Jan Konrad Olszewski
Jan Konrad Olszewski.
- W czasie Powstania również używał pan nazwiska Olszewski?
Tego samego nazwiska.
1934, koniec.
- W jakiej dzielnicy był pan podczas Powstania?
Całe Powstanie przeżyłem na ulicy Pilickiej, na Mokotowie. Wtedy to był kraniec Mokotowa.
- Dziękuję. Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
Dom rodzinny? Ponieważ byłem wyjątkowy, rodzice nie zaryzykowali powtórnego dziecięcia i wobec tego zostałem jedynakiem w domu inteligenckim. Rodzice oboje robili WSH i ojciec do wojny, do 1939 roku, był naczelnikiem urzędu skarbowego. Moja mama pracowała w Banku Komunalnym na placu Napoleona, gdzie później była „Telewizja” i gdzie chodziłem przed 1950 rokiem do stołówki na obiady ze szkoły.
- Jak pan pamięta swoje pierwsze lata do wybuchu wojny, czyli do września 1939 roku, w swoim domu rodzinnym? Czy coś szczególnego panu zaszczepiono w tym czasie jako małemu dziecku?
Trudno powiedzieć. Mówiłem podobno po niemiecku, dlatego że miałem – nie wiem, jak się nazywało wtedy – wychowawczynię czy opiekę nad dzieckiem. To była Lidia, Niemka, wobec tego mówiła ze mną po niemiecku. Z tego niemieckiego nic mi nie zostało, nawet tam w jakichś dalekich komórkach. I takie mam tylko migawki z okresu przedwojennego, znaczy się – do wybuchu wojny... To znaczy się – kiedy złamałem rękę, to zapamiętałem. Chirurgowi, który mi ją ustawiał, powiedziałem: „Ty świnio!”.
- A w jakich okolicznościach pan tę rękę złamał?
Udawałem niedźwiedzia, który chodził po tapczanie i pewnym momencie niedźwiedź spadł na jedną łapę i ta łapa tutaj się, tak mniej więcej w połowie między nadgarstkiem a łokciem, złamała. I pamiętam, jak jechaliśmy taksówką. Rodzice mnie wieźli gdzieś do lekarza, do chirurga i podobno mu powiedziałem: „Ty świnio!”, jak mnie zabolało, kiedy mi to składał. Nie zostały żadne ślady z tego, to taka migawka. Zachowałem w pamięci. Mieszkaliśmy na ulicy 6 Sierpnia 7 mieszkania 13 i telefon 7-17-75, które każde dziecko musiało [znać], powinno było i znało domowy telefon, gdyby coś się stało.
- Niekoniecznie ta informacja była związana z wojną. Czy już wymagano od pana w czasie wojny...
Nie, to było już w czasie okupacji właściwie. A przed wojną, z migawek, które mi jeszcze utkwiły w pamięci, to: brama 6 Sierpnia 7 wychodziła na Szóstego Sierpnia, to była pierwsza brama. Potem był narożnik placu Zbawiciela z 6 Sierpnia i obok bramy, która jest zresztą w tym samym miejscu, jest wjazd do budynku, który nie istnieje. I obok był sklep, chyba z warzywami, owocami, i smak bananów został mi na całe życie, bo zawsze wychodząc na spacer z Lidią, ona wchodziła, kupowała banana i ja tego banana w czasie spaceru zjadałem. To jest taka migawka. I potem pierwsza migawka to jest już po wybuchu wojny.
- No właśnie. Jak pan zapamiętał 1 września?
Nie pamiętam samej daty jako takiej, natomiast pamiętam, że rodzice mieli
rendez-vous ustalone w Równym, bo ojciec był bardzo obowiązkowy, tak zresztą jak i ja, a raczej odwrotnie, ja tak jak mój ojciec. Miał być do końca [obowiązkowy] w stosunku do swoich współpracowników, wobec tego nie było możliwości wyjazdu i nie wiem dlaczego, ale rodzice dali sobie
rendez-vous, że mama ze mną dojedzie do Równego i ojciec też tam dotrze. I wspomnienie... Nie wiem, czy to był pierwszy, drugi czy piąty września, ale pod Łazgarzew chyba... Pod Łazgarzewem czy Jazgarzewem? Jazgarzew jest tutaj koło Piaseczna czy Łazgarzew jest (nie wiem, trzeba byłoby zobaczyć)... Na linii kolejowej, jak żeśmy jechali, był nalot i wszyscy [wyskoczyli] z pociągu, pociąg się zatrzymał. Chodziło o zniszczenie pociągu i prawda, normalny nalot bombowy, wyniszczenie ludzi, którzy tam byli. Uciekliśmy w pole kartofli i to mi utkwiło w pamięci, jak mama mnie chroniła w bruździe kartoflanej, miałem wtedy niecałe pięć lat.
- Pan się urodził w trzydziestym czwartym roku.
Tak, pod koniec, w listopadzie. A to był wrzesień trzydziestego dziewiątego, czyli niecałe pięć lat.
- Pan jechał tylko z matką do tego Równego?
Z mamą, tak. No i, jasne, pociąg był pełen uciekinierów, którzy uciekali na wschód. I później, pamiętam takie rzeczy: pierwsze wojska sowieckie widziałem już wtedy, bo jadąc, nie wiem jakimi kolejami, w stronę tego Równego, które było wtedy chyba na granicy polsko-ukraińskiej... Znaczy się, wtedy nie było Ukrainy jako takiej, a republika sowiecka. I w pewnym momencie żeśmy się znaleźli dalej, niż przewidywał układ Mołotow-Ribbentrop, tak że dostaliśmy się w ręce sowieckie. Pamiętam też taką migawkę, to były wojska w granatowych mundurach, tak się chyba wtedy nazywała policja granatowa. Uciekali przed Niemcami na wozach konnych i to mi utkwiło, jak jakąś małą rzeczkę forsowali, gdzie myśmy też przechodzili tamtędy. Znaleźliśmy się po stronie sowieckiej i później Sowieci nas – ponieważ oni się wycofywali, bo zaawansowali się zbyt daleko – oddawali nas władzy niemieckiej, czyli to musiało być chyba jednak po 17 września, bo układ i wypowiedzenie przez Związek Sowiecki było 17 września. Mam zresztą fotokopię „Prawdy” z owej epoki, gdzie anonsowali, że wypowiadają stosunki dyplomatyczne i wszelkie zobowiązania i układy i pakty, które mogły być zawarte przed tą datą z Polską. I później, pamiętam moment – wracaliśmy z mamą do Warszawy, do Równego żeśmy nie dotarli.
- Czyli z ojcem się pan nie spotkał?
Nie, nie dotarliśmy do Równego. Wracaliśmy przez jakiś płonący most, nie wiem, na jakiej rzece, czy to było w okolicach Chełma czy Lublina, w każdym bądź razie we wschodniej Polsce. Później dotarliśmy do Warszawy, nasz dom na placu Zbawiciela nie był zniszczony, mieszkanie istniało, tak że później zaczęła się okupacja.
- Proszę powiedzieć, jeszcze z tej podróży pana w kierunku Równego i z powrotem do Warszawy – jak pan odbierał tę podróż? Czy było to dla pana coś przerażającego, czy było to coś ciekawego?
Trudno mi powiedzieć właściwie, jak jako dziecko to odbierałem.
- Czuł się pan bezpiecznie w czasie tej podróży czy raczej nie?
Nie. Na pewno, tak jak każde dziecko, reagowałem na wybuch, na hałas, na widok żołnierzy, czołgów. Widziałem pierwsze czołgi w życiu i to były te radzieckie. Ale tych reakcji, odczuć osobistych po prostu nie pamiętam.
- A czy pamięta pan jakieś nauki, które mama panu dawała w czasie tej podróży? Jak ma się pan zachowywać?
Jak każda matka, próbowała mnie chronić po prostu i we wszystkich sytuacjach ochraniać i zabezpieczać, ale jakichś szczegółów nie mam w pamięci.
- Wróciliście państwo do Warszawy. Proszę powtórzyć adres swojego mieszkania.
Szóstego Sierpnia 7 mieszkania 13. I pod ten adres wróciliśmy. Nie pamiętam, czy była wtedy gosposia, czy nie była. Ona była w tym [domu], bo rodzice oboje pracowali, tak że trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie nie było problemów z mieszkaniem. To było na trzecim piętrze, wszyscy się znali. Potem okazało się w czasie okupacji, że państwo Olczakowie... to była dozorczyni domu, ona była na usługach gestapo. To miało znaczenie w tym sensie, że mój ojciec, który był Olszewski Wincenty, był z dziewięćset pierwszego roku, od początku, od 1940 roku, kiedy AK się tworzyło, był w konspiracji. Tak że fakt tej dozorczyni, która była na usługach gestapo i współpracowała, i fakt, że ojciec był w AK i później, w pewnym momencie – nie wiem, czy to był czterdziesty drugi czy czterdziesty trzeci rocznik – i wtedy pojawiła się pani Aniela, którą AK... To była wdowa po lekarzu z Zamościa, która była Żydówką. Była w [niezrozumiale], biegle znała niemiecki, nie była typem semickim. Natomiast moja mama, która się urodziła w Humaniu na Ukrainie w 1905 roku, gdzie dziadek był właścicielem banku i miał jakieś udziały (dużo rodzin polskich tam żyło, na Krymie), mama miała rysy, trudno powiedzieć semickie, ale była brunetką i miała ciemne oczy, coś, co by mogło wskazywać [żydowskie korzenie]. To ma znaczenie później, w pewnej historii, kiedy właśnie Olczakowa nasłała szantażystów, ale to musiało być w 1943 roku gdzieś i...
- To może jeszcze wróćmy do tego pierwszego okresu okupacji. Kiedy pan zaczął chodzić do szkoły? Do jakiej?
Do szkoły zacząłem chodzić w 1940 roku (to znaczy miałem pięć lat i dziewięć miesięcy dokładnie w 1940 roku, we wrześniu) na ulicę Służewską, która była, jak jest Natolińska i jeszcze ślad tej ulicy Służewskiej jest między placem Zbawiciela a placem na Rozdrożu. Zresztą na tym odcinku między placem Zbawiciela a placem na Rozdrożu uczyłem się wskakiwać i wyskakiwać z tramwaju (taka ciekawostka), co oczywiście było niedozwolone ani przez rodziców, ani przez nikogo. I po prawej, wzdłuż, było chyba Ministerstwo Spraw Wojskowych, między placem Zbawiciela a obecnym placem na Rozdrożu, idąc od placu Zbawiciela, po prawej stronie. To był długi budynek na całą długość i to chyba było Ministerstwo Spraw Wojskowych, tak się nazywało. Jeszcze wtedy nie było zburzone w czasie działań wojennych trzydziestego dziewiątego. Na Służewską chodziłem do czterdziestego czwartego roku, z tym że – z ciekawostek takich – w czterdziestym czwartym roku, ponieważ aleja Szucha i te budynki, gdzie byli Niemcy, zaczęły być coraz bardziej strzeżone przez nich, to czerwiec chyba czterdziestego czwartego roku już żeśmy się zbierali całą klasą, spotykali (już nie pamiętam, o której godzinie) róg Piusa i Alei Ujazdowskich, gdzie były zasieki, zasieki były w poprzek Alei Ujazdowskich, po lewej był Park Ujazdowski i tam, jak cała klasa była zebrana, to przechodziliśmy przez kontrolę, sprawdzali nam po prostu tornistry, czy czegoś nie przenosimy. Bo na Służewskiej, w budynku obok szkoły... Nasza szkoła była na którymś tam piętrze, trzecim, czwartym, pani Krystyna Chądzyńska była naszą nauczycielką i wychowawczynią. Zresztą dla takich dzieci był jednolity, że tak powiem, nauczyciel do wszystkich przedmiotów. Tam przeżyłem moją pierwszą miłość...
- Właśnie! Co pan charakterystycznego z tej szkoły zapamiętał?
Z tej szkoły... Jakieś tam wierszyki. Przeżyłem bardzo tyfus Małgosi Kowalskiej, która była moją wielką miłością i musiała nosić chusteczkę, bo była ogolona, oczywiście ze względu na robactwo, które mogło być. Sama postać tej naszej nauczycielki... Ja zresztą zawsze miałem sentymenty do przystojnych nauczycielek i ona mi utkwiła, widzę ją wręcz, z uczesaniem tak, jak to kobiety się czesały w czasie okupacji, w sposób dosyć charakterystyczny, który nie ma nic wspólnego z dzisiejszą modą. No i nazwiska niektórych kolegów – Szymanowski, Rysio Ostałowski, który potem był aktorem. Nie wiem, czy on jeszcze żyje, czy nie, straciłem kontakt z nim, żeśmy się stracili, ale to był mój kolega. Kilka nazwisk mi tak zostało w pamięci.
- Proszę powiedzieć, jak odbieraliście tę kontrolę Niemców waszych tornistrów? Próbowaliście coś kombinować?
Nie. Byliśmy dziećmi, więc to nie wchodziło [w rachubę]. Myśmy, jak mówią Francuzi, [niezrozumiałe] – przyjmowało się to, tak jest i dziecko, jeśli mu się narzuci coś, to niekoniecznie [protestuje], nawet jeśli by się wewnętrznie buntowało, a tym bardziej jeśli nas było wiele dzieci (to była klasa mieszana) i inne akceptują, to zbiorowa uległość. Bo to, co się dzieje... Zresztą chyba byliśmy i przez nauczycielkę, i w domach uprzedzani, żeby znosić wszystko bez żadnych ekscesów. Nie przypominam sobie, żeby były w naszej klasie jakieś problemy. I tak doszedłem do czwartej klasy, którą skończyłem w czterdziestym czwartym roku. Z tym że jeszcze były przejścia przed końcem roku szkolnego, no ale możliwe, że wrócimy do tego w związku z tą Anielą, która później chyba nosiła nazwisko, wyszła za mąż chyba za pana Rowińskiego – też Żyda, z którym się spotykała, mimo że miała zakaz. Spotykała się i chodziła zawsze ze mną, bo ja byłem jej osłoną. Jeśli chodzi jeszcze o szkołę, to pamiętam, że... Nie wiem, czy to był czterdziesty drugi rok czy czterdziesty trzeci, już Aniela była u nas i chodziła po mnie, żeby mnie odebrać ze szkoły na Służewską. Wracając, była piękna pogoda, ciepło już było, lato czuć, i na tym odcinku między Służewską a placem Zbawiciela (to też oczywiście zapamiętałem) był taki młody Hitlerjugend, który [chodził] w żółtej koszuli ze swastyką, ze szpicrutą i wszystkie dzieci, które szły – nie szły grupowo, ale tak od czasu do czasu jak szło dziecko... On miał może trzynaście, czternaście lat, może piętnaście, w każdym bądź razie starszy ode mnie, i dla niego to było zabawką – zbliżał się do dzieci i [walił] szpicrutą po nogach. Byliśmy wszyscy w krótkich [ubraniach]. Dziewczynki były w spódniczkach, chłopcy w krótkich spodniach, tak że szpicrutą. Aniela, która znała zupełnie bezbłędnie niemiecki, go obtańcowała, skarciła. Kazała mu przeprosić. Tutaj miała, jak mówią Francuzi,
culot, odwagę i tupet, bo powiedziała „Przeproś!” i on był zupełnie zdezorientowany. Podejrzewał, że ja jestem dzieckiem folksdojczów czy niemieckim w ogóle, czy Niemcem. Podszedł i mnie przeprosił, ona mu narzuciła to. Ale to trzeba było zrobić... Ona, która była z fałszywymi papierami oczywiście, która była Żydówką.
Jej córka notabene, która była chyba ode mnie o rok starsza, przeżyła też okupację i Powstanie u sióstr na Bemowie. Były jakieś siostry, oczywiście katolickie, na Bemowie. Imię było Marylka. I ta Marylka przeżyła wojnę i okupację u tych sióstr. Potem one wyjechały do Izraela po wojnie i Aniela nawet chciała mnie ze sobą zabrać, biorąc pod uwagę system, jaki się instalował w Polsce, i rodzicom zaproponowała: „Jasio może jechać ze mną, ja go zawiozę, będę wychowywała, jestem przywiązana” i tak dalej i tak dalej. Do tego nigdy nie doszło.
- Z okresu okupacji, czy był pan świadkiem jakichś scen na ulicach? Ludobójstwa?
Nie, ludobójstwa nie, ale łapanek tak. Wtedy właśnie Aniela, która była ze mną – zawsze ja byłem jej tarczą – to w tym układzie na ogół w łapankach kobietę z dzieckiem puszczali, jeśli nawet było okrążenie. W ten sposób ona przeżyła, tak że od dziecka mówię sobie, coś już od dziecka zrobiłem, żeby jakoś innym pomóc.
- Pan oczywiście nie miał świadomości, że pana ojciec był w AK?
Nie. Natomiast zaczęły być podejrzane sprawy, gdzie coś zacząłem czuć, że coś się dzieje. Nie wiedziałem, AK czy armia podziemna – termin taki dziecku nic nie mówi. Ja dzisiaj powiem wnuczkowi: „Wiesz, jest armia podziemna”. On powie: „Co to jest, pod ziemią żyją?”. No i w związku z tym – nie. Ponieważ była godzina policyjna, były spotkania brydżowe. Grali w brydża, grali w pokera i przychodziło wiele osób. Czy to była przykrywka, że tak powiem... Nawet nieraz grali do rana, bo nie można było wrócić. Był taki pan, chyba Mirek, który często [nas] odwiedzał (drobniutki, malutki jak profesor Filutek), który przychodził często do ojca z wizytą. Potem się dowiedziałem, że tenże pan Mirek miał bardzo dobry ausweis, bo on pracował dla Niemców. Pracował, ciekawy zawód, który już dzisiaj nie istnieje – hodowcy wszy. Po prostu on chodził gdzieś do laboratorium, gdzie mu przystawiano puszki z siatką i z wszami i hodował wszy. One się napiły, z tego tytułu on miał deputaty dodatkowe, czyli przydział żywnościowy, i jednocześnie miał bardzo dobry ausweis – ausweis, który mógł pokazać, że on pracuje dla Niemców. Potem się dowiedziałem, że był łącznikiem. Ojciec był w Batalionie „Ruczaj”, miał pseudonim „Pomruk” i był dowódcą plutonu, który atakował 1 sierpnia o godzinie siedemnastej poselstwo czechosłowackie, róg alei Róż i Koszykowej.
- Gdzie pracowali pańscy rodzice w czasie okupacji?
Mama pracowała w Banku Komunalnym, który istniał i dalej na placu Napoleona koło Prudentialu. Natomiast ojciec zajmował się w czasie okupacji całą administracją domów, tak to się nazywało. Miał pod opieką trzy domy jako administrator, były to [domy] na Śniadeckich chyba, chyba na Lwowskiej i nie wiem, gdzie trzeci dom. I to stwarzało... Nie wiem, jakie było funkcjonowanie takiej osoby.
Natomiast, jeszcze z tych historii: 15 maja chyba, nie wiem, którego roku, chyba czterdziestego drugiego, był nalot aliancki, gdzie na odcinku między placem Zbawiciela a Politechniką – placem Politechniki, po naszej stronie ulicy, była to prawa strona ulicy, chyba padło kilkanaście bomb. Wiem, że następnego dnia większość budynków... I to tylko po tej stronie ulicy padły, czyli one musiały być zrzucane serią. Nasz dom też dostał jedną bombę i ta bomba padła ciekawie (wtedy nie były to bomby wielkiego kalibru), że ona w schodach frontowych ścięła klatkę schodową. Znaczy się, podesty zostały, ale [bomba zniszczyła] całą tą masę schodów tak, że potem drzwi frontowe były zamknięte. Mieszkanie było pięciopokojowe i pamiętam rozkład mieszkania, zachował mi się w pamięci dość dokładnie, mógłbym go wręcz wyrysować. Okna wychodziły na plac Zbawiciela – w pokoju rodziców, sypialni i w moim pokoju. I stałem, byłem takiego wzrostu, że jak się oparłem na parapecie, to podpierałem sobie głowę i oglądałem, jak tramwaje skręcały, jak jeździły. Wczoraj przejeżdżałem, właściwie dzisiaj w nocy, wracałem do domu przez plac Zbawiciela, gdzie była kiedyś szczekaczka, gdzie właśnie Aniela chodziła ze mną na spotkania z tym swoim przyszłym mężem – to był adwokat chyba, tak sylwetkę pamiętam z grubsza. W tym miejscu jest teraz kawiarnia, jeszcze wczoraj wracałem do domu, to było po dwunastej parę minut, jest kawiarnia, jeszcze był ruch, a ja pomyślałem sobie: ja tu dzieckiem byłem, słuchałem szczekaczki.
- Wspomniał pan o dozorczyni domu. Jak pan sądzi, czy ojciec się domyślał, że ona współpracuje?
Nie, nie, to było wiadome. To było wiadome, sprawa jest prosta – jej mąż był przedwojennym oficerem, chyba sierżantem Wojska Polskiego, zawodowym. Nie wiem, dlaczego nie poszedł na wojnę, nie wiem, jak to się stało. W każdym razie oni byli małżeństwem, mieli dwie córki – dwie dziewczynki, które były starsze ode mnie, ale niewiele. I w czasie Powstania ojciec ich spotkał (byli skazani i [potem] rozstrzelani) i prosili ojca, żeby ktoś z domu, kto znał, żeby zaopiekował się tymi dziewczynkami. Pamiętam nazwisko Olczakowie, ale co się z nimi stało, tego nie wiem. Oni byli rozstrzelani za współpracę, za kolaborację.
Tak, w czasie Powstania. I ojciec, ponieważ całe Powstanie spędził stosunkowo blisko domu, bo to miało w pewnym momencie na Mokotowskiej 33, to mi zostało w pamięci. Aha, bo jeszcze powracając do pierwszego dnia Powstania. W tej książeczce, którą pokazywałem, jest mowa o wybuchu cysterny z benzyną na rogu Piusa XI i Mokotowskiej. I ja, z tego co mi ojciec opowiadał, to było to o godzinie szesnastej, oni mieli stanowiska przygotowane w budynku naprzeciw poselstwa czechosłowackiego, w domu mieszkalnym. Tam było wszystko pokamuflowane, była już zniesiona jakaś broń, tyle co mieli – butelki z benzyną, to i owo, i worki z piaskiem, żeby okna przesłonić, skąd mieli zaatakować częściowo z pięter, a jakaś grupa od dołu do bramy poselstwa. Tam, według tego co mi ojciec opowiadał, było około osiemdziesięciu kałmuków tak zwanych. To byli Mongołowie, którzy służyli w armii niemieckiej, ale bez jakiegoś przekonania. To był taki umundurowany motłoch trochę, ale ani nie bitny, ani nie ideowo związany. I oni, jak szli na te swoje stanowiska naprzeciwko poselstwa czechosłowackiego, ojciec mi opowiadał: „Koło szesnastej przechodziliśmy tamtędy, bo było zgrupowanie gdzieś, na którejś z ulic – tak małymi grupami się zbierali – i jak byli na narożniku, jechała cysterna z benzyną (to się potwierdza, bo to jest też w tej książce, nie wiem, z jakiego źródła akurat to było) o godzinie szesnastej i żeśmy zdecydowali, nastało momentalnie [postanowienie, by] zaatakować ją”. Ta cysterna wybuchła. Uśmiecham się dlatego, że na samym rogu, na parterze, na rogu tego domu, było mieszkanie przyjaciół moich rodziców – państwa Chmielewskich, którzy potem, po wojnie wylądowali w Australii. Nie wiem, jakie były ich dalsze losy, w pewnym momencie mieli jakąś korespondencję z rodzicami, potem to się zatarło. I to mieszkanie idealnie się spaliło! O godzinie szesnastej, według tego, co mi mówił mój ojciec.
- Wracając jeszcze, proszę pana, do okresu wcześniejszego. Wspominał pan, że dzięki Olczakom była w domu rewizja?
Nie, to nie dzięki Olczakom, ale wskutek.
- W cudzysłowie naturalnie, w cudzysłowie.
Więc ona przysłała kiedyś szantażystów, którzy przyszli, nie wiem... Rano ja jeszcze do szkoły nie poszedłem i weszli od tych drzwi kuchennych, bo nie było innych. Wejście do mieszkania było przez kuchnię, bo to już było po bombardowaniu 15 maja. Którego roku, tego nie zarejestrowałem w pamięci. I mama była już ubrana do wyjścia do biura, do pracy. Aniela była w domu. Oni weszli, ojciec tworzył, mieliśmy gosposię jakąś, ale już nie pamiętam, kto to był, i do ojca: „U was się przechowuje Żydówka. O, to jest ta!” – i wskazali na mamę. Stąd było istotne to, że mama miała, trudno powiedzieć rysy, ale fakt, że była brunetką i ciemnie oczy (ładne oczy miała bardzo) i dla nich to było [jednoznaczne], tę informację mieli, że jest Żydówka, wchodzą i jest! Tylko do wzięcia! Ojciec z bardzo zimną krwią – a miał zimną krew i był taki raptus, jak trzeba było – zamknął drzwi na klucz, za telefon. Zadzwonił na policję, policja wtedy była granatowa na Poznańskiej 13. (Przechodzę koło tego domu od czasu do czasu, bo to jest bliziutko i wspominam sobie). Chyba Poznańska 13 albo 15. I doprowadził (detali nie pamiętam, bo mnie jako dziecka nie informowano), że oni byli sądzeni i byli na jakąś tam karę skazani, ci dwaj. Tak że Olczakowa w pewnym sensie po tym zajściu miała respekt do ojca i bała się. Jakiś miała lęk, że może coś być niedobrego.
Przed samym Powstaniem była historia, że gdzieś na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania zaczęły się przewijać bardzo miłe, młode dziewczyny u nas w domu. Młode, to znaczy one były ode mnie dużo starsze, ale takie panienki. Trzy, cztery nocowały, coś się działo. To były sanitariuszki po prostu, które też już się przygotowywały i cała była za tym organizacja, która trwała jednak od czterech lat w Armii Krajowej. Wtedy ojciec zdecydował się na to, że [skoro] wybuchnie Powstanie lada moment, nie wiadomo było kiedy, ale żeby mamę i mnie ochronić, powiedziano mi: „Pojedziemy na Mokotów, do pani Heleny Drzywickiej. Ona tam ma ogród, jest dom, był basenik z czerwonymi rybkami” i nas ojciec wysyłał. To znaczy, wysłał... Pojechaliśmy tramwajem. Wtedy na Pilickiej to był kraniec miasta. To był limit, dalej za willą państwa Drzywickich zaczynały się pola, były stygi zboża przez sierpień i wrzesień. Potem te stygi odgrywały rolę, kiedy był atak na Mokotów ze strony Niemców i...
- Mówi pan stygi, czyli stogi zboża?
Tak. I tam w tej willi, która byłą budowana w trzydziestym ósmym roku, właścicielami byli państwo Grzybiccy. Właściciele – uje mi jednego słowa – studia filmowego „Falanga”. Pan Drzywicki, jego nie znałem, on już zmarł przed wojną, natomiast ona była jako lekarz, ona była z zawodu stomatologiem, dentystką była; i była w okolicach Poznańska, Wilcza. Gdzieś tutaj była, ale nie pamiętam i nie wiem, czy ona przeżyła Powstanie. Natomiast willą zajmowała się jej siostra, pani Hepke. Pani Drzywicka była z domu Hepke, bo była starą panną (tak się teraz nie mówi chyba, ale nic nie szkodzi, już jej to nie zaważy) i ona się opiekowała tą willą. Była szalenie uważająca z tą willą, zwłaszcza że to nie był jej własny, dom, a jej siostry i ona miała to pod opieką, więc była szalenie troskliwa o wszystkie drobiazgi, detale. I chyba nawet była jedna kurka, która była hodowana i która znosiła jajka, ale nie można było tej kurki zabić, mimo że był głód. No i pani Maria Hepke... Potem z nią wyszliśmy razem z Powstania, ale to już było później.
- Czyli całe Powstanie byliście...
Tak. O godzinie koło piątej mama mi powiedziała otwarcie: „Syneczku, wybucha Powstanie. Perełko – zawsze mówiła na mnie Perełko – wybuchło Powstanie, tata jest w okolicach naszego domu, a my jesteśmy tutaj”. Nie bardzo realizowałem, co to Powstanie. Potem w ciągu tygodni, które następowały, bardzo dobrze to zrealizowałem, co to jest Powstanie, bo z takich dni...
No tak. Ta willa była bardzo luksusowa, było mieszkanie kierowcy, które było na takim przyziemiu z oknami. Było pierwsze piętro, drugie piętro, był piękny zachowany do dzisiaj pokój, który szedł w stronę tych pól Warszawy, bo ekspozycja była tego pokoju (nad którym był zresztą taras) chyba południowa albo prawie południowa, południowo-zachodnia, coś takiego, tak że ładnie oświetlane. To był nowy dom na ówczesne warunki – trzydziesty ósmy rok budowy to było coś nowoczesnego. I była jedna piwnica, żelbetonowa i pod krużgankiem od strony chyba Lenartowicza było wyjście reprezentacyjne, nazwijmy to, było na jedną ulicę, natomiast wyjście kuchenne było na drugą ulicę, bo to była willa na narożniku. Nie zdążyłem pojechać, żeby sobie przypomnieć to usytuowanie, która jest Narutowicza, a która jest Pilicka. I pod tym krużgankiem, na który się wchodziło z dwóch stron, był mur pusty, że w razie wojny i zasypania kogoś tam, można było łatwo wybić. Były dwie ścianki, przestrzeń pusta między tym, nie było żelbetonu, był otwór zrobiony, zamurowany tylko cienką ścianką. I dlatego ojciec nas tam, że tak powiem, wyekspediował, bo zakładało się wtedy, że Powstanie potrwa tydzień, dziesięć dni, może dwa tygodnie i Rosjanie wejdą. Nikt nie przewidywał takiego przebiegu spraw, jaki był realnie.
- Jakie sceny pan pamięta z tego okresu?
Pamiętam dużo. Pamiętam tak. W tym największym pokoju, który był pod tarasem pierwszego piętra – bo to był podwyższony parter, było przyziemie, podwyższony parter i piętro – w tym pokoju zawsze były w niedziele msze, tam były też udzielane śluby. Ksiądz udzielał ślubów i pamiętam…
- Pamięta pan, jak ten ksiądz się nazywał?
Pamiętam, taka była Baśka w jasnej jak chłopak... Podobały mi się, jak była ładna dziewczyna, to ją zarejestrowałem. Basie, która wychodziła za mąż za jakiegoś żołnierza AK. Jeśli chodzi, o… Co jeszcze? W tej samej willi z nami był pan Tadeusz Łuczaj, którego mama znała sprzed wojny. On był śpiewakiem w chórze „Cztery Asy”. Był chór „Cztery Asy”, który zresztą istniał po wojnie jakiś czas, bo był chór „Eryana” chyba po wojnie, też przedwojenny, który się zreaktywował, i był chór „Cztery Asy”, tamci też byli kwartetem. [...]
- Kto jeszcze w tej willi mieszkał?
W tej willi to już nie było mieszkania, bo zaczęła się sprawa Czerniakowa. Czerniaków się opróżniał i ludzie ciągnęli na Mokotów. Tak że potem to nas tam były dziesiątki, to już w ogóle tego nie rejestruję, że tak powiem, ile mogło być osób. Wszyscy koczowali w tych piwnicach, gdzie się dało, zależnie od tego, jaka była sytuacja. Przywileje Mokotowa. Przywileje Mokotowa były następujące: primo – na terenie Mokotowa Powstańcy zdobyli magazyn ubrań roboczych. To były takie szaroniebieskie kombinezony i były tego setki. W związku z tym na Mokotowie, tak jak ja pamiętam, wszyscy Powstańcy byli umundurowani, w cudzysłowie, w te kombinezony, co ich odróżniało od kogokolwiek innego. Mieli opaski oprócz tego, ale ten mundur, w cudzysłowie, się rzucał w oczy. To mi zostało w pamięci. Drugi przywilej Mokotowa był taki, że była fabryka miodu sztucznego na terenie Mokotowa i też Powstańcy na samym początku zdobyli tę fabrykę miodu sztucznego i przez jakiś czas żeśmy jadali sztuczny miód, co dodawało wszystkim siły i otuchy. Z dni takich krucjalnych na Mokotowie, ja zapamiętałem daty 28, 29 sierpnia – Niemcy zdecydowali się na atak na Mokotów. Ostrzelanie intensywne. I to szło z wszystkich środków, które były, że tak powiem, dostępne, włącznie z ciężkimi działami na Dworcu Zachodnim. Na Warszawie Zachodniej był pociąg pancerny, skąd mogli skierować działa, gdzie chcieli. 28, 29 sierpnia to był Mokotów, tłukli od siódmej rano do czternastej. Przerwa była jednogodzinna, kiedy oni się krzepili, i potem od piętnastej chyba do dziewiętnastej. I tłukli. Tłukli w Mokotów i wtedy było dużo strat i w ludziach, i zniszczeń. Nie pamiętam, ale willa w sposób istotny nie została uszkodzona. To była jedna data. Potem powstała pewna panika, było napięcie nerwowe, czy będą kontynuować, czy atakować, tego już nie wiem. Pamiętam, ja jako dzieciak się pętałem wśród tych akowców, rozmawiałem z nimi, pytałem się (takie migawki) i zawsze kontakt był miły. Potem zdecydowane było, że… Przychodzili ludzie, też odciągali się od Madalińskiego, Dąbrowskiego… Te ulice chyba były tam, bo te nazwy mi zostały w pamięci.
- A z tych wszystkich osób łącznie z Powstańcami, ktoś specjalnie zapadł panu w pamięci?
Nie, poza Tadeuszem Łuczajem właśnie, ale też odtworzyć jego twarzy nie byłbym w stanie. Specjalnie nie, nie widzę nikogo. I proszę panią, po tym zostało zdecydowane, że jeśli będzie następny taki atak i może trafić tu, to zrobiono w ogródku (który do dziś istnieje w tym samym wymiarze) dół. Taki był zrobiony rodzaj schronu i pamiętam, jak dorośli kopali, ja tam próbowałem coś pomagać. To było koło tego baseniku z czerwonymi rybkami (rybki już chyba dawno ducha wyzionęły), był wykopany rów, dosyć szeroki, przykryty deskami, na to była [rzucona] ziemia, deskami jakimiś, drzwiami, drzwi się powyjmowało. W każdym bądź razie taki rodzaj schronu. I ten schron się przydał. Następny atak, taki ostry, który oni zastosowali, Niemcy, to był przez sztukasy – 15 i 16 września. Czyli to już było krótko [przez zakończeniem Powstania], przygotowywanie do likwidacji Mokotowa. 15, 16 września żeśmy byli w tymże schronie…
Nie w domu, to pamiętam, ten zrobiony schron. Bo oni latali tak bezkarnie nisko, że jasne było, że oni mogli celować wyłącznie na budynki, nie ruszając ogródków. Coś tam pouszkadzali, coś było zburzone, ale już nie pamiętam detali.
Jeszcze z takich spraw… W okresie sierpnia i września na forcie, chyba Służewiec się nazywał, tam była radiostacja i tam byli Węgrzy, jakaś kompania węgierska, która miała za zadanie nadzorować jak gdyby na dystans Mokotów czy tą skrajną część Mokotowa. I oni mieli fatalny zwyczaj, że od czasu do czasu puszczali serie z karabinu maszynowego, tak jak mieli jakąś ulicę w osi mniej więcej. Oni byli wyposażeni w motocykle z przyczepą boczną (to ma swoją nazwę, nie pamiętam, nie trycykl, ale jest nazwa na to, nieistotne) i ci Węgrzy nie byli w zasadzie antypolscy, źle nastawieni. Oni służyli w armii, która im płaciła prawdopodobnie czy pozwalała egzystować... I do tego stopnia, że oni kiedyś przyjechali na Mokotów na motorach, w dwa motory chyba, z białą flagą. Przyjechali i negocjacja była o sprzedaż broni. Ich interesowało, żeby Powstańcom zamienić broń, jaką mieli, na monetę.
- Węgrzy chcieli sprzedać broń Powstańcom?
Tak, tak. Więc oni nie byli w jakiś sposób zajadli, zawzięci, antypolscy czy coś. Oni, że tak powiem, robili swoją brudną robotę, za to, za co jedli chleb, można by powiedzieć. I to pamiętam, że oni przyjechali. Poza tym mieliśmy dostawy, bo trzeba było przeżyć w tym wszystkim…
- No właśnie, jak było z jedzeniem?
Z jedzeniem to było różnie, bardzo kiepsko. Jakieś pieczenie gdzieś, gdzie co było. Przez dłuższy czas był jednak ten miód, który osładzał, że tak powiem, w cudzysłowie, życie wszystkim. Jakoś się towarzystwo „debrujowało”. Były też wycieczki, w cudzysłowie. Ludzie, szczególnie kobiety, raczej szły w stronę wsi, bo niedaleko było do tej wsi polskiej. Nie wiem dokładnie, jaka wtedy była pierwsza miejscowość w tamtą stronę, ale niestety niektórzy wracali z prowiantem. I tak samo od strony zewnętrznej Warszawy, ze wsi donoszono, dostarczano nocą na ogół, jakieś pożywienie. Pamiętam zrzut aliancki. Od strony, gdzie było wyjście kuchenne (nie to reprezentacyjne, a wyjście kuchenne wychodziło), było pole, dosyć duża działka, w każdym bądź razie, jeśli nie zupełne pole. Pole było na lewo i miały być zrzuty. Pamiętam, że Powstańcy przygotowali ognie, które były zapalone. Niestety te zrzuty spadły w ręce niemieckie, bo wiatr zniósł. Precyzja tych zrzutów była bardzo
illusoire i niestety ginęli ludzie potem, kiedy próbowano odzyskać te zrzuty.
- Czy widział pan zabite osoby?
To było później. Później, przy wyjściu z Powstania. No, oczywiście widziałem rannych, których przynoszono. Były to rany mniejsze, większe, ale [widziałem] rannych i sanitariuszki się opiekowały, taka
débrouillardise była.
- Jak pan się w tym wszystkim odnajdywał?
Tak jak każde dziecko. Chyba…
- Czyli co, ciekawski pan był?
Na pewno rejestrowałem, że coś się dzieje nienormalnego. Dlaczego ten pan cierpi albo ta pani, a dlaczego temu coś się stało, a mnie nie? Na pewno miałem tego typu odczucia, ale nie wywarło to na mnie jakichś głębokich rys na całe życie. Rysy to miałem potem. Zaczęło się dwudziestego szóstego, nie jestem pewny dat. Czy Mokotów nasz został zaatakowany dwudziesty szósty, dwudziesty siódmy czy dwudziesty ósmy, dwudziesty dziewiąty, to przez
recoupment, przez skonfrontowanie tego, co ja pamiętam, a co ktoś inny mógł zapamiętać z tego okresu, mogą państwo ustalić, że tak powiem z precyzją. Mnie się wydaje, że to był dwudziesty szósty i dwudziesty siódmy września. Wtedy Niemcy zaczęli znów metodycznie od siódmej rano walić na Mokotów ze wszystkiego. Aha, sztukasy jeszcze miały to, że oni od czasu do czasu, Okęcie było blisko, i oni jak latali wtedy 15/16 września, to robili, nie wiem, ich było jeden, dwa, może trzy te sztukasy. Co piętnaście minut oni byli z powrotem z ładunkiem nowym bomb. Latali nad samymi dachami, nad budynkami i tłukli: ciach, ciach, serie, serie. I wtedy wiem, że dużo ludzi ginęło i przypadkowych zupełnie, byli to i Powstańcy i nie Powstańcy. Było nawoływanie wszystkich do ostrożności, do niewychodzenia bez potrzeby, tego typu rzeczy. No i dwudziestego szóstego, według mnie, zaczął się atak na Mokotów z wszystkich środków. Chyba i lotnictwo i naziemne przepuścili. To trwało cały dzień z przerwą obiadową, jak zwykle u nich. Dwudziestego siódmego albo dwudziestego dziewiątego (do sprawdzenia ewentualnie) od rana zaczęło się tłuczenie, ale już zaczęło być coraz bliżej. I oni przepuścili od samego rana atak frontalny wojsk naziemnych, Wehrmachtu. Zaczęło się od tego, że oni, ponieważ willa nasza była pierwsza z brzegu, to do nas pierwszych dotarli. Oni się zbliżali do zabudowań właśnie między tymi stygami zboża. Oni sobie poustawiali za tymi stygami karabiny maszynowe tu i ówdzie, które były skierowane do zabudowań, do Mokotowa. Natomiast ludzie byli w budynkach. Oni się zbliżali. I u nas wrzucili granaty do piwnicy.
- A gdzie byliście państwo w tym czasie?
My byliśmy w tej piwnicy, w tym schronie. Tam były, nie wiem, dziesiątki ludzi. Jedna jest rzecz ciekawa, w cudzysłowie, ja, który wtedy byłem niespełna dziesięcioletnim, jeszcze nie dziesięcioletnim chłopcem, tegoż dnia, kiedy oni zaatakowali, u mnie było takie napięcie nerwowe, że mnie rozsadzało pęcherz, ciśnienie, a skurcz niezależnie od woli mięśni był taki, że nie mogłem oddać moczu. I cierpiałem, to mnie bolało. Mam robiła wszystko, co mogła, żebym ja się wysiusiał. Ja nie mogłem, bo takie było jednak, w podświadomości dziecka napięcie nerwowe. Po tym poprzednim dniu, tłuczenia, hałasu, zgiełku, ludzi płaczących, bo nas już była masa ludzka, ale ja nie rejestrowałem ludzi poszczególnych, tylko było wiele dziesiątków osób, które się schroniły. Prawdopodobnie i tak było w innych willach, bo to jest do dzisiaj dzielnica w większości willowa, w tej części dawnej. Tak że prawdopodobnie wszędzie było sporo dziesiątków ludzi, którzy przyszli z Madalińskiego, Dąbrowskiego. Pierwsi przyszli, o ile pamiętam, ludzie z Czerniakowa, uciekinierzy. Potem była solidarność totalna między wszystkimi. Nie chodziło o to, kto skąd, z jakiej dzielnicy. Ludzie się podtrzymywali i ratowali. Mama robiła, co mogła, dla swojego dziecka.
I teraz obrazek – obrazek szczególny, który właśnie poszedłem oglądać wtedy, jak pojechałem na Pilicką parę lat temu. Rzucili granaty. Wiem, że było kilka osób rannych od odprysków tych granatów. Granaty wrzucili do tego podpiwniczenia, które miało okna i tam było mieszkanie kierowcy państwa Drzewickich, sprzed wojny, który mieszkał tam z żoną. Nie pamiętam, żeby miał dzieci. Żona jego była ranna, wiem, to się później okazało. No i:
Raus! I wszyscy wychodzimy z piwnicy, czyli schodami, otwarte drzwi zejścia do piwnic I do mieszkania tych państwa nie było wiele tych stopni. To był podwyższony parter, było podpiwniczenie z oknami, które miały pięćdziesiąt centymetrów, coś takiego. Wychodziliśmy tak, że gestapo, który był – nie wiem, czy to był [żołnierz] Wehrmachtu, czy gestapo – w każdym bądź razie w hełmie, w jednym ręku miał odbezpieczony granat, a w prawej ręce trzymał na wysokości tych ludzi, głów ludzi wychodzących, pistolet gotowy do spustu. To mi utkwiło. Wychodzimy. Wychodzę i przed drzwiami na zewnątrz willi (to obraz, który mi się nie zatarł zupełnie), leżał mundur niemiecki bez głowy. Kałuża krwi i nie było głowy. Wszystko było, był człowiek w mundurze, nie było głowy. Głowa zniknęła i kałuża krwi. Między samym budynkiem a furtką, która jest wciąż w tym samym miejscu, było trzy czy cztery metry, i za tym było to pole czy duża działka, czy już pole, i płonęła tankietka niemiecka. No i tak wyszedłem. Mama wzięła ze sobą coś w ręce, co mogła, i tak wyszliśmy. Był piękny, słoneczny dzień, rano stosunkowo, czyli to było koło dziewiątej rano. Wszyscy ludzie z sąsiednich domów byli na tej samej zasadzie jak karaluchy wypędzeni. Wśród tych, którzy wychodzili z piwnic, niektórzy byli też Powstańcami, ale niewielu, raczej była to ludność wyłącznie cywilna. Prowadzono nas... Nie wiem, o kilometr, o dwa, był rodzaj dużego budynku, wielopiętrowego, [tylko] szkielet. To była zaczęta budowa jakaś przed wojną czegoś tam i niedokończona i tak całą okupację zostało. To były duże budynki, rodzaj dziedzińca, piękne słońce świeciło i oni nas prowadzili od zabudowań dzielnicy Mokotów w kierunku na ten właśnie budynek. (Nie wiem, czy to coś istnieje, czy było wybudowane potem, czy nie). Myśmy biegli gęsiego, to był taki półbieg gęsiego, były te stygi zboża, niektóre płonęły, Powstańcy strzelali w kierunku Niemców. Niektóre stygi płonęły, to mi utkwiło w pamięci, a Niemcy pod naszą osłoną – myśmy byli żywą barierą. Myśmy się oddalali od Mokotowa, biegnąc gęsiego, a Niemcy pod naszą osłoną, od strony ognia. Myśmy stanowili zabezpieczenie od strony ognia Powstańców, którzy strzelali od budynków, zbliżali się do pierwszych zabudowań. Gdyby nas nie było, to oni by byli na gołym polu. Wtedy – też mi utkwiło – mama biegła za mną, ja przed nią i jakaś kobieta biegła przede mną i w pewnym momencie upadła. Ja przeskoczyłem, mama przeskoczyła i tak to było. Świstało w obu kierunkach, to było, jak mówią, na polu bitwy. Ludzie strzelają, pan Bóg kule nosi. Kogo trafiło, to trafiło, kto przeszedł przez to sitko, to przeszedł. Doprowadzono nas właśnie do tego dużego budynku, rodzaj dziedzińca, już Powstanie, to wszystko, hałas był, myśmy byli wystawieni do słońca.
Posadzili nas pod murem. Przyszedł taki młody, młody chłopak w tym [mundurze], ale chyba to był Wehrmacht. Położył sobie trzy cegły, jedna na drugiej usiadł naprzeciwko nas, karabin maszynowy postawił między nogami, rozkraczył się, i tak przyglądał się temu tłumowi, który… Dosyć długi ten mur był. To było kilkadziesiąt, może kilkaset osób, bo ludzi spędzano zewsząd. W pewnym momencie się podniósł, karabin został, on miał chlebak i zbliżył się. Myśmy tak siedzieli jak [niewyraźnie], przykucnięci, każdy usiadł, przestraszeni wszyscy, zmęczeni, znękani. I to słońce, które grzeje, światło dzienne niby taki pseudospokój zewnętrzny, bo odgłosy walki były poza nami. Musiała być odległość, myśmy się przemieścili jakiś kilometr, dwa. On tak chodził i zobaczył (to mi też utkwiło) żonę szofera, że ona była ranna gdzieś tutaj w rękę. Ściskała, żeby zatamować krew. Otworzył plecak, chlebak, wyciągnął ręczniczek, ten ręczniczek na pół rozdarł, dał jej połowę, żeby sobie opatrzyła się. Jakoś ścisnęła i to było czyste i wszystko. Potem jeszcze kogoś rannego dalej, i dał to. Miał bardzo takie… Odczucie miałem i chyba inni dorośli też, był, trudno powiedzieć, życzliwy, ale ten gest wyrażał coś z jego osobowości. Nie był wrogiem. Natomiast zupełnie się zmienił, jak w pewnym momencie... On potem poszedł, usiadł chyba czy tak jeszcze przechadzał się, a ten karabin wciąż stał przy tych cegłach. W pewnym momencie przyszedł jakiś oficer. Wtedy jego postawa, wyraz postaci i osobowości się zmienił zupełnie. Czyli był pewien lęk, bał się zwierzchnika, że może być skarcony za postępowanie w stosunku do wrogów.
Nie, niedługo. Stamtąd poszliśmy, ale już nie pamiętam, jak daleko było do stacji radiowej. Tam była stacja radiowa na Służewcu, to się nazywało. Tam trafiliśmy już w zupełnie inne środowisko. Nie tych co się biją, a tych, co zbierają. To znaczy SS, czarne uniformy, tak jak nieraz na niektórych zdjęciach jest pokazane. I tam była selekcja. Mężczyźni sprawni z jednej strony, kobiety, dzieci i starcy z drugiej. Tak że ja z mamą żeśmy się… O ojcu nic [nie wiedzieliśmy]. Mama chyba jeden czy dwa listy przez pocztę polową [wysyłała] do ojca ze Śródmieścia, no ale historia ojca to jest osobna sprawa. Powracając tu, zrobili selekcję. Ja z mamą znaleźliśmy się w [grupie] nieużytecznych, a mężczyzn wzięli z drugiej strony. To pamiętam, że były rozdarcia, powiedzmy, tam, gdzie było małżeństwo, męża wzięli na jedną stronę, a żonę na drugą. Zostały mi takie migawki, że były jakieś płacze, jakiś krzyk, coś takiego. Ojciec był w Powstaniu w Śródmieściu, tak że niewiele wiedzieliśmy. Mama miała tylko mnie i o mnie się trzęsła, i o siebie, więc nie było rozdarcia.
Stamtąd nas poprowadzono na Służewiec, na pole Wyścigów Konnych. Z nami wciąż była pani Hepke, Maria Hepke, siostra pani Heleny Drzewickiej. Trzymaliśmy się w trójkę, jeśli ja mogłem być uważany za tego trzeciego. Wpuszczono nas do stajni. Robactwo było, jakaś reszta słomy... To był taki tranzyt na jedną noc. To było w nocy, albo z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy, albo z dwudziestego dziewiątego na trzydziesty września. Tam żeśmy nocowali. To było raczej coś koszmarnego. Tam były setki ludzi, jeśli nie tysiące, w tych stajniach rozlokowani. Słoma… wszyscy byli tak zmęczeni, że leżeli, robactwo jakiekolwiek mogło nas jeść i to nie miało większego wpływu na nasze samopoczucie.
Następnego dnia zaczęto formować pochód. Pochód, który miał iść, jak się okazało, do Pruszkowa. To już były wtedy tysiące ludzi. Ruszyliśmy z tą masą ludzką z Wyścigów Konnych. Jakoś w pobliżu Okęcia, lotniska, droga na Pruszków... Tam jak jeżdżę na lotnisko czy wylatuję, to sobie myślę, że to była chyba ostatnia przecznica przed lotniskiem, tak mi wygląda. To prowadziło do… Szliśmy, szliśmy na Pruszków. Ten pochód się zaczął, piękne słońce, wciąż piękna pogoda, tłumy ludzi w różnych sytuacjach, to była masa ludzka. Ludzi starszych, młodszych, dzieci, wsio. Ten pochód się zatrzymywał, co godzinę było zatrzymanie. To wszystko było konwojowane na piechotę przez Wehrmacht, ale tych wermachtowców było stosunkowo niewielu i oni [uważali], żeby wszyscy zostali na szosie. Były te zatrzymania, ludzie próbowali dać gdzieś dyla na boki. Ci wermachtowcy nie strzelali do nikogo, natomiast szli, jak ktoś uciekał, to szli i nawoływali: „
Raus – tego owego –wracaj!”. I ludzie wracali. To się odbywało wyjątkowo spokojnie. Rytm tego marszu całego to był tak wolny, że nie wiem, kiedy ci ludzie, którzy z nami byli, doszli do Pruszkowa. Bo co się stało z nami. To było przed Salomeą. Na którymś z tych postojów było gospodarstwo prawie przy drodze. I moje panie, czyli mama i pani Maria Hepke, zdecydowały spróbować dać ze mną dyla i jakoś wypatrzyły moment, gdzie ci, którzy nas [niezrozumiałe] cały ten pochód, byli odwróceni i paf. Był dom, w głębi była stodoła i tutaj był jakiś chlewek nie chlewek. Wejście do domu było od tyłu, od podwórza gospodarskiego. Tutaj były okna, na szczycie domu też były chyba dwa okna. I one zapukały, nacisnęły klamkę i weszły. Ten gospodarz, bo był mężczyzna w domu, nie było kobiety, fuknął: „Nie, nie mogę, nie – przeląkł się, bał się – nie można tu”. One powiedziały, że mama się położy na łóżku, zasłabła i jest chora i dlatego [tu jest, tłumaczono by] gdyby ewentualnie przyszli za nami. Tu jest dziecko i dlatego pan udzielił im schronienia, żeby weszły, i dał pan wody. Mama wyniosła ze sobą w pasie całą biżuterię jaką miała. Niewiele tam tego było, ale zawsze coś miała na ewentualne przekupstwo. Coś mu tam dała i on przystał na to. Mama się wyciągnęła na łóżku, pani Hepke nią się opiekowała, ja tam się szwendałem po prostu. Był moment bardzo „ciepły”, a mianowicie nagle słyszymy głos za oknem, mowę niemiecką. Spojrzeliśmy, pani Hepke i ja, i widzimy, idzie wermachtowiec. Całe szczęście, on nie poszedł do domu, a były jeszcze osoby, które poszły za nami i poszły za stodołę, czyli dalej, i on tych zauważył i poszedł za nimi. Bez żadnej strzelaniny, tylko nawoływał do powrotu. To był taki moment napięcia, szczególnie dla nich, mniej dla mnie. Ja sobie nie ze wszystkiego zdawałem sprawę. Później ten pochód ruszył. Pochód ruszył w marsz, myśmy zostali.
Jakoś pod wieczór (nie wiem, która mogła być, piąta, szósta) dotarliśmy do Salomei. Do Salomei dochodziła kolejka EKD, wtedy [tak] się nazywała. Wsiedliśmy do tego pociągu (masy ludzi wtedy wędrowało i tak dalej) i wysiadamy w Podkowie Leśnej, bo pani Maria Hepke miała dobrych przyjaciół, państwa Uzdowskich, w Brwinowie na ulicy Kościuszki 6 (sześć albo dziesięć). Widziała dla nas jako [niezrozumiałe] miejsce docelowe właśnie u tych państwa, którzy jak się okazało, są rodziną kogoś, kogo poznałem dziesięć lat temu w Warszawie zawodowo i tak dalej, i tak dalej (to akcesoryjne sprawy). Jak dojechaliśmy tą EKD do Podkowy Leśnej, to tłumy ludzi na peronie, którzy: „A skąd? A z jakiej dzielnicy? A nie znasz tego a tego?”. Nie ja udzielałem informacji, tyko mama z panią Marią. Już nie pamiętam, czy ktoś nas furmanką podwiózł do tego Brwinowa, bo to jednak dwa kilometry chyba jest, i żeśmy wylądowali tam w Brwinowie.
W tym Brwinowie gdzieś tam na poddaszu były łóżka, żeśmy zamieszkali tam. Zamieszkaliśmy tam w Brwinowie, czyli to był 30 września, wrzesień ma trzydzieści dni, 1 października czy drugi, coś takiego. Tam byliśmy do wejścia Rosjan, którzy weszli 17 stycznia. Do Brwinowa dotarli zaraz po Warszawie. Tak że odległość między Niemcami, którzy uciekali, a Rosjanami, którzy dojeżdżali, to była przestrzeń dwóch godzin.
W międzyczasie mama starała się coś działać, tam były jakieś wiadomości, które dotarły od ojca. Nie wiem, jaką drogą, czy przez Czerwony Krzyż, czy coś się nawiązało. Ojciec był do końca Powstania, do kapitulacji w tym właśnie
triangle, trójkąt Mokotowska, Krucza, Piękna. Brał udział w ataku na „małą PAST-ę”, w bitwie o „małą PAST-ę”. Trzykrotnie, jak mi powiedział, Bozia go uratowała, przypadkiem zupełnie, od śmierci. Raz to było, jak jest ten trójkąt Krucza (tam jest teraz restauracja wietnamska, gdzie kiedyś był szalet miejski, podziemny), to tam pocisk padł o metry od ojca, niewypał. To był pierwszy raz, kiedy uszedł z życiem. Drugi raz to było na Mokotowskiej 33, gdzie zeszli z piętra pierwszego i tyle mieli czasu, że zeszli, zdecydowali się zejść do piwnicy czy przed budynek, tyle że zeszli i „krowa” niemiecka zmiotła piętro – i to, i wyższe tego domu. Gdyby byli zostali tam minuty mniej... to też Opatrzność Boska czuwała, wyszedł z tego. Trzeciej nie pamiętam, opowiadał mi, ale w ogóle nie lubił wracać do tego wspomnieniami. Opowiadał mi, że jadł jamnika, bo wszystko się jadło w Śródmieściu i poszedł pod nóż, żeby coś zjeść.
Opowiadał mi ojciec też historię o Olczakach, że ich zaprowadzono. Potem nieprzyjemny moment z żołnierzem AK, który stracił całą rodzinę na jego oczach, już nie wiem, detali mi ojciec nie opowiadał, ale był potem w jakiś sposób skarcony, bo podobno złapał Niemca czy „ukraińca”, rozwiesił go w bramie. Ręce i nogi przywiązał mu, wyciął mu kawałek skóry na piersi, posmarował solą, i tą bramę tak lekko rozpychał. Tak, że jemu wychodziły ręce i nogi ze stawów. To było zupełnie nieludzkie, ale z drugiej strony starano się go zrozumieć, że to była jak gdyby jego zemsta za wszystkich bliskich. To mi ojciec opowiadał. Cóż poza tym? Jeśli chodzi o aleję Róż, atak się udał bezbłędnie. Tamci się poddali bardzo szybko. Natomiast w tej książeczce jest opisywane, że tam byli „ukraińcy”. Ja z tego, co pamiętam, ojciec mówił, że tam byli tylko „kałmucy”. Może był jakiś dowódca, czy niemiecki, czy ukraiński. Oni się poddali. Tam oni się dozbroili. Dozbroili się bardzo dobrze, bo tamci im wszystko oddali. Byli wzięci jeńcy, nie pamiętam, co z tymi jeńcami robiono. Zdaje się, że używano ich do robienia barykad, przekopów, tego owego. Nie rozstrzeliwano w każdym bądź razie. Atak się udał. To był początek Powstania ojca i potem właśnie był na tej Mokotowskiej, Kruczej i Piusa.
- Proszę pana, mówił pan, że w Brwinowie widział uciekających Niemców. Jakie wrażenie na panu robili?
Niemcy byli zupełnie spanikowani. Przy przejściu na wiadukt, nie wiadukt, przez tory kolejowe, bo tam szła ta linia do Grodziska, która jest do dzisiaj zresztą, to stało działo takie, nie samobieżne, ale ciągnione, długie, z długą lufą i to działo niemieckie, które już było uszkodzone na tyle, że nie było w stanie działać, zresztą oni nie myśleli, żeby cokolwiek ratować. Uciekali, uciekali w panice zupełnej.
Jeszcze istotna rzecz. W międzyczasie nim Rosjanie weszli, to mama próbowała dostać się do Warszawy, żeby dostać się do mieszkania i ewentualnie coś z tego mieszkania odzyskać. W Brwinowie była baza ciężarówek, które
régulièrement, codziennie jeździły do Warszawy, opróżniały Warszawę, bo tak budynek po budynku opróżniano z wszystkiego, co tłumaczę Francuzom często: „Wyobraźcie sobie Paryż, że nie ma ludności i są tylko mieszkania. Przyjeżdżają ciężarówki i mieszkanie po mieszkaniu opróżniają, co ludzie przez całe życie mogli zgromadzić”.
- Czyli to byli szabrownicy?
Nie, nie, to była armia niemiecka. Często byli Ślązacy wśród nich, i oni mieli za zadanie jechać do Warszawy, opróżniać domy, mieszkania z wszystkiego, co miało jakąś wartość. Oni to przywozili, nie wiem dokładnie, czy na Dworzec Zachodni, czy nawet do Brwinowa, tego nie wiem, ale bazę tych ciężarówek mieli w Brwinowie. Oni za pieniądze brali ludzi albo do skrzynki na narzędzia pod ciężarówkę brali. Mama… To było ryzyko, jest się zdanym na jego wolę, albo zabije, albo nie, może wyrzuci, z góry trzeba było płacić. Był doktor, który mi usuwał trzeci migdał, na Marszałkowskiej róg placu Zbawiciela. Ten dom chyba zachował się, stary, o ile pamiętam (tam chodziłem też do fryzjera jako dziecko, w domu, ale od Marszałkowskiej był fryzjer, taki malutki). Ten lekarz, nie wiem, jak mama go odnalazła, czy też był w Brwinowie, dość, że on uzyskał od Niemców pozwolenie. On miał małą klinikę chirurgiczną, ale dostał pozwolenie na pojechanie do Warszawy i odzyskanie swojego sprzętu chirurgicznego. On wpisał mamę, ponieważ znał się z rodzicami od sprzed wojny, wpisał mamę jako sanitariuszkę, pielęgniarkę, która z nim pojedzie. I mama pojechała z nim. Nie pamiętam, czy pojechali jakąś ciężarówką, czy pojechali wozem konnym, tego nie pamiętam. To było chyba 10 listopada. Skąd ta precyzja? Jak przyjechali na plac Zbawiciela, on udał się do swojej kliniki, natomiast mama do domu. Dom już był zniszczony, wysadzony, spalony. Jeszcze żar był w piwnicach, tak że nie można się było zbliżyć. Niemcy byli bardzo skrupulatni, datowali wszystko, było gdzieś na murze, który nie padł, zaznaczone, że już jest odfajkowany i była data. Data była chyba 8 listopada. Czyli dom został wysadzony i podpalony 8 listopada. Bo ojciec 3 października, jak była kapitulacja, przyszedł do domu, była tam nasza gosposia, która była przed Powstaniem, która przeżyła Powstanie. Ojciec się ubrał, wziął swoją pelisę, która mu pozwoliła przeżyć. Bo ojciec, który zawsze był dobrze zbudowany, nie tak jak ja, ważył między dziewięćdziesiąt a sto, masywny mężczyzna, był wtedy w sile wieku. Ubrał się wtedy, tą pelisę wziął i ona mu pozwoliła przeżyć, bo jak dojechał do obozu w Lamsdorfie, oni jechali jedenaście dni, jedenaście nocy, w styczniu, w wagonach otwartych. Po trzydziestu sześciu w połówce wagonu. Jedyna pozycja…
Tak, bo byli wywiezieni przez Niemców w kierunku Lamsdorfu. To był pierwszy obóz, w którym był oflag, do którego trafił. Jedna pozycja to była stojąca, bez jedzenia, bez picia i ludzie umierali. Ci, którzy byli słabsi fizycznie czy wycieńczeni, czy ranni, oni umierali, stojąco, ale ponieważ było zimno, był mróz. Mój ojciec wszystko zniósł dzięki tej pelisie, którą wziął z domu. Wziął jeszcze jakieś rzeczy w walizkę, coś tam, bo mógł przyjść do domu i mieszkanie było jeszcze wtedy nietknięte. Był tam jakiś pocisk od strony placu Zbawiciela, który zdemolował pokój rodziców i mój, który był obok, ale jeszcze można było wejść do domu tymi właśnie kuchennymi schodami, to wszystko istniało. Jeszcze jak dojechał do Lamsdorfu, nie wiem, czy ich ważyli, czy nie ważyli, mówił, że ważył około pięćdziesięciu kilo, czyli mniej więcej połowę swego ciężaru inicjalnego, początkowego, jakby powiedzieć. Potem z Lamsdorfu był wywieziony dalej, mam jakieś listy z Lamsdorfu, z tego oflagu.
Ojciec przeżył, umarł w roku urodzenia jego wnuka, a mojego starszego syna, w siedemdziesiątym drugim.
- Jak pan zapamiętał wojsko sowieckie?
Zaraz, jeszcze jeden detal. Przed wejściem Rosjan do Brwinowa i sforsowaniem Wisły i Warszawy to już była atmosfera. Wiadomo było, że to „lada moment, lada moment”. Był tartak w Brwinowie. Pamiętam, przy torach kolejowych dosyć blisko, za stacją w głębi był tartak. Ten tartak podpalono. Nie wiem, kto tam podpalił, czy to Niemcy podpalili przed opuszczeniem, czy przypadek, nie mam pojęcia. W każdym bądź razie to było anegdotycznie... Ja, taki „gówniarz”, znaczy się dziesięć lat już skończyłem, czyli już nie taki smarkaty, już byłem prawie dorosły. Byłem sam, mama była, nie wiem gdzie, w domu, w każdym razie uciekłem spod jej pieczy i poleciałem do tego tartaku i znalazłem jakiś worek. Oni w tym tartaku produkowali kostki do holzgas, do ciężarówek, które chodziły na holzgas, takie bidony, gdzie się produkowało gaz na ciężarówce i to był czynnik napędowy ciężarówki. Wszystkie te ciężarówki chodziły [na holzgas], te, co jeździły do Warszawy na opróżnianie, również. Ja pamiętam, że [przyniosłem] tyle, co mi siły pozwoliły i pojemność jakiejś szmaty czy części worka, że taki byłem dumny, że na tą ulicę Kościuszki przyniosłem ileś tam kostek holzgasu, które dobrze służyły potem do palenia.
Wracając do sprawy. Potem wchodzą Rosjanie, to już było parę dni później, siedemnastego. Tegoż siedemnastego... Niemcy ostatni [już zniknęli], to już ludzie wyszli zupełnie swobodnie, wszyscy wychodzili. Pamiętam, byłem na tym zakręcie, gdzie na tory szosa z Warszawy idzie i Niemcy tylko już w pośpiechu i bałaganie uciekali. Potem zaraz wjazd ruskich. Jasne, że był jakiś entuzjazm, ale…
- Jak oni się zachowywali w stosunku do ludności polskiej?
Nie, na początku to była masa żołnierska, chyba niepijana, wyjątkowo, która szła do przodu, do przodu, im dalej, im szybciej, tym lepiej. To był „przelot” właściwie, myśmy byli tranzytem. Potem słyszałem, że pod Błoniem oni dopadli Niemców, dogonili po prostu. To była kwestia startu i dystansu, ci jechali szybciej, tamci uciekali wolniej, więc w pewnym momencie ich dogonili. Podobno tam ich zgrupowali, w sposób bestialski powiązali, położyli na rozstaw czołgów, nie widziałem tego, ale podobno po nich przejeżdżali.
- Kiedy państwo wróciliście?
Potem było łapanie pojedynczych Niemców. To już była ludność Brwinowa, która tu i ówdzie, od czasu do czasu, w ciągu tych pierwszych dni wyłapywała jakichś Niemców, którzy nie zdążyli uciec, próbowali się zakotwiczyć. Pamiętam postać z rękami do góry, w uniformie, tu rozchełstanej, i jacyś ludzie ich prowadzili. Takie migawki są.
- Kiedy państwo wróciliście do Warszawy?
Później po wejściu Rosjan był moment. Dwudziestego siódmego stycznia są moje imieniny. Tegoż czterdziestego piątego roku, 27 stycznia, dostałem od pani Marii Hepke tabliczkę czekolady, którą ona wyniosła z Powstania, po całym Powstaniu, na moje imieniny, bo ona mnie bardzo lubiła. Ale nie mieliśmy chleba, chleba nie mieliśmy. Po wejściu Rosjan nie było chleba, po prostu. Piekarze dostawali czy znajdywali, czy ktoś im dostarczał ilości mąki, produkowali tyle, ile starczyło mąki, ale więcej nie wyprodukuje, niż ma surowca. Pamiętam, że mama zawsze starała się obudzić wystarczająco cicho i delikatnie wstać, żebym ja się nie obudził. Oczywiście było akurat odwrotnie, ja się zawsze obudziłem i szedłem z mamą. To pamiętam, w styczniu, śnieg był dobry, mam szła, a ja z nią, wierny. Zawsze miała do mnie pretensję, że się obudziłem, że powinienem zostać w domu. Szedłem, staliśmy w ogonku... Nie wiem, to była trzecia, czwarta rano, jak się stawało, a koło szóstej ten piekarz coś tam dopiekł i z funkcji tego ile miał, to tam dzielił na jakieś kawałki, ćwiartki i tak się stało za tym chlebem. Dwudziestego siódmego stycznia nie mieliśmy w ogóle chlebka, ale mieliśmy tabliczkę czekolady, którą pani Hepke wyniosła z Warszawy. To taka ciekawostka.
- Proszę pana, jak potoczyły się pana dalsze losy?
Potem losy? To był 17 stycznia. Mama nawiązała kontakt, już nie pamiętam jak, z ojcem, ale nawiązała kontakt z rodziną ojca w Mławskim. Tam były korzenie ojca. Mój ojciec był raptem szesnastym dzieckiem, „wyskrobkiem” takim, z dziewięćset pierwszego roku. Niewiele z tego towarzystwa przeżyło, była duża śmiertelność na wsi. To był majątek Olszewo Podtyszcze. To było piętnaście kilometrów od Mławy. Tam jest teraz mój kuzyn daleki, mojego ciotecznego brata syn z wnukiem. Druga siostra ojca kilka wsi dalej, w Borzuchowie w stronę Gruduska. Stamtąd dwóch moich ciotecznych braci, ponieważ moi cioteczni bracia to byli synami najstarszych sióstr, dwóch, które przeżyły... Ja byłem synem najmłodszego z tych dwóch sióstr, braci, wobec tego różnica wieku między moim ojcem a nimi była stosunkowa niewielka. Oni byli dawno dorośli ludzie, jak ja jeszcze byłem smarkacz. Ciotka wysłała dwóch swoich „zbirów”, jednego syna jej, drugiego siostry i dwa konie. Pojechali do Warszawy, wozem takim, jak to były w ówczesnych czasach po nas. Dotarli do nas 12 marca, opuściliśmy Brwinów. Jednak od Mławy to tam jest sto czterdzieści, od Mławskiego około stu dwudziestu, stu czterdziestu kilometrów. Przejechaliśmy przez Warszawę.
To był przejazd. Pamiętam, to nie było miasto, to był koszmarek. Koszmarek – ruiny, ruiny, ruiny. Dla mnie, dziecka, pozostał obraz, że właściwie nic nie stało, tylko wszystko leżało. To był przejazd. Nie wiem, którą drogą jechali, ale w ten sposób przejechali. Docelowo na tę wieś mieliśmy trafić i tam żeśmy trafili.
- Jak długo tam przebywaliście?
Tam przebywaliśmy, proszę panią... Ja poszedłem do szkoły. Nie, w czterdziestym piątym, nie poszedłem w ogóle, to był rok stracony. Poszedłem w czterdziestym piątym od września. Poszedłem do szkoły w Żmijewie. W szkole w Żmijewie, okazało się, że ja, dziesięcioletni – między dziesięć a jedenaście, to byłem dzieciak, normalnie byłem w moim wieku do szkoły, do piątej klasy – okazało się, że jestem z towarzystwem, które ma po osiemnaście, dwadzieścia [lat]. Inteligentne to za bardzo nie było w porównaniu za mną, dzieciakiem z miasta, który coś przeżył. Oni na wsi niewiele przeżyli z tego wszystkiego, więc były konflikty między mną. Syn kowala, Jóźwiak, nie Jóźwiak, nie pamiętam nazwiska, Józek on był. Józek zabrał mi gwizdek, który ja miałem od ojca sprzed wojny. Ojciec miał i mi dał taki metalowy gwizdek. To przeżyłem – kiedyś wziął i mi zabrał, bo mu się podobał. On był chłop dwadzieścia czy dwadzieścia dwa lata, co ja mogłem.
- Jak długo byliście na tej wsi?
Oni, ci wszyscy młodzi stamtąd, to było wcielone do Rzeszy, więc oni do szkoły nie mogli chodzić czy nie chodzili, nie wiem. Nie było szkoły wcześniej w czasie okupacji. Stąd było to opóźnienie u nich i znalazłem się z tym towarzystwem właściwie dorosłym. Tam zrobiłem szkołę i rodzice w międzyczasie, moja mama (tam byłem u ciotki) w tym mająteczku, bo to pięćdziesiąt hektarów tam było, akurat tak do reformy rolnej było policzone, żeby drogi [niezrozumiałe]. Mama wróciła do Banku Komunalnego, ale w Łodzi. Odtworzył się Bank Komunalny. Mój tata wrócił z obozu chyba w czterdziestym szóstym roku. [...]
- Czy ojciec pana był represjonowany?
W pierwszym chaosie powojennym wylądował ze względu na specjalność finansową w Rejonowym Inspektoracie Nadzoru Finansowego, coś takiego, we Wrocławiu. To była bardzo przyzwoita posada. Wiem, że ojciec z tego był zadowolony i pensja jakaś była. Mama była w Łodzi i rodzice nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Ja wylądowałem we Włocławku, od 1 września czterdziestego szóstego, po roku szkolnym tam, na wsi w Żmijewie. Wylądowałem we Włocławku w Gimnazjum i Liceum Kurii Biskupiej Diecezji Włocławskiej imienia Jana Długosza, które istnieje, do którego jutro chcę jechać. Dowiedzieć się, bo wysłałem im e-maile i nie dostałem odpowiedzi, czy istnieje jakieś stowarzyszenie byłych i tak dalej, chcę spotkać kogoś. We Włocławku byłem w internacie. To był internat prowadzony, patronowany przez kurię biskupią. Dyrektorem był ksiądz kanonik Mirski. Było kilku księży wychowawców w internacie, bardzo fajnych, sportowych ludzi, prawych, i mieliśmy wychowawcę, cudownego człowieka, pana Jana Wycichowskiego, z którego córkami bliźniaczkami mam kontakt do dziś. Właśnie we Włocławku jedną z nich spotkam, które są paniami pięćdziesięcioparoletnimi, pięćdziesięciotrzyletnimi dokładnie. One są z sześćdziesiątego roku. Ja je pamiętam, jak były malutkie. Ta szkoła wywarła na mnie duże piętno. Tam się nauczyłem dykcji i wymowy. Teraz mam całe życie obsesje, ja ludzie się wyrażają, dlatego że miałem nauczycielkę panią Czarnecką od polskiego, która nie wiem po co, ale wychodziła często z klasy na jakiś okres i sadzała mnie na pierwszej ławce twarzą do reszty klasy i kazała mi coś czytać na głos. Wobec tego ja tam się nauczyłem wtedy czytania na głos i poprawnego mówienia i wyrażania wszystkich zgłosek przy wyrażaniu się.
- Gdzie pan z Włocławka został przeniesiony?
Z Włocławka, czterdziesty dziewiąty rok, zrobiłem klasę ósmą, czyli zrobiłem szóstą, siódmą, ósmą we Włocławku. Ostatni rok to były czasy stalinowskie, już szkołę chcieli zamknąć. Internat został zamknięty, rodzice oddali mnie na stancję. Pokoik u jakieś pani wynajmowałem, koło kina „Wiktoria”, w rogu od placu 1 Maja czy placu Wolności. W czterdziestym dziewiątym zamknęli szkołę definitywnie. Odebrali kurii biskupiej nadzór i wszystko. Z tej szkoły wyszedł kardynał Hlond i kardynał Sapieha, to były postacie. Dlatego mnie dziwi, że nie mam kontaktu, że szkoła się nie interesuje, bo wróciła do kurii biskupiej, że nie ma ciągu dalszego, ciągłości.
Wtedy rodzice próbowali mnie ściągnąć. W międzyczasie Bank Komunalny odbudował jeden budynek mieszkalny, róg Niemcewicza 1 i Raszyńskiej, dla pracowników swoich. On był spalony cały, teraz został odbudowany. Mama wróciła do Warszawy, dostała służbowe mieszkanie jako pracownik Banku Komunalnego. Ojciec też się ściągnął do Warszawy z Wrocławia i trzeba było mnie z tego Włocławka wyciągnąć i do jakieś szkoły. Żadna szkoła mnie nie chciała przyjąć ze względu na „Długosza”. W prywatnych szkołach nigdzie nie było miejsca, ani Staszic, który był mi dzielnicowo przypisany, ani żadna szkoła. Rodzice szukali, co ze mną zrobić, gdzie mnie [zapisać]. Mieli zaprzyjaźnionego pana, nazwisko mi uciekło, ale może wróci, Keck, pan Keck przez „ck” się kończył. Pan Keck, który pracował w Ministerstwie Oświaty, który był wychowankiem [szkoły] Górskiego sprzed wojny i był z rodzicami zaprzyjaźniony, i w ten sposób dostałem się do Górskiego. To było gimnazjum, liceum, gdzie jest obecnie Zamoyski, Smolna 30. Naprzeciwko muzeum i komitetu partii, bliżej muzeum, bardziej naprzeciwko. Córka profesora Stanisława Lorentza była moja koleżanką, razem robiliśmy maturę, z Aliną. I ja dzięki niej zdałem maturę, bo mnie dziewczyny zawsze podpierały. Byłem w klasie damskiej, bo było przeszło trzydzieści dziewczyn, a nas tam było w zależności od roku, po siedmiu, ośmiu, do dziesięciu. To była klasa francuskiego, stąd były moje ciągoty potem do francuskiego. Profesorkę miałem od francuskiego Janię Górską, która była córką, stara panna, córką Wojciecha Górskiego, ale która miała taki autorytet, że myśmy siedzieli jak trusie, nie sposób było [niezrozumiałe]. Tyle że ona nas uczyła francuskiego na Maupassant, Flaubert, Balzac i Victor Hugo, na tekstach. Jak ja przyjechałem do Francji z tym słownictwem, to oni mnie nie rozumieli, a ja ich.
- Proszę pana, nie miał pan problemów z dostaniem się na studia?
Z dostaniem się na studia? Miałem przez dziewczyny.
- A jeśli chodzi o władzę, nie było zastrzeżeń, tak?
Nie. Z tytułu ojca mnie się nie czepiali. Byłem w ZMP, taka była tendencja. Nawet prowadziłem kiedyś... to było rano, nie wiem, jak to się nazywa, zbiórki…
Apele, tak. Były jakieś prasówki, takie historie. [...] Potem startowałem na politechnikę. Ojciec mi powiedział bardzo prosto. Miałem tendencję, chciałem iść albo na dziennikarstwo, albo na prawo po maturze. Miałem dosyć dobre gadane w szkole i zawsze załatwiałem sprawy ogólne, gdzie nie wchodziło się w szczegóły. Polonistka o tym świetnie wiedziała i tak mnie na maturze przysadziła na szczegółach z „Marty”, że śmiechu było warte, ale mnie przepuściła, pani Jarzębowska. Po maturze chciałem iść prawo lub dziennikarstwo, a ojciec powiedział: „Nie będziesz się uczył prawa w kraju bezprawia”. Miał świętą rację. Pomógł mi zresztą trochę tam, wprowadzenie takie, nie miał tam większych wpływów. I pchnął mnie na politechnikę. Tam pewnie rozmawiał z ludźmi, czy to sens i tak dalej. Przekonał mnie i poszedłem na politechnikę. Potem powtarzałem pierwszy rok, bo była bardzo miła dziewczyna. Po pierwszym semestrze mnie wyrzucili. Potem napisałem bardzo ładne podanie do rektora. Jedna z moich koleżanek nie dostała się na uczelnię i zaczęła pracować w rektoracie, w związku z tym akurat jemu podawała to podanie. On powiedział: „Bardziej go kwalifikuje na dziennikarstwo niż na politechnikę, ale dajmy mu szansę”. Powtórzyłem pierwszy rok, już potem poszło.
- Proszę powiedzieć, jak się stało, że pan się znalazł we Francji?
Potem miałem te ciągoty w kierunku francuskiego, zostały mi ze szkoły.
- W którym roku pan wyjechał do Francji?
W sześćdziesiątym piątym. Jak mówię, przyjechałem do Francji 1 maja z pozdrowieniami polskiej klasy robotniczej.
- Nie pojechał pan na żaden kontrakt?
Nie. Miałem kuzyna mojej mamy, który był od dziewięćset siódmego roku. On mi przysłał zaproszenie, udało mu się. Przysłał mi zaproszenie na sześć miesięcy, załatwił. Na to zaproszenie pojechałem. Miałem trochę uzbieranych u niego pieniędzy, jak on przyjeżdżał do Polski, miałem „zorkę” ze sobą, sto dolarów w mydle, więc: „Na miesiąc mam na przeżycie. I jeśli nie znajdę pracy w moim zawodzie…”
- A jaki pan skończył kierunek?
Inżynierię sanitarną, woda i ścieki. Zresztą nasza firma robiła szereg instalacji w Polsce. Pierwsza rozbudowa wodociągów na Filtrach to też nasza była, w latach sześćdziesiątych.
- Bardzo panu dziękuję za spotkanie.
Warszawa, 25 czerwca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna