się namachał, cztery klatki splądrował i nie znalazł, to w końcu zaklął i poszedł. I ten człowiek dzięki temu żył.
- Jaki był stosunek w pani rodzinie i wśród pani sąsiadów do Powstania i do Powstańców na Pradze, ale nie tylko?
Wspierali bardzo, wie pan, wspierali bardzo. Z jednej strony ludzie bardzo wspierali, a z drugiej strony była świadomość i lęk przed Niemcami. To były dwie takie rzeczy, które się razem komasowały – wsparcie dla Powstańców i lęk przed śmiercią. Bo szczególnie dzieci, dzieci – dzieci było [dużo], bo to było dużo rodzin, które miały po czworo, po pięcioro dzieci, małe dzieci. Tak że wie pan, do Polaków był...
Myśmy mieli w naszych blokach [Niemca]. To był blok ósmy, to jest mniejszy numer, może Stanisławowska 79 mieszkał Krauze, Niemiec, który wystawiał, ponieważ mieszkał na parterze, wystawiał te swastyki niemieckie, te ich sztandary. Zawsze jak była uroczystość albo tam coś, to zawsze kij wystawiał z tą swastyką. Proszę sobie wyobrazić, że ten Krauze miał troje dzieci. Córka i najstarszy syn byli po stronie niemieckiej, a najmłodszy syn był w Powstaniu Warszawskim. Niech pan sobie wyobrazi, jakie to nienormalne, prawda, z jednego domu. Ta córka była od razu... Ja pamiętam taką rzecz, że ona w stosunku do dzieci polskich.... Tam był ogród, to dzieci małe się bawiły czasami, w piłkę grały czy huśtawki były takie, czy w siatkówkę grały, w dwa ognie, wtedy było tak, że dziewczynki grały. Wie pan, ja pamiętam, jak ona kamieniem, taką cegłą, uderzyła mnie w głowę, rozcięła mi. Przyszłam do mamy z rozciętą głową, krew leciała. „Kto ci to zrobił?” – ja mówię, że ona. No cóż można było zrobić? Nic. Ona była taka wściekła widocznie, ale proszę sobie wyobrazić, jedna rodzina, jeden ojciec, ojciec Niemiec, bo Krauze, a syn drugi jest Powstańcem w Warszawie.
- Jak potoczyły się dalej losy tej rodziny?
Nazwisko Krauze. Oni wybyli, jak nastąpiło wyzwolenie, wybyli. Natomiast ten syn ożenił się z Polką, nawet tam była nasza taka z drugiej klatki dziewczyna z nią i gdzieś tam na ziemiach zachodnich funkcjonowali. Tak że nawet nie był, że tak powiem, [podejrzany], wyjaśnili tą sprawę, że on był Powstańcem. No widzi pan, jedna rodzina, ojciec Niemiec i taka rzecz się dzieje, prawda. Na klatce, na której ja mieszkam, to byli tak: jedna rodzina była Ukraińców, jedna była Litwinów. I teraz pan opowiem o stosunków międzyludzkich. Byli u nas ludzie wysiedleni, też u nas mieszkali, przecież Ukraińcy też mieli, też była rodzina, jeden syn był w Powstaniu, a drugi miał kontakt z Niemcami. W pewnym okresie Ukraińcy mieli też tam swoją politykę prawda. No i ten wnuk tej babci, tej Ukrainki, był w Powstaniu Warszawskim, a ten Szurik był gdzie indziej, ten syn. Tak się dzieliły losy.
Natomiast bardzo źle odebrałam Litwinów. Ci, co byli, Litwini, w pewnym okresie mieli jakieś przywileje. Ja nie mogę sobie tego wytłumaczyć, jak to siedziało, czy to była jakaś umowa, czy coś, że Litwinom dawali jakieś koncesje. To tam z AGRiL-a mleko oni sobie przywozili i sprzedawali czy coś. Muszę panu powiedzieć, że nie mam nic do tego narodu, naprawdę uważam, że oceniam człowieka nie za to, kim on jest, znaczy jakie ma pochodzenie, czy jest Polakiem, Rosjaninem, Żydem czy Niemcem. Oceniam, jakim on jest człowiekiem, jakim jest człowiekiem. I muszę panu powiedzieć, że wtedy ci Litwini byli bardzo niesympatyczni dla nas, i wydaje mi się, że tak jakby oni współpracowali z Niemcami wtedy. Tam była jeszcze jedna taka rodzina, co tą koncesje dostawała i nawet myśmy od nich mleko kupowali, bo oni sprzedawali, butelkę się kupiło, ale mam takie nieprzyjemne [wspomnienia]. Nieuczynni, nieżyczliwi. A z tej reszty sąsiadów każdy każdemu pomagał, czy to w żywności, czy to, wie pan, jak tylko można było, czy lekami, jak było, czy różnie było.
Proszę pana, tak panu powiem. Wiem, co to jest głód, wiem, co to jest chłód, wiem, co to jest strach. Wydaje mi się, że ci ludzie, co przeżyli wojnę, Powstanie i to wszystko, to są lepsi, bo cenią życie. I są lepsi dla innych ludzi, bo widzieli, jak można łatwo zginąć, i przeżyli to.
