Nazywam się Maria Danuta Kudlikowska-Prorok.
Mieszkaliśmy w Wawrze. Byliśmy małe dziewczynki, ojciec pracował w Zarządzie Miejskim, w magistracie, czyli ratuszu, tam na placu Teatralnym. Myśmy chodziły do szkoły, uczyły się, bo stale żeśmy się przeprowadzali z Anina do Wawra. W Międzylesiu żeśmy mieszkali w takim dużym pałacu u Dudy, bo to był hrabia Duda. Tam żeśmy też mieszkali niedługo, tylko tak na wakacje żeśmy mieszkali. Potem z powrotem do Wawra żeśmy się przeprowadzili i mieszkaliśmy w takim domu czynszowym, mieliśmy dwa pokoje z kuchnią. Było nas sześcioro dzieci.
Ojciec pracował, mamusia wychowywała dzieci i jeszcze była pomoc domowa, [właściwie] cały czas była, do samego Powstania, można powiedzieć, bo była raz jedna dziewczyna i potem druga przyjechała skądś.
Wybuch wojny zapamiętałam okropnie, bo 1 września już było niespokojnie. Tylko nie pamiętam, czy syreny jakieś były, czy nie, tego nie pamiętam. Tylko ludzie krzyczeli: „Wojna wybuchła”. Wtedy mieszkaliśmy już w Wawrze, bo najpierw mieszkaliśmy na Uroczej, a potem mieszkaliśmy, moja ciotka kupiła dom w Wawrze, taki drewniany, taki jak siostra moja mówiła, pałacykiem nazywała. Tam był ogromny plac, dwa tysiące metrów placu, i tam już chodziłyśmy do szkoły. W Aninie była jakaś pani, która była w teatrze, artystka, to żeśmy do niej chodziły, bo uczyła nas tańczyć i występować w razie czego, w Wawrze. Tak że ona już urządzała jasełka i żeśmy uczestniczyły w tej jasełce. I ja, i brat, i siostra moja starsza żeśmy tam grały w tej jasełce.
Później wybuchła wojna, 1939 rok, to już zaczęło się co innego. W Aninie już 2 albo 3 września padła bomba. W Aninie mieszkała moja ciotka i wujek. Ludzie krzyczeli, słychać było, mówili: „Bomby padły w Aninie, bomby padły”. Nikomu do głowy nie przyszło, że akurat wujek jest ranny i ciotka. Rano o szóstej ktoś do nas puka i mówi: „Proszę pana, Kudlikowski, pana kuzyn jest ranny, potrzebuje pomocy”. Ojciec zaraz się ubrał, wziął mojego brata i polecieli tam. Zawieźli tą ciotkę i tego wujka do szpitala na Pragę. Ciotka tam umarła, a wujka za kilka dni przywiózł ze szpitala, bo wojna była, bał się ojciec mój, że potem już nie będzie mógł go przywieźć do domu. I moja mama go cały czas leczyła, bo lekarza nie było. Miała pól litra spirytusu i tym spirytusem rany mu ocierała przez cały czas.
Później nagle, to był czwarty, może koło 7 było września, śpimy sobie, zajeżdża wóz, taki wielki, z koniem, taka cała podwoda. Co się dzieje? Oni mówią, że będą tu stać. Ojciec mówi: „Dobrze, przecież wam tu ogrodu, nic nie zabraniam”. Mój ojciec mówi: „Proszę pana, ale my wyjeżdżamy na wieś, bo znajomy dał nam adres na wsi, że będziemy bezpieczni, a tu może być niebezpiecznie, bo jest dom drewniany i jeszcze się zapali”. Załadowaliśmy się na wóz, wzięliśmy trochę garnków, pościeli, ubrań i pojechaliśmy w stronę Miłosnej. Tam już byli Niemcy, więc wóz zatrzymali. I okazuje się, że ci poznaniacy mają broń. Boże mój kochany, co tu robić? I jeszcze powiedzieli, że to broń mojego ojca i tego chorego, a ich puścili Niemcy. Mojego ojca i tego wujka postawili pod drzewem i powiedzieli, że ich rozstrzelają. Matka zaczęła płakać. Co tu robić? Na ale ciemno już prawie było, szósta czy siódma godzina, wzięła drugi wóz i pojechaliśmy na tą wieś. Ona się nazywała Izabelin. Tam na tej wsi byliśmy jakiś czas. Na drugi dzień moja mamusia idzie tam z powrotem (bo to była Wiązowna i obóz zrobili tam Niemcy i było około tysiąca osób) zobaczyć, czy już rozstrzelali, ale patrzy, że żyją. I powiedział jakiś Niemiec, żeby przyszła jutro, to ich już puści. Na drugi dzień znowu poszła i na drugi dzień jakiś oficer mówi: „Przecież to chory człowiek, należy go puścić”. Miał pięćdziesiąt parę lat, może koło sześćdziesiątki, nie wiem. I przyprowadziła ojca i tego chorego.
W czasie okupacji właśnie w Wawrze.
Z powrotem z tego Izabelina do domu żeśmy przyjechali. Tam nam połowę życia ukradli, bo to ruina. I żeśmy tam już mieszkali cały czas do Powstania, bo to był duży dom, było na dole trzy, prawie cztery pokoje i duża kuchnia, tak że było gdzie spać i gotować i wszystko.
Ojciec pracował w tym Zarządzie Miejskim, a po południu jeszcze jeździł na kontrole do teatrów, do kin, bo był takim inspektorem i tam sprawdzał, czy wszystko w porządku i miał za to płatne około stu pięćdziesięciu złotych i to było razem trzysta pięćdziesiąt już.
Tak, zaraz panu wszystko opowiem. I proszę pana, byłyśmy w ogrodzie (tylko to był mały incydent, [miał miejsce] za jakiś rok), leci jakiś mężczyzna przez pole (myśmy były w ogródku), w białym płaszczu, i ucieka strasznie w pole, tam była wieś po drugiej stronie. My ciekawe, więc sobie stanęłyśmy i patrzymy. Za nim lecieli Niemcy i ganiali go z pociągu. Wysiadł i nie znał tu okolic i puścił się przez pole, zamiast puścić się w zabudowę, w te tereny tutaj, gdzie były domy, wille. Niemcy go tak gonili podobno i on w jakąś studzienkę wleciał i zastrzelili go. To był taki incydent.
W Aninie była konspiracja. W Warszawie został zastrzelony oficer niemiecki, znaczy jak on się nazywał... Ale to chyba było później albo wcześniej, [kiedy] został zabity Kutschera w Warszawie. Niemcy mieli widocznie jakichś szpiegów, że wyszpiegowali, że to w Aninie jest ta konspiracja. Przyjechali do Anina i akurat ci chłopcy mieli zebranie czy coś, wszystkich wyciągnęli. Oni tam mieli podobno granaty i się z tymi Niemcami bili, ale wszystkich wyciągnęli, wywieźli do lasu i rozstrzelali. To był może październik czy listopad, jak tego Niemca zabili. Niemcy robili cały czas łapanki w Warszawie i łapali młodych ludzi.
Później jest rok 1940, jak był wrzesień (bo to było wcześniej właściwie, a później był ten Kutschera), rok 1939 na 1940, było Boże Narodzenie. I znów jakiś, nie wiem, czy to był złodziej, czy z AK, ale wyskoczył w Wawrze z pociągu, tam była kawiarenka, poszedł do tej kawiarenki, siedział i sobie kawę pił. A policja polska zamiast go złapać, to zawiadomiła Niemców, że to jest złodziej. Nie wiadomo, czy to był złodziej, czy z Armii, już z konspiracji jakiś, ale nie wiadomo. Niemcy zaraz przybyli, restauratora powiesili, tego, co miał tą kawiarenkę, jego żonę, córkę. To było w nocy, bo to było Boże Narodzenie, drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. I zrobili czystkę w Wawrze. Wzdłuż torów wszystkie domy oblecieli i wyciągali młodych i starszych ludzi. Ludzie nie orientowali się, nie wiedzieli, że coś się stało. Jak ich wyciągnęli, to szli. W jednym domu było dwóch [mężczyzn], syn i ojciec Cacko – i ojca wzięli, i syna wzięli. Mieszkała ta moja ciotka, wujek i syn. Ten syn miał dwadzieścia dwa lata, chodził do technikum, przyjechał na Boże Narodzenie, bo był tak na rajzie też, nie był w domu, i wzięli i wujka, i syna. Wujek założył czapkę kolejarską, bo był kierownikiem na Dworcu Wschodnim, całym zarządzającym tam był, na Dworcu Wschodnim. I Niemiec mówi, żeby się wrócił. Wujek się wrócił, a tego syna dwadzieścia dwa lata zabrali, tego Miecia. Oprócz tego jeszcze wyciągali ludzi w Aninie, bo tam była komendantura niemiecka. Wyciągnęli takiego gościa, który nazywał się Göring, mojej koleżanki wujek to był. Spytali się go, czy on jest Polak, czy Niemiec. On mówi, że Polak, bo polski chleb jadł. „Jak będziesz, że Niemiec, to cię nie zabijemy, a jak będziesz Polak, to zginiesz”. No i powiedział, że jest Polak. Razem nazbierali więcej jak sto dwadzieście osób i wszystkich rozstrzelali. Tam był nawet chłopiec, który miał szesnaście lat i też go zabili.
Teraz nie! Powiem panu jeszcze – łapanki były w Warszawie. Mojego brata też złapali, bo miałam dwóch braci. Złapali go gdzieś na mieście i dali na Skaryszewską, a tam był Arbeitsamt i wysłali do Niemiec na roboty. To był rok już 1943.
Potem było tak, że do nas znajoma przyprowadziła dziewczynę. Ta dziewczyna miała szesnaście lat, młoda, ładna. [Znajoma] powiedziała, że na drugi dzień po nią przyjdzie. My czekamy i czekamy, minął cały tydzień i tej dziewczyny nie ma, tej znajomej nie ma. Mamusia mówi: „Co z tą dziewczyną zrobić? Ona jest Żydówka. Przyjdą Niemcy i nas tu wszystkich rozstrzelają za to”. Dała jej metrykę tej naszej pomocy domowej, zawiozła ją na Skaryszewską do Arbeitsamt i przyjęli ją. Ta dziewczyna pojechała do Niemiec na roboty i przeżyła. Po wojnie dała znać, że żyje, że dziękuje za pomoc.
Później były łapanki jeszcze, że łapali, przyjeżdżali do domu, a to był rok gdzieś 1943. Z Wawra trzech chłopców zabrali, ale wszystkich wysłali do Treblinki. To był obóz pod Lublinem gdzieś [właściwie w okolicach Małkini] i to był obóz śmierci i tam do tego obozu zwozili Żydów aż z Austrii, bo jechał pociąg, a mój ojciec na stacji pyta się: „Skąd oni jadą”. A oni mówią: „Z Austrii. Do roboty jadą, do pracy”. No i pojechali do tej Treblinki. Do tej Treblinki koło tego... Jest jeszcze jeden incydent, że mieszkał mój wujek na Grochowie z ciotką. Mój wujek był dyrektorem PKP w Radomiu, ale wysłali go na wschód, do Lubomla, żeby tam był dyrektorem, bo tu niepotrzebny. Później jak Niemcy weszli, bo tam byli Rosjanie, to ciotka kuferek miała, zapakowała ten kuferek i przyjechała tu do Warszawy. Ponieważ wujek miał brata na Grochowie, to tam zamieszkali. Co się okazuje? Jest rok 1943 i zabierają tego wujka z domu Niemcy i wysyłają do obozu, do kamieniołomów w Niemczech gdzieś. Z tych kamieniołomów to już nie wrócił, bo po wojnie przyjechał jakiś człowiek, który oddział ciotce list pożegnalny, że napisał i obrączkę nawet przywiózł i oddał to wszystko ciotce. Teraz pójdziemy chyba do Powstania.
Dobrze, teraz Powstanie. [...] Powstanie Warszawskie jak się zaczęło, to moja siostra i mój brat należeli do Armii Krajowej, bo tam była ta konspiracja w Aninie. Mój ojciec też się [przejął]: „W tym Wawrze – mówi – jest niebezpiecznie, bo dom drewniany. Musimy uciekać do Warszawy, a jak nie, to znajomych do Milanówka”. Wziął moją siostrę, tę najmłodszą, miała dwanaście lat, i pojechał, bo mieliśmy ciocię w Warszawie, mieszkała na Widok i tam ojciec się zatrzymał. To było kilka dni przed Powstaniem. Dwudziestego dziewiątego dokładnie albo 30 lipca przychodzi do Wawra mojej matki chrzestnej syn. Miał ten chłopak szesnaście lat. „Po co tu przyszedłeś?” – „Po Danusię”. Mamusia mówi: „Po Danusię? Ona jest chora”. Bo dwa tygodnie żeśmy siedzieli w piwnicy u znajomych, bo w Wawrze wysadzali tory i tak walili, że było nie do wytrzymania, że nie wolno było w domach siedzieć, bo było niebezpiecznie. Wzięłam manatki na plecy, cokolwiek do ubrania, krzyżyk sobie wzięłam, wzięłam legitymację, bo chodziłam do szkoły handlowej, do drugiej klasy, do trzeciej zdałam. Poszliśmy do ciotki na Widok, do Warszawy. Szliśmy z Wawra piechotą dwanaście kilometrów albo więcej. Zachodzimy, już jest godzina dziesiąta w nocy. Mówię: „Ja do ciebie tam nie pójdę – bo oni mieszkali na Złotej – bo ja się boję. Jest dziesiąta w nocy, Niemcy już legitymują ludzi”. Mówię: „Ja tutaj do ojca pójdę, na Widok. Tam jest ojciec z siostrą”. Tam mnie zaprowadził ten kuzyn, bo to kuzyn taki był, i ja tam na drugi dzień zostałam już na tym Widoku, trzydziesty pierwszy lipca.
Na drugi dzień przychodzi moja siostra starsza (ona była starsza o dwa lata) z koleżanką i mówi: „Dzisiaj się zaczyna Powstanie”. Ojciec mówi: „To jest nieprawda, ale na miasto nie idźcie – bo chciały iść na miasto – bo jak się zaczyna Powstanie, to nie wiadomo, co może być”. O godzinie siedemnastej zaczęły wyć syreny 1 sierpnia. Moja siostra była właśnie łączniczką z Armii Krajowej i na drugi dzień już dostała rozkaz, żeby roznosiła „ulotki” po Warszawie. Z tą koleżanką chodziły i roznosiły te rozkazy takie. To się jeszcze inaczej nazywało, ale ja powiem ulotki, bo to się nazywało przepustki, rozkazy. One to nosiły po Warszawie. Piątego sierpnia, nie wiem jakim cudem, poszły tam dalej aż na Złotą. Ludzie krzyczą, że tutaj bombardowanie było i mówią, że pani siostry matka chrzestna, ojciec, dwóch synów, wszyscy są zabici. Wszyscy zginęli – 5 sierpnia już zginęli w czasie Powstania
Po żywność żeśmy żadną nie chodzili. Mieliśmy trochę kaszy jęczmiennej. Ciotka miała ze dwa kilo masła i miała trochę zapasów, mąkę, to tamto i żeśmy gotowali krupnik, kluski do tego i to było nasze wyżywienie, raz na dzień zupa. I przez pierwsze dni Powstania przychodzili koledzy siostry, Powstańcy. Przychodzili do nas i żeśmy zawsze wieczorem, nie wiem, czy można mówić, przynosili trochę bimbru i żeśmy po kieliszku pili ten bimber i herbatę popijali.
Z początku Powstania jeszcze, przez pierwszy tydzień, to moja siostra przynosiła chleb od Powstańców, bo dawali im chleb, to przynosiła chleb przez jakiś czas, to żeśmy mieli tam raz na dzień kawałek chleba, a tak to musieliśmy żyć tylko tym, co było w domu. Do żadnych sklepów nie chodziliśmy, nic nie kupowaliśmy. Pieniędzy mój ojciec nie miał, bo kazaliśmy mu iść po pensję, jeszcze trzydziestego mógł wziąć pensję, bo jeszcze wypłacali, i nie poszedł do tego magistratu. Mówił: „Po co ja mam iść trzydziestego, dwudziestego dziewiątego, przed Powstaniem, kiedy za trzy dni się Powstanie skończy i pensję dostanę”. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, ani grosz, ani złotówki. Moja siostra ponieważ chodziła po tych różnych ulicach, to gdzieś naprzeciwko [był] jakiś „Bachus” czy coś, tak się nazywał, to przyniosła trochę puszek groszku i jeszcze tam coś i żeśmy z tego też do tej kaszy te zupę gotowali. Nie pamiętam, bo moja siostra mówiła, że jeszcze przynosiła gdzieś z jakiejś kuchni po trochę chleba od jakiejś pani, ale gdzie, to nie pamiętam, bo pamiętam, że przed Powstaniem żadnego chleba nie jadłam.
Woda była cały czas, gaz był i światło też. Dopiero już jak się zaczął wrzesień... A, jeszcze moja siostra chodziła, jeszcze zbierała pościel, prześcieradła. Co kto miał, to dawał do szpitala i do szpitala nosiliśmy. Ja też poszłam tam raz do szpitala. Ja to kisiele gotowałam i całe gary, bo mieliśmy kisiele jakieś, przynosiła skądś, gotowałam i oni zabierali to do tego szpitala, nosili do chorych. Poszłam raz z siostrą do tego szpitala, to było na Boduena, bo tam msza była, i wychodzimy z tego szpitala, a był przedtem taki zgiełk straszny, akurat była msza, a Niemcy rzucali takie ryczące „krowy” (tak się nazywały pociski) i podobno w tej bramie padło dziesięć osób, stali sobie w bramie. Jak wyszliśmy z tego szpitala, to poszliśmy jeszcze do drugiego szpitala, bo w tym drugim szpitalu... to był gmach przy Zgoda tam dalej PKO. Poszliśmy do tego szpitala nie wiem po co, ale z siostrą, bo ona tam znowu pewnie coś zanosiła. Tam leżało tyle chorych, pan sobie nie wyobraża. Taki chłopiec był, trzynaście lat, i pyta się, bo myślał, że ja siostra: „Siostro, czy ja będę żył, czy się wyleczę”. Mówię: „Tak! Nic się, chłopczyku, nie martw. Wszystko będzie dobrze”. Krótko byliśmy w tym szpitalu i wyszliśmy. Na placu, tam był taki plac Zgoda, Chmielna, tutaj. Jak się spojrzałam, to cały plac trupów, więcej jak trzydzieści. I uciekałam już do domu, na Widok. A chodziliśmy, wszędzie były przebite takie... no nie szpary tylko... Bo to były wszystko domy z cegły, więc poprzebijane były dziury i się chodziło tymi dziurami. Przed samym juz końcem Powstania, już był wrzesień... A, barykady jeszcze kazali budować Powstańcy.
W czasie Powstania, jeszcze powiem. Kazali budować barykady od Marszałkowskiej i Widok. Mój ojciec mówi: „Nie wolno ci iść tam, ty jesteś za mała, żebyś tam szła”. To był dzień, godzina trzecia i ojciec się kłócił z Powstańcami: „Panowie, co wy robicie! Nie idźcie budować barykady, bo przecież Niemcy strzelają ze Śródmieścia, z tego dworca, wszystkich pozabijają was”. Dziewczynka taka osiemnaście lat nie słuchała się, poszła, za chwilę już ją niosą zabitą. Ta matka rozpaczała tutaj na Widoku. Strażak, dom się palił naprzeciwko, a bomby cały czas leciały, więc poszedł też ratować dom. Mówią wszyscy: „Panie, przecież nie ma wody, czym pan będziesz ten dom ratował?”. – „Mam tu siekierkę, to co będę mógł, to zrobię”. Za chwilę już go przynieśli z powrotem, bo już było po nim. Takie incydenty w Powstaniu ciągle były. Znajomy ciotki tam był, poszedł na Czackiego i ktoś przyszedł, że już nie żyje, bo bomba padła i wszystkich zabiła. Bomby ciągle leciały i trzeba było do piwnicy schodzić w dzień, a już po południu, wieczorem żeśmy wychodzili i w domu byli. Ja to i w dzień w domu byłam, bo musiałam tej zupy ugotować.
Nie były takie straszne nastroje. Ludzie się strasznie cieszyli, że mają wolność, że już Niemcy pójdą, że będzie wolność, że niedługo Rosjanie tu przyjdą. Mój ojciec to już mówił, że za trzy dni to tu będą Rosjanie. Rosjanie byli już blisko Warszawy, bo słychać było, że byli w Otwocku, a potem jeszcze bliżej, że już pod Warszawę podchodzili i się cofnęli. Jak Powstanie wybuchło, to oni się cofnęli, tak że nie było mowy, że oni przyjdą, ale wszyscy mieli dobre nastroje, że wszystko będzie dobrze, że tak długo nie będzie trwało, a trwało cały sierpień i wrzesień się już zaczął.
Później już był wrzesień, już nie mieliśmy za bardzo co jeść, nawet i tej kaszy, bo to raz na dzień było jedzenie. I Niemcy zaczęli rzucać ulotki, żeby ludność cywilna wychodziła z Warszawy. To był już tak 7/8 września. Już wody nie było, to ja poleciałam po wodę na Chmielną tymi dziurami i zaczął się nalot. Stanęłam, co tu robić? Już z tej piwnicy wyszłam, stanęłam sobie i tam dużo ludzi było po wodę. Tysiące ludzi, bo już w Warszawie nie mieli wszyscy co pić. Stanęłam sobie na schodach w tej kamienicy i czekałam, aż ten nalot przejdzie. Przeszedł nalot i poleciałam do domu. To był gdzieś może 6 września, bo wody już nie było do picia w ogóle, bo do mycia nie wiem, czy była, bo przeważnie się wodę łapało do wanny i żeśmy w ten sposób mieli wodę do mycia, ale już później to już i do picia nie było i nie wiem, czy do wanny była woda. Jak Niemcy rzucili ulotki, to moja siostra mówi: „Już nie mamy co tu czekać. Nie ma jeść, nie ma co pić, już i wody nie ma w kranach, już zupy nie można ugotować”. Na dole jeszcze jakaś pani zrobiła kuchnię polową i przez kilka dni nam dawała tą zupę. Skąd brali wodę? Przywozili. Przez kilka dni żeśmy jedli tą zupę i już 10 września żeśmy wyszli na ulicę. Na Marszałkowskiej było po tej stronie pełno gruzów, tak co najmniej do mojego kolana i Powstańcy stali na tych gruzach i mówią: „Ludzie, gdzie wy idziecie, do Niemców?”, a wszyscy szli i się nie odzywali, nic nie mówili, była cisza zupełna. Już nie było możliwości być w Warszawie, żeby nie mieć co pić, bo już o jedzeniu to się nie mówiło, tylko nie było co pić.
Z kim?
Przez pierwsze [dni], sierpień, przez te piętnaście, dwadzieścia dni przychodzili do nas, zawsze na sekundę odpocząć, powiedzieć nam, co się dzieje, i uciekali z powrotem do swoich jednostek, bo to wszystko byli koledzy z Wawra, bo to z Wawra była ta jednostka, w Wawrze ta Armia Krajowa była.
Tak, ale ja byłam młoda i na przykład w tej chwili to nic nie pamiętam, nic nie powiem, nie.
Czy co?
To moja siostra tam miała stale te ulotki, bo ona roznosiła, tak że były te wiadomości, bo stale mówili, że Powstańcy biją się na Czerniakowie albo że naprzeciwko zdobyli dom PAST-y. Gdzie tam jeszcze? No, odnosili zwycięstwa z początku, na początku Powstania. Można było, tak jak moja siostra poszła też na tą Złotą, to znaczy... Bo Powstańcy ten teren zajmowali, a później już – tylko nie wiem, to koniec sierpnia pewien był – to kanałami przychodzili Powstańcy ze Starówki. Byli czarni, brudni. Pamiętam, że okropnie [wyglądali]. Wszyscy mówili: „No, idą nasi. Idą nasi”. Potem to żeśmy też wiedzieli, że ten powstańczy rząd, rząd można powiedzieć... Znaczy że wszyscy gdzieś tam byli i przenieśli się na Śródmieście, że są w Śródmieściu. Że gdzieś byli, nie wiem, bo już tego nie pamiętam, ale powiedzieli: „Nic się nie martwcie, bo już nas rząd...”. To był, jak to inaczej powiedzieć...
Rząd powstańczy, tak. Bo tam był Komorski i jeszcze inni. „Że już są wszyscy w Śródmieściu, że są bardziej bezpieczni”, bo Śródmieście jeszcze Powstańcy trzymali w ręku.
Nie, w czasie Powstania to żadnych kulturalnych [wydarzeń] nie było, broń Boże. To nie ma co nawet mówić.
To tylko msza była. Ksiądz tam mieszkał razem z nami, na Widok 22, i zrobił w ogrodzie mszę polową dla wszystkich. Właśnie mówię, że były tylko msze w tych szpitalach. W szpitalu, tam na Boduena ten szpitalik był i tam msza była dla chorych, dla ludności cywilnej też.
Tego nie wiem, bo tak często to tam nie chodziłam. Siostra moja więcej chodziła, bo chodziła tylko dlatego, żeby coś zanieść, wie pan, tym Powstańcom do szpitala coś zanosić. Cały czas żeśmy do szpitala coś zanosili. Tak jak mówię, kisiele gotowałam, takie gary były, woda była, kisiel skądś przynosiły, z jakichś kuchni i się gotowało i zabierali do szpitala dla chorych.
Nie. Powiem szczerze, że jak już wychodziliśmy, to na korytarzu leżał Niemiec ranny, to było jakieś trzy dni przed Powstaniem, nie więcej. Nawet myślałam zanieść mu wody chociaż, żeby się napił, ale myślę sobie, nie będę się wtrącać, bo tu się chyba ktoś opiekuje. To było dosłownie dwa dni przed naszym wyjściem, że Niemiec ranny tam leżał w korytarzu, że go tam Niemcy przynieśli. Skąd, to nie wiem.
Nie, nic, absolutnie. Przecież nas mieszkało w jednym pokoju pięć osób, to ojciec mój to spał w sieni na korytarzu, bo tam był taki wielki korytarz jak stąd dotąd, to w nocy na korytarzu ojciec spał, a my to trochę z ciotką w pokoju. Już nawet nie pamiętam. Było nas pięć w jednym pokoju – jak myśmy tam urzędowały, to nie wiem. Siostry i koleżanki to nigdy nie było, ojciec i ciotka to sobie siedzieli w pokoju, a ja to zupę gotowałam, żeby mieli coś jeść raz na dzień.
Żadnych takich informacji, jak pan mówi, to nie było, takich złych informacji. Mówię panu, że tylko „Biuletyn...”, „Biuletyn...” siostra moja codziennie przynosiła i tam były informacje, gdzie Powstańcy coś zdobyli, gdzie są teraz, jakie są wypadki na przykład na Mokotowie. To tam w tym „Biuletynie” opisywało, ale więcej to nie wiedziałam. „Biuletyn [Informacyjny]” się to nazywało.
Nie mam takich najgorszych z Powstania. Wie pan, młody człowiek był, to się nie przejmował tak bardzo, naprawdę. Ojciec mój uciekał do piwnicy i siedział tam całe pół dnia, a przeważnie to rano, bo naloty były, to uciekał. Myśmy nawet nie uciekały do piwnicy, bo to duży gmach jest, do tej pory jest, i mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, to mówimy: „Nim nas zasypie, to daleko będzie”. A Niemcy rzucili faktycznie bombę, a bomba chyba jakaś taka mała i na trzecim piętrze zaczęło się palić, ale wtedy jeszcze była woda i dużo ludzi było z tego domu, bo to ogromna kamienica. Zaczęli ratować i uratowali dom. Nikt się nie spalił. Ci, co byli w tym mieszkaniu, uciekli na dół, tak że nikt się nie spalił i dom się nie spalił. Uratowali dom, proszę pana. Tylko naprzeciwko Widok tam ten dom jak się zaczął palić, to już nikt nie uratował, bo to już było gdzieś sierpień, połowa albo koniec. Wody nie było, nie mieli nawet czym ratować tego domu, nie było komu, bo co, jeden strażak i parę ludzi. Nie uratowali. Teraz stoją nowe domy, po wojnie tam postawili takie piętrowce małe, naprzeciwko.
Nie, nie mam takich. Raz tylko, panu mówię, się bałam, jak po tą wodę poszłam, bo kubeł wody złapałam, później ten nalot przeszedł i poszłam do domu z powrotem. To tylko tak się bałam, a tak to się bardzo nie bałam Powstania.
Teraz dalej panu powiem. Wyszliśmy z Powstania piechotą i później nas tam do Pruszkowa zatargali Niemcy. Siostra moja mówi, że pociągiem jakimś [jechaliśmy z] Dworca Zachodniego. W tym Pruszkowie siedzieliśmy może niecały tydzień, nie tak długo. Raz na dzień zupę nam dawali i wieczorem woda, i rano też woda, bo tam nic nie było. Chleba nie można było też kupić, nie było mowy, bo przez parkan ludzie pieniądze rzucali, a myśmy nie mieli ani grosza, to skąd można było chleba zdobyć. Myślałyśmy, że tego chleba, jak pojedziemy może do Niemiec, to może tam nam dadzą kawałem chleba, ale proszę pana, z tego Pruszkowa załadowali nas w pociągi towarowe i jechaliśmy cały dzień, noc i na drugi dzień. Najpierw zawieźli nas do Chemnitz. W Chemnitz byliśmy w obozie i to był taki obóz przejściowy, ale dla takich... Bo tam zaraz było połączenie, tylko trochę dalej, [gdzie ] koncentracyjny obóz był. To jak przywozili, to pewni tutaj myli ludzi, rozbierali, potem [kierowali] do koncentracyjnego. Ale ponieważ z Warszawy były całe pociągi, to tylko nas tam umyli, kazali się rozebrać i żeśmy siedzieli w tych Chemnitz, tam były trzy metry więcej jak ten pokój druty, znaczy kraty, tak, by nikt stamtąd nie wyszedł. Tam żeśmy dostawali rano czarną kawę o szóstej rano i wieczorem czarną kawę.
Właśnie w tym Chemnitz to nie mogę sobie przypomnieć, ale myśmy może tak długo nie byli, tydzień, półtora niecałe. Proszę pana, tam znowu było bombardowanie, w Niemczech, a to były takie baraki z drzewa, więc spało się na gołym drzewie (chyba koce jakieś dali) i pluskwy leciały na głowę. Co za straszna rzecz, nie można było w ogóle spać, bo były pluskwy na głowie.
Z tych Chemnitz wzięli już nas do Lipska. [...] Wieźli nas do Lipska, do obozu i to był Körting Radio, ten obóz. I było sto osób w jednym baraku. To był barak. Łóżka były piętrowe, drewniane i było sto osób. Jak była zima, to spałam z koleżanką, bo pod jednym kocem nie można było wytrzymać. Myśmy razem spały i dwoma kocami się okrywały. W Pruszkowie żeśmy spotkały jeszcze koleżankę z matką, też z Warszawy, mieszkała na Żelaznej. Przyjeżdżała często do swojej kuzynki do Wawra i żeśmy tam tą panią spotkały z córką i żeśmy już razem wszyscy jechali do tego Lipska. Pracowaliśmy w tym Körting Radio. Tam pracowaliśmy cały czas, gdzieś do stycznia. To był rok czterdziesty czwarty jeszcze, bo to był wrzesień, październik, listopad, grudzień, dobrze. W tym Lipsku Lagerführerka taka była dosyć dobra i moja siostra mówi, że my tu urządzimy jasełkę dla wszystkich. Ona mówi: „Dobrze, chcecie zrobić przedstawienie?”. – „No tak”. Bo w Lipsku – Leipzig-Leutzsch się nazywał – był na dole obóz. Mieszkało chyba z pięć tysięcy robotników przymusowych i było dużo Polaków. I oni wszyscy zaczęli przychodzić tutaj do tej naszej kantyny (bo kantyna się nazywała) i moja siostra tam urządziła jasełka. Myśmy nawet tańczyli krakowiaka. Tam przychodzili ci, co mieszkali w tym Leutzschu. Było dwóch chłopców takich, co oni tańczyli razem z nami krakowiaka. Później przewieźli nas do innej fabryki w styczniu, do fabryki lotniczej, Connewitz się nazywała. Też była w Lipsku, tylko dalej. Nazywa się Connewitz, bo jeszcze przedtem to jak nas przewozili, to nas zawieźli do takiego też Arbeitsamtu. Myśmy tam siedzieli też jakiś czas w tym Arbeitsamcie, chyba z tydzień. Bomby padały na Lipsk bez przerwy. Anglicy bombardowali to miasto. Mówimy: „Nic, tylko tu zginiemy”. Moja siostra poszła tam, jakiś Polak był, przyszedł taki dolmeczer i [siostra] mówi: „Proszę pana, my jesteśmy z Warszawy. Pan nas zabierze do pracy”. – „A gdzie wy jesteście?” – „No tutaj”. – „To was zabiorę do fabryki lotniczej, do Junkersa”. To będzie Leipzig-Connewitz. Ale tylko dwadzieścia osób zabrał, a reszty nie zabrał. Potem żeśmy byli już tym Connewitz, w fabryce do końca, można powiedzieć, wojny, aż był już rok czterdziesty piąty i przyszły wojska alianckie. To był kwiecień, koniec kwietnia. Już byłam chora i Niemiec mówi: „Ty krank. Już idź i siedź tam w budzie! Jak jesteś chora, to już…”. Dał mi zwolnienie, dlatego ja już tam leżałam chora, ale leżałam chora z głodu, bo nie było co jeść, bo tylko raz na dzień jakąś brukiew nam dawali, trochę zupy, a później to już tej zupy nie dawali, tylko dali nam raz ślimaki, to ja w ogóle nic nie jadłam cały dzień. Potem nam dali jeszcze raz jakieś suche kartofle czy coś, ale kartofle to nie były, tylko te ślimaki dwa razy. To nic nie jadłam, byłam chora. Przyszli już alianci i trzydziestego wszyscy poszli tam do schronu, bo bombardowania straszne były, ale do schronu nie poszłam, ale jeszcze przed tym, to jak żeśmy byli w tym Lipsk Leutzsch, to uciekali do schronów. W nocy o trzeciej żeśmy wracali, a bombardowania się zaczynały o dwunastej. Nie można było siedzieć, bo buda drewniana i nie wolno było siedzieć, bo trzeba było do schronu iść (właśnie zapomniałam powiedzieć). O trzeciej w nocy żeśmy wracały, to [niezrozumiałe] i o trzeciej w nocy z powrotem, o szóstej rano do fabryki.
Zaraz panu powiem. Właśnie rano już trzydziestego, zdaje się, kwietnia, chyba tak, ja jeszcze leżałam w tej budzie, a tam nikogo nie było, tylko ja jedna i bombardowanie. „Boże – myślę sobie – jeszcze tu bomba padnie, to mnie tylko zabiją”. Ale nad ranem już zaczęli krzyczeć ludzie z tych schronów i wychodzili. Przylecieli do baraku i mówią: „Już jesteśmy wolni, bo weszły wojska alianckie i już jesteśmy oswobodzeni”. Już siostra przyleciała jedna i druga, i koleżanka, tam taka była z nami. To wszyscy przylecieli, że już jest wojna. Zdaje się, że podjechały wojska, wie pan, kanadyjskie, bo jeden z nich umiał po polsku, mówił po polsku, słabo, ale rozmawiał z nami po polsku.
Na drugi dzień już było oswobodzenie, ludzie poszli na miasto, na ten Lipsk, i Amerykanie stali w wozach i rzucali chleb. Wie pan, chlebem rzucali, a jak widzieli, że są mężczyźni, to rzucali im też papierosy do palenia. Dwóch takich chłopców było młodych, mieszkali tam zaraz obok i przynieśli nam chleba 30 kwietnia, pamiętam. Mówię: „Dobrze, żeście przynieśli, ale nic nie mogę jeść, bo się boję. Jestem strasznie wygłodzona, jakbym się najadła, to bym umarła”. Ale już na drugi dzień jakąś zupę zrobili tam w tym obozie, w tej kuchni, już nam coś do jedzenia zaczęli dawać. Byliśmy tam znowu nie tak długo, bo Niemcy – mówię Niemcy – [właściwie] Amerykanie już weszli i nas przewieźli gdzie indziej z tych baraków. Przewieźli nas, proszę pana, zaraz panu powiem, bo to w Lipsku było... przewieźli nad do innego obozu. Ten obóz to były koszary niemieckie, niemieckich wojsk. Żeśmy tam proszę pana, jakiś czas mieszkali i później, to było w Lipsku, i później, to już był rok czterdziesty piąty, luty, maj może, znowu żeśmy tam jakiś czas byli. To już nam jeść dawali, była kuchnia, było wszystko w porządku. Znowu nas stamtąd [zabrano]. Powiedzieli, że wyjeżdżamy stamtąd, bo te koszary muszą opuścić, ale tam było więcej jak pięć tysięcy ludzi. Wszystkich porozwozili po innych obozach. Nas zawieźli z tego Lipska do gór Harzu. W tych górach Harzu znowu zrobili tam... Niemców wyrzucili, proszę pana, i przywieźli Polaków. Wszyscy zajęli domy niemieckie. Myśmy mieszkali u Niemców, bo nie było już miejsca. Mieszkaliśmy w mieście. Dali nam pokoik, to ja, siostra i koleżanka mieszkaliśmy razem i akurat dwóch chłopców, co byli z Lipska, to akurat im też kazali tam mieszkać, na drugim piętrze mieszkali jakiś czas. [...] W tych górach Harzu była kolonia polska. Tam założyli teatr i w tym teatrze śpiewał Zdzisław Skwara. Może pan coś słyszał?
Niestety?? Zdzisław Skwara i był kierownik, Korab-Kamiński się nazywał, przy fortepianie był pan Ługowski, i założyli teatr objazdowy. Znowu w tym teatrze objazdowym tańczyłam, o, tu są te zdjęcia. Ci koledzy, co akurat byli w Lipsku, też tam w tej kolonii mieszkali, tylko wysoko, a myśmy mieszkali blisko. Jeździliśmy po różnych obozach, dawali przedstawienia. To był już koniec sierpnia, i znów już... Bo cały maj, czerwiec, lipiec tam byliśmy w tym Osterode. Maj, czerwiec, lipiec i sierpień. Gdzieś może w połowie sierpnia, może koniec sierpnia, [ale raczej] w połowie sierpnia gdzieś, znów mówią, że wyjeżdżamy. „A gdzie wyjeżdżamy?” – „Daleko stąd, bo tutaj....” Nie wiem, czy zajmują Rosjanie, czy coś, coś takiego miało być. Wywieźli nas na północ Niemiec, proszę pana, do obozu Obenstrohe. Jeszcze sobie tylko tu zerknę [do notatek], chociaż już wszystko znam na pamięć...
Wywieźli nas znowu do tego... Proszę pana, już był wrzesień. Pamiętam, jak brat nas odnalazł, najstarszy, bo on też był w Niemczech. Z Powstania go wywieźli i pracował też w jakiejś fabryce Junkersa czy [innej], ale [na pewno] w fabryce zegarków… o, w Stuttgarcie był. Ten brat nas szukał po całych Niemczech, w sierpniu to było, i w końcu przypadkowo trafił na obóz wojskowy, bo był też w tym AK, i oni powiedzieli: „Proszę pana, pana siostry z tego Osterode już wywieźli i są w innym obozie…”, i powiedzieli mu gdzie. To był ten obóz na zachodzie. „Już – mówi – są tam, na zachodzie Niemiec, czterysta kilometrów prawie nas wieźli samochodami, bo pamiętam. Ten obóz jeszcze zobaczę, jak się nazywał, już się zaczęłam gubić, Obenstrohe, dobrze mówię.
Proszę pana, jest już wrzesień, czterdziesty piąty rok. Jest ogłoszenie w tym obozie, że Polacy otwierają gimnazjum dla młodzieży w Bremen i że wszystkie młode osoby, jak mają życzenie, to mogą tam się zgłosić. Ponieważ myśmy były, ja byłam z koleżanką, i koleżanka taka z nami była, dziewczyna, która nie miała nikogo, bo ja to miałam brata, siostrę, drugą siostrę, a ona nie miała nikogo, więc była razem z nami. Mówię: „Słuchaj, Niusia, jedziemy do tego Bremen, do gimnazjum”, a mój brat mówi: „Absolutnie, wykluczone, do żadnego Bremen nie pojedziecie”. To myśmy po cichu sobie walizki spakowały i pewnego dnia o szóstej rano z walizkami na dworzec, tam było z półtora kilometra czy ileś, i pojechałyśmy do tego Bremen we dwie. Ale parę złotych, to nie wiem, jakoś od brata wyciągnęłam, że na bilet mieliśmy, ponieważ on był akowiec, tego, to dostawał jakiś żołd i miał pieniądze, a myśmy nie miały. Jakieś parę złotych żeśmy wyciągnęły przedtem i pojechałyśmy do Bremen. Tam żeśmy trafiły, tam był znowu ogromy obóz dla Polaków, w tym Bremen, i było gimnazjum. Tam zaczęłyśmy chodzić do gimnazjum. To był rok czterdziesty piąty, proszę pana (tu mam właśnie świadectwo jedno). Chodziłam do drugiej klasy i zdałam do trzeciej.
W tym gimnazjum zostałam czterdziesty piąty rok i do czterdziestego szóstego roku zostałam tam. To gimnazjum później przenieśli znowu tutaj bliżej, te nazwy coraz to inne... Te gimnazjum przenieśli, już nazwy nie wiem, gdzie jest ta nazwa, liceum, gimnazjum... Adelheide. Jeszcze przed tym żeśmy gdzieś indziej mieszkali, koło Getynga [Getyngi? – red.] żeśmy też mieszkali, tam znowu nas przenieśli do gimnazjum. A potem z tego Getynga, gdzie żeśmy mieszkali, to do tego Adelheide już nas przenieśli. Już był rok czterdziesty szósty, skończyłam tę drugą klasę, trzecią klasę, proszę pana. I już w czterdziestym szóstym roku to brat był w obozie niedaleko, obóz Sande się nazywał, bo też ich przewieźli, z tego obozu do drugiego (oni stale Polaków przewozili, bez przerwy, proszę pana). Już żeśmy stamtąd to przywędrowali do Polski. [...]
Chyba to wszystko, bo już więcej to panu nie powiem, gimnazjum Bremen i tak dalej. Przeprowadzali nas co parę miesięcy gdzieś indziej, bo stale likwidowali, widocznie musieli oddawać Niemcom z powrotem te budynki i przewozili Polaków gdzie indziej, a w Niemczech ludzi było bardzo dużo, bo wszystko na roboty wywozili z całej Polski. Tam w fabrykach pracowało po pięć tysięcy ludzi podobno było.
Widzi pan, mam tu jeszcze zdjęcie z gimnazjum, takich parę osób, tak. To zdjęcie, proszę pana, jak byliśmy w tych górach Harzu, to żeśmy zapoznali Powstańców z Warszawy. Okazało się, że ci Powstańcy z Warszawy, to wszystko z Żoliborza, młodzi chłopcy. Ten Jurek później to tu na Żoliborzu był podobno prezesem czy przewodniczącym, ale nie wiem do tej pory, podobno nie wiadomo, czy żyje. Jerzy się nazywał Cybulski.
Proszę pana, trudno powiedzieć. Nie wolno mówić, czy było potrzebne albo niepotrzebne, dlatego że, proszę pana, Niemcy dali zarządzenie, żeby wszystkich młodych chłopców, młodzież całą z Warszawy i zewsząd wywieźć do Niemiec gdzieś. Mieli złapać i wywieźć gdzieś do Niemiec. Przez to wszystko wybuchło Powstanie, że mieli tych młodych ludzi wszystkich wywieźć, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, co z nimi zrobić, nie wiadomo, do jakich obozów. Tak jak mówię, kolegów mojego brata do Treblinki wysłali i ani jeden nie wrócił, ani jeden, wszystko zginęło tam, dlatego wybuchło Powstanie. A po drugie, Rosjanie podchodzili, byli już blisko, proszę pana, i się cofnęli, jak zobaczyli, że jest Powstanie. Jak myśmy szli do Warszawy, jak szłam piechotą trzydziestego czy tam 20 lipca, to pan sobie nie wyobraża – cały most od Grochowa do samej Marszałkowskiej żeśmy szli, to czołg za czołgiem stał. Boże, jak się bałam iść, ale jakoś żeśmy przeszli. Armia niemiecka była uzbrojona po zęby – po zęby! – tak była uzbrojona armia niemiecka. Trudno jest powiedzieć i później właśnie to wszystko... Bo oni byli uzbrojeni na Rosjan, a Rosjanie podchodzili już blisko, ale później, jak się dowiedzieli, że tu Powstanie, to tą całą armię, co mieli, rzucili na Powstanie. To tylko tyle mogę powiedzieć. A czy było potrzebne, czy nie, to wie pan, nie wiem, bo tak zginęło strasznie dużo Powstańców, strasznie dużo, przecież podobno osiemnaście tysięcy zginęło. Nie wiem, czy to prawda, zginęło sto pięćdziesiąt albo sto osiemdziesiąt [tysięcy] ludzi cywilnych. [...]