Ja na przykład... Bank Rolny dał tacie działkę, gdzieś tam kupił, i swoim pracownikom pomagał. Działka czterysta metrów, maleńka działeczka, gdzie można było ziemniaki posadzić, pomidory. I to było w miejscu na zapleczu, jak jest ulica Stanisława Augusta i to się ciągnie do parku Paderewskiego, taki odcinek był. Tam mieliśmy działkę, bardzo blisko i tam można było coś tam zasiać, coś posadzić, zawsze było. Przede wszystkim warzywa były, ziemniaki, marchewka, ogórek, pomidor, to już chleb wystarczył. Jak pan miał suchy chleb. Ja na przykład łaknęłam suchego chleba. Ja wiem, co to jest, suchego suchara jak łaknęłam. Ale muszę panu powiedzieć, że każdy człowiek, nawet dziecko małe, ma swój honor i godność. Chodziłam do cioci, bo jeszcze mamie pomagałam, wożąc do takiej pani, która robiła salcesony, wędlinę, a mama kupowała, na Sierakowskiego czy na Szerokiej była ubojnia taka na Pradze i tam mama kupowała wątróbkę. Ja tą wątróbkę codziennie woziłam po szkole. I od drugiej klasy już woziłam. Jak przychodziłam ze szkoły, nie jadłam obiadu, leciałam tam, zabierałam tą wątróbkę, jechałam na Stalową, ze Stalowej jechałam na ulicę Pańską. Więc po drodze były różne łapanki, zabieranie. Czasami pojechałam dalej, bo widziałam, że tam Niemcy stoją i mogą to zabrać. Ja to woziłam w plecaku wojskowym, przedwojennym wojskowym, naszych [wojsk], dość dużym. Tam wchodziło tej wątróbki pięć kilogramów, ja tak to woziłam. Zawsze stawałam w tramwaju przy wejściu, że jak jest tłok, żebym mogła wysiąść. Wracałam przez godziną policyjną, bo godzina policyjna to była dwudziesta. To ja przed godzina policyjną wracałam do domu i robiłam lekcje, jak nie było światła, było wyłączone, to taka rurka była, gaz, to ja odkręcałem tą rurkę, zapalałam gaz i przy tym gazie odrabiałam lekcje. I rano szłam do szkoły. I tak było dzień w dzień, ale za to, co ja zarobiłam na tym, to mama mogła kupić dudki i zrobić pierogi z dudkami, prawda. To było dwadzieścia złotych, ale za to można było te dudki kupić. Tak mamie starałam się też pomóc.
Ale widziałam też po drodze ciągle... Wie pan, jak się jechało od Grochowa do Pańskiej, to był ten odcinek głównej trasy, to ciągle przyjeżdżały jakieś samochody wyjące i już pan wiedział, że jadą gdzieś – albo jest łapanka, albo będą zabierać. Czasami było tak, że tramwaj zatrzymali, wszystkich wyrzucili z tramwaju i co chcieli, to robili, co chcieli dalej, to robili. Na przykład mama moja była świadkiem, jak właśnie na tej ulicy Szerokiej, przy tej rzeźni niedaleko, jak Niemcy przywieźli samochód mężczyzn i postawili pod ścianę. I był syn, czternastoletni chłopiec z ojcem. Ten ojciec podszedł do Niemca i prosił: „Weźcie mnie”, bo ich postawili pod ścianą i prosił, że on pójdzie za tego syna, stanie, żeby jego nie zabijali. Pan wie, co zrobili Niemcy? Postawili tego syna obok tego ojca i tylko, jak mówiła mama, mózgi po ścianie leciały. To było na ulicy Szerokiej, chyba Szeroka się nazywa, więc na mur... mama mi pokazywała. Wróciła... Strasznie to przeżywała, mówiła: „Słuchaj, nie można było się ruszyć, tam się pochowali w bramach ludzie, uciekali, ale z bram tam było widać, co oni robią”, tak że niestety...
Też byłam świadkiem jednego momentu w czasie okupacji, to jeszcze przed Powstaniem, kiedy było bardzo ciężko. To był rok może czterdziesty drugi, może trzeci, że myśmy z mamą się wybrały, żeby coś kupić. Chodziło o to, że jak był chleb, jak była mąka, to można było upiec chleb. Jak był chleb, to jak pan miał trochę słoniny, to już pan mógł zrobić coś do tego chleba. Albo ugotować ziemniaki i pokrasić, już coś było. Żeśmy szli, dojechaliśmy do Tłuszcza i szliśmy drogą, która wiedzie do zbiegu dróg Jadów i Radzymin. To jest tak zwana była Wólka Kozłowska. Tam był taki zakręt. Wychodzimy z tego zakrętu, jest lasek, jadą Niemcy, od razu do nas. Mama stanęła, ja, dziecko z nią też, i stoimy. A w samochodzie siedzi człowiek młody, może miał trzydzieści lat, niebieskie oczy, szatyn, ciemna oprawa. Usta zawiązane tak do tyłu, obok Niemcy i z tymi do nas. Myśmy zamarły, stanęły. Po chwili żeśmy… oni pojechali dalej trochę, to myśmy szybko poszły [...]. Opowiadałam o tym człowieku, i proszę sobie wyobrazić – strzały i człowiek nie żyje. I na skraju, właśnie tam, w takim rowie, jest ten grób do dzisiejszego dnia. Tam ludzie przynoszą kwiaty i wszystko. Tam zwołali tych mieszkańców z okolicy, wykopali dół, ale nie wiadomo, kto to był, kto to jest. Nie wiadomo, żadnych dokumentów nie miał. Widocznie gdzieś tam zabrany albo poszli do niego, wyciągnęli go z mieszkania i koniec. Tak nieraz jak szłam tam, to sobie myślałam: „Boże, nie mogłeś nawet powiedzieć nic, bo miałeś usta zakneblowane”. Nic, cisza. I tak ten obraz widzę do dzisiejszego dnia, tego pięknego mężczyznę, takiego młodego i usta zawiązali i koniec. Wie pan, tego się nie zapomina i to jest najdłuższy film, jaki można zapamiętać w życiu. Poza tym muszę powiedzieć, że nie życzyłabym nikomu, żeby przechodził to, co ja przeszłam. Poparzenie mojego trzeciego stopnia to ludzie mi...
- Przepraszam, czy w czasie Powstania docierały do państwa informacje, co się dzieje na drugim brzegu?
Docierały, docierały przez tego Redla, który przepływał. Ja nie wiem, jak oni to robił. On powiedział, że on Wisłę przepływa i wozi tam i z powrotem. Muszę panu powiedzieć, że on mówił nam, co tam się dzieje. Tam było strasznie, proszę pana – Powstanie w Warszawie to było coś potwornego. Ja miałam koleżankę, która mówiła, że jadła bigos z kota. Był głód straszny. Ja miałam tam część rodziny, był ten syn z matką tego [wuja], co w Palmirach [został] rozstrzelany, to ich wygarniali wszystkich. Potem zrobili ten obóz, ich wygarniali i ich pędzili. Wie pan, gdzie oni się znaleźli? Oni się znaleźli z Powstania w Berlinie. Ich wywieźli. On jest rok ode mnie starszy, on jako dziecko i ona, ta moja ciotka, pracowali w fabryce broni. Przeżywali znów naloty Anglików czy Amerykanów dywanowe, jak to się nazywa, ten gaz taki, że to było straszne te naloty. Oni przeżyli tam tak samo ci Zarębscy, którzy później się pobrali, bo to była taka para. Ona miała osiemnaście lat, jak się wojna rozpoczęła, więc starsza była ode mnie. Muszę powiedzieć, że oni też zostali wywiezieni, wszyscy byli wywożeni w tamtym kierunku do Niemiec, do obozów. Nawet młode dziewczyny po czternaście, po piętnaście lat też się znalazły w obozach. Wróciły już niezdrowe, do dzisiejszego dnia chorują.
- Czy krążyła wśród państwa jakaś powstańcza prasa?
„Biuletyn [Informacyjny]”, tak, tak. To był taki jednokartkowy. I to było albo na bibule, albo jakiś taki papier ten... Proszę pana, myśmy wiedzieli, myśmy mieli [wiadomości] przez tego brata, bo tam kursował, ale ciągle, wie pan, miał tego no, no... Jak było. Jeżeli leciały samoloty i ja słyszę od ludzi starszych ode mnie, że wiozą broń dla Powstańców, to znaczy, że musiał być kontakt, że wiedzieli, że to dla Warszawy jedzie broń w samolocie.
- Czyli dyskutowano w gronie rodziców, wśród sąsiadów o tym, co się dzieje tam w Warszawie, mimo że teoretycznie wszystko na Pradze zeszło z powrotem do konspiracji.
Tak, zeszło, ale ta konspiracja też powstawała, bo to było nieoficjalne, skryte, prawda. Oni tu napadli, tam nadpali, to zrobili, tam zrobili i w ten sposób też działali. Ja pamiętam, że… a po tym to, co było odzewem, to zawsze było, że Niemcy się wtedy podrywali i szukali ich, wśród tych jeszcze żyjących. W każdym razie ja do Powstańców i moja cała rodzina, zresztą w mojej rodzinie... Aha, jeszcze w Powstaniu brał udział i zginął, powiem panu nazwisko, Janusz Błędowski. To był syn mojego chrzestnego, mojej chrzestnej mamy. Zginął z nim jego szwagier, który też był w Powstaniu. Oni razem poszli. Mieszkali chyba na ulicy chyba Chłodnej i oni byli w Powstaniu i już nie wrócili. Ten chłopiec miał czternaście lat, ten Janusz Błędowski, ten [szwagier] to ożenił się z jego siostrą, to był trochę starszy. I też zginęli, też zginęli. Z Makowieckich, wiec to bliska rodzina moja, więc wie pan, sporo osób. Już nie mówię o tej dalszej rodzinie, z którą mniejszy kontakt się miało. Ja mówię o tej najbliższej, bo tak siostrzeniec ojca, czyli mój cioteczny brat, moja cioteczna siostra, więc bliscy ludzie, z tym że starsi trochę ode mnie.
- Proszę powiedzieć, czy warunki tego życia się zmieniały, w miarę jak zbliżali się Rosjanie, kiedy już był wrzesień...
Ciekawą rzecz panu powiem, może ktoś tam miał taki przypadek. Ten Ludwika Redel, ten Powstaniec, który przepłynął Wisłę, ten, który dostarczał broń do getta i żywność kanałami, działał na tej Pradze, to później po wyzwoleniu ujawnił się, bo chciał iść na Berlin, bo on ciągle [chciał walczyć]. Wie pan, nie było w narodzie tego – „wyzwalamy się” – nikt nie myślał o tym, co będzie dalej. „Wyzwalamy się, już Niemców nie będzie, nie będą nas mordować”. Proszę sobie wyobrazić, że on wstąpił do wojska, bo był jakiś dekret czy coś, ja już nie pamiętam, co to było, ale wiem, że to było tak, że albo się ujawnisz, pójdziesz do wojska i pójdziesz na front, albo się nie ujawnisz i będziesz w podziemiu. On mówi: „Idę na front”. Poszedł na front. Przychodzi do nas, w wojskowym [mundurze] i mówi: „Jadę na Berlin, jestem w wojsku”, i mówi do mnie tak: „Chodź, to ci coś pokażę”. Wyjmuje książeczkę wojskową i jest napisane Ludwik Redel i pod spodem, mówi: „Zobacz, co mi napisali: »bandyta«”. Taką miał książeczkę wojskową. Mówi: „Widzisz, zobacz, co mi napisali: »bandyta«”. To ja widziałam i to czytałam i byłam zatrwożona. Jak to bandyta? Przecież to nie zawód. Poszedł na Berlin, poszedł na Berlin i później po tym wrócił już, ale jak wojna się skończyła w czterdziestym piątym roku. To jest taka jedna rzecz, którą na własne oczy widziałam i czytałam i to jest prawdą i zawsze pamiętam, nigdy nie zapomnę. Nawet pamiętam, jakim charakterem czarnym pismem napisane „bandyta”, małą literą, jakbym dziś widziała.
- Proszę opowiedzieć o tym, jak zapamiętała pani walki o Pragę?
Pamiętam, pamiętam, proszę pana tak. Niemcy bardzo, to znaczy chodzi panu o Powstanie czy…
- Już po Powstaniu, jak się front zbliżał.
Przede wszystkim detonacje, naloty i znów te schrony – nie wychodziliśmy, ze schronów się nie wychodziło. To był okres taki, że poranki, noce chłodne, a tam piach był na dole, ale się siedziało tam. No i muszę panu powiedzieć, że było tak, że jak wspominam to tak: straszny huk tych katiuszy. Nam tak te bloki ścięli, były straszne zniszczenia. Weszli pierwsi Polacy, mówili po polsku. Czy pan sobie wyobraża, rozdarta nogawka u żołnierza, klnie okropnie i leci i pędzi przed siebie. Widziałam zapał tych ludzi, jak chcą tych Niemców wypędzać. Później opowieść w schronie, przyszli i mówią: „Słuchajcie, myśmy byli w obozach na Syberii i myśmy przeszli gehennę. Wiecie, jak tam było?”. Opowiadają, że siedzieli w barakach, że lód był na ścianach, było tak zimno i w końcu tam coś uprosili, że im zapalili. Jak to zaczęło wszystko parować, pomyśleli, że się poduszą. Ci ludzie wszystko opowiedzieli, ci żołnierze. Wszystko opowiedzieli, jak tam było im dobrze, w cudzysłowie, jak on się mordowali, jak tam poszli, weszli do wojska. I muszę panu powiedzieć… ale to było później. Ten pierwszy front to byli Polacy, nie było Rosjan. Dopiero ta druga fala to już były czołgi i takie ubezpieczenia. Byli Rosjanie, wjechali. I to razem się tak po tego...
Ale proszę pana, budynek blok. Rosjanie po tej stronie, Niemcy w ogrodzie po drugiej stronie. Ledwo od nas wyszli, co panu mówiłam, że tą mapę rozłożyli. No i co? Walka straszna. Wie pan, co Niemcy robili? Niemcy robili… tych swoich żołnierzy, w tym ogrodzie dobijali. Jak był ranny, prosił: „Nie dobijaj mnie, zostaw mnie”. Oficer własnego zabijał. Czy pan wie, jak to się patrzy na to?
Ja to widziałam. Wie pan, ja to widziałam, bo klatka była i wyszłam na drugą stronę tego i zobaczyłam, że oni strzelają do tych własnych żołnierzy. A to z tej drugiej strony już są Polacy. I proszę pana, ten cały sztab, co siedział u nas w schronie, rozłożył te mapy, to wie pan gdzie uciekł? Jest cmentarz starowierców na ulicy Grochowskiej. Pan wie gdzie? Tam ich złapali Polacy. Tam się pochował ten sztab. Czyli ci, co Niemcy tam byli to tego… Ale muszę panu powiedzieć tak… Jestem człowiekiem tak jak powiedziałam. Nie rozdzielam narodowości. Dzielę ludzi na złych i dobrych. I muszę panu powiedzieć, że było dla mnie szokiem, że Niemiec Niemca zabija. Ale też dla mnie było szokiem, jak ci Niemcy porozkładali tych rannych na drzwiach. Drzwi powyjmowali i na drzwiach, bo nie było noszy, pokładli. I jak ja szłam przez tą piwnicę i tak poukładane te drzwi i ci ranni, młodzi ludzie, i tak:
Mutter, Mutter, Mutter, Wasser, Wasser, Wasser. Wie pan, ja to słuchałam jako dziecko. I te nasze panie mimo wszystko tej wody podały. I woła matki, mówi:
Mutter, Mutter. No i oni ich podobijali w tym ogrodzie. Bo ich trzeba było… Jak ich nieść, jak oni nie mieli noszy, nic, tak że tam na cmentarzu się pochowali. I tam ich dopadli, ten sztab.
A muszę panu powiedzieć, że później no to była taka [sytuacja], że Wisła była frontem. Wisła była frontem. I noce były nieprzespane. Wie pan, myśmy się zawsze modlili, żeby wyszedł ten par, par, par, par. Jak on fruwał w powietrzu, ten kukuruźnik, czy jak on tam się nazywał, taki samolocik. To była spokojna noc. Jak nie było jego warkotu słychać, to pan mógł siedzieć tylko w schronie. Bo Niemcy jednak do tego… Przecież tą proszę pana „krowę” tak zwaną. Ja nie wiem, czy to miotacz min, czy miotacz ognia inaczej się nazywa, nie wiem. Ale wiem, że „krową” nazywali. To tylko uuu, uuu, uuu. Dziewięć albo siedem razy nakręcali i to jak leciało, to się wszystko paliło. Metal się palił, wszystko. I ja od tej „krowy” byłam ranna. Od tego się ja zapaliłam.
- Jak to się stało? To już było po zajęciu…
Tak. To już było w czasie… Zaraz jak ten front jeszcze był. Myśmy z mamą poszli. Mama jeszcze mnie wzięła na tą działkę, co panu mówiłam, tam na Stanisława Augusta. I tam jeszcze, co było... I pamiętam słowa mojej mamy: „Przyniosłam już tam coś. Tam jeszcze jakaś cebula była, coś, bo tam sąsiadom trzeba było dać”. Wie pan, bo ludzie się dzielili żywnością. No i się okazuje, że mama mówi tak: „No już teraz jak byśmy poszli jeszcze po te buraczki czy tam, co zostało, to już by nas pan Bóg skarał”. I mama mnie wzięła i pan Bóg skarał. I ja wtedy już nie mogłam do domu wrócić, bo już miałam… Zapaliła mi się ręka, noga tak. Przeszłam jeszcze przez wodę, bo musiałam przejść poparzona. Wie pan, bo to nie było to, że pan się zapala tylko, ale pana żre ten kwas, który się znajdował w tych pociskach. To pali i tego… Mnie wszystko odpadło z ręki i z nogi, właściwie [miałam poparzoną] prawą część i rękę. I muszę panu powiedzieć, że jak ja leżałam rok tak na buzi i ja nie potrafiłam chodzić. Ja się drugi raz uczyłam chodzenia.
- Przeniesiono panią do jakiegoś szpitala?
Do szpitala noszono mnie przy Weterynaryjnej, do tego szpitala. Nie zostawiono mnie, bo straszny był ostrzał, straszne strzały były. Zresztą ja strasznie krzyczałam. Przynoszono nosze, wystawiano mnie oknem, bo drzwiami nie można było się… Wie pan, ja miałam wszystkie naczynia odsłonięte i te wszystkie nerwy na wierzchu. Nawet jak wiaterek powiał, to ja piszczałam z bólu, bo to tak panu rozdzierało coś. I mnie wynosili sąsiad z tatą. Mnie nieśli przez ten ogród i leciały pociski, a ja myślałam, że w te nosze wejdę. Pan sobie nie wyobraża, jak strasznie jest leżeć... Człowiek nie może się ruszyć, a tu nad panem się coś rozrywa. I rok czasu nie chodziłam, w ogóle. A później miałam przykurczoną nogę i później po latach, po latach, po latach. Ale do tej pory mam tą rękę i tą nogę taką jakby pan mnie podłożył jakąś skórę i potem dopiero dotknął. Takie unerwienie jest już inne. W każdym razie tam do tego szpitala... tam dużo Powstańców leżało, ale ja nie chciałam zostać. W tym okresie kiedy ja byłam, to ze mną z pięć osób było. Bo Niemcy rzucali, gdzieś tam podjeżdżali. Z tego, co ja wiem, to podjeżdżali gdzieś na dworcu pociągiem, bo te działa były umieszczone na pociągu, na tych, tych, takich, nie wiem, jak to się nazywa w pociągu...
Tak. Na tych platformach. I stamtąd nakręcali. I już jak pan słyszał, to było po drugiej stronie, to było słychać, że oni nakręcają. Uuu, uuu, uuu – tak było. No i było siedem albo dziewięć rakiet. I byłam też świadkiem, jak przelatywało V2 [!! – V2 nie były używane w czasie II wojny światowej, być może jakiś pocisk artyleryjski, bomba – red.]. To już było też ku końcowi, znaczy przed wyzwoleniem. Oni rzucali wtedy tam gdzieś nie ma Rembertów, gdzieś tam w tym kierunku poszły, jak Otwock, tam upadło. Upadło jedno
vis-à-vis fabryki Wedla i jedno upadło na ulicy Strzeleckiej. To tak jak ci, co tam oglądali – zresztą ja sama ten lej widziałam – to taka chałupa wiejska śmiało by weszła. I to tak jak leciało, to wie pan co, że już jak leciało, to się wszystko trzęsło, budynek się trząsł cały. I tak „par, par, par”, leciało i tak wyło jakoś. I proszę pana, i potem był ten wybuch. Ja się bardzo tego bałam, bo to była ta ich nowa broń, którą Polacy ukryli, bo oni wystrzelili tam jak Sarnaki. [...] To upadło na budynek chyba gdzieś tam na tej Strzeleckiej czy... To mniej więcej tak, że ten pocisk leciał do dołu, nic nie naruszał, na dole się rozrywał i cały budynek siadał. Tak opowiadali ci, co tam tego... Jedna z moich koleżanek przeżyła, to gdzieś tam z łóżkiem wylądowała na podwórku. Mówi: „Że ja przeżywam...”, gdzieś tam wyleciała. Tak że tego się bardzo bałam. I dobrze, że się tak stało, że Polacy… Też Polacy prawda. Polacy to Polacy tamto.
A proszę pana, a ilu pomagali Polacy Żydom. Ja sama jako dziecko wyjechałam, z mamą pojechałam, żeby żywność kupić na wsi taniej. No i tam ten gospodarz (to była Mokra Wieś) był dość bogaty i tam ta Żydówka wyszła z getta w Tłuszczu i przyszła do nich. No, oni ją przenocowali, ale ona musiała iść dalej, bo nie mogła być, bo się bali, że tam Niemcy przyjdą i ją zabiorą. No i proszę sobie wyobrazić, prosili mnie, żebym ja ją przeprowadziła przez szosę, która leciała do Jadowa. Mówi: „Tylko przez tą szosę jak ją przeprowadzisz. I uważaj, żeby tylko Niemcy nie jechali, to już będzie dobrze”. Ja tam poszłam z nią. I proszę sobie wyobrazić, idę tą drogą (całe szczęście, że przy samej szosie rosło żyto i było nieskoszone), słyszę szum samochodów i mówię do tej Żydówki – ona miała chyba ze dwadzieścia lat, a ja miałam dziewięć – ja mówię do tej Żydówki: „Chowaj się”. I sama się schowałam. Proszę pana, Niemcy przejeżdżali pięcioma samochodami. Czy pan sobie wyobraża, co by było, jak ja bym się z nią znalazła na tej drodze? Jaki szybki refleks musi być u dziecka. Straszne. No i ocaliłam niby życie. Szczęść Boże. Jak się dalej działo, już nie wiem. Wiem tylko, że tego gospodarza… Przyszli, kazali mu wykopać dół na swoją [mogiłę], że go rozstrzelają, wie pan. Bo on tam i Powstańców… Tam przychodzili Powstańcy, wie pan, bo oni byli... Na wsi powstała ta partia, jak ona tam...
Bataliony Chłopskie. To oni też chodzili. To oni przychodzili do tego [gospodarza]. I tam się dowiedzieli Niemcy i kazali mu… że on ich wspomaga. Kazali mu dół wykopać i że będą go zabijać. No musiał chyba dużo zapłacić, bo to był bardzo bogaty facet. Potem go zostawili, nie zabili. On miał już osiemdziesiąt lat.
- Proszę jeszcze opowiedzieć. Po tym jak była pani ranna, pani w tym samym szpitalu leżała cały czas?
Nie, ja byłam donoszona. Codziennie byłam donoszona na tych noszach, przez ten ogród. Bo to było niedaleko, tak jakbym poszła tutaj na przykład. Trzeba było przejść przez ogród, tam mijałam ten cmentarzyk Powstańców, który był tam w tym ogródku na zapleczu, tam było wejście i tam wchodziłam. Tam robili mi opatrunek, który polegał na zdarciu wszystkiego, wyczyszczeniu spirytusem (to się wściec można) i potem posypanie żółtym proszkiem. I ja to wszystko miałam tak. Tata mi zrobił takie drewniane obicie, żeby mi mucha nie usiadła albo coś, na rękę i na nogę. Nie daj Boże, żeby mi wiaterek powiał, bo to takie wrażenie było, jakby panu coś rozpierało od środka. Długi czas leżałam. Muszę panu powiedzieć, że jeszcze długi czas miałam takie [rany], że nie mogłam być na słońcu, bo mnie bolało, jakbym miała ranę otwartą i tam ktoś mi żywego nasypał. Do tego szpitala tak… lekarze byli, było bardzo dużo chorych i było dużo tych młodych ludzi, Powstańców, ci, co nie zostali zabici. Ale ten cmentarzyk to był spory, tam gdzie ten chłopiec leżał.
- Proszę powiedzieć, co pani pamięta z takiego życia codziennego po wyzwoleniu. Właśnie tego, co pani mogła zobaczyć, leżąc w domu cały czas, tylko będąc donoszoną. Jak to życie dalej się toczyło po wyzwoleniu tutaj na Pradze?
Tutaj na Pradze, proszę pana, jeżeli chodzi o zaopatrzenie w żywność, to bardzo szybko zaczęła działać spółdzielczość. Wie pan, pamiętam taką rzecz: brama, stolik, waga i sprzedaż. Nie ma sklepu i sprzedają. Coś tam ważą, coś tam sprzedają, sprzedają żywność. Ale to wprowadziło Społem. I ci wszyscy handlarze, co mogli wsiąść w pociąg, pojechać, przywieźć i sprzedać. Ale przecież był ten okres, kiedy jeszcze Niemcy byli w Warszawie. Kiedy to wszystko było pod obstrzałem. I proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie też jeździli i po drodze spotykali pociski, prawda. Bo to leciało wszystko tam hen. Bo wiem, że to tam było. Tam z Pragi to był ten Karczew. To było takie zaopatrzenie, jeżeli chodzi o wyroby mięsne, wędlinę czy coś. No przeważnie w tym kierunku było. Bo tam dalej już nigdzie nie można pojechać. To zaopatrzenie było. No i to, co można było. Wie pan, ludzie chodzili i byli zatrudniani. Ja nie wiem, może worki nosili, może zboże jakieś tam przyszło i nosili. Może chleb nosili, może konserwy nosili. I za to wszystko dostawali bochenek chleba i puszkę konserw. Jak to się nazywało?
Tak. A potem jak więcej, to trochę więcej. Wiem, że jak tam było trochę coś, bo to była dniówka, to była dniówka. I to było tak. Ponieważ tam było blisko fabryka Pakulskich, to muszę panu powiedzieć, że oni tam… Tam żywność była rozprowadzona. Poza tym chciałam panu powiedzieć, że wszystkie fabryki na Pradze Południe były podminowane przez Niemców. Tak że wyleciała [fabryka] Szpotański, wysadzony był. Pakulski nie był wysadzony. Tam inne fabryki były poturbowane. I tak: „Dzisiaj wysadzają…”. Wiadomo było, że są podminowane, to już ludzie… Wie pan, czasami była fabryka, gdzie robili powidła. Ludzie poszli, bo to jedzenie, cukier. Jak panu powiem jeszcze, może to trochę śmieszne, ale i zabawne. Ale takie rzeczy też się działy. Jak to czasami Polak Polaka uczy. Facet wziął worek cukru i niesie. I mówią do niego: „Człowieku, no podziel się, daj nam tego cukru trochę”. – „A, ja wam nie dam”. – „Nie dasz?” Wsadzili mu nożyk, [zrobili] dziurę i każdy podchodził i sobie nasypywał. Czy warto być pazernym?
- Czyli rozumiem z tego, że pani ojciec i mama zaangażowali się w działalność?
Znaczy moja mama rozpoczęła pracę w fabryce Wedel, czyli u Wedla. Najpierw pracowała w czasie okupacji (zapomniałam powiedzieć) w fabryce Pakulskich, bo tam robili konserwy dla Niemców. A, może mogłabym nie powiedzieć, ale powiem, żeby było trochę zabawniej, bo i zabawne historie się działy. W tej fabryce były śledzie i tam różne te. No więc co zrobić, żeby tego śledzia przynieść do domu? Trzeba ukraść, bo Niemcy nie dadzą. Ale jak ukraść? Panie były mądre, że sobie wsadzały w kołnierze palta. No i jedna z pań wychodzi, a ogon wystaje od śledzia. Taki o, widzi pan. To w ramach tego, to i takie śmieszne rzeczy się działy. No ale niestety moja mama tam pracowała, a później pracowała u Wedla, jeszcze jak był Wedel, jeszcze jak on był (bardzo fajny facet), to dużo lat pracowała.
Ojciec mój... Ojciec mój miał sześćdziesiąt osiem lat pracy. Czy pan uwierzy w to? Ja znalazłam teraz jego dokumenty, taki indeks ze szkoły. On był zatrudniony jako młodociany, bo jak miał siedem lat, to już nie miał rodziców. Czyli, wie pan, jak panu powiem, że wtedy też był… Powiedział, że był bardzo duży głód w dwudziestych latach, jak wojna była, i mówił, że mdlał z głodu, jak szedł do szkoły. Ale chodził do szkoły. To nie do wiary na dzisiejsze czasy. Dziecko głodne, mdleje z głodu i idzie do szkoły. Ale to dawne czasy.
Mój brat był młodszy ode mnie. Siostra wyjechała, siostra wyjechała, nie było jej w czasie Powstania. Tylko ja byłam z bratem i rodzice. Mama nie zdążyła jej już przywieźć, ponieważ była taka zawierucha. Bo ona pojechała do mamy siostry, więc była tam pod Wyszkowem, już nie zdążyła przyjechać i tam przeżyła Powstanie. Natomiast tutaj to my tylko z bratem i rodzice.
- Brat poszedł wtedy do szkoły dalej?
Mój brat poszedł do szkoły, do pierwszej klasy.
- A co się działo z panią po tym okresie, po tym roku, kiedy nie musiała już pani leżeć?
Po tym roku, proszę pana, ja zaczęłam chodzić do gimnazjum imieniem Powstańców Warszawy na Boremlowskiej. Tam chodziłam chyba dwa lata i później przeniosłam się do gimnazjum kupieckiego przy ulicy Krymskiej i tam chodziłam. Tam zrobiłam maturę, tam skończyłam. Tam zrobili później takie studium handlu zagranicznego, dwa lata, i tam skończyłam to studium. No i poszłam do pracy. Byłam w harcerstwie, prowadziłam harcerstwo. Wie pan, opieka w parku Wierzbickiego, to jest na Grochowie. Tam były dzieci z takiego [zakładu], rodzice oddają… w zakładzie takim, no nie poprawczy, taki wychowawczy zakład był prowadzony. I tam był... jeden zakonnice prowadziły. Ja tam harcerstwo prowadziłam. I moim hufcowym był… Jak on się nazywał? Znana postać, on jeszcze żyje. On jest prezydentem jakichś tam właścicieli. Był moim hufcowym. Ja w każdym razie razem prowadziłam wśród tych dziewcząt. Tam rodzice oddawali dzieci, były od czterech lat do piętnastu. Ja tam prowadziłam harcerstwo u nich. Tak że brałam udział, stałam pod pomnikami tych żołnierzy, co [spadły] samoloty w tym parku. Brałam udział, zawsze stałam przy Powstańcach na Powązkach. Tam też miałyśmy, to chodziłyśmy. Tak że wie pan, ja poszłam, jeszcze nie zaczęłam, że tak powiem, uczyć się. Nie było ze mną problemu wychowawczego.
Bo muszę panu powiedzieć, że mój ojciec, tak już jak był, wie pan, starszy i już był schorowany, powiedział mi tak. Bo ja się tam prawie wychowałam na tym Grochowie. „Nie widziałem, żeś ty była tak przez wszystkich lubiana. Ja tego nie doceniałem”. Bo ja każdemu pomogłam. Starsza pani szła… Miałam to we krwi. Działacz się taki rodzi, że chce ludziom pomagać albo nie chce pomagać, a wyniosłam to z domu. Bo proszę pana, mój ojciec pomagał ludziom za „dziękuję”, za „dziękuję”. A teraz takich ludzi nie ma. Mam wielki szacunek dla niego, dlatego że… zresztą ja też ludziom pomagam. Wie pan, nauczyłam się jednej rzeczy, że nie jestem w stanie nikomu odmówić pomocy. Czy jestem na ulicy, czy jestem w autobusie, czy widzę osobę chorą, czy widzę osobę, że potrzebuje pomocy, zawsze pomogę. Ale to się wynosi z domu. Ja mówię jeszcze taką rzecz, że kulturę się ma, a wiedzę się zdobywa. Prawda?
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, jak pani ocenia teraz Powstanie z perspektywy czasu?
Jak ja oceniam? Proszę pana z jednej strony żal, dlaczego zginęli. Bo byli młodzi, bo ich widziałam, to wszystko byli młodzi. Z drugiej strony, ja też bym poszła, wie pan, ja też poszła, gdybym była starsza. Tylko że mnie nie chciano wtedy, ja byłam za mała, ale ja bym poszła. Bo powiadają: „Co to jest patriotyzm?”. Wie pan, co? Ja mam w sercu patriotyzm i go noszę, i na każdym kroku jest przy mnie. Czy ja pomagam choremu, czy ja coś robię, czy ja krzywdy, czy ja czegoś nauczę, czy z kimś porozmawiam – to też jest patriotyzm. Czy ja nie zniszczę, ja papierka nie rzucę na ulicy. Bo mój ojciec to był taki, że wychodził sąsiad i rąbał czymś na korytarzu siekierką, to wziął go za rękę i powiedział: „Sąsiad, to jest wspólne dobro. Tego nie można niszczyć”. A byłam na koloniach korsarz… Dobrze ja mówię. Jak się nazywa ten lekarz?
Korczaka. Bo wie pan, Bank Rolny organizował… On kupił te kolonie. I to były kolonie korczakowskie. On to kiedyś zakładał. Tata mi opowiadał o tym lekarzu, bo go znał osobiście. I mój tata organizował, jak pracować w banku Rolnym te kolonie. Więc ja też wyjeżdżam na te kolonie jako czteroletnie dziecko, a od siedmiu lat można było. Więc ja byłam bardzo dumna, że ja w ogóle mogłam jechać na te kolonie. Muszę panu powiedzieć, bardzo przyjemnie to wspominam. To są czasy przedwojenne, ale bardzo przyjemnie wspominam. I co wtedy? Proszę pana, w trzydziestym dziewiątym roku pojechałam na pierwszy turnus. Czyli pojechałam w lipcu. Mój brat pojechał jeszcze w sierpniu. Bo można było na dwa turnusy być. Ja nie pojechałam, bo dostałam ospy wietrznej i zostałam. I proszę pana, tam na tej mojej kolonii – Wilhelmówka i Zofiówka była – już mówiono i ja to słuchałam jako dziecko, że się mówi o wojnie. I tam już pan dyrektor (nie pamiętam jego nazwiska) i zastępcy jego mówili właśnie na temat wojny. Ale nawet był organizowany taki, nie wiem, jak to nazwać, wśród tych… bo tam dzieci były od siedmiu do czternastu lat. Wśród tych dzieci taki… wieczorna taka… jak to się nazywa. Jak w harcerstwie…
Tak, zbiórka tych dzieci. I były śpiewamy pieśni. Pamiętam, że pieśni dotyczące… Takie jakieś, nie hymn, a takie, wie pan, które mówiły o tym, że nie damy coś tam tego. Tak, wie pan, dotarło do mnie i to mi pozostało. I tam pierwszy raz się zetknęłam z takim patriotyzmem ogólnym. Pamiętam to bardzo dobrze też. Tak że te rzeczy są… Wie pan, całe życie nie angażowałam się. Ja zresztą jestem człowiekiem, który nie ocenia. Ktoś mówi: „Ten jest taki”, ja mówię: „To jest twoja ocena”. Ale Powstanie było… Wie pan, byłam za mała, żeby zdawać sobie sprawę, czy my wygramy. Ja bardzo wierzyłam, że wygramy. Ale ja nie miałam w zasięgu takiej wiedzy, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, czy my jesteśmy na tyle mocni, że pokonamy to. No, ale zerwaliśmy się, jak zwykle Polacy. Tak że mam… Pozytywnie chylę głowę. Mam wiele do Powstańców… mam wiele… Tym bardziej że miałam w rodzinie i widziałam, że z nich szereg zginęło. Bo przecież poginęli młodzi ludzie. I chylę głowy przed nimi. Nie mam negatywnego [stosunku] na pewno. A poza tym, wie pan, mam w sobie coś, co jest polskie, co jest najpiękniejsze.
- Jak zakończyły się losy tego pani siostrzeńca, który był w AK i dostarczał broń?
Proszę pana, on ma dzieci. On mieszkał ostatnio na Pawiej 2. On już nie żyje. Ja byłam na jego pogrzebie, to było dwóch panów [ze środowiska AK], tylko dwóch już. I tylko słyszałam, że to są już ostatnie te… Że już nie ma tych ludzi, że oni już poumierali. Z tymi opaskami, z tym sztandarem takim byli na jego pogrzebie. Ale on ma dzieci. Trudno jest mi powiedzieć. Mogę tylko powiedzieć nazwisko. Wiem, że córka jest Krystyna na pewno. Ale już z męża, z domu tylko, mogę powiedzieć, że jest Redel. Mogę podać, że on mieszkał na ulicy Pawiej. Mogę podać, że jego matka pochodziła z rodziny Wojciechowskich. Czyli mój tata i jego matka byli brat i siostra. Tylko tyle mogę panu podać. Jeżeli chodzi o Zarębskich, o tych drugich, o tą Jadwigę Zarębską i tego, co panu mówiłam, o to małżeństwo później, co powstało, ojciec, co zginął tu na Czerniakowskiej, to tyle panu powiem, że mam do niej telefon, dzwoniłam. Ale tak trudno jest mi powiedzieć, bo ona miała [chore] serce, czy ona żyje. Ale w tym mieszkaniu mieszkała z wnuczkiem. I żyje jej córka, która wiem, że na imię ma Grażyna, ale z męża nie pamiętam. Ale mam telefon, bo miałam do niej zadzwonić do tego domu. Może tam by się ktoś odezwał.
- Mi chodziło raczej o jego losy w czasie Powstania. Jak przepływał? Przenosił meldunki.
Więc ten, proszę pana, ożenił się, miał troje dzieci. Jeden syn jest w Australii, a dwie córki są tutaj w Polsce. A on pracował tam, gdzieś pracował, normalnie. Jak można było dostać pracę, to w swoim zawodzie...
Warszawa, 12 lipca 2013 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek