Nazywam się Jan Kurdwanowski.
W Warszawie, 7 października 1924 roku.
W Warszawie ostatnie kilkanaście lat, do Powstania i w czasie wojny, mieszkałem na ulicy Cecylii Śniegockiej 10.
To było Powiśle, taka krótka ulica pomiędzy Rozbratem a Czerniakowską.
Tak. I z braćmi.
To było tak, że moi rodzice się rozwiedli i matka wyszła za mąż za lekarza medycyny Ignacego Lichodziejewskiego, więc ja miałem dwóch przyrodnich braci młodszych ode mnie.
Ekonomista.
Tak, miałem kontakt.
Na początku mieszkaliśmy w Sulejówku. Naszym najbliższym sąsiadem był Marszałek Piłsudski, to była posiadłość państwa Kamińskich. Tak że czasem widywało się takiego starszego pana, który szedł tym laskiem, taką ścieżką, tam zakręcał. Matka nieraz do mnie mówiła: „Idź, podejdź do niego i powiedz: »Cześć, Marszałku«. Ale tak, po pierwsze, ja już słyszałem o Piłsudskim, to bałem się, wie pan, miałem stracha. Po drugie, nie było go długo widać, bo wychodził z tego lasku, koło naszego płotu przechodził może dwadzieścia metrów i znów skręcał w taką ścieżkę w głąb lasu. Tak że nie pozdrowiłem Marszałka, widziałem tylko starszego pana. I tam, pamiętam, wie pan, poznałem taką dziewczynkę, która [była mniej więcej] w moim wieku, ja miałem pięć lat, może cztery ta dziewczynka. Jej ojciec tam był jakimś pracownikiem na posesji marszałka. Żeśmy się umówili, że ona przechodziła na moją stronę i żeśmy się razem bawili. Ja musiałem ten drut kolczasty pchnąć trochę do góry, ona się przeczołgiwała i żeśmy się razem bawili. A jedna z zabaw to była taka, że mi przyszło do głowy, żeby wyprodukować kompost. Pan wie, co to był kompost. Taki dołek wykopałem, tam żeśmy nałożyli korę i żeśmy obydwoje w to siusiali. Tak, to był ten [kompost].
No i potem ci państwo Kamińscy sprzedali tą posesję rodzinie Piłsudskich, bo Piłsudski nie miał pieniędzy, ale tam kupili dla niego w celach bezpieczeństwa, bo tam każdy mógł go widzieć, nie było tak bezpiecznie, więc kupili posesję Kamińskich i myśmy się wynieśli do państwa Wróblewskich znowu. Tam w trzech miejscach mieszkałem, w Sulejówku. Potem przenieśliśmy się do Warszawy, mój ojczym dostał tam pracę, mieszkaliśmy na Bródnie.
Chodziłem do szkoły, tak.
Nie, do szkoły chodziłem już w Sulejówku.
Potem się dostałem do Szkoły Rodziny Wojskowej, która była w Ministerstwie Spraw Wojskowych, tam za szkołą [na] Szucha, wie pan, aleja 6 Sierpnia czy jak to się teraz nazywa. No i tam chodziłem do szóstej klasy. Tak się niepewnie czułem, bo tam tak, synowie generałów, takich ministrów, a matka jeszcze mówiła mi: „Nie powiedz nic złego na Piłsudskiego, bo ojca wyleją z pracy”. Tak to było. Tam [uczyłem się] przez rok i dostałem się do Szkoły Rodziny Wojskowej psim swędem, bo tam trzeba było mieć koneksje, wie pan. A nasza ciotka, ciotka mojej matki, Podgórska, ona była przyjaciółką pierwszej żony Piłsudskiego jeszcze z czasów przed I wojną światową, w tej konspiracji, jak Legiony organizowali i tak dalej. Potem ona znała tych wszystkich ważnych ludzi, którzy byli w rządzie, bo to wszyscy byli ludzie, którzy tam z Piłsudskim pracowali przed wojną. Matka ją poprosiła, ona tam zadzwoniła i mnie przyjęli do Szkoły Rodziny Wojskowej. To była szósta klasa. A potem dostałem się do gimnazjum Batorego. Do wojny skończyłem trzy klasy. A my przenieśliśmy się po roku z Bródna na ulicę Śniegockiej, to miałem blisko do szkoły.
Hm... Proszę pana, tak to zapamiętałem, że jak była napięta sytuacja z Niemcami i to wyglądało na wojnę, to pamiętam, że była taka olbrzymia aula w gimnazjum Batorego i tam nas pięciuset chłopców z tego [gimnazjum] przyszło i proszę pana, przemawiał minister Beck. Minister Beck... jego sławne przemówienie to chyba było w maju, tośmy wszyscy słuchali tego. Byłem pod wielkim wrażeniem. No i potem ludzie mówili, że jak wojna wybuchnie, to my, polskie wojsko, będzie w Berlinie w trzy tygodnie. A ja byłem bardziej konserwatywny, ja liczyłem na sześć tygodni. Tak że byłem politycznie bardziej, wie pan, au courant. Nie wiem, jak to powiedzieć... Sześć tygodni.
Tak, propaganda, to pamiętam, bo wtedy już czytałem gazety i poza tym nauczyłem się czytać bardzo wcześnie i lubiłem czytać. Ta propaganda to była taka... Pamiętam, że mówili tak, że na przykład jak polskie wojsko zajmowało Zaolzie, to był taki porządek i wszystko, a jak Niemcy tam zajmowali części Czechosłowacji, to przede wszystkim te motory nawalały. Potem się okazało, że te czołgi są pokryte blachą, zwyczajną, grubą blachą, nie pancerzem. Proszę pana, tego było pełno. Tak strasznie naród okłamywali, strasznie.
Wybuch to [zapamiętałem] tak, że mój ojczym dostał wezwanie do wojska. Miał się stawić 1 września na dworcu... Który to był? Jak się jechało mostem Kierbedzia, to był który most, Gdański? Dworzec Gdański, tak, na Dworcu Gdańskim. I to o godzinie siódmej rano. Myśmy wstali o jakiejś godzinie piątej rano, moi bracia jeszcze spali, żeśmy ich nie budzili, nastawiliśmy radia. Myśmy nie wiedzieli, że wojna zaczęła się przed piątą. Pojechaliśmy tam na dworzec. Pamiętam, że się wzięło taksówkę i to mi tak utkwiło w pamięci, bo normalnie taksówek się nie brało. Myśmy jechali wzdłuż Wisły, wzdłuż Wisły, przez most Kierbedzia, tam tłum ludzi, i myśmy pojechali na Żoliborz i też myśmy nie wiedzieli, że już wojna jest. Zatrzymaliśmy się, bo taki był alarm na placu Krasińskich. Wszyscy musieli wysiąść z tramwajów i wejść do okopów. I też nie myśleliśmy, że to jest wojna, że to zwyczajne...
Ćwiczenie, tak. I dopiero jak wjechaliśmy na Żoliborz do państwa Kalksteinów, to proszę pana, wtedy się dowiedzieliśmy, że już wojna się zaczęła.
To mój ojczym. Tak, pojechał z Dworca Gdańskiego. I potem wrócił, [mówiąc,] że był w dywizji generała Kleeberga i dostał się do niemieckiej niewoli (to było w październiku). Potem Niemcy wszystkich lekarzy, [którzy nie mieli stopni oficerskich] wypuścili i wielu żołnierzy też wypuścili, tych jeńców.
Tak, pamiętam, że żadna bomba nie spadła blisko nas, ale potem przyszedł rozkaz od góry, żeby wszyscy mężczyźni w wieku poborowym szli na wschód, żeby ich Niemcy nie ogarnęli. To niby taki był koncept. Skutek był taki, że [wyszli] nie tylko ci w tym wieku poborowym, ale w ogóle tysiące ludzi. Myśmy się zerwali rano, nie wiem, który to był, 5 czy 6 września, a to było w związku z tym, że jakaś niemiecka dywizja pancerna przebiła się, zdaje się, od Częstochowy i jechała na Warszawę. Matka nas obudziła, to było o świcie, i tak: moja matka, moi dwaj bracia, ja, a potem przyszedł do nas taki inżynier Sulikowski z Hożej z żoną i dwojgiem dzieci i myśmy razem ruszyli na wschód wie pan. Żeśmy szli cały dzień. Masy tych ludzi. Były jakieś niemieckie naloty, ale bomb na nas nie rzucili. Było słychać, że gdzieś rzucali te bomby, bo było słychać wybuchy. Proszę pana, to tak, ja miałem prawie piętnaście lat, jeden brat to miał pięć mniej, a jeden siedem mniej, rozumie pan. Więc dla nich taki marsz to było dużo, jakieś dwadzieścia kilometrów. Doszliśmy do tej drogi, która szła biegła w kierunku północ-południe, koło miejscowości Miłosna czy Stara Miłosna. Tam była taka szosa kostkowana, które biegła przez Sulejówek aż do takiej drogi, która biegła wzdłuż poligonu, do Rembertowa. Tam zdecydowaliśmy, że tak, że moja matka, moi dwaj mali bracia i inżyniera Sulikowskiego córka młodsza idą do Sulejówka, bo pani Sulikowska, znaczy żona tego inżyniera Sulikowskiego, była córką pana Jabłkowskiego, tego, co miał taki ogromny dom towarowy, Bracia Jabłkowscy. Tak że oni, moi dwaj bracia, obie panie, i ta Hanka Sulikowska pomaszerowali do Sulejówka, do państwa Jabłkowskich. A ja, Sulikowskiego syn, Sulikowski, i jeszcze był taki jeden młody mężczyzna, myśmy dalej maszerowali na Mińsk Mazowiecki. W końcu zapadła noc, myśmy szli. Tam mętlik straszny, gdzieś tam bomby rzucali (nie na nas), potem ta masa ludzi szła nocą, jakieś samochody wojskowe... Potem, pamiętam, stało wojsko polskie. Na takiej bocznej drodze stało wojsko polskie i pamiętam, że mówili po białorusku. To rekruci zmobilizowani, wie pan, bo przecież cała ta wschodnia Wileńszczyzna, te tereny, to mówiła po białorusku. Ja znałem białoruski z wakacji, jak tam byłem na wschodzie. Potem już dzień się zbliżał i zdecydowaliśmy, że dalej nie idziemy, że skręcamy w taką bocznicę od tej drogi. Tam wielkie drzewa rosły, tam się schowamy i będziemy czekali do następnej nocy, bo było niebezpiecznie. Po drodze przeszliśmy przez taką stację Dęby Wielkie i tam były pociągi strasznie porozbijane bombami. Lokomotywy leżały, wagony rozbite i tak dalej. Tam żeśmy skręcili w lewo, w tą odnogę drogi, taki lasek był, drzewa, no i tam żeśmy siedzieli cały dzień. Tam było widać, jak niemieckie samoloty górą leciały gdzieś tam na wschód. Potem, jak noc zapadła, tośmy się zdecydowali, że tak, że pan Sulikowski, jego syn, który był w moim wieku, i ja, że my wracamy do Sulejówka, a ten młody mężczyzna zdecydował, że on idzie dalej na wschód, do wojska. Żeśmy odpoczęli ten jeden dzień w tym lasku i potem żeśmy znowu szli z powrotem potem do Sulejówka. Tośmy razem zrobili jakieś nieprawdopodobne dystanse. Ja tylko wiem, że po drodze to czasem musiałem położyć się i nogi kładłem na podwyższeniu, bo te nogi już nie mogły działać, bo ile to kilometrów się przeszło. Do Mińska Mazowieckiego jednego dnia... Ile to kilometrów od Warszawy, czterdzieści, co?
To żeśmy wypoczęli i z powrotem do Sulejówka. No i przyszliśmy do państwa Jabłkowskich. Jakiś tydzień tam byliśmy i co się stało, że...
Wie pan, nie pamiętam tego. To mnie jakoś się zupełnie zamazało.
Tak, wie pan, ale to nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. A powiem panu, dlaczego. Bo przyszliśmy do Sulejówka i tam było kilka dni spokoju i potem takie wieści przychodziły, że ten niemiecki Westwall jest przerwany, że alianci wkroczyli do Niemiec, wie pan. A w ogóle już nie było elektryczności, więc nie było wiadomości z radia, nie było żadnej prasy. Jednego dnia przyszła wiadomość, że Niemcy się ukazali, jakiś patrol niemiecki w Okuniewie. Okuniew to była taka [miejscowość], gdzie była plebania, obok. I to tak dziwnie wyglądało, że nie miało sensu, bo jak Niemcy się mogli ukazać na wschód od Warszawy, w Okuniewie. Tam ludzie mówili, że ten patrol gdzieś [Polacy] rozpędzili czy wystrzelali i tak dalej. I przyszedł następny dzień i cisza, wie pan, w tym Sulejówku cisza. To była piękna okolica wtedy, porośnięta lasem, takie domy... No więc nie było radia, ale sąsiad nasz miał radio na baterie, więc te panie mówią do nas: „Wy dwaj [idźcie]”. No to my dwaj pójdziemy, ja i ten Sulikowski młody. No więc żeśmy szli, ale na wszelki wypadek żeśmy szli rowem, rowem na wschód. I doszliśmy, to było takie wczesne rano i tak jakby tunelem się szło między tymi drzewami i widzę, że tam żołnierze stoją. Myśmy się zatrzymali, słucham, słucham, bo myśmy nie widzieli, co to za jedni. A słońce tak jakby świeciło w naszą stronę. Myśmy patrzyli pod słońce, słońce nisko stało jeszcze. Ja słyszałem tak: „Ja, ja, ja”. Ja sobie myślę: „A, to może ci ze Lwowa”, bo były takie audycje wielkie „Tomcio i Szczepcio”. Oni jak się bawili, to: „Jo, jo, jo”. Ale żeśmy się przyjrzeli – nie, to nie nasze mundury. My teraz tym rowem [idziemy] z powrotem, wie pan, tak przy ziemi. Żeśmy wpadli do mieszkania i mówimy, że Niemcy. Z miejsca alarm. Matka kazała mi z miejsca włożyć krótkie spodenki, żebym młodziej wyglądał. Żona pana Sulikowskiego zaraz mu okręciła gardło i go położyła na łóżku, że niby chory.
Już niemiecki patrol przeszedł obok domu. I tam się Niemcy ustawili. Poprzecinali tam wszystkie druty i ustawili taki Kraftpark, tam stały takie wielkie ciężarówy. Ci, którzy przyszli, to były oddziały z Prus Wschodnich. I pamiętam, jeden z nich, nazwisko zapomniałem, później mi się przypomni... Jak mówili po polsku, tak z chłopska trochę, wtykali niemieckie słowa: „Jak tam nasza artyleria strzelała, to Polaki tak w »Luft« wylatywali”. Mnie się zdawało, że to są Polacy siłą wzięci do armii niemieckiej, a to byli tylko Niemcy, którzy czuli się Niemcami, nic wspólnego z polskością nie mieli. Tak... „W »Luft« wylatywali”, tak.
Nie, nie było. Tu był ten Kraftpark, to znaczy stały takie ciężarówki różne, tam tego, to ja tam się przyglądałem. Taki jeden się do mnie przyczepił, czemu ja tak patrzę na to wszystko, to ja już potem więcej nie wychodziłem.
Potem żeśmy się przenieśli do państwa Kurowskich, też w Sulejówku. Tam Niemcy rozdawali chleb ludności i tak dalej, fotografowali, tak. I co właśnie zauważyłem, że jednego dnia (pogoda była piękna cały czas) takie się czarne kropki ukazały na niebie. Patrzę, a te kropki powoli coraz większe się robiły i ci Niemcy też wyszli i też patrzyli na to wszystko, na te kropki. I tu zaczęły spadać takie płachty spalonych papierów z Warszawy. Rozumie pan, Warszawa się paliła. I te płachty tak spadały. To musiały być jakieś, nie wiem, składy papieru czy jakieś księgarnie, czy diabli wiedzą co. I to powoli wiatr znosił, one spadały na tej ławce koło domu. To niesamowite, pierwszy raz widziałem rzeczywiście wojnę.
Wie pan, nie mogę powiedzieć na pewno. Nie pamiętam, nie pamiętam ani tak, ani tak.
Do końca września, aż Warszawa oczywiście skapitulowała, no i wtedy Niemcy powiedzieli, [że można wracać do Warszawy].
Tego momentu nie pamiętam, ale pamiętam, wtedy tak bardzo chciałem być w Warszawie, jak była Warszawa oblężona. Tak, chciałem być wtedy w Warszawie.
Tak, potem Niemcy powiedzieli, w punkcie powiedzieli, że teraz ludzie mogą wracać do Warszawy. Myśmy szli do Warszawy, pamiętam, widziałem strasznie porozbijane tory od bomb, te słupy elektryczne – to straszne wrażenie robiło. Myśmy nie wiedzieli, czy nasz dom stoi, czy nie. Przyszliśmy na Śniegockiej i ten dom stał, ale po drugiej stronie podwórza spadły dwie bomby i zwaliły aż do parteru. To był taki nowoczesny dom, a po naszej stronie nie było szyb.
Tak, tak.
Mój ojczym wrócił chyba w połowie października.
Tak, potem szkoły zorganizowali profesorowie gimnazjum Batorego. Tam przychodzili chłopcy, kilku przychodziło do naszego mieszkania, no i tam przychodzili profesorowie. Nas było czterech wtedy, pamiętam. Przychodził profesor dwa razy w tygodniu, potem jakiś inny matematyk... Zorganizowali się, to podziemne nauczanie.
Proszę pana, z tym podziemnym nauczaniem to zaczęło się prawdopodobnie już na początku czterdziestego roku. Szybko, tak.
No tak, z tym że ja w czterdziestym pierwszym roku zdałem maturę i potem poszedłem do tak zwanej szkoły sanitarnej docenta Zaorskiego. Ta szkoła sanitarna to była normalna medycyna, profesorowie, mieliśmy ćwiczenia w szpitalach, prosektoriach, no, jak normalni studenci. Oczywiście Niemcy o tym dokładnie wiedzieli, ale widocznie... Właściwie trudno to zrozumieć, bo pozamykali wyższe szkolenie dla Polaków wszędzie, były tylko szkoły powszechne na terenie Generalnego Gubernatorstwa, a w tym samym czasie...
I szkoły zawodowe, tak. Ja chodziłem do takiej szkoły zawodowej chemicznej na ulicy Hożej, bliżej Emilii Plater. Tam mieliśmy normalne wykłady z wyjątkiem historii, języka angielskiego i to wszystko. Mieliśmy wszystkich profesorów z gimnazjum Batorego, tam wykładali oficjalnie.
Niebezpiecznie, tak, niebezpiecznie, łapali.
Na przykład mój sąsiad, taki był Lidke, też z mojego gimnazjum, to mieliśmy tak, door-to-door, wie pan, na siebie. Potem go aresztowali. Gdzieś tam należał, do jakiejś podziemnej organizacji i go aresztowali. Jedynak. Więc rodzice, państwo Lidke, potem poszli gdzieś do gestapo, bo trzeba się dowiedzieć. Ja słyszałem, że powiedzieli im, że jeżeli Lidke podpisze folkslistę, to syna zwolnią. Jurek Lidke, tak.
Nie podpisał.
Nie wrócił, przepadł, tak.
Nie, nie miałem, nie.
Wie pan, z tymi kolegami no to jeszcze przed wojną to żeśmy grali na ulicy w piłkę nożną albo dwa ognie, to zależy.
Podczas okupacji też, wie pan, tylko że potem to była zdeklarowana dzielnica niemiecka, gdzieśmy mieszkali. W Warszawie pan wie, jak podzielili na dzielnicę polską, niemiecką, rządową, policyjną i żydowską. Potem przychodzili do naszego mieszkania ci folksdojcze albo jacyś Ukraińcy czy Rosjanie, którzy mieli nakazy z tego urzędu mieszkaniowego (to się nazywało Wohnungsamt), i oglądali nasze mieszkanie. Jakby im się podobało, to byśmy dostali nakaz, aby się wynieść w ciągu dwóch tygodni czy tygodnia. Przed Powstaniem to już prawdopodobnie więcej niż połowa mieszkańców naszego domu była wysiedlona. Tam się wprowadzili folksdojcze w ich miejsce, poza tym Rosjanie, „białorosjanie”... No ale na przykład mieliśmy cygańską rodzinę, tam mieszkała. Wie pan, Cyganie mieli takie szansę przeżycia jak Żydzi. To nazywał się ten pan Cygan, pan Kwiek, to znane nazwisko. Był król cygański Kwiek, on był jego bratankiem czy jakimś krewnym tego króla cygańskiego. Tam mieszkał z dwoma córkami, nigdy nic im się nie stało, wie pan, dziwne.
Proszę pana, był taki kolega, który mnie skontaktował, to było w czterdziestym trzecim roku, tak.
Kolega był z tej szkoły sanitarnej. Mnie tam przydzielili do obsługi działek szybkostrzelnych, dwudziestomilimetrowych.
Tak, szkolenia. Potem mieliśmy nauczyć się ogólnie o broni. Na przykład przynosili magazynki karabinów i trzeba było rozładować i załadować z powrotem, złożyć, rozłożyć broń. Jeśli chodzi o te armatki, które mieliśmy obsługiwać, te dwudziestomilimetrowe, no to mieliśmy dokładne rysunki, jak się części nazywają, ale oczywiście w [jednym] kawałku tego nie mieliśmy, tak.
Tak.
Pamiętam, że mieliśmy zawsze zbiórki w jednym miejscu na ulicy Łuckiej. Ulica Łucka to była, jak tu szła... Jak się szło w kierunku Kiercelaka. [...] Ulica Towarowa to była ta główna, tak, szła do Kercelaka, a to było między Towarową a tą... Na mapie bym pokazał, tak już nie potrafię opisać tego dokładnie. Tam żeśmy się zawsze spotykali. W mieszkaniu takiego, co wie pan, krzesła robili. Jaka była na to nazwa?
Nie, nie stolarz. Robili krzesła. To była cała taka rodzina, on tam mieszkał razem z żoną.
Nie tapicer. A może tapicer. Już zapomniałem jak to... I tam zawsze spotykali się u niego na ulicy Łuckiej, do samego Powstania.
To był podporucznik... On się najpierw nazywał [inaczej], potem zmienił pseudonim na „Lew”. Podporucznik... Musiałbym zajrzeć do książki.
Nie, nie od kolegów, tylko wie pan, po prostu ten front niemiecki się załamał i pędził tak od Berezyny, tak. W niemieckich gazetach to podawali tylko nazwiska niemieckich generałów, którzy zginęli. I zawsze było dopisane: Für Führer und Vaterland.
Nie, proszę pana. Tylko w ostatnich dniach był zamęt. W ostatnich dniach to się [tak] stało, że w ogóle wszyscy ci mieszkańcy naszego domu, co byli, wie pan, Niemcy albo [folksdojcze], to zniknęli, ten dom opustoszał. W dwóch trzecich był pusty, nikogo nie było. Pamiętam, taka rodzina tam była i mieli dziewczynkę, to byli folksdojcze. Zawsze na nią wołali Alice. Po Stalingradzie zaczęli ją znowu nazywać Alusia. To już było widać, tak.
Nie, myśmy broni żadnej nie mieli, wie pan. Myśmy mieli mieć tą armatę, ha. Armaty nie było, potem mieliśmy jedną armatę zdobytą w ataku na Stawki.
Nie, proszę pana. Była mobilizacja, żeśmy się wszyscy zebrali i czekamy, co będzie.
Ktoś musiał przyjść do mnie, tak. Ktoś dał mi znak, ktoś przyszedł i żeśmy zebrali się na Łuckiej. Tam było nas kilku. Pamiętam, był kapral „Jur”, który się później bardzo odznaczył, potem był ten, który był mieszkał tam z żoną, ten, jak pan mówi, stolarz, potem był jego kuzyn „Orzeł”, potem był taki facet, też w ogóle tapicer, miał pseudonim „Zychler”. Tam cała grupa tych tapicerów była, tak. No i żeśmy się tam zabrali i czekamy, czekamy. Myśmy tam przespali całą noc. A to już zza Wisły było słychać te „buum”, takie dalekie, tak. To się czuło tą wojnę, tak. Potem przyszedł rozkaz: „Wszyscy do domu”. No to wszyscy do domu. Potem wróciłem do domu. Byłem sam, bo rodzice z braćmi wyjechali pod Grodzisk. Ja byłem sam. Tam przyszedł taki przyjaciel mój z gimnazjum i mówi, żeby to moje mieszkanie mógł ustalić [jako] taki punkt ataku, koncentracji. Oczywiście ja powiedziałem: „Tak”.
No i następnego dnia rano jakiś chłopak przyszedł, miał jakieś trzynaście, czternaście lat, i mówi, czy może mówić ze starszym strzelcem „Krokiem”. Ja mówię: „Tak”. Wpuściłem go, on mówi, że właśnie ten podporucznik przysłał jego do mnie, z tym że jak ja mam jakieś polecenia, że mogę jego używać. Ja mówię, nie mam żadnych, bo nic nie wiedziałem. On dał mi swój adres, niedaleko mojego domu, i poszedł. A ja sobie [czekam]. Coś czytam, czytam, wie pan, sam w domu. A ten mój dom był prawie w trzech czwartych pusty. To musiało być jakoś po południu, jakaś strzelanina się zaczęła. Strzelanina się zaczęła, to ja myślę: „Co to jest, to Powstanie widocznie wybuchło”. A mój oddział był na Woli, a ja jestem na Czerniakowie. Sobie myślę: „Taką okazję przepuszczę, tak? Taką okazję przepuszczę”. Myślę, co robić, co robić. No nie wiedziałem, co robić. Myślę tak: „Muszę coś zjeść najpierw, przecież nie można iść o pustym brzuchu”. To sobie kluski zagniotłem, kluski sobie zagniotłem, mieliśmy taką kuchenkę gazową i tam sobie zagotowałem. Miałem kolegę na czwartym piętrze, który też, zdaje się, był w Powstaniu. Poleciałem do niego, nikogo już tam nie było. Myślę: „Nie ma go”. No to wróciłem i tu się okazało, że tych klusków nie mogę zjeść, bo za grube zrobiłem i była mąka w środku. Rodzina miała złoto, był schówek. Tam było kilka, kilkanaście złotych zębów, moneta z carem Mikołajem II złota, jakiś tam pierścionek czy dwa pierścionki – rodzinny skarb. Przecież nie mogę tego zostawić. Z tego schowka wyjąłem, włożyłem do kieszeni, wie pan. Potem włożyłem, miałem takie buty wysokie i nie wiem dlaczego, nie włożyłem skarpet. Ja do dziś nie rozumiem. Mi się wydawało, że to tak bardziej po męsku. Na gołe nogi włożyłem te buty. I sobie myślę: „Idę teraz na Wolę, co robić”. A tu już widać, że dymy podnoszą się na Śródmieściem i widać, że to jest bitwa na całego, pali się coś. I ruszyłem na Wolę.
Tu w tej szkole dziennikarskiej na Rozbracie była policja, kwatera policji niemieckiej, to ja poszedłem Czerniakowską, aż do Książęcej. Tam się tłum ludzi zgromadził, też nie wiedzą, co robić, co robić. Cywile, bo to zaskoczeni wszyscy. Ja w końcu sam puściłem się w górę Książęcą. Szedłem Książęcą i jak doszedłem do placu Trzech Krzyży, to widziałem, że Niemcy, lotnicy jechali samochodem, otwartym takim, się rozglądali. Chciałem iść dalej, miałem kolegę marksistę na ulicy Żurawiej, ale tam jak zawróciłem, mówią, że Niemcy strzelają z poczty na Nowogrodzkiej. Musiałem się cofnąć i sobie myślę: „Jak ja przejdę na Wolę? Muszę przejść Aleje Jerozolimskie”. Tam przy Brackiej była taka [grupka], kilka osób, tam podniosłem ręce i przyszedłem Aleje Jerozolimskie. W banku BGK tam zawsze Niemcy byli. No i przeszedłem, potem skręciłem w lewo, w ulicę chyba Złotą, żeby przedostać się na Wolę jakoś przez Marszałkowską. A tam znowu strzelają, wie pan, na Marszałkowskiej. Zatrzymałem się w kinie „Palladium”, przy kinie „Palladium”. Tam też tłum ludzi stoi, też się boi przejść. W końcu grupa, najpierw kilka kobiet, z drugiej strony Marszałkowskiej, przez Złotą, przechodzi. Nikt do nich nie strzela. No to potem widzę, trzech mężczyzn biegnie, trzech chłopaków i strzelili, wie pan. Strzelili, jeden się zwalił, a ci dwaj przebiegli. Jeden z tych dwóch, co przebiegli, to go poznałem, bo był z gimnazjum Batorego, z młodszej klasy. [Potem] nikt już nie przechodził, wszyscy się boją, ale znowu stoimy i stoimy pod tym „Palladium”, ale w końcu jakieś kobiety się odważyły. A ten facet, co go postrzelili, padł tak, a potem się podnosił na rękach. Jak ja podszedłem bliżej, to zobaczyłem, że mózg, połowa, część był na chodniku. Nie miał już mózgu, ale jeszcze się tak podnosił na rękach kilka razy. To był pierwszy trup, jakiego widziałem. Przeszedłem i potem doszedłem na ulicę Łucką, tam gdzie mieliśmy ten punkt zborny. A żona, taka blondynka tleniona […] mówi, że zbiórka jest w browarze Haberbuscha. I tak się tam zaczęło, wie pan. Noc była, mętlik niesamowity.
Teraz?
Bez skarpet, potem padałem, bo mi się otarły, nogi mi się otarły, bo to się ciągle chodziło, zbiórki, tego, odliczali, ja tak całą noc, wie pan. Lał ten deszcz i lał. I to mi się otarło. Potem po dwóch dniach to, jak tam dolazłem do piwnic, to jedna z sanitariuszek te nogi mi, nie wiem, obłożyła czymś i znalazła mi jakieś skarpety. Tak już skarpety miałem, tak.
Tak.
No, proszę pana, spotkałem. Jeszcze po drodze było tak. Noc, deszcz pada, tam setki ludzi się kłębi i nikt nikogo nie zna, wie pan. I wtedy się dowiedziałem, kogoś spotkałem, że należę do kompanii porucznika „Lisa”. O takim nigdy nie słyszałem. No więc mętlik, bo jak mówię, całą noc się pętam, wie pan. Mętlik i strzelanina. Gdzieś tam się biją i wiadomości ciągle, że czołgi jadą. Potem, że czołgi się palą, że to, że tamto. I potem przyszedł dzień i to samo, to opisałem. No i ten, i tak...
Nie miałem broni. Nie miałem broni, proszę pana, i to już jeden dzień przeszedł, znaczy noc przeszła, potem dzień, następna noc i tu strzelanina naokoło i tam czasem przychodzą oficerowie i potrzebują tylko chłopów z jajami na wypad, wie pan. No ja też się zgłaszałem, ale widocznie nie sprawiałem dobrego wrażenia, mnie nie wzięli. Jakbym miał broń, to by mnie wzięli, a tak to co. No i znowu poszedłem na noc do piwnicy, tam leżę no i ten... Tam też wieści różne przychodzą, wie pan, no i tam się jakiemuś Powstańcowi uskarżałem, który miał, pamiętam, taki postronek, na tym postronku miał rewolwer zawieszony. Więc ja mówię do niego tak, że nie mam broni, że to, że tamto. A on mówi tak: „Jak ty będziesz siedział w browarze, to będziesz czekał na broń aż do usranej śmierci”. On mówi tak. „Przejdź do jakiegoś oddziału, to jak oni będą brali broń, to może dostaniesz”. Wie pan, taka rada. No i ktoś mi dał ręczny granat, taki niemiecki „tłuczek”. Ja nie mam pojęcia, może go znalazłem, gdzieś leżał, no i stałem się właścicielem tego granatu. To straszna broń, pan wie, jakie to były te „tłuczki”.
I, proszę pana, stoję tak, świt jest, stoję outside, taki chłopaczek do mnie podbiega, mówi: „Panie, panie – mówi – tu są Niemcy, chcą się poddać”. Ja mówię: „To idziemy”. No to on mnie prowadzi koło „Nordwache”, Polizeiwache Warschau Nord, róg Żelaznej i Chłodnej, to była komenda policji niemieckiej. Ona była oblężona przez Polaków, przez trzy dni i ostatniej nocy padła w końcu, bo się Niemcy przebili w kierunku getta. Tam przechodzimy, ten teren, gruz wszędzie leży. Musiała tam być straszna strzelanina, bo wszystko takim pyłem pokryte, świat zupełnie inaczej wygląda, nie ma ostrych konturów, tak jak z bajki. I on mnie, ten chłopaczek, prowadzi koło tego kina Faun, koło tej „Nordwache”, i mówi: „To tutaj. Niemcy chcą się poddać”. Ja stoję w bramie, tam się wysuwam, a tam na drugim końcu podwórza stoi, ja nie wiem ilu, może z dziesięciu, może ośmiu Niemców, żołnierzy i tak broń u nogi, stoją tak. Więc ja tak na nich patrzę, oni patrzą na mnie i teraz myślę sobie, co tu robić. Co tu robić? I jeden z nich oddziela się, ma na ramieniu jakąś [broń], wyglądało to jak karabin maszynowy. Podchodzi do mnie i wręcza mi ten [karabin], bęben [tam] był, wręcza i takie miał tam metalowe pudełko i to otwiera i tam jest amunicja, ten, wie pan, tape, [taśma]. Coś mi tam tłumaczy, a ja tego i tak nie rozumiem, wie pan, ale stoję, ale mam ten hełm na głowie. A, to! Bo zapomniałem powiedzieć. Bo ja znalazłem taki mały hełm, a ten chłopaczek, co do mnie podszedł, to miał taki wielki hełm, a ja znalazłem mały, to mi na głowie nie siedział dobrze. To w końcu chciałem zamienić z nim. On mówi, że nie. No to jak nie, to ja cię zabiorę. To siłą zmusiłem do zmiany i teraz on miał dobry i ja miałem dobry hełm, to my obaj w hełmach. Poza granatem to już miałem hełm niemiecki. I on dał mi, ten Niemiec, wrócił, proszę pana, a my dwaj w nogi, proszę pana. I teraz, co z tą armatą robić?
Tak, to bęben, rozumie pan – wielki bęben, tak, karabin maszynowy. No więc idziemy teraz do Haberbuscha. Myśmy poszli do Haberbuscha i tam (oczywiście to już dzień się zrobił) to pan sobie wyobraża, jakie wrażenie, co, ha, ha. Ja z taką armatą, w niemieckim hełmie. No i [poszedłem] do tego pomieszczenia, gdzie ten był...
Proszę pana, po pierwsze, to ja nie wiem, ale słyszałem, że to było tak, że tych Niemców zamknęli, nie tylko tych żołnierzy połapanych, ale wielu Niemców połapanych, Niemców i folksdojczy zamknęli w garażu. A potem, jak zaczęła się rzeź Woli, to powiedzieli, że major „Sosna”, dowódca batalionu, kazał ich rozstrzelać. Potem mówili, że ta żandarmeria nasza rozstrzelała, ale nie otworzyli drzwi, tylko przez te drzwi strzelali tam do nich, a potem oni się spalili, bo to się wszystko paliło potem, bo Niemcy rzucali bomby zapalające. Cały ten browar palił się, a to były takie garaże, to tam było przecież czuć tą oliwę, to tam, wie pan...
Tak, z ogromnym karabinem maszeruję, [widzę] podziw i zazdrość, i do tego, do „Lisa”. „Lis” tak spojrzał na to, wziął to, no i to dali do rusznikarza, żeby to ocenił. Potem się dowiedziałem, że to był amerykański thomson. Tak powiedzieli. U Niemców był, ale tak usłyszałem, że to był amerykański thomson, z bębnem wielkim. „Lis” wyszedł, wie pan, wyszedł, ja tak czekam, czekam, czekam w tej komendzie, nic się nie dzieje. No w końcu po jakimś czasie ten „Lis” wrócił. Wrócił i mówi tak: „A wy co tu sterczycie?”. No więc ja mówię tak: „A gdzie jest mój karabin maszynowy?”. On mówi: „Karabin maszynowy nie jest waszą własnością. Jest własnością Armii Krajowej i już jest na linii”. No i z jakimś innym oficerem wyszedł. A ja zdecydowałem, że ja nie opuszczam tego, zostałem tam. No bo tam jacyś przychodzą do mnie, mówią: „Co wy tu robicie?”. Ja mówię: „Czekam na porucznika »Lisa«”. Nie żebym tam czekał długi czas, może po jakiejś godzinie, może pół godziny „Lis” wrócił. Mówi tak: „Co? Wy tu jeszcze jesteście? Marsz do waszego oddziału!”. A ja mówię: „A mój karabin?”. W końcu ten „Lis” mówi: „To dostaniecie jakiś karabin”.
No tak. On mówi tak: „Nie zawracajcie mi głowy takimi duperelami. Marsz do waszego oddziału”. I na tym był koniec. I mówi: „Dostaniecie coś”. No to wie pan, poszedłem no i tam się… I mnie przydzielili do takiego porucznika „Tadzika”, podporucznika „Tadzika”. To była jego kompania.
Nie, nie dostałem. No i tu się zdarzyło, że… No więc to [było] czyste obrabowanie, ja tak uważałem. Obrabowanie z broni. No i gdzieś tam stoję, gdzieś nie w browarze, ale na zewnątrz i widzę taki oddział nienajgorzej uzbrojony, [właściwie] dobrze uzbrojony jak na Powstanie. Przechodzi [kolega], poznaję kolegę z gimnazjum Batorego, Edka Laudańskiego. No to co, on do mnie woła tak: „Cześć, cześć – mówi – co tu robisz?”. A ja mówię: „No właściwie to nic”. – „No to chodź z nami”. No to ja się przyłączyłem do tego oddziału. Przyłączyłem się do tego oddziału i to był oddział dowodzony przez sierżanta „Wiernego”. Pluton był tego „Kobusa”. No to wszyscy chętnie mnie przyjęli jako jeszcze jednego Powstańca. No i ten „Kobus” się krzywił, bo mówi: „Jak to, z ulicy kogoś przyjęli”. No ale tam większość [była za tym, aby mnie przyjąć].
No i potem żeśmy obstawili pozycje blisko ulicy Towarowej, gdzieś tam jak róg Grzybowskiej, już nie pamiętam dokładnie. No i moim zadaniem było operować butelkami. No więc tam to były butelki z benzyną, z pokostem, co się dało. No i te butelki tam poustawiałem. W ogóle sprawiłem bardzo dobre wrażenie, bo byłem taki... zorganizowałem dobrze, poustawiałem te butelki tak, żeby nie rozbiły się, bo jak czołg pojedzie stąd, to tam... No i tak to dzień przeleciał. No a potem… A oni byli tak strasznie pomęczeni, bo oni przez trzy dni walczyli. Ja tam gdzieś się odleżałem trochę, a oni walczyli przez trzy dni właśnie koło tej „Nordwache”. No więc oni się położyć spać, ja dostałem karabin. No i oni spali, a ja tam [czuwałem] przy oknie z karabinem. Ale z karabinu jeszcze nigdy w życiu nie strzeliłem. No ale potem jakiś alarm się zrobił, no bo czołgi jadą ulicą Towarową, mają skręcać w Grzybowską, to zaraz oni poderwali się. Oni wzięli karabin, a moja broń to butelki, rozumie pan. Ja tak kombinowałem, jak te butelki rzucać, bo to było tak, że czołgi przyjadą stamtąd, to ja prawą ręką to nie mogę rzucić. A znowu lewą ręką, no to ja nie jestem leworęczny, to jak [rzucać]. To są takie problemy w czasie wojny. Normalnie cywil o tym nie będzie myślał, jak tu rzucić i kiedy rzucać. No, ale potem te czołgi przejechały, wie pan, ja dostałem karabin, a oni poszli spać.
No i przyszła noc, taka piękna noc, tylko tych Niemców to nie wiadomo, gdzie oni są. Prawdopodobnie uciekają, takie wieści tam przychodzą, że tam Amerykanie ich pobili. No i takie mieliśmy nosze przy tej barykadzie i ktoś strzelił w nocy w tego, co spał na tych noszach. I [wiadomo], stąd, że w ogóle trochę nad nim jest dziura, wie pan, od kuli w tym [materiale]. I ten proszek, taki puder, go obsypał. No więc ktoś strzelił. No i – „gołębiarz”. No to będziemy szukali „gołębiarza”. No to będziemy szukali „gołębiarza”. No więc ja dostałem karabin i żeśmy się wybrali. Ale dokąd [iść]? Prawda, noc, nie wiadomo dokąd, kto strzelił, skąd strzelił. Wtedy żeśmy poszli do tego pierwszego domu. No i tam... Niby „gołębiarze” zawsze mieli być na strychach. Ale dlaczego nie mogli strzelać z parteru, co? A to tak zawsze uważali – „gołębiarze” są na strychach. Sprawdziliśmy strych, nikogo nie ma. Wróciliśmy do piwnicy. No i tam cała ludność w piwnicy siedzi. No więc się pytamy tego dozorcy, czy tu są jacyś folksdojcze, czy Niemcy, czy Ukraińcy. No mówi: „Nie ma. Wszyscy Polacy”. A więc ja mówię do niego: „Dobrze, a teraz tak, czy są tutaj jacyś ludzie, którzy w tym domu nie mieszkają?”. – „Ano jest kilka osób”. No to żeśmy… No to mówię: „Którzy?”. No tak, pierwsza jakaś para, matka i syn, może dwadzieścia lat. Więc pytam: „Dokumenty, kenkarty”. No kenkarty nie mają, zostawili w domu. Mówię tak: „No to dobra, kartki żywnościowe”. Też nie mają, bo w domu zostawili. A to wie pan, kartki żywnościowe Niemcy mieli inne niż Polacy. A tak, ja tak sobie myślę, Polak bez kenkarty w ogóle nie odważył się wyjść na ulicę, bo jakby go zatrzymali, to z miejsca do Oświęcimia by pojechał, bo tam się nie patyczkowali. Jakby go zbili, wie pan, i tego. To ja mówię: „Wy jesteście folksdojcze”. A tak mówią po polsku jakby się urodzili. A oni ani me, ani be. Tośmy wyłapali z pięć osób podejrzanych. Tam taki jeden był z nami „Kawka”, to chciał ich rozstrzeliwać. Myśmy się nie zgodzili, odprowadziliśmy ich do Haberbuscha. I to była noc.
Następnego dnia zrobiliśmy wypad na szpital, który był po drugiej stronie Towarowej. Do tego szpitala to ja byłem [skierowany], Edek i tam ktoś, i taki chłopaczek się zaraz przyłączył, Maniuś. Miał może ze dwanaście lat. No i ten szpital opuszczony przez Niemców był niesamowity, po drugiej stronie Towarowej już. No i myśmy tam penetrowali ten szpital. To ja, Edek i ten Maniuś. I ja tam znalazłem piękny mundur niemieckiej Luftwaffe, z takimi wypustkami, ale w kolorze pomarańczowym. No ja znalazłem ten piękny mundur niemieckiego lotnika, właściwie służby przeciwlotniczej, część Luftwaffe. Piękny taki, jak spod igły. No więc zrzuciłem te swoje łachy, włożyłem ten mundur i gdzie indziej idziemy w tym szpitalu, bo to był niemiecki wojskowy szpital, i sprawdzamy. Gdzieś tam znalazłem amunicję dziewięć milimetrów do parabellum. Tam niedużo tego było, może trzydzieści kul. I znalazłem też takie buty wojskowe niemieckie, ale takie, że w ogóle nieużywane, takie jakby świeżo z fabryki, takie beżowe. No i wobec tego wracamy, Edek, o, i ten „Barykada” był z nami, jeszcze jeden – „Barykada”, Stasiek Bugajski. Jak wychodzimy z tego szpitala, patrzę, a tam leżą Niemcy, proszę pana, tyraliera. To my wybiegamy, a tu zupełnie strach taki, widać, że Niemcy leżą, tego, i karabin maszynowy wycelowany. I tak, że zwalniam i nagle słyszę, ten Edek, kumpel z gimnazjum, krzyczy: „Kotlet”. Okazało się, że to byli Powstańcy. Ale już dostali niemieckie mundury, wszyscy w panterkach. To myśmy o tym nie wiedzieli jeszcze. A „Kotlet” to był Kotlewski z Sadyby, jego kolega, który dowodził tą grupą, żeby zdobyć ten szpital. No i tak. Więc ja miałem, na ten wypad dostałem, parabellum. Taki „Krypo” pożyczył mi, był w naszym oddziale. „Krypo” pożyczył mi parabellum, taki specjalny, szturmowy, z długą lufą, to zaraz oddałem to, no i teraz wszyscy wracamy, wie pan, z powrotem do Haberbuscha. A tu przechodzimy, tam stoi jakiś patrol i tam jest porucznik „Lis”. On tam coś na mnie [wskazał], a ja tam dalej pobiegłem. Potem widzę, że zatrzymał tam jakichś paru chłopaków z tego oddziału wypadowego. No i idziemy dalej, tam dwóch do mnie podchodzi i mówi tak: „No, już nie idziesz na naszą kwaterę, idziesz do browaru”. A ja mówię: „Dlaczego do browaru? Ja tam do nich nie należę”. I mówi: „»Lis« mówi, że należysz do jego oddziału”. Ja mówię: „Wygonił mnie z tego oddziału, ja tam nie należę wcale”. Ale musiałem pójść. Na wszelki wypadek, że mnie znów obrabują, to dałem do przetrzymania mój hełm i oddałem im tą amunicję. I znowu mam teraz rozróbkę z tym „Lisem”. Bo „Lis” mnie strasznie objechał za to, że w ogóle poszedłem do innego oddziału. Ja tam się stawiałem i w końcu mnie przydzielił do oddziału i powiedział, że dostanę broń. Dostałem karabin.
Następnego dnia wystawili mnie na ulicy Towarowej z tym karabinem. No, to długie dzieje. Krótko mówiąc, że rano wystawili i już z daleka było słychać, tak jakoś o godzinie siódmej rano, taką strzelaninę, taka artyleryjska, więcej z daleka, z daleka. A to już uderzyli Niemcy na Warszawę. I potem jak przyszło już południe, to już ludzie, cywile uciekali. Mówią, że zabijają każdego. I ci ludzie uciekali na wschód, ale niedużo. No i potem myśmy uciekli, ktoś przyszedł i zdjął te nasze posterunki. Myśmy zajęli pozycje w takich domach przy Chłodnej koło Kiercelaka. No i tam nas Niemcy już „wymacali”, wie pan, bo tych dwóch takich „cwaniaków” siedziało w jednym pokoju i wysuwali na kapelusz na patyku – kapelusz na patyku. Potem jak tą „Mrówkę…” pisałem, to mi się przypomniało, takie książki czytałem z tego czasu, jak Rzeczpospolita upadała i tam właśnie coś tam wysuwali żołnierze, żeby ci wrogowie wyprztykali się z amunicji. To ci robili. A tu jak czołg wyrżnął, to we framugę, tutaj. Strasznie nas obsypało. Myśmy nie wiedzieli, skąd nas tak wymacali. Bo ci dwaj idioci w pokoju przedtem wysuwali ten kapelusz, wie pan. I potem myśmy uciekli, bo jak usłyszałem niemiecką komendę Verbindung links, to mnie włosy dęba stają, nie wiem, gdzie ci Niemcy są. Pan wie, co znaczy: Verbindung links, łączność na lewo. Oni się tak posuwali i od lewej strony mieli oddziały „Radosława”, wie pan, to dlatego. Verbindung links. Pierwszy raz usłyszałem tą mowę niemiecką, to my w nogi żeśmy uciekli do ulicy Wroniej. No i tam zbiegowisko, cywile tam przyglądają się, bo widać, że pali się ta Wola, niesamowity dym tam wznosi się. Ta ściana dymu tak się posuwa. Ale Niemców nie widać w ogóle, bo oni oczywiście [są] od tyłu, podpalają wszystko.
No i wtedy proszę pana ja tam stanąłem, taka barykada, no i tłum ludzi naokoło mnie. Ja jedyny z karabinem. A oni Niemców widzą wszędzie. Mówi: „Tak, tam Niemiec się pokazał. Tam Niemiec”. Ci cywile, wie pan. A co ja mam tutaj zrobić? Potem mówią tak: „Widzi pan to okno tam? – taka była szczytowa ściana gdzieś tam jakieś sto metrów. – Tam szkop pokazał się! O, o”. Więc ja już celuję tam, ale nigdy w życiu nie strzeliłem. I wie pan, jak to mówią, że jak człowieka kopnie, to mu może zęby powybijać. A nigdy z karabinu jeszcze nie strzeliłem. Mówią, to trzeba docisnąć tak mocno, bo jak tak luźno, to łupnie pana. No więc dociskam mocno, ale to wtedy, to mi ta muszka i to idzie tam, [przesuwa się]. I w to okno celuję, nikogo nie widzę, ale w końcu strzeliłem. No, strzeliłem, mówią: „Dobrze, dobrze. Pan trafił zaraz w framugę. Szkop się schował”. No i tak wyjmuję, tego... nie mogę wyjąć zamka. Zamek się zepsuł i nie można tej łuski wyciągnąć. No i tam jacyś inni, ci specjaliści, co tam już byli na wojnie, starsi ode mnie, mówią: „Pokaż pan. Nie... – mówi. Ten pazur wyciągłem, taki jest, urwał się. Strzeliłem raz i już karabin zepsuty. Mówią tak: „Idź pan do rusznikarza, to – mówi – wyreperuje w try miga”. No więc poszedłem do browaru Haberbuscha.
Nie. Wie pan, bo mętlik był jakiś taki straszny. Później miałem kontakt i dużo, wie pan, ale wtedy to wszystko było w rozsypce. Bo niby „Lis” mnie przeznaczył do tego podporucznika, ja panu mówiłem, „Tadzika”. No więc niby w tym sensie, że ja już byłem w obrębie tej kompanii. No więc ja poszedłem do tego rusznikarza i tam jakiś karabin maszynowy reperowali, i tam [mówią] „Pewnie się złamało coś”. No i tak próbowali strzelić, to „prr” w tą piwnicę. No i ten rusznikarz mówi tym Powstańcom: „Ja tu dorobiłem ten, z iglicy tego, ale – mówi – to pewnie długo nie wytrzyma” No ja mu pokazałem ten swój. On spojrzał na to i mówi tak: „Do dupy, nie da rady”. I w dalszym ciągu reperował ten, ten. A ja tam ciągle stoję. No wiec w końcu jak już skończył z tym karabinem maszynowym, to mówi tak: „Mógłbym dorobić iglicę z żeliwa, ale też by się pewnie złamała po pierwszym strzale. To do dupy”. I wziął ten drut, wie pan, i wybił mi tą łuskę. I karabin miałem, mogłem strzelać. Ale o to chodziło, że po każdym strzale musiałem wybić tą łuskę, wie pan. Więc musiałem mieć taki drut, wie pan, ale długi. I to tak jak za dawnych napoleońskich czasów.
Jak muszkiet, tak. To straszna robota. I teraz tak, najpierw miałem tylko takie druty jak każdy żołnierza ma, a to trzeba mieć dużo dłuższe, trzy razy dłuższe. I musiałem ustawić karabin tak, wie pan, pionowo i włożyć ten drut i upuścić, wie pan, wyjąć zamek wpierw. I jak ten drut leci i uderzy tą łuskę, ta ja mogłem wystukać na zewnątrz. To tak żeby strzelić, to musiałem najpierw wyczyścić tą łuskę, to musiałem ustawić karabin, wyjąć zamek, upuścić ten drut, wie pan, pionowo, tak żeby nie podrapał też tej lufy od ośrodka. I tak równo – bum – kilka razy, aż w końcu uderzę dobrze w środek i ta łuska wypadnie. No ale wyżebrałem od innych żołnierzy dwa większe druty. To skręciłem, to teraz mogłem już tylko raz tylko [upuścić] i wybić to.
I zaraz mnie wzięli do domu nocą, na rogu Wroniej. I tam siedziałem (dłużej już nie chcę opisywać), a potem ktoś przybiegł i wzięli mnie do domu na rogu Wroniej i Chłodnej. I to noc, a tu atakuje niemiecka piechota z dwoma czołgami. A to noc, wie pan. I walą w barykadę, kurzawa się podnosi, księżyc świeci, domy się palą. Ja tu jestem tylko jeden, chyba tylko jeden byłem z karabinem. To jak tylko robiłem tak, [wystukując łuskę], to mnie nazywali muszkieter, a w ogóle nie znamy się, bo myśmy się nigdy nie widzieli. Noc, wie pan. Tam nas było pięciu czy sześciu w tym domu. Muszkieter to, muszkieter tamto. No i potem Niemcy podchodzili. Potem oni widzieli trzech zabitych Niemców. Ja tam nie byłem pewien, proszę pana, ale coś tam się paliło. Nie wiem, czy szmaty, czy człowiek się palił, bo się domy paliły po drugiej stronie. Więc ja sobie myślę, pobiegnę, wezwę pomoc, bo nas sześciu, parę rewolwerów, a tu czołgi jadą. A taki jeden był facet, nazywał się „Mały”, a był taki dryblas. I ten „Mały” tak przejął to dowództwo. I mówi tak: „Jak te czołgi podjeżdżają, to my krzyczymy: „Urra”. Nie hura, ale urra, tak jak Rosjanie. To my krzyczymy: „Urra, urra!”. I te czołgi, wie pan, w tył. No to nas to strasznie ubawiło. Potem trochę ucichło i znowu te czołgi jadą i walą. A kula jak się ślizga po ścianie, wzdłuż, to taki zgrzyt ma charakterystyczny. To my znowu: „Urra”, proszę pana. No to czołgi się cofnęły. Potem znowu czołgi podjeżdżają, wie pan, bo to w ogóle ciemno, dym, wie pan z tego. To my krzyczymy: „Urra!”. A tu czołg jak nam dołożył, wie pan, na szczęście nie we framugę, bo by nas poszarpało wszystkich, tylko obok framugi. A to stąd wiem, że potem, jak po Powstaniu już szedłem, Niemcy mnie prowadzili Chłodną, to widziałem, gdzie jaki pocisk uderzył. Uderzył tuż, wie pan, na samym brzegu. Tam nas obsypało tym prochem, tym, tamtym, wie pan. No to rzeczywiście sytuacja niedobra jest, a widać było piechotę, jak szła po drugiej stronie. Oni szli, myśmy do nich strzelali, a Niemcy nic, tylko przemykali się. To ja wybiegam, żeby przynieść jakąś pomoc od Haberbuscha, bo tam pełno tego wojska, a tu nikogo nie ma. Sześciu ludzi, mało broni. Więc wybiegam róg Krochmalnej i Wroniej, a tam stoi cała kompania porucznika „Klima”. No więc ja do niego podchodzę, melduje się i mówię, że tam jest nasz sześciu, że atakuje piechota z czołgami, a mnie się karabin zepsuł, ja nie mogę go używać”. A ten się zwraca do Powstańca, który stał obok niego, i mówi tak: „Podchorąży »Sław«, dajcie mu swój karabin”. To on mi daje swój karabin, a ja jemu daję mój karabin. I ten coś tam jeszcze... A ten „Klim” mówi do mnie tak: „Jaki jest wasz stopień?”. A ja mówię: „Starszy strzelec”. On mówi: „Jesteście kapralem”. Tak dostałem kaprala. To ja biegnę z powrotem, a tu już Niemcy wleźli pod naszą brama, tylko zamknięta, wie pan. To my w nogi, no, my w nogi. To my proszę pana w nogi, no i tego… My w nogi. I potem nikt nas nie pochwalił, nikt nas nie zganił...
Mauser.
Tak, sprawny. A ten, co ja zepsułem, wie pan, to mi ktoś potem powiedział, teraz niedawno, że prawdopodobnie dali mi już zepsuty, wie pan. Że dali mi zepsuty.
Tak, myśmy się wycofali, a Niemcy dalej nie przeszli, wie pan. Już tam stali aż do rana. O tym wiem z książek. No i potem jakiś oficer nieznany mi przeprowadził mnie przez jakieś jedno podwórze, potem drugie podwórze i ulica Chłodna. I on powiedział tak, że jeżeli tam ktoś będzie szedł, to strzelić i dać znać, że od Chłodnej idą Niemcy. To noc, wie pan... I przydzielił mi łącznika. Ten łącznik starszy był ode mnie. Ten łącznik był bardzo niezadowolony z tego, że w ogóle tam jest. No i ja jestem jego dowódcą, tak, pierwszy raz. No więc ja takie miałem wyczucie, że on chętnie by prysnął. A spać mi się chciało, taka cisza, wie pan – ani strzału, ani nic, jakby nie było wojny. Absolutna cisza. I ta cisza to usypia, tak. Stoję tak i chwieję się i te oczy zamykam. Strasznie wyczerpany człowiek. No więc ja w końcu mu taki układam plan. Ja mówię tak. On miał granat, ten [łącznik] miał granat. Ja mówię, żeby on stanął tam z przodu, jak będzie przejście z naszego podwórka i jakby tam ktoś szedł, to ma rzucić granat, a ja strzelę i obydwaj uciekamy. No to on się mnie nie posłuchał (śmiech). No to ja mu tam... I tak czuję, że on pryśnie, wie pan. To ja mu tam zapowiedziałem, dałem do zrozumienia wyraźnie, że jak on będzie pryskał, to ja strzelę. Od tego czasu się do mnie ani słowem nie odezwał w ogóle. I tak czekamy, czekamy, ta noc straszna, bo człowiek zasypia, wie pan, potem traci przytomność, chwieje się. I w końcu się robi się tak szaro trochę i sobie myślę: „Cholera, nikt nie przyszedł do nas sprawdzić”. A to już pół nocy, tak. Więc ja mówię do tego mojego łącznika: „Coś mi się wydaje, że może oni już zwiali”. A on też tak uważa. Tośmy wyszli na ulicę Krochmalną z tego podwórza i tak patrzę, cisza. Nie ma ani Polaków, nic nie wiadomo, co się dzieje. To ja myślę, to musimy zwiewać. Bo Niemcy idą od zachodu. Ale gdzie jest wschód? Ale patrzę, tam się niebo robi takie już czerwone, różowe, no to tam wschód. No to my Krochmalną na wschód. No i żeśmy doszli do jakiegoś miejsca i jakieś było dowództwo jakiegoś większego oddziału i major taki. Żołnierzy żadnych nie widać, ale za to jest sporo mundurów niemieckich z biało-czerwonymi opaskami, że rzucili i uciekli, wie pan. I tak patrzę, gdzie ten łącznik, a on już prysnął, wie pan, gdzieś. Nie ma śladu. No więc ja do tego majora podchodzę i mówię: „Panie majorze, kapral »Krok«. Czy pan major wie, gdzie jest Batalion »Chrobry«?”. A on do mnie tak mówi: „To ty zdezerterowałeś”. A ja mówię tak: „Nie, to mój batalion zdezerterował”. To ten major się pyta: „Czy chcesz walczyć?”. To ja odpowiadam: „Do tej pory nic innego nie robiłem”. Taka rozmowa, naprawdę... Nie wiem, skąd mi to [się wzięło, może] ten karabin dodał mi takiej otuchy. To on mówi: „Ile masz amunicji do karabinu?”. A ja od razu skłamałem, wie pan, powiedziałem tylko połowę tego, co mam. No to wyciąga takie pudło i w tym pudle amunicja do karabinu, żebym sobie wziął. No to ja, wie pan, tego, wziąłem, ale wstyd mi było wziąć jeszcze więcej, bo widzę – ten biedny major, wszyscy mu uciekli, nie ma wojska. I on mówi: „To chcesz mi służyć?”. – „Tak” – mówię, no bo co... No więc zostałem przyjęty przez tego majora do jego oddziału, którego nie ma zresztą. Teraz tak… No, więc ten major wychodzi z tego pomieszczenia, ja też wychodzę. Coraz widniej, tu patrzę, a tu jakiś oddział idzie. Patrzę, kto tam jest, wie pan. A tu jest Edek, proszę pana, cały ten oddział. Kuba Rusinowicz, potem jest ten Edek, potem „Barykada” i ci, którzy wydali mnie „Lisowi”. I wszyscy machają na mnie: „Chodź, chodź”. To ja biegiem dołączam do nich. I żeśmy się cofali, wie pan, na Stare Miasto. Przyszliśmy na Stare Miasto.
Ja myślę, że to było piąty... to musiał być szósty albo siódmy rano, wie pan.
To był sierpień, to musi być szósty albo siódmy rano, tak. Bo Niemcy tego dnia przebili się do placu Saskiego, gdzie Niemcy [też] byli. Tam była komenda niemiecka otoczona. Oni się przebili wzdłuż Chłodnej, Chłodną się przebili. To była ta grupa Dirlewangera. No i tam zostawili jakieś oddziały. Tam było niemieckiego dowództwo i tam ten generał też odcięty. Jego Hitler przysłał w ostatniej chwili. No a potem Polacy znowu zajęli Chłodną, bo tam Niemców tam nie było, ale potem Niemcy następnego dnia, tak jak czytałem, wie pan... A myśmy się cofnęli na Stare Miasto i [dotarliśmy] do ogrodu Krasińskich. Ja tam niektóre wypuściłem… Przedtem nas też cofnęli, wie pan, do tego do Arsenału. Potem nas wycofali z powrotem, dzień przedtem. Niesamowity mętlik.
Tak.
No więc dotarliśmy do ogrodu Krasińskich. No i tam się położyłem, zasnąłem, to było rano. No i… A to, wie pan, tak daleko od tej wojny, gdzieś z Woli takie głosy dochodziły, takie zamazane. A to szum tych liści, wie pan, tego... Położyłem się i zasnąłem. Spałem cały dzień. A w międzyczasie samoloty niemieckie rzucały bomby, te heinkle, zdaje się, na Stare Miasto. No więc tam… No ale oni mnie tam nie obudzili. Jak się obudziłem, to było blisko wieczora. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Ta wojna, to wszystko pali się, a tu drzewa, tego, lasy jakieś. No i tam zaczynają żartować, wołać: „No, »Krok« się obudził, to zbiórka [niezrozumiałe] i maszerujemy dalej”. Śmiali ze mnie, bo mnie nie obudzili, bo uważali, że ja jestem człowiekiem o żelaznych nerwach, bo te bomby spadały, a ja spałem i spałem. No i tak się zaczęło ze Starym Miastem.
Nie, to była ta, sama [kompania]. Batalion „Chrobry” się wycofał, tak. Ja panu nie mówiłem szczegółów, jak żeśmy się cofali Chłodną. Bo tam poznałem tego dowódcę Batalionu „Chrobry”, major „Sosna”, potem szef sztabu „Kamień”, kapitan „Kamień”. Ja to myślałem, że w ogóle to zdrada jest, że musimy iść do Rosjan. Bo to już Powstanie się kończy, tak jak w trzydziestym dziewiątym roku. Ja myślałem, że to już koniec Powstania, tak. A to był dopiero miły początek.
To było tak, że w parku nam przydzielili kwatery w szkole. To były dwa budynki szkoły. I przez pierwsze parę dni to był spokój, bo Niemcy się potykali z oddziałami „Radosława” na Woli. Tu Niemcy byli zajęci. Tylko tutaj odcięli nas od Śródmieścia, ale mieliśmy spokój. [Wtedy] Stare Miasto to była oaza spokoju. Oddziały maszerują ze śpiewem „Żołnierz drogą maszerował”, to mnie się niedobrze robiło. Ja myślę, że to jakaś głupia piosenka, nie lubiłem tej melodii. A tu „Żołnierz drogą maszerował, nad serduszkiem się użalił” i tak w kółko. I te oddziały niedozbrojone zupełnie. Myśmy przy nich wyglądali jak żelazna gwardia. No i potem zatrzymaliśmy się w budynku szkoły. Potem była wyprawa na Stawki, to dostaliśmy panterki. Tam oczywiście wódkę też się szmuglowało, koniak francuski, bo to z niemieckich składów. No i…
Proszę pana, po pierwsze, chcieli nas musztrować. No więc musztra, w prawo, w lewo. Spisywali pseudonimy, kogo powiadomić w razie śmierci. Potem tam... musztra, wie pan, potem porządki jakieś. Potem trzeba było butelki, jakieś tam puszki gdzieś schować, bo leżały tak i zdradzały naszą obecność. Ale myśmy się wymykali, bo Edek miał narzeczoną w tej żandarmerii, Hankę. No to żeśmy się wymykali do żandarmerii „Barrego”, na Długiej, zaraz przy kościele garnizonowym. Tam była komenda. No i tam była ta jego narzeczona, Hanka, była jej siostra młodsza i jakieś takie nastolatki, ładne dziewczynki już, i myśmy tam ciągle tam przesiadywali, kiedy się dało. A w ogóle nie pozwolili nam wychodzić z ogrodu Krasińskich, ale żeśmy znaleźli przejście. Takie miejscowe dziewczyny nam powiedziały, [że] takie są budynki, potem jest ogromny pasaż Simonsa. Jak tam się wejdzie, tam tyle tych okien i drzwi, można naokoło Długą i z powrotem. No więc to było…
Proszę?
Raz mieliśmy, tak. Msza, tak, wie pan. Mam fotografię z tego. Potem ksiądz nam dawał te absolutio in articulo mortis. Mam te zdjęcia, mogę nawet panu pokazać z tych książek.
Oczywiście ja się burzyłem wewnątrz, bo uważałem, że musimy uciekać z Warszawy, a tutaj mi dają absolutio in articulo mortis. Ja chciałem, żeby się do Rosjan dołączyć.
No i proszę pana jednego dnia nas poderwali... Takie lekkie życie chyba było ze trzy dni. Lekkie życie, obijanie się, u tych dziewczyny żeśmy gadali. No i potem jednego dnia nas poderwali rano, mówią tak, że wszystkie plecaki zostawić tam na schodach tej szkoły. I coś tak to wyglądało niewyraźnie. I od razu marsz. Żeśmy się po drodze dowiedzieli, że będziemy odbijać Stawki. Ja sobie myślę, to się… I to tak szybko wszystko szło, szliśmy wzdłuż muru getta, a potem do jakiegoś budynku, [gdzie] się zatrzymaliśmy. (Mówili, że to ulica Rybaki, ale to nie była Rybaki). No i tak, pełno Powstańców na podwórzu i nikt nie miał prawa wychodzić na zewnątrz. Oficerowie po drodze nas spotykali i jeszcze poganiali, żeby prędzej iść. [Był tam] sierżant „Wierny”. Myśmy siedzieli w takiej bramie, jak się wchodzi do domu, w podwórze. W pewnym momencie błysnęło przy wejściu do bramy i kto dostał? Ten „Wierny” dostał, sierżant. Tu [w ramię] go wyrżnęły odłamki. Ale nas tam siedziało może piętnastu – nikomu się nic nie stało. No więc „Kobus”, ten plutonowy podchorąży, przejął dowództwo. A drugi granatnik wpadł na podwórze, gdzie było pełno Powstańców, ale nie wybuchł. Niemcy tak precyzyjnie celowali tymi granatnikami, to myśmy się przekonali, to straszna broń. W każdą dziurę mogli wsadzić, tak wycelowali.
Tak. Strzelali, tak wrzucali po prostu do lufy i to można było nastawić, jak się chciało. [Pocisk] tak leciał, leciał i tak spadał. Dawało to straszne odłamki. Nie miało siły przebicia, ale odłamki straszne.
Potem przyszedł ten... ktoś przyszedł i mieliśmy wyjść i biegiem, biegiem przez remizę tramwajową. I potem jakiś zjazd w dół, ogródki działkowe. A tam taka strzelanina, że w ogóle czuło się na twarzy, wie pan. Jakby [strzelano] z setki armat, broni, powietrze tak wibrowało, to się tak czasem czuje. Ja byłem w takim strachu, a dostałem jeszcze granat „sidolówkę”. Wie pan, co to była „sidolówka”? […] No i potem żeśmy zbiegali w dół. Zbiegali w dół, w te ogródki działkowe. Pierwszy raz byłem w takiej rzeczywiście bitwie. A tam stali z boku oficerowie i tam któryś krzyknął na mnie: „Ten w okularach, nie bać się!”. (śmiech) [niezrozumiałe] Ja to mówiłem temu „Kobuzowi” później po Powstaniu, że nas tam popędzali krzykiem ci oficerowie, [którzy] z boku stali. On mówi: „Nie, nie popędzali, tylko wskazywali kierunek uderzenia”. Wpadliśmy w te ogródki działkowe. No jak tam [się] wpadło, to nic nie widać, w ogóle zielono tam, bo to już był sierpień. Tam [rosły] drzewa owocowe jakieś, pomidory, słoneczniki. No i my tak w tym się czołgamy. Tak czołgamy się i straszna strzelanina. No ale mieliśmy odbijać te Stawki, tak. No i proszę pana, pamiętam, że jeden, tam takie jabłka były, on sobie wziął karabin i uderzył to jabłko. Jak uderzył to jabłko, to zaraz jeszcze parę jabłek spadło. [Niemcy] strzelili, zauważyli. Już strzelili pewnie z karabinu maszynowego. A Edek mi mówił potem, że jak się czołgali (ja nie widziałem tego), to przy pomidorach były takie wysokie tyczki, to całe te tyczki wyskakiwały z ziemi. Ale nas w ogóle nie widzieli, bo myśmy mieli te kamuflaże, to nawet żeby coś zobaczyli, to by nie poznali. No i w końcu kończą się te ogródki działkowe i tak patrzę, a taka dolinka jest, jakaś taka siatka przecięta i widać te budynki. Trzy budynki tam stoją. To już były te budynki stacyjne. No i teraz trzeba biec przez otwartą przestrzeń. I pierwszy się poderwał dowódca tego plutonu „Kobuz”. Poderwał się, przebiegł kawałek i nie padł. No to myśmy się poderwali też i za nim, wie pan. I myśmy wpadli na tory kolejowe. No i tam na torach już Niemców nie było, ale żeśmy złapali dwie armaty. Jedna armata to była dwudziestomilimetrówka. I przed tą armatą to była taka górka [wysoka na kilkadziesiąt centymetrów, może metr] wystrzelonych łusek. Takie piękne łuski, takie złocistopomarańczowe, takie długie mniej więcej. To ja sobie wziąłem jedną na pamiątkę, włożyłem w kieszeń, tę łuskę. No i… A drugą armatę to gdzieś tam indziej nasi wzięli. I to była, zdaje się, pięćdziesiąt milimetrów. Ale ta armatka nie miała zamka, bo Niemcy wzięli zamek w ostatniej chwili, jak uciekali. Zamek wzięli. A inna armata miała zamek, ale o to chodziło, że zamek zaciął się, rozumie pan. No więc tą odprowadzili, okazało się, że Niemcy nie wyjęli zamka z tej drugiej armaty, bo się zaciął, jak uciekali, nie mogli wyjąć. Ale potem tam nasi pracowali nad tym i uruchomili tą armatę i potem strzelała do Niemców koło Arsenału i to jeszcze jak. No więc wzięliśmy dwie armaty. No tamta była do niczego, ta dwudziestomilimetrówka. No i tam już jednego [Niemcy] zastrzelili, jak pierwsi [Powstańcy] wpadli na te tory. Pseudo miał „Orzech”. Dostał kulą w głowę. To go wynieśli, ale już go nie widziałem, jak go nieśli dalej. No i przyszedł ten dowódca, szef sztabu batalionu, kapitan „Kamień”. A ten „Kamień” miał już najgorszą opinię, już wtedy. No, więc tak. Zobaczył mnie i powiedział, [że] tu mam stać, przed tymi ogródkami. Bo tam była taka dolinka. Tu mam stać. No to tam stoję, wie pan. Stoję i po jakimś czasie słyszę, pociąg jedzie: puf, puf, puf. Pociąg jedzie. Sobie myślę, co to za pociąg może tutaj robić? Pomylił się, Niemcy puścili pociąg. A to taka pancerka jechała. To jak się zorientowałem, że to pancerka, to zlazłem i w krzaki.
Tak, to obok Stawki, to była bocznica dworca. No to ja zlazłem. A ten pociąg tak podjechał i potem cofał się i [słychać] puf, puf, puf. Później gdzieś odjechał. To przyszedł „Kamień”, mówi tak: „Tu ma być chłop. Ja postawiłem chłopa. Gdzie on jest?”. [czyli] mnie. No to ja nic. No to on [wybrał] innego Powstańca, że stał na widoku po prostu. No więc tego innego postawił tam i odszedł. Jak odszedł „Kamień”, to ten też [schował się] w krzaki, bo to stoi tak, że widać go ze wszystkich stron. No i tak to było. No i potem wróciliśmy. Wzięliśmy tą armatę. I potem mnie się pytali, czy ja chcę być przy tej armacie. Ja nie chcę, ja chce być z karabinem. No i to był początek [najtrudniejszego okresu] – koniec wakacji, tak, ten atak na Stawki.
Proszę pana, wspaniałe wyżywienie, bo ogromne składy, ogromne składy żywności były na Stawkach. Konserwy wszystkie, różne, konserwy mięsne, takie. No więc z czasem się pogarszało. Bo te konserwy [skończyły się]. Potem mieliśmy wódki, no to jeszcze [francuskie]. No to już uważali, żeby się żołnierze nie upijali. To żeśmy koniaku nabrali, mieliśmy sporo, tak.
No, [na początku] został jakiś podchorąży szefem tego działa, ale on był lekko ranny i potem gdzieś zniknął. [Niezrozumiałe] dowództwo to był ten Schabowicz, kapral „Jur”, i on tym dowodził. Tam było ich co prawda cała grupa, bo to nie tylko... Tam był ciągnik, a ten ciągnik się zepsuł, to potem tą armatę musieli ciągać. Ona stała między Pasażem Simonsa a Arsenałem. Tam strzelali niemieckiej piechocie prosto w oczy. I strzelali w czołgi, jak potem [jechały] czołgi, to oni uciekali, potem tą armatę przyciągali tu znowu. Te walki o Arsenał i ta armata…
Oj, tak. To potem, na Arsenał to jak żeśmy tam ustrzelili sześciu Niemców, jak atakowali wyjście na naszą stronę, a to głównie [niezrozumiałe] siedział i z armaty ostrzeliwał. Ja też strzeliłem, jak wybiegli, ale nie miałem dowodu, że trafiłem nikogo. Jak włożyłem następną kulę, patrzę, a tam sześciu już leży. To z tą armatą, tak. Ta armata była czynna, a potem tą armatę Niemcy rozbili, bo [Powstańcy] nie mogli już wycofać się od Arsenału, więc ciągnęli do Pasażu, już [Niemcy] byli po drugiej stronie Długiej, to zastrzelili tych, co armatę pchali, a potem czołg przyjechał i w tą armatę strzelił i tak wycelował, że w samą lufę, że tak ją rozdziawiło. Tak, tak wyglądało.
Ja byłem w środku.
Pan mówi o tym bombardowaniu czy pan mówi w ogóle o całej historii Pasażu?
Bo to było tak, że byliśmy w szkole i jednej nocy budzę się wśród straszliwego wstrząsu, wszystko się sypie. Wszyscy zbiegamy w dół. Tu się okazało, że nocą salwa z tego Nebelwerfer, z tej „krowy”, wyrżnęła w budynek szkoły, ale nie ten, gdzie my byliśmy, bo był drugi obok. To myśmy myśleli, że się Niemcom pomyliły te dwa budynki, że celowali w nas. Dopiero się dowiedziałem po wojnie, że w drugim budynku to był generał „Bór” Komorowski. Więc wywiad niemiecki wiedział, gdzie on był. To [było] już na początku tych walk o Stare Miasto, to musiał być jakiś trzynasty czy dwunasty, to musieli te „krowy”, „szafy” za dnia musieli wycelować dobrze, bo wiedzieli, że „Bór” tam jest, poczekali na noc, pewnie myśleli, że sobie dowódca wypoczywa gdzieś tam na górnym piętrze i cała salwa poszła w ten budynek. Potem się „Bór” przeniósł gdzie indziej, bo tam się nikomu nic nie stało, bo oni byli, zdaje się, w piwnicy czy coś. Zerwało tą górę, to myśmy się potem już przenieśli do Pasażu Simonsa. To było siedem pięter, żelbeton. Był zaraz obok Arsenału. Pan wie, obok Arsenału.
Pasaż?
Nie, Pasaż Simonsa był na Nalewki 2a. To było na rogu, obok Arsenału.
No, plac Bankowy to trochę dalej, a tu Pasaż był... no jak Pasaż po jednej stronie miał ogród Krasińskich, a po drugiej były Nalewki.
Proszę?
Proszę pana, to był cały batalion. Z tym że oczywiście myśmy… To było nasze legowisko i wszystkich kompanii, no a tak to nas brali na różne wypady, cały czas. Tak że myśmy tam przychodzili tylko po to, żeby się wyspać. Ale po upadku Arsenału to już Pasaż Simonsa znalazł się w pierwszej linii frontu. Wtedy mieliśmy Niemców z trzech stron. Od Arsenału, potem z boku taki był placyk i stał wypalony budynek, to tam Niemcy byli, a z drugiej strony zajęli te domy na Nalewkach. Tak że właściwie prawie z trzech stron mieliśmy Niemców. No i wtedy w nas walili jak w bęben. Bo to czołgi podjeżdżały, te działa szturmowe, potem piechota się wdarła kilka razy do Pasażu, niemiecka piechota. A taka ciekawostka: naprzeciwko nas mieliśmy... żeśmy się dowiedzieli, bo tam jeńców połapali, że była szkoła oficerska SS z Poznania. Mam nazwę, ale zapominam. I to w tej szkole oficerskiej wysłali jedną kompanię studentów szkoły oficerskiej z Poznania do Powstania. Tak się złożyło, że oni byli naprzeciwko nas. I teraz tak, jak z Polski Ludowej wymknąłem się i potem Amerykanie oczywiście podejrzewali jak wszystkich, że wysłany może przez sowiecki wywiad. No więc mnie i moją byłą żonę to nas przenieśli, Amerykanie do takiego miejsca pod Norymbergię, pod Norymbergą. I to był ten CIC Counter Intelligence Corps. To nie było CIA, CIC to była army. No i tam piękny basenik...
Tak. No i tam taki bardzo przyjemny budynek, tam oczywiście każdy miał pokoje, basen, to ci Amerykanie się tam pluskają i ci podopieczni. A i ci podopieczni to wszyscy byli ze Europy Wschodniej, jakiś z Węgier, gdzieś pouciekali z Rumuni i tam tego. No i tam był jeden Czech i to w moim wieku. No ale ten Czech mówił płynnie po niemiecku. A moja była żona była Ślązaczka i była dwujęzyczna. Jak mówiła po niemiecku, to ją brali za Niemkę. No i tak się zgadało z nim, ten Czech. I się okazuje, że ten Czech to był nie Czech, który mówił po niemiecku, tylko Niemiec, który mówił po czesku. A to stąd, że on był złapany do niewoli w Czechach, w ostatnich dniach wojny. I dali mu trzynaście lat więzienia Czesi, to przesiedział dwanaście lat w więzieniu czeskim i tak się nauczył języka i…
No, więc było stałe ostrzeliwanie. Jak myśmy leżeli na jakiejś sali, gdzie maszyny stały, obrabiarki były jakieś tam inne, tokarki i tak dalej, no to było tak, myśmy mieli materace i spali na materacach. Dowódca kompanii porucznik „Lis” już miał nogę przestrzeloną, na Woli przestrzelili mu nogę. Potem była następna sala, gdzie nie było maszyn, a w tej następnej sali, tak jak tu mam ścianę, to stały nasze pierwsze posterunki, bo zaraz obok byli Niemcy. Pan sobie nie wyobraża, jakie były warunki wypoczynku. Człowiek spał, miał karabin między nogami, na tych materacach, uplasował się za maszyną, żeby jak rzucą granaty, żeby odłamki nie uderzyły. No więc ten Pasaż to było tak: jak czołg podjeżdżał albo działo szturmowe, to myśmy się wszyscy kładli za maszynami, za osłonę, [tam stały] tokarki jakieś. A ja za późno tam poszedłem do Pasażu, to miałem swój materac na końcu, najbliżej tych Niemców. No i to tak było – to był wypoczynek. A jak czołg odjechał, to ktokolwiek nie był na służbie, to się kładł znowu, a co jakiś czas grali w karty jeszcze. Książki czytali! Żeby pan widział, ilu tam czytelników książek było. To jest zdumiewające. Ja, pamiętam, też czytałem.
Dochodziły, tak.
No to było tak, że był taki „Biuletyn”, potem był „Żołnierz Starego Miasta”, potem jakieś „Biuletyn”. Syndykaliści mieli swoje pismo na Starym Mieście, to mieliśmy taką prasę, do Arsenału nam przynosili. Szli do Arsenału, przynosili nam jedzenie. To nasze dziewczyny zwykle, a potem takie łączniczki albo chłopaki to przynosili prasę jeszcze tam do Arsenału. A jak myśmy tam ustrzelili tych sześciu Niemców, to zaraz się rozeszło. To tam zaraz mieliśmy korespondentów. Ja to najbardziej lubiłem tych syndykalistów, bo ja się uważałem za anarchistę, to mi się wydawało, że to pokrewne, tak.
No walki, z tym że piechota w ostatnich kilku dniach nas nie atakowała. Bo oni się wdarli kilka razy. Raz się wdarli tak z boku, że postrzelali tych rannych, co leżeli w piwnicy, przez okna. A potem to jak miałem służbę... Nie było służby w Pasażu w zasadzie, no była też, ale w innych miejscach. Ja na przykład [miałem] w składzie kafelków. Tam musiałem siedzieć, tam nie można było się przedostać. Zmiana była co noc, co dwadzieścia cztery godziny, nie można było inaczej przebiec tam. No to tam siedziałem w tym składzie kafelków, miałem Niemców na Długiej, po drugiej stronie. To straszne noce, jak człowiek jest nieprzytomny. Nieprzytomny, przewracał się, [czuwał] z jednym łącznikiem, jeden karabin i jeden czy dwa granaty – trzeba domów bronić. Strasznie. Tam czasem służba była w Pasażu obok, ale potem, jak Niemcy się wdarli, to Pasaż zaczął się palić i wszystko na około, to pożar schodził w dół i w dół. A tam Niemcy, ja będę musiał to opowiedzieć… To było tak, że to było zaraz po upadku Arsenału. Jeden dzień był taki spokojny, z tym że niemiecki patrol wdarł się i tam obok obrzucili granatami i tam dwóch naszych zostało rannych i jeden potem umarł, [miał] dziury w brzuchu. Ale dzień był spokojny po upadku Arsenału. A następnego dnia nam zameldowali, że działa szturmowe i czołgi wyjechały z Bielańskiej i zaczęły walić w nas. I teraz tak, Pasaż się zaczął palić, bo tam były składy konfekcji damskiej i tam czegoś, to wszystko magazyny. Zaczęło się palić i tak paliło się obok. Niemcy się wdarli [niezrozumiałe] obok, a tu Pasaż się palił, a do nas czołgi waliły w ten korytarz, tak pod spodem, uderzały w tą drugą ścianę, to od wybuchu się robiło ciemno. Bo to jak pocisk artyleryjski wybuchał od pana, powiedzmy, o dziesięć metrów, no to, co pan doświadcza. I widać było te języki ognia, jak te pociski wybuchały, to niektórzy się pokładli za tymi maszynami. I Pasaż się palił i nie było wyjścia. Nie było wyjścia, bo wszędzie naokoło się paliło, bo jakieś składy papieru były obok Pasażu, to też paliły się. [...] W ścianie Pasażu były takie jakieś cegły inne, jakby kiedyś tam były drzwi czy okno, to zdecydowali, że: [trzeba] wybić te [cegły], przebić się, będziemy zeskakiwali w dół z Pasażu, na tyły. I wzięli łom, zaczęli łupać, łupać chłopaki i wyłupali te cegły, ale za [nimi] był żelbeton. Próbowali ten żelbeton, ale łomem nie da rady. Tu się stępił ten [łom], tylko takie się wgłębienie małe zrobiło. No to mówią tak: „Zrobimy tak, wsadzimy tam trotyl i wysadzimy tą ścianę”. Tylko jak to wysadzić, jak człowiek jest w tym samym pomieszczeniu? Bo żeśmy mieli kilkaset kilogramów trotylu od tego niemieckiego czołgu, który miał nas wysadzić, żeśmy zdobyli ten czołg przy Arsenale. Więc, …
Nie, mówię o tym drugim. To była taka historia, że zdobyli taki czołg…
Więc to, było tak. Jak myśmy tych sześciu Niemców ustrzelili tam. I leżeli jakieś, nie wiem, pięćdziesiąt metrów od nas, czterdzieści metrów. Wkrótce czołg zaczął strzelać [niezrozumiałe] i potem jakiś czołg jedzie na nas. Wiec ja myślałem, że to prawdopodobnie „goliat” taki niezbyt duży. I ci artylerzyści, jak ten czołg podjechał, to strzelili w niego, ktoś rzucił granat jeszcze, no i odstrzelili temu czołgowi wieżyczkę. No więc podnieśli taki wrzask radosny, bo ten czołg tu już podjechał i ci do niego z bliska strzelili z tej armaty pięćdziesiąt, milimetrów chyba, i ta wieżyczka spadła. Ten czołg zakręcił jak w stronę Pasażu, zakręcił tak ostro, zakręcił i wyrżnął w ścianę Pasażu i utknął. No i jak ten czołg utknął, to zaczęli krzyczeć tam do nas, że Niemiec ucieka i rzeczywiście patrzę, a tam już daleko Niemiec ucieka. To był ten kierowca tego czołgu. No więc ja tam celowałem, ale to tak było, jakby człowiek patrzył przez... latarnie tak stały, to mi tak miga. No i strzeliłem, spudłowałem i on zniknął w getcie, ten Niemiec. No i teraz wielki tryumf, oczywiście ci artylerzyści [cieszą się], że oni tą wieżyczkę zestrzelili. A ten czołg, bo może tam jeszcze był jakiś ładunek wybuchowy, tam utknął przy Pasażu, rzucili butelki z benzyną i zaczął się palić. A przyszedł major „Sosna”. Przyszedł major „Sosna” i oczywiście jego tam nie można było wykiwać. On mówi tak… Się pochwalili mu, że tą wieżyczkę zestrzelili, a on mówi tak: „To wcale nie jest wieżyczka” he, he, he. Potem tym butelkarzom dał opeer, że spalili ten mały czołg, bo można było go uruchomić i używać. A potem myśmy dostali opeer, żeśmy dali temu Niemcowi uciec spod nosa, ha, ha.
Ale sprowadzili specjalistów, Niemców, ci powiedzieli, że to jest tak jak „goliat”, tylko że „goliat” miał od trzydziestu do pięćdziesięciu kilogramów trotylu, a ten ma pięćset z czymś, pięćset trzydzieści kilogramów trotylu. Ci jeńcy powiedzieli: „Jakby to wybuchło, to by wszystkie te domy naokoło poprzewracało”. Ale ten Niemiec jak zakręcał... Ja nie wiem, co mu się stało, może ta armata strzeliła, coś tam uszkodziła w tym czołgu, bo on nie mógł [sterować]. Bo on miał to rzucić i odjechać, odjechać i potem nacisnąć guzik, by nas wszystkich zmiotło. Więc mieliśmy tego trotylu mnóstwo. Potem jeńców przyprowadzili i ci jeńcy tam wyładowywali ten trotyl, bo z tego robili granaty. A tam było przecież ponad pięćset kilogramów tego, straszna ilość. Więc mówi: „Bierzemy trotyl, wysadzimy tą ścianę”. I tak wszyscy się kładą za maszynami, bo wysadzimy trotylem tą ścianę i tak się wydostaniemy spod tego ognia. Od śmierci przez spalenie. No i tam się okazuje, że co – ten trotyl zamiast przynieść do Pasażu to nie chcieli mieć tyle trotylu pod nosem, to włożyli w takim domku obok. A teraz w tym domku obok to byli Niemcy, więc trotylu nie było. Więc ci przestali kuć, nie było powodu.
I straszna atmosfera. A „Lisowi” tylko meldowali, jak ten ogień się przesuwa. A ten ogień to jak tam czwarte piętro, trzecie piętro, drugie piętro, coraz niżej schodzi do nas. I gorąco się robiło, no i ten… A ten „Lis” to spał na takim wielkim łóżku, takim płaskim, nogi z tego wyjęli, to był taki gruby materac. No i tam spał [niezrozumiałe] z dziewczynami. Jedna była po jednej stronie, druga była po drugiej stronie i on spał w środku. No wiec ten „Lis”... oczywiście kuśtykał, bo miał tą nogę przestrzeloną, no więc… I to strach był taki, my wszyscy prawie wyglądaliśmy jak żywe trupy. A ten „Lis” tak powiada, mówi: „Wesoło jak w rodzinnym grobie – mówi. – Coście tacy zmartwieni? Ciocia wam umarła?”. To on jedyny, wtedy się okazuje jak dobry oficer. I wyjął pudło, które miał zawsze schowane, takie pudełko, i tam była amunicja do karabinów. I tak szedł wokoło nas, kuśtykał i dawał nam i niektórzy w ogóle nie brali, a ja tak wziąłem, biorę garść tych kul, żeby mu się podlizać chyba. Bo myśmy uważali, że to już koniec, no koniec – jak w grobie za życia. I, co się stało. A te czołgi, coraz to waliły, co jakieś czterdzieści sekund, może minuta. Ja nie wiem, to było albo działo szturmowe, albo może... no jakiś duży kaliber. Łup w tą ścianę, to się ciemno robiło! I te języki ognia przez te drzwi widać było. Walił w ścianę, która dzieliła nas od korytarza. Ale o to chodziło, że ten czołg jak strzelał, to nie uderzał pocisk pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, a pod takim kątem [na skos, może czterdzieści pięć stopni], to jednak się ześlizgiwał, tracił siłę przebicia. Wybuch był, ale ślizgał się, tak sądzę. I potem straszna eksplozja. Ciemno się zrobiło zupełnie, coś się wali i wali, wali i wali. A jak się rozjaśniło to, [okazało się, że] spadła ta ściana. Frontowa ściana Pasażu Simonsa zwaliła się i stworzyła taką barykadę naturalną. Była prawie tak [wysoka], no, mniej niż do [niezrozumiałe], ale [mieliśmy] kilka metrów tą barykadę. I zwaliła się na tą armatę i tych zabitych Powstańców. No i przez to mogliśmy przejść na drugą stronę Pasażu i wycofać się do ogrodu Krasińskich, bo tak to byliśmy odcięci. No i wtedy zorganizowali kontratak, taki nowy duch wstąpił. No i taki był podporucznik [„Szofer”]. Potem dostał Virtuti Militari, to taki narwaniec był, tak uważali. Wziął sobie jakąś grupę i razem skoczyli. Wpada do tego pomieszczenia w Pasażu, a tam jest kilku żołnierzy niemieckich, to on strzela do nich z pistoletu maszynowego, ale zaciął mu się. Oni strzelają w niego, a to nie jest jak na strzelnicy, bo to straszne podniesienie, zamieszanie, straszny strach. A on jeszcze rzucił jakiś granat, miał taki kostkowany, jeszcze rzucił ten granat i padł, dostał. Jak ten granat wybuchł, tych Niemców poszarpało. Jego nieprzytomnego zanieśli do szpitala, dostał postrzał [w łuk brwiowy], a już oka nie miał jednego. Już jednego oka nie [miał], bo już stracił, więc miał tą opaskę. No tak go postrzelili, ta kula tak poszła po kości. Myśmy myśleli, że już koniec. Ale za jakieś tam trzy dni wrócił. Ale w międzyczasie, co się stało. No więc później zaatakowali i Niemców wyrzucili z Pasażu, oni już zajęli część Pasażu. A ja znów z taką grupą, no bo teraz w kierunku do góry... Obok Pasażu były takie zwaliska cegieł i tam jakiś Powstaniec biegł i widzę, wystraszył się i coś tam rakiem się cofa. Ja sobie myślę: „Co tam, ja tam sprawdzę, co tam jest”. No więc ja tam podlazłem na tą górę, nim wlazłem na tą górę, te zwalisko, to coś prysneło. Myślę sobie: „Cholera, już mnie zauważyli”. A teraz sprawa była taka, że tam było tak: tu była taka przerwa i w tej przerwie leżałem, ale jak strzelali, to kule uderzały za mną, w ten gruz. To ja, żeby się wydostać z tej dziury, to musiałem przekręcić się, a tam karabin maszynowy mnie trzymał na oku. I się uwzięli na mnie, strzelają. I ja leżę tak jak w bruździe albo jak pan miał wyżymaczkę, takie dwie rolki, a ja w tej szparze. No i strzelali i tak widzę jak „tyk, tyk, tyk”, ten gruz tam pryska, no to przejechał za mnie, znowu i znowu. Myślałem, że on zapomni. Ale nie, znowu jedzie. Sobie myślę: „Cholera, on zetnie ten gruz w końcu”, tak z karabinu maszynowego. No i tak sobie kombinowałem, co ja zrobię. On dokładnie nie wiedział. gdzie ja jestem, to był taki odcinek, powiedzmy, czterech metrów, trzech, czterech metrów. A koledzy stali w dole i nic nie mogli zrobić, no. I myślę tak, że jak on będzie strzelał, jak on przejedzie za moją głowę… Bo tak, tu ja widzę, jak te kule uderzają, te cegły pryskają... To ja założyłem karabin tak między nogi i tak leżę i jak on przejechał za moją głowę, to ja „łsit”, [przetoczyłem się poza krawędź] i stoczyłem się w dół. Nic, w porządku. No tamci uradowani, bo uważali, że ja już jestem załatwiony. No i potem się otrzepuję, bo byłem cały zasypany odpryskami cegieł. I tak patrzę i widzę, dziura jest po lewej stronie, tu taka dziurka jest (bo te panterki niemieckie tu miały takie wielkie kieszenie [na boku]). Patrzę, dziura tu jest, no więc tak patrzę, tu też dziura wychodzi i dziura też wchodzi do tej kieszeni. Ja patrzę – dziura nie wychodzi z kieszeni. A tam w kieszeni miałem różne szpargały i wyjmuję, bo tam też miałem tą łuskę, co wziąłem na Stawkach. Patrzę na tą łuskę, dziura w tej łusce jeszcze. Jak potrząsam, to grzechocze. Rozumie pan, ja dostałem, w tę... No to, tą łuskę to nie było takiego, komu bym tego nie pokazał, ha, ha. A tam był taki kapitan „Wład” u nas, potem zginął. To był lotnik. I on tam gdzieś czatował na Niemców na górze. On był ogromnie popularny i lubiany. On tam nie dowodził. On miał taką grupę swoich żołnierzy i mieli ten najcięższy karabin maszynowy wymontowany z angielskiego samolotu. Oni się tam na szczycie Pasażu chowali i tam obrabiali Niemców, granatniki niszczyli, bo ten miał takie wielkie kule, taki specjalny lotniczy karabin maszynowy, duży kaliber. A tak wypatrywali granatniki, jak były w gnieździe za Arsenałem.
Tak. To on dostał, ten „Wład”, i znalazł się ten karabin w naszym batalionie.
No, pamiętam, jak samoloty latały, ale zrzutów sam nie widziałem. Bo jak samoloty... Myśmy na przykład Niemców atakowali nocą w getcie, to myśmy widzieli, jak strzelali do samolotów. I widzieliśmy, jak byliśmy w getcie, że się palił jeden samolot. Koło skrzydła zaczął się palić i leciał dalej i prawdopodobnie to ten, co spadł na Miodową.
Tak, myśmy wyrzucili Niemców. A potem jeszcze oni tam wpadali, dwa razy się wdarli, tośmy ich tam wyrzucili. Ten kapitan „Wład” to był takim duchem opiekuńczym Pasażu. Strasznie go tam lubili, jak w berecie chodził granatowym. No to jak on tam zszedł na dół, zawsze go tam witali. I on tam raz pożyczył karabin od jednego mojego kolegi, poszedł na górę, gdzieś tam zapolować na Niemców z karabinem, potem wrócił i mówi tak, że zobaczył Niemca, stał za Arsenałem i szczał. No i go tam zastrzelił. Mówił, że miał słodką śmierć, bo szczał. Tak no i to się wszystkim strasznie podobało – żołnierski humor. No i tak. No więc jak tutaj znowu zszedł na dół... On tam nie dowodził niczym, tylko miał tych pięciu ludzi z tym karabinem maszynowym. To tak… [niezrozumiałe] „Panie kapitanie – mówi – »Krok« dostał postrzał w brzuch i taki sam zdrów jak przedtem”. No to jak jego tak zagadali, bo on się zawsze zatrzymywał, no to wtedy ja tam podchodzę i opowiadam, jak to było i potem pokazuję mu tą łuskę. A wszyscy byli ciekawi, co on tam powie. On tak patrzył, patrzył na tą łuskę i mówi tak: „On nie zginie”. No i tak się stało.
On zginął, tak.
W Pasażu zginął, tak. A to było tak, że był na samej górze i oni polowali na tych Niemców i na te granatniki, i to [wyglądało] zwykle tak, że on gdzieś tam wypatrzył (bo to ludzie mi opowiadali), coś wypatrzył [przez] lunetkę, gdzieś tam zamaskowany granatnik, to nie podchodzili do okna, wycelowali tylko i jedna seria: „prrru”. Bo te kule były takie, że osłonę granatnika to przebiły jak… I potem w nogi, a tak walili, bo oni byli na samym czubku Pasażu, to waliły tam granatniki, cokolwiek Niemcy mieli. I zginał w ten sposób (to mi jego ludzie opowiadali potem), że coś tam wypatrywał i strzelili w niego. I strzelili w niego, ale spudłowali, bo on tak się cofnął, coś zauważył, [ale] znów się wysunął i tak pięścią im pogroził i dostał w głowę. I tak zginął.
Byłem w środku.
No to było tak, że całą noc żeśmy szli do tego przebicia. I oczywiście nie doszliśmy, bo tam tłumy ludzi, pan wie, jak to było. Masa tych Powstańców, ludności cywilnej. Myśmy nie doszli nawet do punktu wypadu, żeśmy ugrzęźli w takich tłumach ludzi. No i potem wróciliśmy do Pasażu. Mieliśmy, nie wiem, o godzinie o jedenastej czy którejś iść znowu na linię. Wszyscy się położyli, nikt nie spał czterdzieści osiem godzin. No w noc, [kiedy] mieliśmy spać, było przybicie. No więc wszyscy się położyli na materace. A ja... taki pomysł przyszedł mi do głowy... Ja byłem pewien, że się przebijemy następnej nocy, [co] do tego nie miałem wątpliwości. Ale ponieważ były dziewczyny na naszej sali, to nie można było się rozebrać i pójść się umyć, nie wypadało. Ja chciałem wyjść na takie pięterko, tam obok sali obrabiarek. Ale tak się bałem trochę być sam – ci Niemcy [byli] tak jak mój samochód stoi albo i bliżej – no to chciałem kogoś namówić, żeby razem ze mną poszedł. No więc najpierw [chciałem pójść] z takim „Wilitem”, to był chyba najodważniejszy facet, „Wilet”. No a on już leżał, mówi: „Nie”. Chciał się przespać. Mieliśmy jakieś dwadzieścia minut czy pół godziny i iść na linię z powrotem. No to poszedłem potem do tego… przyjaciela miałem, Zbyszka Stankiewicza. On był z tego... Potem był w tym „Żołnierzu Starego Miasta”, pismo. Poszedłem, ale on już tam gdzieś leżał i spał, to już mi się nie chciało go budzić. Tam był jeszcze taki „Lech”, który nie był zbyt mądry, ale żeśmy razem tam byli. „Lech” tam przy armacie służył. No to mówię, że żebyśmy razem poszli, się umyli. Mówię tak: „Wyobraź sobie, że następnej nocy się przebijemy do Śródmieścia, tak. Ludność nas wita, tak. Zapraszają do domu. Mnóstwo dziewczyn, a my śmierdzimy jak zdechłe kozły. To – mówię – to się umyjemy”. To mi przyszło do głowy. No więc tego „Lecha” namówiłem.
Namówiłem tego „Lecha”, no i tak, obok mnie leżał na materacu taki jeden (na jego materacu), Jasio Flaszenberg. To ja mówię do niego: „Ja ci zostawiam tu karabin i moją panterkę i mój pas”. Tak powiedziałem do niego. Obok niego położyłem. No i żeśmy razem... Aha, i mydło. No i jak zdejmowałem tą panterkę, to mydło leżało obok mnie. Ale to było skomplikowane zdejmowanie tej panterki. Jak zdjąłem panterkę, patrzę, a tu nie ma mydła, ktoś mi rąbnął. No więc ja musiałem iść i pożyczyć mydło. A oni tam leżeli, drzemali. Tam w końcu ktoś mi pożyczył to mydło, ale straciłem sporo czasu. No i żebyśmy razem z Lechem poszli na dół drabiną do podziemi, potem tymi schodami na pierwsze piętro. No i gdzieś musieliśmy zaczerpnąć wodę. Trzeba było to nieść po drabinie, schodami tak dalej. No i żeśmy się zaczęli myć. Skończyliśmy się myć, ja już się wysuszyłem ręcznikiem, a ten… I samolot nisko przeleciał nad Pasażem, no wiadomo. I Pasaż się zatrząsnął, rzucił bombę. I jak ten kurz opadł, to ja jestem cały pokryty – byłem mokry, tak – tym tynkiem i tym wszystkim. Mówię do tego [„Lecha”]: „Popatrz, na chuja żeśmy się myli”. Ale mówię tak do niego... Bo już byłem raz zasypany, strasznie byłem zaspany kilka dni przedtem, to mówię: „Chodźmy do piwnicy szybko, bo zaraz drugi nadleci”. No, [nadleciał] nie tylko drugi. Ja tylko złapałem… Jeden but miałem na nodze, drugi złapałem w rękę, bo już nie było czasu, bo już drugi leciał. I [biegniemy] schodami w dół. Wybuchło, tak zrobiło się ciemno. Potem żeśmy tylko się za rękę trzymali, razem żeśmy zlecieli w dół. I potem ciemność straszna, i te bomby wybuchały. Straszny ten... I w ogóle trudno oddychać, bo powietrze to pół tego, to jest ten pył. Dusi cię. Potem jakieś kłębowisko ludzi i w końcu ucichło. Potem gdzieś były jakieś takie eksplozje czy coś, nie mogłem się zorientować. I w końcu wszystko ucichło. I ciemno. A my z tym „Lechem” trzymamy się za ręce. Więc ja powiadam tak do Lecha: „Musimy wydostać się stąd, bo przecież tutaj zaraz Niemcy przyjdą”. Ale w ogóle gdzie wyjść, nie wiadomo, bo wszystko ciemno. Więc ludzie tam mówią... Bo to ludzie też tam pchają się, tak macają i wszyscy wracają po ciemku. Mówią, że trzeba do wyjścia na ogród Krasińskich, do przekopu do szkoły. No więc znowu ten tłum się pcha, ale człowiek nie wie, gdzie jest. Tutaj ludzie, tutaj, w końcu głosy mówią: „Nie, nie ma wyjścia, bo wejście do przekopu jest zasypane”. To ja mówię do „Lecha” tak, bo on te podziemia lepiej znał. Mówię: „Idźmy z powrotem do tych schodów, [którymi] żeśmy zeszli. Może one jeszcze są, te schody”. No i idziemy, idziemy. I doszliśmy, macamy, że są schody. To my żebyśmy wyszli schodami na górę, bo byliśmy w podziemiach, prawda. I tam jeszcze macając wokół, żeby nie wpaść w jakąś dziurę z powrotem, tutaj pod ziemię. I jak wyszedłem na górę, to już się tak rozwidniało, taka była czerwona mgiełka wszędzie. I ja przebiegłem ten wielki korytarz, parę kroków, stanąłem na brzegu tej sali obrabiarek. Nie ma nic. Całe te pięć pięter zwaliło się do piwnicy. Nikogo nie ma żywego. Jedyne, co stoi, to kocioł, gotuje się, bulgocze, a koło niego stoi ten kucharz Ukrainiec. I to jedyna żywa osoba, którą widzę. Nie ma nikogo.
No nie gotuje, bo to bulgocze, bo przedtem gotował. I ten kocioł potem stał. Po Powstaniu ktoś go ukradł w końcu, tak, ten kocioł. Ten Ukrainiec tam stoi, ten kucharz nasz, i pustka, ani jednego nie ma. Wszystko się zwaliło do podziemi, te wszystkie piętra. I potem na dnie tego leja zobaczyłem, że tam ktoś leży. Potem paru Powstańców wysunęło się z tej partii Pasażu, która się nie zawaliła, a to już z innej kompanii, nie naszej. A zapomniałem panu powiedzieć, jak już byłem gotowy do mycia, dwóch Powstańców meldowało dowódcy kompanii, bo wtedy dowódcą kompanii był nie „Lis”, tylko porucznik „Marian”. Dwóch mu meldowało, że Niemcy wycofują się z Arsenału. Mnie zupełnie [to] nie [zainteresowało], a potem to ja myślałem tak, że przecież Niemcy byli doświadczeni żołnierze, więc jakby się wycofywali, to by nie zrobili tak hurmem, że ktoś tak mógł zauważyć. I też myślałem, że Powstańcy, ci obserwatorzy gdzieś tam na górze, to też byli doświadczeni. Jakby tam dwóch, trzech czy pięciu Niemców przeleciało, to by nie meldowali dowódcy kompanii, że Niemcy się wycofują z Arsenału. Widzi pan, oni się wycofywali jakieś piętnaście minut przed bombardowaniem, piętnaście, dwadzieścia minut, bo za blisko byli.
[Przerwa w nagraniu – red.] Takie bąble mi w uchu wychodziły. To jak jadłem, to musiałem zatykać palcem ucho, jak połykałem. Słuch miałem okropnie [zniszczony]. To [odczuwałem] przez jakieś półtora roku, potem się poprawiło.
Potem jak ten „goliat” podjeżdżał następnego dnia po tym wielkim czołgu, to ja myślałem, że to taki sam jest, a to był inny, on na kablu szedł. I to wybuchło. Jeszcze miałem taką kulę przeciwpancerną. One tam były znaczone, te kule miały taki kolor, zdaje się, zielone to były przeciwpancerne (karabinowa kula). Jak ten „goliat” był bardzo blisko, to jeszcze strzeliłem w gąsienicę. Potem on jakoś zniknął, bo była arkada Arsenału, a potem jedyne, co pamiętałem to, że później kolory się zrobiły bardzo jaskrawe, bo drzewa były naokoło i potem czerwono wszystko. Potem w pewnym momencie musiałem się ocknąć. I... Trudno to opisać... Wiedziałem, że jestem. Ale nie wiedziałem, gdzie jestem i w ogóle nic nie wiedziałem. Jakbym był zawieszony w jakiejś przestrzeni bez miary żadnej i bez czasu. I tak powoli potem pamięć mi wracała. Przypomniało mi się, że ostatnie, co widziałem, to że był taki czerwony kolor. A tak to w ogóle ciemno, nic nie widzę. I wtedy przeszła mi myśl, że widocznie wypaliło mi oczy, że jestem ślepy. Bo ludzie mówili zawsze, że jeżeli ktoś straci oczy, to przez jakiś czas widzi na czerwono. To była powszechne [przekonanie]. To nie medyczna wiedza, ale tak ludzie mówili, że tak się zdarza, gdy ktoś nagle stracił oczy. Bo ten nerw oczny jest podrażniony i wysyła meldunki do mózgu, to daje takie reakcje, że się widzi na czerwono, aż się nawet tego czerwonego nie widzi. To ja myślałem, że mi [się] widocznie wypaliły oczy [przez] ten wybuch. I że czerwony to były ten… Ale potem zaczęło się tak stopniowo przejaśniać, przejaśniać i zobaczyłem, że leżę… Przedtem jak stałem przy strzelnicy, to jestem może jakieś trzy metry z tyłu. I tam mieliśmy łóżka, bo żołnierze zawsze lubią się kłaść, jak nie muszą stać, to myśmy do Arsenału przynieśli łóżko, tak że jeden kikował na Niemców, a drugi leżał. No więc mnie pchnęło do tego łóżka i tak siedziałem na podłodze, a plecy do tego łóżka i te nogi tak jak joga, skrzyżowane. No i tam zaraz koledzy podnieśli mnie, ale później stałem i tylko... Potem mnie wysłali z Arsenału do Pasażu. A potem jeszcze dwa „goliaty” przyjechały. Obrabiali nas tam tymi „goliatami”. Jeden „goliat” to przystawili do Pasażu, to zerwało całe siedem pięter. To miało straszną siłę, ten goliat.
Więc wszedłem do tego leja i zobaczyłem, że tam ktoś leży. I stała kobieta w bieli. Jak się okazało, to była siostra, pielęgniarka, siostra tego dowódcy kompanii, porucznika „Mariana”, który już nie żył. No i ten porucznik „Szofer”. O, to ten, co dostał Virtuti Militari później. No i ktoś tam leżał jak jakaś taka szmata, obsypana, tego. No więc ja myślałem, że to trup na dnie tego leja, ale w pewnym momencie on zwymiotował i śmierdziało wódką, no to wiedziałem, że żyje. I on mówi, wyszeptał: „Szofer”. Tośmy tego „Szofera” włożyli na koc, no i ja i... Dwóch jeszcze było poza Pasażem, to jeszcze oni ocaleli – z naszej kompanii tych dwóch. No więc położyliśmy go i potem ja i ten „Jur”, i ten kapelan nasz, żeśmy go na kocu wynieśli.
Jak żeśmy go wynieśli z ruin Pasażu, tego „Szofera”, to zobaczyłem tyralierę niemiecką, jak biegła przez ogród [Krasińskich]. Już nie miałem siły nic, już jakby mnie sparaliżowało. A tak, karabiny maszynowe strzelały, oni biegli i potem padali w trawę, potem się podrywali, znowu parę kroków i w trawę i tak ku nam. Ja myślałem, że to Niemcy, ale potem jak byli trochę bliżej, to byli Polacy, którzy uciekali ze szkoły ogrodem Krasińskich, bo ja widziałem, jak samolot rzucały bomby, tam na tą szkołę. Też tam była jedna kompania Batalionu „Chrobry”. I tą szkołę też zwalili. No i żeśmy tego „Szofera” zanieśli do tak zwanego szpitala, składnicy rannych.
Potem żeśmy nie wiedzieli, co zrobić, bo to było tak: to był ten „Jur”, „Jaśmin”, co był poza Pasażem, potem ja, „Lech” i jeszcze się do nas ktoś dołączył z kompanii. To było wszystko. I jak żeśmy byli na Długiej i szli od Pasażu w kierunku placu Krasińskich, to spotkaliśmy „Kripo”. „Kripo” to był ten, co był z policji kryminalnej. No to żeśmy mu powiedzieli, że Pasażu już nie ma. Żeśmy nie widzieli, co zrobić. Zdecydowaliśmy iść do dowództwa odcinka, gdzie był major „Sosna”, dowódca odcinka. To była jedna trzecia obrony Starego Miasta. Był dowódcą batalionu, a potem dostał dowództwo tego odcinka. To szło od ogrodu Krasińskich, przez ogród Krasińskich, to miał pod sobą „Parasol”, miał Batalion „Chrobry”, potem „Gozdawa”, aż do placu Teatralnego. To był jego odcinek. I my idziemy do niego, bo myśmy go lubili i wiedzieli, że dba o żołnierzy. No i poszliśmy na Długą, zdaje się, była dwadzieścia pięć czy dwadzieścia trzy, już nie pamiętam, chyba dwadzieścia pięć. Tam było dowództwo tego „Sosny”. No i ktoś tam poszedł, dał mu znać, że myśmy tutaj przyszli. No więc ja to byłem w jednym bucie, w portkach Luftwaffe i w podartej koszuli. No i mi krwawiło trochę tutaj, bo czymś się zadrapałem przy tym bombardowaniu. No więc major „Sosna” wyszedł i ten „Kripo”, najstarszy rangą, mu melduje: „Panie majorze, kapral – czy sierżant podchorąży – „Kripo” – „Szpulka” – jego pseudonim był „Szpulka”, myśmy go nazywali „Kripo” – melduje kompanię „Lisa”. Jeden plus pięciu”. Tak, pięciu zostało.
Proszę?
No, bo to żołnierze, potem było dużo cywilnych i mnóstwo rannych, lekko rannych. Nie chcieli iść do szpitali, bo szpitale to zaraza, czerwonka, to, tamto, to chcieli być razem z żołnierzami ci lekko ranni. Oni tam jakieś posługi robili, coś tam, siedzieli w Pasażu, tak.
No „Sosna” powiedział tak: „Jeżeli chcecie, to możecie tutaj zostać”. No bo co mógł nam powiedzieć. Wysłuchał meldunek, że batalionu nie ma. A potem ja tak myślałem, że przecież jak temu dowódcy kompanii „Marianowi” meldowali, że Niemcy się wycofują z Arsenału, to było wiele [czasu] później oczywiste dla mnie, że on powinien trochę to podejrzewać. Diabli wiedzą. Tyle było plotek różnych. No mniejsza… Potem my nie wiedzieliśmy, co robić. „Sosna” powiedział, że możemy tutaj zostać. No więc żeśmy tam tego, ale niedaleko gdzieś sztukasy nurkowały i wylatywały jakieś cegły, jakieś odpryski – spadało na podwórze. Myślimy sobie, to gdzieś pójdziemy w jakieś spokojniejsze miejsce. To żeśmy poszli na ulicę Barokową. I tam na ulicy Barokowej... tam się kończyła takim murem i tam [był] już ogród Krasińskich. Podobno Niemcy byli w tym ogrodzie, nie wiadomo. Był taki ogromny lej, po bombie chyba, ogromny, i myśmy wleźli do tego leja. No to było nas ilu, sześciu, tak. Było nas sześciu. No i taki jeden był „Sław”, też był ranny, to tu przyszedł. To żeśmy tam siedzieli i [nie wiedzieliśmy], co robić właściwie, do diabła. Ani my żołnierze, ani cywile, ani broni, ani nic. No i oczywiście każdy myślał o kanale. No i wtedy ja pamiętam, musiałem mieć reakcję na to wszystko, bo takie miałem uczucie też, że ta strzelanina to szła przez tygodnie całe, od bomb, artylerii, od wszystkiego. To powietrze to ciągle było w ruchu, tak. To potem takie miałem uczucie, jakby każdy ten strzał był we mnie celowany – okropne. No i w końcu ja do nich powiadam tak: „Jak będziemy czekali w tej dziurze tutaj, to będziemy czekali aż do usranej śmierci – mówię – bo to na tym odludziu, na tym odcinku frontu, w tym leju ogromnym. Na to, na co czekać?”. No więc co? Potem żeśmy wyszli i każdy gdzieś tam w swoją stronę poszedł. Ja poszedłem odwiedzić tego przyjaciela Edka, bo ten przyjaciel Edek leżał w szpitalu obok kościoła Garnizonowego, tam na Długiej. I ta Hanka leżała, bo tam wszystko pozabijane, wszystkie dziewczyny poginęły. No więc ja przyszedłem tam. No i tam tak leżeli w tym [szpitalu], ten mój przyjaciel Edek na materacu, razem na materacu z tą Hanką, potem jeszcze ktoś. Ktoś tam tego, jeszcze ranny Niemiec. On mówił, że był Austriakiem, to leżał. Siedem osób leżało w tej klitce. I jeszcze jeden „Lis”, bo „Lisa” zdjęli z dowódcy kompanii i był w jakimś [pomieszczeniu] przy kościele i tam bomby spadły i dostał kawałek odłamka w głowę. Ale nie wyszło do mózgu, tylko tu mu utkwiło w kości. No to „Lis” leżał tam obandażowany, ale go poznałem od razu po nosie. Jak byłem u Edka, to było parę godzin bombardowania, to zacząłem mu to wszystko opisywać, jak to było. Słowo za słowo. Jak już to parę razy opowiadałem, to dobierałem odpowiednich słów, a ten „Lis” słuchał, słuchał, a potem mówi do mnie, jak skończyłem ten opis bombardowania, mówi tak: „»Krok«, rozminęliście się z powołaniem”, tak. No i potem przyszło mi do głowy, żeby wrócić do Pasażu, bo ja myślałem, że Pasaż zajęty jest przez Niemców. I ktoś mi powiedział, że nie, w pasażu są Polacy. Więc ja poszedłem do pasażu, kuśtykając. Poszedłem do Pasażu... A potem dostałem jeszcze pantofel od jednego rannego, z tych piwnic, but na drugą nogę. Nie miałem buta, ale był za mały, to chodziłem jak na wysokim obcasie. Poszedłem do Pasażu i to było tak, że musiała być godzina już po południu. I pierwsze, zauważyłem, że tam są Powstańcy, ale nie znałem ich, bo już przysłali inny oddział. I ja wiem, kto to był. Mnie się wydaje, że jak do tego Pasażu podchodziłem, to leżały zwały gruzu na jakieś trzydzieści metrów, bloki takie ogromne, bo to ile tych pięter się zawaliło. Jak się podchodziło do tego Pasażu, do tych ruin, to po lewej stronie leżała dziewczyna, naga, twarzą do ziemi, ale naga od pasa w dół, nawet więcej. Głowy nie było widać i na niej leżał blok muru. Bo od tych wybuchów, to mówią, że jak ludzie są ubrani, to panu zedrze ubranie – od podmuchu zedrze ubranie zupełnie. Naga leżała. No i wszedłem do środka po tych gruzach, tam gdzie była ta sala, i mówili mi, że tam niektórzy żyją jeszcze. I tak mówili, że tam był jakiś „Konrad”, pamiętam, że tego, że przedtem się odzywał, ale teraz już bardzo rzadko. Ja siedziałem na tym gruzie i potem coś słyszałem. W ogóle mój słuch był bardzo kiepski, ale słyszałem jakieś [głosy], tak jakby przez telefon głosy dochodziły spod tego gruzu. Mówili mi, że tam jakiś „Konrad” jest i mówił, że on tam leży i mówił, że obok niego leży żywa kobieta, ale z martwym dzieckiem na ręku. No więc ja w tym gruzie jak usłyszałem taki głos jakby telefon, to jeszcze powiedziałem: „»Konrad«, »Konrad«, my was tu odkopujemy”. Ale nie było żadnego odkopywania.
Tam napędzili jeńców niemieckich i ci Niemcy usuwali ten gruz, cegły wynosili. A tam trzeba [by mieć] jakieś maszyny, miesiąc to [odgruzowywać], te bloki. No więc ci Niemcy, tam byli potem ci jeńcy. I potem jeden poprosił o wodę i mu dali manierkę, żeby sobie popił. No i ten jeden Niemiec znalazł pistolet maszynowy w tym gruzie. Ja tak siedziałem i tak patrzyłem na to, jakbym patrzył na przedstawienie, co on z tym zrobi. A on poszedł do Powstańca i dał mu. No on był nie do użytku, bo leżał w tym gruzie.
Potem po wojnie przeczytałem, już wiele lat po wojnie, jak byłem w Ameryce. Głuchowski, on napisał swoje wspomnienia, Krzysztof Głuchowski. I on był w jakimś podziemiu, w tak zwanej kawalerii. To taka wojskowa rodzina. To on właśnie mówił, że oni tam obsadzali jakieś miejsce przy placu Krasińskich, linię frontu, i przyszedł do nich major „Sosna” i pytał tak: „Chłopcy, ja was biorę do pasażu Simonsa. Musisz zastąpić nieistniejący batalion”, tak.
No i jak wyszedłem z Pasażu, żeśmy tego porucznika tam zanieśli, to idę ulicą Długą i nagle widzę, stoi kolejka jakichś niby to rannych czy coś. Kolejka stoi przy placu Krasińskich, po lewej stronie, jak się idzie. To ja mówię: „Po co tu stoicie?”. A on mówi: „Do kanału”. [Jak] do kanału, no to ja też stanąłem w tej kolejce. A poza tym, bo mi to ramię krwawiło, to jakaś sanitariuszka założyła opatrunek, ja nawet wyglądałem na rannego. No i miałem ten jeden normalny but, ten drugi. No i tak, od rogu Długiej na chodniku placu Krasińskich jest taka przesłona zrobiona z plecaków. Tak że od strony Żoliborza nie widać. No i tam czekamy, czekamy i w pewnym momencie padł rozkaz, żeby czołgać się do włazu. [Kierujący wejściem] mówi tak: „Broni nie wolno brać, żadnych pakunków, żadnych nic”. Bo to wszystko byli ranni. No ja też niby ranny. Może nie byli wszyscy lekko ranni, [ale] ciężko ranni nie dawali rady. No więc żeśmy się przeczołgali. No i potem aż strach mnie ogarniał, że… Bo myśmy ciągle marzyli o tym kanale. Powstańcy na Starym Mieście pod koniec to tak: „Kanał, kanał...” – tylko o tym myśleli, o tym kanale. Tak gadali o tym, że chcieli walczyć. Walczyli, tak, ale każdy myślał, że jedyna nadzieja, żeby przeżyć to piekło, to wymknąć się jakoś kanałem. No a tego się wcale nie podkreśla. Kanał to był w ogóle temat numer jeden. I to jeden był na Żoliborz, drugi tu. O tych kanałach to gadali bez przerwy. No więc kanał. Tam spuściłem się w dół. Tam były jakieś takie schodki, tego. Potem trzeba było trochę odejść, żeby [zrobić] miejsce dla innych. No i taki mrok i woda płynęła takimi falami. I do innej dziury, do innego kanału. No i tam zeszła nas grupa, może dwudziestu paru zeszło.
A tak, oczywiście. Zdaje się, że mieliśmy dwóch, tak, dwóch przewodników. No i pierwsi nam wyjaśnili zaraz wszystko. Że idziemy najpierw pod polskim [terenem], potem będziemy szli pod Niemcami, że nie wolno mówić, nie wolno podnosić nogi z wody, bo to powoduje hałas, że trzeba idąc, trzymać rękę na ramieniu tego przed [nami]. [Przekazano nam] całą tę instrukcję. No i potem ruszyliśmy. Ruszyliśmy i po minucie czy dwóch żeśmy weszli z mroku w ciemność. No ale ci zapalili latarki, takie błękitne mieli, zapalili tą latarkę, no i było trochę widać jakiś kanał. To było takie jajo. Oczywiście na dole też było [zaokrąglone], bo człowiek się ślizgał, bo jak postawił nogę nie w środku, to się zjeżdżało. A ja miałem but na wysokim obcasie. A oprzeć się nie można było, to było ślisko. Jak bym się oparł, to ręka zjeżdżała. A w ogóle trzeba było się przychylić, bo głowa szorowała. No i tam żeśmy poszli dalej. I od razu ta cisza niesamowita. Po tym miesiącu Powstania, ten ryk armat, to wszystko, a tutaj cisza zupełna, niesamowita cisza. I coś takiego, głosy dochodziły jak zza świata, takie odległe jakieś. Jakieś większe wybuchy, prawdopodobnie artylerii. No i żeśmy szli jakiś kawałek, zupełnie nie miałem koncepcji czasu. No i ten przewodnik, taka szeptana poczta, [mówi], że teraz wchodzimy pod stronę niemiecką, bo żeśmy szli kawałek Miodową. No i już tych latarek nie było widać nic. Ciemność, idziemy i chlupot. Ten chlupot jest niesamowity, bo człowiek nawet nie wyjmuje nogi z wody, ale ta woda płynie i gdzieś pięćdziesiąt czy sto tych nóg, to chlupocze i chlupocze. I to jest jedyny właściwy dźwięk. No i potem szeptana poczta przychodzi, że będziemy skręcać. Ja nie dosłyszałem, bo byłem w ogóle od tego „goliata” taki trzy czwarte głuchy i zresztą ten chlupot to nawet… No ale trzymam rękę, to ten, który był przede mną, zniknął, bo jak się idzie, to tak trudno iść równo, prawda, to się człowiek ślizga. Człowiek dotyka, potem nie dotyka, no i tak to idzie. I doszedłem i jest rozwidlenie. Ja nie wiem, w którą stronę iść. I tak słucham, gdzie te głosy, ten chlupot przychodzi. A chlupot tak raz więcej słuchać z prawej, a raz z lewej. A tutaj te rozwidlenie. Ja na tym rozwidleniu, a za mną stoi reszta kolumny. Ja się nie ruszam. No i potem myślę sobie jeszcze tak, gdybym się lepiej orientował w położeniu geograficznym, to bym wiedział, że jak idzie się Miodową, jakby człowiek wyszedł na powierzchnię, to potem jak przyjdzie do Krakowskiego Przedmieścia, to musi skręcić w prawo. No a ja tak wtedy nie myślałem, bo to ciemność, diabli wiedzą, jak te kanały idą. No ale w pewnym momencie skręciłem w prawo. Nie wiem dlaczego, może coś musiało zwrócić mi uwagę. No i skręciłem w prawo. I potem doszliśmy do burzowca i zapalili latarki. A burzowiec to olbrzymi. Tu nie trzeba było się przeginać, tak jak tam trzeba było się przyginać i szorować głową. A woda to mnie dochodziła tak do kolan. Trudno to nazwać wodą. Do kolan. I ten burzowiec miał z dwóch stron takie podniesione ścieżki, dla pracowników prawdopodobnie, żeby nie musieli w środku chodzić i kąpać się. To potem w burzowcu z boku były takie ścieżki, jakby chodniczki, więc większość to szła środkiem, gdzie ten płyn tam był, a ja tym chodniczkiem sobie szedłem. I ciekawe, że były te wyloty, odpływy tych mniejszych kanałów i tam było napisane, od jakiej ulicy albo numer domu. Tak to ja wiedziałem, gdzieśmy byli.
Już nie pamiętam, ale przypuszczam, że kredą to nie mogło być zrobione, bo to było tak mokro i wilgotno, że to by się zmazało. One były farbą czy czymś zrobione. To wyraźnie tak dla pracowników. No i żeśmy szli tym kanałem. Jakimś kanałem żeśmy szli. Potem przyszła wiadomość, że będziemy przechodzić pod otwartymi włazami. Niemcy otworzyli włazy. No i tu ciemność i potem drepczemy i ten kanał się zrobił znowu niższy. Oczywiście nic nie widać. Potem był taki powiew świeżego powietrza i to musiało być z otwartego włazu. Żeśmy się posuwali strasznie wolno i żeśmy więcej stali niż się ruszali, [to znaczy] ruszali się, o, tak po prostu. Bo mówili, że Niemcy są przy włazie. Niemcy przy włazie. No i potem słyszałem, myślałem, że jakiś taki motor. To potem koledzy mi mówili, że to czołg przejeżdżał tam obok. To słyszałem wyraźnie. Jakiś motor, coś tam jechało. No i znowu stoimy i stoimy. I ja nie wiem, czy to ci przewodnicy tak uważali, czy Niemcy nie dają znaku życia. Bo oni musieli też niuchać, tak, czy tam nikt… Bo jak ktoś będzie stał przy włazie z granatem w ręku, Niemiec, no to on tam przecież czasem jakieś słowo może do kogoś powiedzieć czy ruszyć się, to ci też nasłuchiwali prawdopodobnie. No i potem znowu się ruszyłem i myślałem, że musiał być jakiś zator widocznie, bo stoimy, stoimy… No i przyszła taka szeptana wiadomość, że już jesteśmy w Śródmieściu. Potem żeśmy już wychodzili na rogu, zdaje się, na Wareckiej i Nowego Światu, tak. No więc to wolno szło, bo niektórych rannych musieli wyciągać.
Ja to nie miałem problemów, bo wyszedłem po tej drabince o własnych siłach. No i pierwsze wrażenie – domy stoją. I tam była taka grupa, co nas przyjmowała. Nie było zupełnie ciemno, bo tam się paliły... Ubranie – tak normalnie, ubranie normalnie, dziewczyny uczesane, w pantofelkach tak letnich. I szyby w oknach. W ogóle nie wszędzie, ale... Dali nam wodę, żeby umyć sobie twarz i ręce, i kawałek chleba, kawałek chleba. No i a ci przewodnicy weszli z powrotem do kanału i z powrotem na Stare Miasto, tak nam powiedzieli.
A myśmy dostali nowego przewodnika, który nas zaprowadził na naszą kwaterę. I gdzie nas zaprowadził? Do kina „Palladium”.
W tym czasie? Nie było filmów. Nie, tylko do „Palladium” do środka. I tak na początku...
Był, tak, ale wtedy nie. I to było tak, że jak żeśmy stali przed „Palladium”, jeszcze z tymi Powstańcami rozmawiałem, tutejszymi, no to oni [ubrani byli] po cywilnemu, [tylko] jakieś kawałki mundurów, opaski. Jeden, pamiętam, miał taki granat angielski, się popisywał, pokazywał mi, jaki to wspaniały, kostkowany granat. Rzeczywiście piękny. No i tam opowiadali trochę o zdobyciu PAST-y. Myśmy tam stali i stali, bo czekaliśmy na ten kwaterunek. No to powiedzieli nam, że na razie możemy wejść do kina i tam przeczekać. Myśmy weszli do tego kina, to było najdroższe kino w Warszawie, najelegantsze. No więc trzydziestu nas, taka grupka cała, trzydziestu. Ci z kanału to głównie z tego... część to z Batalionu „Chrobry”, tych rannych. No więc żeśmy tam zasiedli, a tam tylko taka lampka wisiała na sznurku przed ekranem, a tak to było ciemno, tak że końca sali... A to pluszowe siedzenia, bo to luksusowe wszystko. To myśmy siedzieli tak w jednej grupie, żeśmy razem siedli. Taki oficerek przyszedł z podwiniętymi rękawami i powiedział, że szykują nam kwatery. No to myśmy tak siedzieli. A ja to już nie spałem kilka nocy, i wszystkie te przeżycia, to myśmy jakiś czas rozmawiali o tym kanale, o tym, co żeśmy tam widzieli. Oni tam widzieli trupy, każdy coś innego widział w tym kanale. Ja tam przysnąłem, [chciałem] spać, ale nie można było się położyć, bo były te poręcze, ich nie można było podnieść. No to ja tak spałem i tak mi ta głowa opadała. Spałem i mi się majaczyło, ten kanał, ten pasaż rozpruty... Później myślałem, dlaczego się zwyczajnie nie położyłem na podłodze, żeby się wyspać. Potem myślałem, że widocznie bałem się tego oficerka, który miał nam te kwatery [załatwić], że niby ma się siedzieć, a tu ktoś się kładzie na podłodze. No i tak cała reszta tej nocy przeszła. Bo [jak] myśmy weszli do kanału, to ja nie wiem, która to godzina była. Może trzecia po południu, czwarta, piąta, nie mam pojęcia. No a jak wyszliśmy, to ile kanałem się szło – mówili, cztery godziny przeciętnie. Nie miałem pojęcia...
Tak, trudno. Z tym że myśmy nie mieli specjalnych przeszkód, nie wrzucali granatów, to, tego. No więc tak, potem ktoś przyszedł i powiedział, że już jest dzień – bo myśmy nie wiedzieli, w kinie siedzieliśmy – że jest dzień i możemy iść do „Pomoc Żołnierzowi”. PŻ to były takie miejsca, że żołnierze mogli dostać coś do zjedzenia. No więc byłem tak, ja, potem był „Sław”, był ranny z Pasażu, Chałupiński (on też ma wywiad z wami, umarł rok temu na raka). „Sław” Chałupiński, potem tam jeszcze no... taka trójka. Ale oni mieli panterki, a ja miałem tylko te portki Luftwaffe i rozdartą koszulę, nie wyglądałem na żołnierza. No więc żeśmy poszli na tego, „Pomoc Żołnierzowi”, ja tam byłem razem z nimi, nikt się mnie nie czepiał, bo tak to nie miałem żadnego dowodu ani broni, ani to, ani tamto. No gadać mogłem, tak. Tam dali nam kawę, erzac kawę, bez cukru, cukru nie ma. I potem sago. Pan wie, co to było sago? To sztuczny ryż. Niemcy to wymyślili, sztuczny ryż, sztuczny ryż sago ze sztucznym sosem pomidorowym. To żeśmy sago zjedli, ale tak to nic. Te kelnerki mówią: „No nic nie ma. To wszystko, co mamy dla żołnierzy”. No to sago i ten [sos]. No i dobra, to żeśmy popili tej kawy z tym... nie sacharyną, był taki dulcynea czy dulcyna, czy coś, nie wiem, jakiś sztuczny [środek] do słodzenia. No nie ma, nie ma, nie ma. Żeśmy nie dostali żadnej kwatery, żeśmy siedzieli w kinie aż do rana. A raz w tym kinie byłem w życiu jako dziecko, zobaczyć „Królewnę Śnieżkę”. To drogie było, to kino. „Królewna śnieżka”, „Snow White”. No i taka sytuacja. Co robić?
Nie, nie, myśmy siedzieli, może trzydziestu nas tam [było], żeśmy noc przesiedzieli. Później żeśmy się wszyscy położyli na podłodze gdzieś przynajmniej, ale to tak już nie wiem. Żeśmy siedzieli, a potem rano z kilkoma kolegami tak myślę, co robić. A tu jak Niemcy zrzucili bombę na „Adrię” (była obok), to tam całe zapasy, tysiące tych puszek, sardynek, wszystkiego było pełno. Ale to nie dla żołnierzy, to dla dowództwa. Przecież później opisywali, jak ta „Adria” zaczęła się palić. Była obok, to były całe składy żywności, a myśmy nic nie dostali. No więc potem sobie myślę: „Co robić?”. Miałem przyjaciela na Wareckiej, Jurka Pelca, to z klasy, to tam poszedłem do nich, na Wareckiej, obok. No to tam jego rodzice bardzo mili, coś mi dali do zjedzenia i zobaczyłem, jaki tam był porządek u tych cywilów. Przejścia były przebite pomiędzy domami, napisy były, jaki następny dom, jaki numer, strzałki, jaka świetna organizacja. W porównaniu z organizacją Armii Krajowej to wyglądało dużo lepiej. Wodę mieli, więc ja tam potem poszedłem się myć. To ta woda jak ze świni, zeszła czarna zupełnie, bo to tak: Pasaż Simonsa, bombardowanie. Przedtem byłem brudny strasznie, a potem jeszcze kanały, no to było strasznie. To ta woda zeszła, to już byłem odświeżony. No, oni chcieli, żebym tam został. A potem wrócił Jurek, ten mój przyjaciel, bo gdzieś był na służbie. Wrócił, ja sobie myślę tak: „Ja jestem żołnierzem”. Ja już rannego nie mogłem udawać, bo miałem trochę poskrobany taki opatrunek. Ale jako niedobitek jestem, niedobitek. No to wojsko musi mnie żywić, tak uważałem. Musi mnie wojsko żywić i nie będę tych ludzi objadał. Więc myślę sobie... A tu już zaczynają okładać to Śródmieście, już artyleria ciężka zaczyna walić. A ludzie mówili: „Tu jest komenda”. Tajemnic w Polsce w ogóle nie ma, bo to wszystko się wygada. Jak „Bora” wynaleźli, gdzie był, to w nocy ścieli całą salwę w ten sam budynek. A gdzie był „Barry”, dowództwo żandarmerii, to rzucili bomby i razem wszystkich pozabijali. A było dowództwo Armii Ludowej na Freta, to przyleciały samoloty, zrzuciły bomby i zabili ich wszystkich. Oni mieli dobry wywiad Niemcy, tak, wiedzieli. No więc ja sobie myślę, że tutaj jest niebezpiecznie, bo to już zaczyna artyleria walić i tu jakieś dowództwa są, tutaj siedzieć [to niebezpiecznie], między Marszałkowską a Nowym Światem, te okolice. Miałem przyjaciela, mieszkał na Lipowej (też kolega z gimnazjum), na Powiślu. No więc myślę, że pójdę tam. Ale po drodze zatrzymałem się, [zobaczyłem] jakieś oddziały, żeby coś tam dostać do zjedzenia. No to tak, jaki mam dowód, że jestem Powstańcem? Jaki dowód? Żaden. „No tak – mówi – a gdzie jest twój oddział?” Ja mówię: „Nie ma, zasypany”. – „To wszystkich nie mogło zasypać”. Ja mówię: „Zasypało”. No to był mój kontakt. To muszę rozmawiać z jakimś tam kapralem, potem podchorąży, potem ten. No więc sobie myślę: „To niedobrze”. A mówią: „A legitymację masz?”. Mówię: „Nie mam, bo nigdy nie dostaliśmy legitymacji”. No więc zszedłem w dół, gdzie był ten mój przyjaciel, Kroh, mieszkał Jurek Kroh na Lipowej. Przyszedłem na Lipową, gdzie ten jego dom to stoi jakieś trzy domy od uniwersytetu. W uniwersytecie Niemcy, a ja już widzę, jakie to jest marne wojsko. Ja sobie niewiele tam... Nawet nie poszedłem do tego domu, bo sobie myślę: „Trzy domy od Niemców to nie jest miejsce dla mnie. Wracam”. No to wracam z powrotem i znowu idę w kierunku Nowego Światu, a tu kogo spotykam. Spotykam Edka, tego mojego przyjaciela, z tą Hanką, jego narzeczoną, i z takim facetem w takiej czapce tramwajarskiej. To był Witek Kotlewski, ja go spotkałem pierwszy raz, jak myśmy zajmowali ten szpital na Woli. On dowodził tą grupą szturmową. I on też kuśtyka z laską, ranny. No i tą [spotkałem] całą trójkę, więc mówię do niego tak: „Nie ma po co tutaj zbyt długo siedzieć, na tym Powiślu, bo tu strasznie marne wojsko i długo nie wytrzyma”. A jak człowiek teraz patrzy w kierunku Starego Miasta, to tak, dzień przedtem to te sztukasy leciały w kierunku Starego Miasta. I tam strasznie. Ryk dochodził od Starego Miasta, bo tu się tak bronili, to był 1 września, ostatni dzień. Straszny ryk, bo to były dwie artylerie wszystkiego, te bomby i sztukasy tylko tam leciały. Następnego dnia patrzę, sztukasy nie lecą w tamtym kierunku, a za to wstaje chmura dymu, ale tak niesamowita (pan może widział tę fotografię bomby atomowej nad Hiroszimą), bo podpalili całe Stare Miasto. Niemcy podpalili wszystko. [Niezrozumiałe] nie było spalone, to się paliło niesamowicie. Chmura tego dymu szła na [pewną] wysokość i rozciągała się na jedną trzecią horyzontu, bo całe Stare Miasto się paliło. To ja już wiedziałem, że padło, Stare Miasto padło. A ten Edek to w ogóle cwaniak, super cwaniak i ma świetne jeszcze gadane. No więc żeśmy poszli do miejscowego oddziału i Edek zaczął gadać to, tamto... i rzeczywiście ranni, bo oni w mundurach, ten Kotlewski wysoki, to wszystko ranne, i ta dziewczyna cała pobandażowana, żebra połamane i też w mundurze. To nas tam przyjęli. Bo to jest tak, żołnierze by dali jeść, ale o to chodziło, że żeby spać na terenie oddziałów, to nie można było, trzeba było być przyjętym do oddziału. Trzeba było mieć pozwolenie, nie wiem, od jakiegoś sierżanta czy takiego – ja chodziłem tam – od kaprala do sierżanta, od sierżanta do podchorążego, do podporucznika i tak w koło Wojtek. To już taka biurokracja była. No, Edek miał dobre gadane, to żeśmy tam sobie zjedli, nas poczęstowali i pozwolili nam tam gdzieś spać, to żeśmy przespali. Następnego dnia widzę, bitwa zaczyna się już tutaj na całego. Mówię do Edka: „Musimy pryskać do Śródmieścia Południe”, bo to było Śródmieście Północ, a trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie, było tylko jedno przejście. Mówię, że trzeba się trzymać blisko dowództwa, bo jak się poddadzą, to będziemy wiedzieli. Więc mówię: „To pryskamy do Śródmieścia Południe”. No a ja nie miałem zamiaru się przyłączać do żadnego oddziału, bo po pierwsze, straciłem swój oddział, i co? Jak się przyłączę do jakiegoś oddziału, to byle kto będzie mi rozkazywał, tak? No więc poszliśmy tam i tam przejście było, nie było tłumu ludzi, parę osób było przy przejściu. Tam oczywiście powiedzieli: „Nie wysuwaj głowy, niebezpiecznie”, to, tamto. No i przeszliśmy na drugą stronę. Przeszliśmy na drugą stronę no i teraz co robić, bo jak myśmy już czuli, że Niemcy uderzają na Śródmieście Południe, na Powiśle, na drugą stronę, więc poszliśmy do „Pomoc Żołnierzowi”. A tam w ogóle nie widzieli jeszcze żadnych Powstańców ze Starego Miasta. Były dwie panie, bardzo miłe. I tam zjadłem to i tamto, mleko w proszku i miód, nie wiem, czy prawdziwy, czy sztuczny. Tam żeśmy się objedli. Ja to chciałem zostać, ale o to chodziło, że nam się wydawało, że tej pani jednej się spodobałem, tej młodszej. No ale nie ma miejsca do spania dla ilu... raz, dwa, dla czworga. No nie mieli. No więc ten Witek Kotlaski mówi, że ma ciotkę na Emilii Plater, to możemy pójść do ciotki. Tośmy poszli na Emilii Plater. Tam ciotka ucieszona, bo to przecież miesiąc Powstania i ten siostrzeniec żyje. No i tam położyliśmy się spać. Ja na takiej kozetce, tam głowa była niewygodna, bo nie na łóżka, bo oni ranni, ja jako zdrowy to na tej kozetce, tak głowa mnie... Budzę się w nocy jak chory, pędzę do ubikacji, zaczynam wymiotować. Cokolwiek zjadłem tam w tym „peżecie”, to wyleciało ze mnie, bo żołądek nie był przyzwyczajony do jedzenia, żem wszystko wyrzygał. No to już wyczerpany zupełnie wracam do tej kozetki, kładę się, cholera, nagle strzelanina. Budzę się, tu strzelanina, pistolety maszynowe, to żeśmy się zerwali i w nogi, wszyscy. I Witek o lasce, Edek też kulawy, bo przecież miał odłamek w udzie, a Hanka cała postrzelana i połamana. Tośmy w końcu [niezrozumiałe] dobiegli do Marszałkowskiej i tam żeśmy się okrzątnęli. Okazało się, że to niemiecki patrol policji w nocy tak zaatakował, bo tam front był blisko. [...] Nikomu krzywda się nie stała, ale przekonaliśmy się, że to miejsce, gdzie jego ciotka mieszka, nie jest dobre, żeby przetrwać resztę Powstania. Ci Niemcy obok. Edek ma wujka na ulicy Matejki, blisko sejmu, no to żeśmy tam przykuśtykali. Ale to wolno szło, bo ulice, tego, tu ostrzał, wie pan... No to żeśmy tam poszli. No – Matejki... Przeszliśmy Aleje Ujazdowskie, okazuje się, że te wszystkie domy, eleganckie, na ulicy Matejki do Wiejskiej – wszystko spalone już. No to nie ma co. No to miałem francuską nauczycielkę, panią Verne, bo w Warszawie było liceum francuskie przed wojną, lycée français czy coś takiego. No i tam się uczyłem, chodziłem do niej na lekcje francuskiego. No więc to Aleje Jerozolimskie... nie wiem, czy to było 39, coś takiego. Tośmy poszli znowu tam. Ja tam poszedłem do niej, ona zaczęła mi opowiadać, jakie to było straszne bombardowanie, a tam spokojnie jak u pana Boga za piecem. Szyby jeszcze w oknach, pieska miała, Pompon, to się pytam, jak się Pompon czuje. No i widzę, że tam nie ma co robić. Tam obok był taki jakiś punkt wyżywienia dla żołnierzy. No to Edek był najlepszy z nas, to tam zaraz zarejestrował nas jako Powstańców, no i żeśmy dostali sago i kawę niesłodzoną, a tutaj tłum Powstańców i tych... niektórzy ze Starego Miasta, ale niewielu. Tam na parterze postawiłem talerz z tym sago, tak sobie położyłem na parapecie, a tutaj podwórko i mnóstwo żołnierzy, cywilów kręci się. No i taki Powstaniec ma przyjaciela i pokazuje mu pistolet. Nie wiem, jaki on miał, czy ma parabellum, czy coś tam. No a ja strasznie ostrożny jestem, nie lubię, jak ktoś manewruje bronią, a zwłaszcza taki nie żołnierz, bo ile tych wypadków jest. Tylko patrzę, jak ten cywil stoi, bo temu cywilowi dał, on patrzy na to, opuściłem oczy na to sago, biorę... [klaśnięcie] Patrzę, ten cywil zwalił się, ten chłopak, bo sobie tak przyłożył pistolet i wpakował sobie kulę nad brwią. Leży, nogi mu się trzęsą. I widzę, taka koleżanka przybiega, która była w szkole Zaorskiego, sanitarnej, [tam] medycyna była. Ja tam zeszedłem na dół, mówię: „Niech pani nie marnuje zastrzyka, to trup przecież”. Ona taka nerwowa, tego, dała mu zastrzyk kardiazolu w ramię. Na tym się skończyło. A ją pamiętałem, bo jej ojca zamordowali w Katyniu, to pamiętam. Nie pamiętam nazwiska, ale pamiętam. Więc teraz tak, co robimy? Ja mówię tak: „Może przejdziemy na Czerniaków, gdzie jest mój dom”. Bośmy się dowiedzieli, że jest połączenie. I teraz tak, Edek poszedł na przeszpiegi do tych od „Radosława”, których część przeszła górą, część przeszła dołem. Oni tam byli koło placu Trzech Krzyży. Tam Edek poszedł na przeszpiegi i przyszedł, i mówi, że oni schodzą na Czerniaków. No to my schodzimy z nimi. No i poszliśmy tam. Oni tam byli... taki był sklep „Ad Astra” kiedyś, przybory szkolne i tam tego, przy placu Trzech Krzyży. No i nocą schodzimy. Już na nas tam podobno, Edek mówi, zarejestrowali jako swoich żołnierzy. Nie wiem, czy to była prawda, czy kłamał, bo on kłamał bardzo dużo. No i noc przyszła, i schodzimy, schodzimy do Książęcej, cichutko, przez plac Trzech Krzyży. A tu jakaś strzelanina się zaczęła. I potem – nie wiem, co to było – kula takiej wielkości [około dwudziestu centymetrów], ale gorejąca, czerwona, pomarańczowy kolor, żółtopomarańczowy, spadła i toczyła się ulicą Książęcą. Ja nie mam pojęcia, co to mogło być, przecież halucynacji nie miałem. No i trzeba było się cofnąć, bo to Niemcy uderzyli na szpital Łazarza. Tam strzelali do nocy, więc musieliśmy się cofnąć. Następnej nocy żeśmy już razem przeszli za „Radosławem”, Książęcą w dół i potem na Czerniakowską, a oni tam skręcili na Wilanowską, „Radosław”, a ja z nimi razem na Śniegocką, do tej naszej kamienicy, Śniegockiej 10. No i co się okazuje. Że rodzice i mój najmłodszy brat są tam, a przecież oni byli poza Warszawą. Co się stało? Wzięli kolejkę EKD (pan wie, która to była), [dochodziła] do Nowogrodzkiej. Przyjechali pięć minut przed piątą. Powstanie wybuchło i byli odcięci od domu i dopiero po dwóch tygodniach przeszli na Czerniaków. Tam mój brat miał też przygodę, ale to co innego, nie chcę za dużo mówić. No więc na Śniegockiej to oczywiście spokój, szyby w oknach, tam się nic nie dzieje. No i zaczęło się, tak.
A tak, oczywiście. Zdaje się, że mieliśmy dwóch, tak, dwóch przewodników. No i pierwsi nam wyjaśnili zaraz wszystko. Że idziemy najpierw pod polskim [terenem], potem będziemy szli pod Niemcami, że nie wolno mówić, nie wolno podnosić nogi z wody, bo to powoduje hałas, że trzeba idąc, trzymać rękę na ramieniu tego przed [nami]. [Przekazano nam] całą tę instrukcję. No i potem ruszyliśmy. Ruszyliśmy i po minucie czy dwóch żeśmy weszli z mroku w ciemność. No ale ci zapalili latarki, takie błękitne mieli, zapalili tą latarkę, no i było trochę widać jakiś kanał. To było takie jajo. Oczywiście na dole też było [zaokrąglone], bo człowiek się ślizgał, bo jak postawił nogę nie w środku, to się zjeżdżało. A ja miałem but na wysokim obcasie. A oprzeć się nie można było, to było ślisko. Jak bym się oparł, to ręka zjeżdżała. A w ogóle trzeba było się przychylić, bo głowa szorowała. No i tam żeśmy poszli dalej. I od razu ta cisza niesamowita. Po tym miesiącu Powstania, ten ryk armat, to wszystko, a tutaj cisza zupełna, niesamowita cisza. I coś takiego, głosy dochodziły jak zza świata, takie odległe jakieś. Jakieś większe wybuchy, prawdopodobnie artylerii. No i żeśmy szli jakiś kawałek, zupełnie nie miałem koncepcji czasu. No i ten przewodnik, taka szeptana poczta, [mówi], że teraz wchodzimy pod stronę niemiecką, bo żeśmy szli kawałek Miodową. No i już tych latarek nie było widać nic. Ciemność, idziemy i chlupot. Ten chlupot jest niesamowity, bo człowiek nawet nie wyjmuje nogi z wody, ale ta woda płynie i gdzieś pięćdziesiąt czy sto tych nóg, to chlupocze i chlupocze. I to jest jedyny właściwy dźwięk. No i potem szeptana poczta przychodzi, że będziemy skręcać. Ja nie dosłyszałem, bo byłem w ogóle od tego „goliata” taki trzy czwarte głuchy i zresztą ten chlupot to nawet… No ale trzymam rękę, to ten, który był przede mną, zniknął, bo jak się idzie, to tak trudno iść równo, prawda, to się człowiek ślizga. Człowiek dotyka, potem nie dotyka, no i tak to idzie. I doszedłem i jest rozwidlenie. Ja nie wiem, w którą stronę iść. I tak słucham, gdzie te głosy, ten chlupot przychodzi. A chlupot tak raz więcej słuchać z prawej, a raz z lewej. A tutaj te rozwidlenie. Ja na tym rozwidleniu, a za mną stoi reszta kolumny. Ja się nie ruszam. No i potem myślę sobie jeszcze tak, gdybym się lepiej orientował w położeniu geograficznym, to bym wiedział, że jak idzie się Miodową, jakby człowiek wyszedł na powierzchnię, to potem jak przyjdzie do Krakowskiego Przedmieścia, to musi skręcić w prawo. No a ja tak wtedy nie myślałem, bo to ciemność, diabli wiedzą, jak te kanały idą. No ale w pewnym momencie skręciłem w prawo. Nie wiem dlaczego, może coś musiało zwrócić mi uwagę. No i skręciłem w prawo. I potem doszliśmy do burzowca i zapalili latarki. A burzowiec to olbrzymi. Tu nie trzeba było się przeginać, tak jak tam trzeba było się przyginać i szorować głową. A woda to mnie dochodziła tak do kolan. Trudno to nazwać wodą. Do kolan. I ten burzowiec miał z dwóch stron takie podniesione ścieżki, dla pracowników prawdopodobnie, żeby nie musieli w środku chodzić i kąpać się. To potem w burzowcu z boku były takie ścieżki, jakby chodniczki, więc większość to szła środkiem, gdzie ten płyn tam był, a ja tym chodniczkiem sobie szedłem. I ciekawe, że były te wyloty, odpływy tych mniejszych kanałów i tam było napisane, od jakiej ulicy albo numer domu. Tak to ja wiedziałem, gdzieśmy byli.
Już nie pamiętam, ale przypuszczam, że kredą to nie mogło być zrobione, bo to było tak mokro i wilgotno, że to by się zmazało. One były farbą czy czymś zrobione. To wyraźnie tak dla pracowników. No i żeśmy szli tym kanałem. Jakimś kanałem żeśmy szli. Potem przyszła wiadomość, że będziemy przechodzić pod otwartymi włazami. Niemcy otworzyli włazy. No i tu ciemność i potem drepczemy i ten kanał się zrobił znowu niższy. Oczywiście nic nie widać. Potem był taki powiew świeżego powietrza i to musiało być z otwartego włazu. Żeśmy się posuwali strasznie wolno i żeśmy więcej stali niż się ruszali, [to znaczy] ruszali się, o, tak po prostu. Bo mówili, że Niemcy są przy włazie. Niemcy przy włazie. No i potem słyszałem, myślałem, że jakiś taki motor. To potem koledzy mi mówili, że to czołg przejeżdżał tam obok. To słyszałem wyraźnie. Jakiś motor, coś tam jechało. No i znowu stoimy i stoimy. I ja nie wiem, czy to ci przewodnicy tak uważali, czy Niemcy nie dają znaku życia. Bo oni musieli też niuchać, tak, czy tam nikt… Bo jak ktoś będzie stał przy włazie z granatem w ręku, Niemiec, no to on tam przecież czasem jakieś słowo może do kogoś powiedzieć czy ruszyć się, to ci też nasłuchiwali prawdopodobnie. No i potem znowu się ruszyłem i myślałem, że musiał być jakiś zator widocznie, bo stoimy, stoimy… No i przyszła taka szeptana wiadomość, że już jesteśmy w Śródmieściu. Potem żeśmy już wychodzili na rogu, zdaje się, na Wareckiej i Nowego Światu, tak. No więc to wolno szło, bo niektórych rannych musieli wyciągać.
Ja to nie miałem problemów, bo wyszedłem po tej drabince o własnych siłach. No i pierwsze wrażenie – domy stoją. I tam była taka grupa, co nas przyjmowała. Nie było zupełnie ciemno, bo tam się paliły... Ubranie – tak normalnie, ubranie normalnie, dziewczyny uczesane, w pantofelkach tak letnich. I szyby w oknach. W ogóle nie wszędzie, ale... Dali nam wodę, żeby umyć sobie twarz i ręce, i kawałek chleba, kawałek chleba. No i a ci przewodnicy weszli z powrotem do kanału i z powrotem na Stare Miasto, tak nam powiedzieli.
A myśmy dostali nowego przewodnika, który nas zaprowadził na naszą kwaterę. I gdzie nas zaprowadził? Do kina „Palladium”.
W tym czasie? Nie było filmów. Nie, tylko do „Palladium” do środka. I tak na początku...
Był, tak, ale wtedy nie. I to było tak, że jak żeśmy stali przed „Palladium”, jeszcze z tymi Powstańcami rozmawiałem, tutejszymi, no to oni [ubrani byli] po cywilnemu, [tylko] jakieś kawałki mundurów, opaski. Jeden, pamiętam, miał taki granat angielski, się popisywał, pokazywał mi, jaki to wspaniały, kostkowany granat. Rzeczywiście piękny. No i tam opowiadali trochę o zdobyciu PAST-y. Myśmy tam stali i stali, bo czekaliśmy na ten kwaterunek. No to powiedzieli nam, że na razie możemy wejść do kina i tam przeczekać. Myśmy weszli do tego kina, to było najdroższe kino w Warszawie, najelegantsze. No więc trzydziestu nas, taka grupka cała, trzydziestu. Ci z kanału to głównie z tego... część to z Batalionu „Chrobry”, tych rannych. No więc żeśmy tam zasiedli, a tam tylko taka lampka wisiała na sznurku przed ekranem, a tak to było ciemno, tak że końca sali... A to pluszowe siedzenia, bo to luksusowe wszystko. To myśmy siedzieli tak w jednej grupie, żeśmy razem siedli. Taki oficerek przyszedł z podwiniętymi rękawami i powiedział, że szykują nam kwatery. No to myśmy tak siedzieli. A ja to już nie spałem kilka nocy, i wszystkie te przeżycia, to myśmy jakiś czas rozmawiali o tym kanale, o tym, co żeśmy tam widzieli. Oni tam widzieli trupy, każdy coś innego widział w tym kanale. Ja tam przysnąłem, [chciałem] spać, ale nie można było się położyć, bo były te poręcze, ich nie można było podnieść. No to ja tak spałem i tak mi ta głowa opadała. Spałem i mi się majaczyło, ten kanał, ten pasaż rozpruty... Później myślałem, dlaczego się zwyczajnie nie położyłem na podłodze, żeby się wyspać. Potem myślałem, że widocznie bałem się tego oficerka, który miał nam te kwatery [załatwić], że niby ma się siedzieć, a tu ktoś się kładzie na podłodze. No i tak cała reszta tej nocy przeszła. Bo [jak] myśmy weszli do kanału, to ja nie wiem, która to godzina była. Może trzecia po południu, czwarta, piąta, nie mam pojęcia. No a jak wyszliśmy, to ile kanałem się szło – mówili, cztery godziny przeciętnie. Nie miałem pojęcia...
Tak, trudno. Z tym że myśmy nie mieli specjalnych przeszkód, nie wrzucali granatów, to, tego. No więc tak, potem ktoś przyszedł i powiedział, że już jest dzień – bo myśmy nie wiedzieli, w kinie siedzieliśmy – że jest dzień i możemy iść do „Pomoc Żołnierzowi”. PŻ to były takie miejsca, że żołnierze mogli dostać coś do zjedzenia. No więc byłem tak, ja, potem był „Sław”, był ranny z Pasażu, Chałupiński (on też ma wywiad z wami, umarł rok temu na raka). „Sław” Chałupiński, potem tam jeszcze no... taka trójka. Ale oni mieli panterki, a ja miałem tylko te portki Luftwaffe i rozdartą koszulę, nie wyglądałem na żołnierza. No więc żeśmy poszli na tego, „Pomoc Żołnierzowi”, ja tam byłem razem z nimi, nikt się mnie nie czepiał, bo tak to nie miałem żadnego dowodu ani broni, ani to, ani tamto. No gadać mogłem, tak. Tam dali nam kawę, erzac kawę, bez cukru, cukru nie ma. I potem sago. Pan wie, co to było sago? To sztuczny ryż. Niemcy to wymyślili, sztuczny ryż, sztuczny ryż sago ze sztucznym sosem pomidorowym. To żeśmy sago zjedli, ale tak to nic. Te kelnerki mówią: „No nic nie ma. To wszystko, co mamy dla żołnierzy”. No to sago i ten [sos]. No i dobra, to żeśmy popili tej kawy z tym... nie sacharyną, był taki dulcynea czy dulcyna, czy coś, nie wiem, jakiś sztuczny [środek] do słodzenia. No nie ma, nie ma, nie ma. Żeśmy nie dostali żadnej kwatery, żeśmy siedzieli w kinie aż do rana. A raz w tym kinie byłem w życiu jako dziecko, zobaczyć „Królewnę Śnieżkę”. To drogie było, to kino. „Królewna śnieżka”, „Snow White”. No i taka sytuacja. Co robić?
Nie, nie, myśmy siedzieli, może trzydziestu nas tam [było], żeśmy noc przesiedzieli. Później żeśmy się wszyscy położyli na podłodze gdzieś przynajmniej, ale to tak już nie wiem. Żeśmy siedzieli, a potem rano z kilkoma kolegami tak myślę, co robić. A tu jak Niemcy zrzucili bombę na „Adrię” (była obok), to tam całe zapasy, tysiące tych puszek, sardynek, wszystkiego było pełno. Ale to nie dla żołnierzy, to dla dowództwa. Przecież później opisywali, jak ta „Adria” zaczęła się palić. Była obok, to były całe składy żywności, a myśmy nic nie dostali. No więc potem sobie myślę: „Co robić?”. Miałem przyjaciela na Wareckiej, Jurka Pelca, to z klasy, to tam poszedłem do nich, na Wareckiej, obok. No to tam jego rodzice bardzo mili, coś mi dali do zjedzenia i zobaczyłem, jaki tam był porządek u tych cywilów. Przejścia były przebite pomiędzy domami, napisy były, jaki następny dom, jaki numer, strzałki, jaka świetna organizacja. W porównaniu z organizacją Armii Krajowej to wyglądało dużo lepiej. Wodę mieli, więc ja tam potem poszedłem się myć. To ta woda jak ze świni, zeszła czarna zupełnie, bo to tak: Pasaż Simonsa, bombardowanie. Przedtem byłem brudny strasznie, a potem jeszcze kanały, no to było strasznie. To ta woda zeszła, to już byłem odświeżony. No, oni chcieli, żebym tam został. A potem wrócił Jurek, ten mój przyjaciel, bo gdzieś był na służbie. Wrócił, ja sobie myślę tak: „Ja jestem żołnierzem”. Ja już rannego nie mogłem udawać, bo miałem trochę poskrobany taki opatrunek. Ale jako niedobitek jestem, niedobitek. No to wojsko musi mnie żywić, tak uważałem. Musi mnie wojsko żywić i nie będę tych ludzi objadał. Więc myślę sobie... A tu już zaczynają okładać to Śródmieście, już artyleria ciężka zaczyna walić. A ludzie mówili: „Tu jest komenda”. Tajemnic w Polsce w ogóle nie ma, bo to wszystko się wygada. Jak „Bora” wynaleźli, gdzie był, to w nocy ścieli całą salwę w ten sam budynek. A gdzie był „Barry”, dowództwo żandarmerii, to rzucili bomby i razem wszystkich pozabijali. A było dowództwo Armii Ludowej na Freta, to przyleciały samoloty, zrzuciły bomby i zabili ich wszystkich. Oni mieli dobry wywiad Niemcy, tak, wiedzieli. No więc ja sobie myślę, że tutaj jest niebezpiecznie, bo to już zaczyna artyleria walić i tu jakieś dowództwa są, tutaj siedzieć [to niebezpiecznie], między Marszałkowską a Nowym Światem, te okolice. Miałem przyjaciela, mieszkał na Lipowej (też kolega z gimnazjum), na Powiślu. No więc myślę, że pójdę tam. Ale po drodze zatrzymałem się, [zobaczyłem] jakieś oddziały, żeby coś tam dostać do zjedzenia. No to tak, jaki mam dowód, że jestem Powstańcem? Jaki dowód? Żaden. „No tak – mówi – a gdzie jest twój oddział?” Ja mówię: „Nie ma, zasypany”. – „To wszystkich nie mogło zasypać”. Ja mówię: „Zasypało”. No to był mój kontakt. To muszę rozmawiać z jakimś tam kapralem, potem podchorąży, potem ten. No więc sobie myślę: „To niedobrze”. A mówią: „A legitymację masz?”. Mówię: „Nie mam, bo nigdy nie dostaliśmy legitymacji”. No więc zszedłem w dół, gdzie był ten mój przyjaciel, Kroh, mieszkał Jurek Kroh na Lipowej. Przyszedłem na Lipową, gdzie ten jego dom to stoi jakieś trzy domy od uniwersytetu. W uniwersytecie Niemcy, a ja już widzę, jakie to jest marne wojsko. Ja sobie niewiele tam... Nawet nie poszedłem do tego domu, bo sobie myślę: „Trzy domy od Niemców to nie jest miejsce dla mnie. Wracam”. No to wracam z powrotem i znowu idę w kierunku Nowego Światu, a tu kogo spotykam. Spotykam Edka, tego mojego przyjaciela, z tą Hanką, jego narzeczoną, i z takim facetem w takiej czapce tramwajarskiej. To był Witek Kotlewski, ja go spotkałem pierwszy raz, jak myśmy zajmowali ten szpital na Woli. On dowodził tą grupą szturmową. I on też kuśtyka z laską, ranny. No i tą [spotkałem] całą trójkę, więc mówię do niego tak: „Nie ma po co tutaj zbyt długo siedzieć, na tym Powiślu, bo tu strasznie marne wojsko i długo nie wytrzyma”. A jak człowiek teraz patrzy w kierunku Starego Miasta, to tak, dzień przedtem to te sztukasy leciały w kierunku Starego Miasta. I tam strasznie. Ryk dochodził od Starego Miasta, bo tu się tak bronili, to był 1 września, ostatni dzień. Straszny ryk, bo to były dwie artylerie wszystkiego, te bomby i sztukasy tylko tam leciały. Następnego dnia patrzę, sztukasy nie lecą w tamtym kierunku, a za to wstaje chmura dymu, ale tak niesamowita (pan może widział tę fotografię bomby atomowej nad Hiroszimą), bo podpalili całe Stare Miasto. Niemcy podpalili wszystko. [Niezrozumiałe] nie było spalone, to się paliło niesamowicie. Chmura tego dymu szła na [pewną] wysokość i rozciągała się na jedną trzecią horyzontu, bo całe Stare Miasto się paliło. To ja już wiedziałem, że padło, Stare Miasto padło. A ten Edek to w ogóle cwaniak, super cwaniak i ma świetne jeszcze gadane. No więc żeśmy poszli do miejscowego oddziału i Edek zaczął gadać to, tamto... i rzeczywiście ranni, bo oni w mundurach, ten Kotlewski wysoki, to wszystko ranne, i ta dziewczyna cała pobandażowana, żebra połamane i też w mundurze. To nas tam przyjęli. Bo to jest tak, żołnierze by dali jeść, ale o to chodziło, że żeby spać na terenie oddziałów, to nie można było, trzeba było być przyjętym do oddziału. Trzeba było mieć pozwolenie, nie wiem, od jakiegoś sierżanta czy takiego – ja chodziłem tam – od kaprala do sierżanta, od sierżanta do podchorążego, do podporucznika i tak w koło Wojtek. To już taka biurokracja była. No, Edek miał dobre gadane, to żeśmy tam sobie zjedli, nas poczęstowali i pozwolili nam tam gdzieś spać, to żeśmy przespali. Następnego dnia widzę, bitwa zaczyna się już tutaj na całego. Mówię do Edka: „Musimy pryskać do Śródmieścia Południe”, bo to było Śródmieście Północ, a trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie, było tylko jedno przejście. Mówię, że trzeba się trzymać blisko dowództwa, bo jak się poddadzą, to będziemy wiedzieli. Więc mówię: „To pryskamy do Śródmieścia Południe”. No a ja nie miałem zamiaru się przyłączać do żadnego oddziału, bo po pierwsze, straciłem swój oddział, i co? Jak się przyłączę do jakiegoś oddziału, to byle kto będzie mi rozkazywał, tak? No więc poszliśmy tam i tam przejście było, nie było tłumu ludzi, parę osób było przy przejściu. Tam oczywiście powiedzieli: „Nie wysuwaj głowy, niebezpiecznie”, to, tamto. No i przeszliśmy na drugą stronę. Przeszliśmy na drugą stronę no i teraz co robić, bo jak myśmy już czuli, że Niemcy uderzają na Śródmieście Południe, na Powiśle, na drugą stronę, więc poszliśmy do „Pomoc Żołnierzowi”. A tam w ogóle nie widzieli jeszcze żadnych Powstańców ze Starego Miasta. Były dwie panie, bardzo miłe. I tam zjadłem to i tamto, mleko w proszku i miód, nie wiem, czy prawdziwy, czy sztuczny. Tam żeśmy się objedli. Ja to chciałem zostać, ale o to chodziło, że nam się wydawało, że tej pani jednej się spodobałem, tej młodszej. No ale nie ma miejsca do spania dla ilu... raz, dwa, dla czworga. No nie mieli. No więc ten Witek Kotlaski mówi, że ma ciotkę na Emilii Plater, to możemy pójść do ciotki. Tośmy poszli na Emilii Plater. Tam ciotka ucieszona, bo to przecież miesiąc Powstania i ten siostrzeniec żyje. No i tam położyliśmy się spać. Ja na takiej kozetce, tam głowa była niewygodna, bo nie na łóżka, bo oni ranni, ja jako zdrowy to na tej kozetce, tak głowa mnie... Budzę się w nocy jak chory, pędzę do ubikacji, zaczynam wymiotować. Cokolwiek zjadłem tam w tym „peżecie”, to wyleciało ze mnie, bo żołądek nie był przyzwyczajony do jedzenia, żem wszystko wyrzygał. No to już wyczerpany zupełnie wracam do tej kozetki, kładę się, cholera, nagle strzelanina. Budzę się, tu strzelanina, pistolety maszynowe, to żeśmy się zerwali i w nogi, wszyscy. I Witek o lasce, Edek też kulawy, bo przecież miał odłamek w udzie, a Hanka cała postrzelana i połamana. Tośmy w końcu [niezrozumiałe] dobiegli do Marszałkowskiej i tam żeśmy się okrzątnęli. Okazało się, że to niemiecki patrol policji w nocy tak zaatakował, bo tam front był blisko. [...] Nikomu krzywda się nie stała, ale przekonaliśmy się, że to miejsce, gdzie jego ciotka mieszka, nie jest dobre, żeby przetrwać resztę Powstania. Ci Niemcy obok. Edek ma wujka na ulicy Matejki, blisko sejmu, no to żeśmy tam przykuśtykali. Ale to wolno szło, bo ulice, tego, tu ostrzał, wie pan... No to żeśmy tam poszli. No – Matejki... Przeszliśmy Aleje Ujazdowskie, okazuje się, że te wszystkie domy, eleganckie, na ulicy Matejki do Wiejskiej – wszystko spalone już. No to nie ma co. No to miałem francuską nauczycielkę, panią Verne, bo w Warszawie było liceum francuskie przed wojną, lycée français czy coś takiego. No i tam się uczyłem, chodziłem do niej na lekcje francuskiego. No więc to Aleje Jerozolimskie... nie wiem, czy to było 39, coś takiego. Tośmy poszli znowu tam. Ja tam poszedłem do niej, ona zaczęła mi opowiadać, jakie to było straszne bombardowanie, a tam spokojnie jak u pana Boga za piecem. Szyby jeszcze w oknach, pieska miała, Pompon, to się pytam, jak się Pompon czuje. No i widzę, że tam nie ma co robić. Tam obok był taki jakiś punkt wyżywienia dla żołnierzy. No to Edek był najlepszy z nas, to tam zaraz zarejestrował nas jako Powstańców, no i żeśmy dostali sago i kawę niesłodzoną, a tutaj tłum Powstańców i tych... niektórzy ze Starego Miasta, ale niewielu. Tam na parterze postawiłem talerz z tym sago, tak sobie położyłem na parapecie, a tutaj podwórko i mnóstwo żołnierzy, cywilów kręci się. No i taki Powstaniec ma przyjaciela i pokazuje mu pistolet. Nie wiem, jaki on miał, czy ma parabellum, czy coś tam. No a ja strasznie ostrożny jestem, nie lubię, jak ktoś manewruje bronią, a zwłaszcza taki nie żołnierz, bo ile tych wypadków jest. Tylko patrzę, jak ten cywil stoi, bo temu cywilowi dał, on patrzy na to, opuściłem oczy na to sago, biorę... [klaśnięcie] Patrzę, ten cywil zwalił się, ten chłopak, bo sobie tak przyłożył pistolet i wpakował sobie kulę nad brwią. Leży, nogi mu się trzęsą. I widzę, taka koleżanka przybiega, która była w szkole Zaorskiego, sanitarnej, [tam] medycyna była. Ja tam zeszedłem na dół, mówię: „Niech pani nie marnuje zastrzyka, to trup przecież”. Ona taka nerwowa, tego, dała mu zastrzyk kardiazolu w ramię. Na tym się skończyło. A ją pamiętałem, bo jej ojca zamordowali w Katyniu, to pamiętam. Nie pamiętam nazwiska, ale pamiętam. Więc teraz tak, co robimy? Ja mówię tak: „Może przejdziemy na Czerniaków, gdzie jest mój dom”. Bośmy się dowiedzieli, że jest połączenie. I teraz tak, Edek poszedł na przeszpiegi do tych od „Radosława”, których część przeszła górą, część przeszła dołem. Oni tam byli koło placu Trzech Krzyży. Tam Edek poszedł na przeszpiegi i przyszedł, i mówi, że oni schodzą na Czerniaków. No to my schodzimy z nimi. No i poszliśmy tam. Oni tam byli... taki był sklep „Ad Astra” kiedyś, przybory szkolne i tam tego, przy placu Trzech Krzyży. No i nocą schodzimy. Już na nas tam podobno, Edek mówi, zarejestrowali jako swoich żołnierzy. Nie wiem, czy to była prawda, czy kłamał, bo on kłamał bardzo dużo. No i noc przyszła, i schodzimy, schodzimy do Książęcej, cichutko, przez plac Trzech Krzyży. A tu jakaś strzelanina się zaczęła. I potem – nie wiem, co to było – kula takiej wielkości [około dwudziestu centymetrów], ale gorejąca, czerwona, pomarańczowy kolor, żółtopomarańczowy, spadła i toczyła się ulicą Książęcą. Ja nie mam pojęcia, co to mogło być, przecież halucynacji nie miałem. No i trzeba było się cofnąć, bo to Niemcy uderzyli na szpital Łazarza. Tam strzelali do nocy, więc musieliśmy się cofnąć. Następnej nocy żeśmy już razem przeszli za „Radosławem”, Książęcą w dół i potem na Czerniakowską, a oni tam skręcili na Wilanowską, „Radosław”, a ja z nimi razem na Śniegocką, do tej naszej kamienicy, Śniegockiej 10. No i co się okazuje. Że rodzice i mój najmłodszy brat są tam, a przecież oni byli poza Warszawą. Co się stało? Wzięli kolejkę EKD (pan wie, która to była), [dochodziła] do Nowogrodzkiej. Przyjechali pięć minut przed piątą. Powstanie wybuchło i byli odcięci od domu i dopiero po dwóch tygodniach przeszli na Czerniaków. Tam mój brat miał też przygodę, ale to co innego, nie chcę za dużo mówić. No więc na Śniegockiej to oczywiście spokój, szyby w oknach, tam się nic nie dzieje. No i zaczęło się, tak.
Myśmy się rozdzielili. Oni poszli ze mną, znaczy Edek, Hanka, ten Witek, do naszego domu. Tam żeśmy się zatrzymali, potem ci od „Radosława” mówili, że oni idą na Czerniaków, że oni idą się bić. To myśmy tak kombinowali, że jeżeli chcą się bić, to mogą się bić przecież w Śródmieściu Północ, bo już Niemcy uderzyli. Dlaczego na Czerniaków? Pewnie oni chcą pryskać z Warszawy właśnie przez Czerniaków, potem Łazienkowska, tam te pompy, i to, i tamto. Mówili, że tam się można wydostać, bo tam te lasy kabackie... To myśmy uważali, że nie idą tam się bić, rozumie pan. Bo tak na rozum, to niby dlaczego idą się [tam] bić, a tutaj już atak idzie na Śródmieście Północ. No to Edek chodził tam na przeszpiegi, on tam niektórych znał jeszcze z Sadyby, takiego „Witolda” znał, jakichś tam innych. [Chciał] wyniuchać, a wszyscy mówią, że idą wszyscy bić się. No, cwaniaki – wszyscy mówią to samo. Zdyscyplinowani żołnierze, pary z pyska nie puszczą, pary z gęby nie puszczą. No i ta idylla to tam trwała, to w ogóle bajka, jakieś z pięć dni, pięć dni, sześć dni. I dziesiątego zaczęła artyleria niemiecka strzelać. To już musiało być jakoś po południu. [...]
Ach, proszę pana, moja główna opowieść z tego Czerniakowa jest z „berlingowcami”.
To było tak... Potem [było] widać, że ta obrona się łamie, bo to słabe wojsko, tyle że „Radosław” obsadzał tą północną część, Rozbrat, Ludna i tak dalej. A widać od razu, że... Niby [pojawiały się] takie wiadomości, że Łazienkowska, że Niemcy się włamali, potem je odparli, potem ich wyrzucili, potem to. Ale to były miejscowe oddziały, jedno, niewyszkolone... Nie wiem, czy kiepsko, może dobrze zorganizowane, ale bez żadnego doświadczenia bojowego, no to jak oni mogą walczyć. W naszym domu był jeden z dubeltówką... To też dobrze było, tak, dubeltówka. I tak po jakichś dwóch dniach tej walki... A to było jeszcze [tak], że myśmy poznali Powstańców na ulicy Zagórnej. No to tam ja z Edkiem żeśmy chodzili. Bo Hanka to była tak poharatana i Witek, że oni już tam siedzieli na miejscu, a myśmy tam chodzili, jak jeszcze było spokojnie, i opowiadaliśmy, jak to tam się bije, jak „goliaty” atakują, jak to – jak bardy Starego Miasta, Edek i ja, na zmianę. Oni nas częstowali, jak jadłem, połykałem, to palec w ucho. To nie był popis, musiałem tak robić. Potem niedobrze słyszałem – niedobrze słyszałem. Edek mówi tak: „On taki głuchy, bo mu jeszcze w uszach szumi ten »goliat«”, ha, ha. Edek miał talent oratorski. Tam żeśmy dostawali wyżywienie, doskonałe, wojskowe wyżywienie. Ten kucharz był bardzo przyjazny i te [zajmowały ich nasze] opowieści. Ale opowieści te ze Starego Miasta to niektóre przerażające, no to niektórzy oficerowie to dość krzywo na nas patrzyli, że my ducha podrywamy, ha, ha. Ale sztuka i prawda jest ważna. No to potem te lepsze kawałki opowiadaliśmy, jak żeśmy tam straszyli czołgi na Woli, jak krzyczeliśmy: „Urra!”, jak żeśmy sześciu zastrzelili przed Arsenałem, takie lepsze kawałki. I potem mówię: „To my zwiewamy”. Bo teraz wiadomo, że Rosjanie uderzyli, to zajmą Pragę,. O to chodzi, żeby ten Czerniaków wytrzymał, ale ta Śniegocka... tu się Niemcy włamali do jakiejś szkoły żeńskiej, zasypało tam pięciu Powstańców. To mówię: „Dajemy chodu”. No i żeśmy, cała ta nasza czwórka, [poszli] na Zagórną, tam gdzie nam kiedyś dawali jeść, na Zagórną. No i przy tym oddziale jesteśmy, no i tak... A tu walka się toczy, ta obrona od strony Łazienkowskiej tu zupełnie się załamuje. Jesteśmy na tej Zagórnej i widać te dymy gdzieś tam za Pragą, bo ta rosyjska artyleria wali w Niemców. No i rano... Tam było takich dwóch przyjaciół, „Alibaba” i „Zabawa” mieli pseudonimy, w naszym wieku, ale moim zdaniem młokosy, żadnego wojskowego doświadczenia, tak. I nie było wiadomo, co się dzieje, bo nie wiedzieli, że na Pradze są już, na Saskiej Kępie, Rosjanie czy tam ktoś, czy ciągle jeszcze Niemcy. No to ten „Alibaba” mówi tak (to było na Zagórnej): „To ja pójdę na drugą stronę Zagórnej – bo tam jest polska komenda – i się dowiem, co tam jest właściwie”. Bo to był ranek, cichutko jakby nie było wojny. To ten „Alibaba” podciągnął pasa, jak to młokosy zawsze robią, i poszedł na drugą stronę Zagórnej. Za chwilę ktoś wpada i mówi: „Alibaba zabity”. – „Co?” – mówię. „Leży tam na skrzyżowaniu”. Ja tam z boku spojrzałem, on wyszedł z Zagórnej i szedł przez to skrzyżowanie Zagórna, Czerniakowska i go zastrzelili, bo [tam] gdzie miał być polski oddział, komenda, to już byli Niemcy, już tam nocą weszli. Dostał z pistoletu maszynowego, tak leżał tam, na asfalcie taka zielona plama. To ci zaraz mówią: „O, my pójdziemy i go podniesiemy”. Mówię: „Żeście zwariowali? Chyzia macie? Przecież wyrąbią was od razu!”. Jak mogli pójść, podnieść go?. „No to – mówią – pójdziemy później”. To był straszny dzień na Zagórnej, bo Niemcy uderzali z całą siłą, bo im się śpieszyło, bo Rosjanie uderzyli na Pragę, to chcieli opanować ten brzeg. Już nie mogę mówić dłużej... A tymi „berlingowcami” to było tak, że i myśmy próbowali dołączyć albo dostać łódź i nocą przepłynąć na Pragę. Przypuszczałem, że Rosjanie są albo będą lada chwila. No i żeśmy kręcili, [idąc] tymi ruinami, bo nie można było przejść prosto, bo wszędzie byli Niemcy. No i tak, to noc była, jeden był „Alibaba”, a drugi „Zabawa”, tacy przyjaciele, zawsze razem, tośmy ich poznali. To tak, noc przyszła i też nie wiadomo, co gdzie jest. Jakieś na Czerniakowie, jakieś na Pradze... Zupełna ciemność, w sensie, że człowiek zgubiony. I tak rozmawiam z tym „Zabawą”, przyjacielem tego „Alibaby”... A tam były takie przestrzenne piwnice, takie nowoczesne, nie takie klitki, takie nowoczesne domy. Rozmawiamy, rozmawiam z nim właśnie o sytuacji i ten „Zabawa” (tam były takie schody szerokie, [prowadzące] na zewnątrz, do góry z podziemi) idzie, nagle – [klaśnięcie] – patrzę, a „Zabawa” się wali. Jak schodził schodami, to granatnik spadł tam, przypadkiem. Ale tak Niemcy strzelali, dobrze wymierzyli gdzieś tam, wiedzieli, że tam ludzie w nocy się kręcą. I zwalił się. Takiego siniaka ma tutaj, na szyi, a w ciele nic, bo jak podchodził schodami, to głowa była powyżej poziomu, o tak. To ma [ślad] na szyi i w głowę dostał, nieprzytomny leży. No to myśmy zjedli to sago... A on tak rzęzi. Potem się uspokoił, potem znowu, to ludzie przyszli i mu coś podłożyli pod głowę. A my z Edkiem i z tymi [kolegami] mówimy: „To idziemy teraz do Wisły, bierzemy jakiś kajak”. Szliśmy naokoło, to nam zajęło dużo czasu, pół nocy. No i idziemy przy ulicę Solec, tam była przystań. Proszę pana, byliśmy w połowie Solca, jak karabin maszynowy otwarł na nas [ogień] świetlną amunicją, to było świetnie widać. No to przynajmniej dobrze, bo w dzień nie widać, w nocy widać, gdzie kule lecą mniej więcej. Ale ten Witold, kula uderzyła w gałąź z drzewa nad jego głową i go opryskało iskrami, ale nic mu się nie stało. To myśmy do tego domku wrócili, a tam mnóstwo ludzi, taka baba była, Ukrainka, wkurzona, [mówi, że] musimy wyjść stamtąd, bo tu armaty ściągniemy na nich. To był taki domek. No to my znowu żeśmy wrócili na Zagórną.
Wróciliśmy na Zagórną i teraz tak, zobaczyliśmy pierwszy raz (to było jeszcze przedtem), że mosty są wysadzone. To był dobry znak. Niemcy wysadzili już mosty. No więc żeby przejść bliżej rzeki, zobaczyć, to nie można było, bo taka była ulica Idźkowskiego, a tam Niemcy już strzelali. Mieliśmy taką dobrą lornetę, można było patrzeć, ale naprzeciwko był dom, na tej ulicy Idźkowskiego, można było bokiem patrzeć. Ale ponieważ okna były wyrwane od podmuchów, to z tego domu można było widzieć Saską Kępę przez te okno, takie wielkie okna były. My tam patrzymy, a tam dwóch ludzi w łodzi i łódź płynie stamtąd do nas, z Saskiej Kępy. To znaczy, że to muszą być nasi. Myśmy o Polakach jeszcze nie wiedzieli, że tam są, ale że Rosjanie. No i widać ich, jak oni… A w ogóle cisza jest taka – nie ma strzału, nic. Oni w wiosła uderzają, ta łódź płynie coraz bliżej. I nagle karabin maszynowy zaczyna w nich strzelać. I ta łódź spłynęła, woda ją zniosła, tak że [znalazła się] już poza polem widzenia. I jak następny raz zobaczyłem, to nie było łodzi, tylko jeden człowiek płynął żabką, tak się chował i strzelali w niego. I widać było, bo to było jeszcze przed wschodem słońca, te iskry tak szły, a on tak płynął i płynął i w końcu też zniknął zasłonięty tymi murami. To był pierwszy kontakt. A to już był „berlingowiec”, tak. No i teraz muszę przeskoczyć wiele. Potem się ukrywałem w takim dołku, w strasznym dołku, z tym przyjacielem. I nie wiem, jak to powiedzieć...
Zaraz panu powiem. No wiec siedzieliśmy w takim dołku i Niemcy byli obok, na ziemi niczyjej. Przedtem do nas strzelali. Myśmy się w tym dołku schowali, był specjalnie zrobiony tam przez brata mojego przyjaciela. I tam siedziało nas czterech w takim dołku pod klapką kilkanaście godzin. Myśmy słyszeliśmy głosy niemieckie, straszne. Tam był mój przyjaciel Adamczyk, ze Śniegockiej, on tam mieszkał. I taki podchorąży „Roman” tam się znalazł, i chłopak, i ja. I ja i ten podchorąży, zdecydowaliśmy się, że nocą się wyczołgamy i będziemy się czołgali na Wilanowską, bo tam miały być oddziały „Radosława”. A myśmy byli przekonani, że „Radosław” się nie da pobić tak łatwo. Jak tam byli poprzedniego dnia, to też tam są. No, więc żeśmy się z tego dołka wyczołgali, my dwaj tylko, a ten Adamczyk i taki chłopak został tam, bo się bali. Bośmy mieli Niemców tak jak dwa razy do tej ściany, żeśmy głosy słyszeli. No bo zajęli te ruiny tam. No to żeśmy się czołgali kilkaset metrów. Pełzali, dosłownie pełzali. Nie wiem, to niesamowite, i coraz dalej, dalej i w końcu doszliśmy do Wilanowskiej po iluś godzinach pełzania. Moim zdaniem to Niemcy do nas strzelali z przodu też, no nie wiem. I żeśmy przybiegli na Okrąg 2 nocą. I tam byli Powstańcy „Radosława”. No tam żeśmy zeszli do piwnicy przez takie okno. No i [byliśmy] żywi. Żeśmy się czołgali kilka godzin pomiędzy Niemcami. No i mówili, że już Rosjanie przyjdą tej nocy. To żeśmy słyszeli tyle razy. Ja położyłem się na węglu w jakiejś piwnicy i zasnąłem, bo już nie spałem kilka dni. Str. 22: [...] Potem wykombinowałem dlaczego. Bo Powstanie postanowiło kapitulować. I, ósmego już skontaktowali się po południu, przez jakąś hrabinę z tym niemieckim dowództwem. I, ciekawe to - ósmego była decyzja, kapitulować a dziesiątego już rosyjska artyleria otworzyła ogień n
Noc, w końcu się już budzę, jakaś szara godzina, w tym węglu tam leżę (przespałem pierwszy raz tam) i słyszę taką rozmowę, tam jakieś dwie kobiety rozmawiają. Jedna mówi tak: „To Polacy”. [...] A ta druga mówi: „Nie, to ruscy” – mówi. Ta pierwsza mówi tak: „Przecież mają polskie mundury”. A tamta mówi: „Nie, to ruscy w polskich mundurach”. To ja wstałem, patrzę, a tu, proszę pana, widzę żołnierzy armii Berlinga w tych polskich mundurach, takich przedwojennych. Ci [„berlingowcy”] stali, cywile ich obstąpili, a oni tak, pepesze mają (pan wie, jakie były pepesze, [miały] bębny), obwiesili się granatami i w czapkach chyba. Nie pamiętam, żeby mieli hełmy, mniejsza z tym. Ci stali, ich tam obstąpili i się pytają, jak ten bęben, ile kul ma, to, tamto, a te granaty jak się rzuca. Tam się ludzie pytają, ci Powstańcy też: „A ilu was przyjechało?”. No to żołnierzowi nie wolno odpowiadać. „A macie armaty, co?” – pytają się. A ci w ogóle tacy oszołomieni trochę, bo to ludzie głównie ze wsi, a tu wielkie miasto, Powstańcy w niemieckich mundurach, Niemcy zaraz obok, odległość jak stąd do tego pierwszego samochodu... No i tak. Ci żołnierze tacy, no, niewiele mogli powiedzieć, zaskoczeni tym wszystkim, bo ich przerzucili przez Wisłę nocą. I przyszedł jakiś taki miejscowy Powstaniec i oni ruszyli za nim tam, przewodnik, na Okrąg 2, piwnice.
Ja w międzyczasie zgubiłem Edka i tych innych, już ich nie ma tam, więc idę za nimi. Ich prowadzą tymi piwnicami, tak, tak, tak i do takiej komórki. To był jakiś plutonowy, kapral i jakiś żołnierz, tam ich trzech. No i do tej komórki, ja też wszedłem do tej komórki, a miałem hełm niemiecki. Bo to Edek dał mi do potrzymania, była taka sytuacja, żeśmy stracili kontakt i ja ten hełm miałem. Byłem całkowicie po cywilnemu, w jesionce, we wszystkim, już przebrany po cywilnemu i normalne spodnie i hełm niemiecki na wierzchu. Też nietypowo wyglądałem. Przeszliśmy tymi korytarzami, bo tam te domy były jakoś połączone, i do tej komórki piwnicznej. Nas paru tam weszło, tam jakieś jedzenie mieli przygotowane i dali „berlingowcom”. Coś sobie przegryźli, ja też dostałem [niezrozumiałe] na hełm, niosąc hełm, tak. Dostałem, a już nie jadłem dwa dni czy trzy dni, od czasu jak byłem na Zagórnej, gdzie zginął ten... dostał w głowę. Jak zginął, od tego czasu ja w ogóle nie jadłem nic. Ja dostałem kąsek tego chleba. Potem przychodzi jakiś plutonowy. Plutonowy mówi do tego kaprala: „A ile macie pepesz?”. To ten kapral mówi tam coś: „Trzy”. A on mówi: „Jak to trzy? Powinno być cztery”. A on mówi: „Jedną dałem Powstańcowi”. To ten plutonowy: „Co? Daliście broń komuś innemu? Wiecie, że żołnierz nie ma prawa dawać broni nikomu?” – tak na niego z góry. Tak w wojsku jest, że ta broń to jest święta rzecz. Nikomu nie dajesz, nikomu! Ani bratu, ani matce, ani ojcu, nikomu. Mówi: „A co, przysięgę składaliście?!”. Strasznie go objeżdża ten plutonowy, objeżdża i mówi tak... A tu wpada jakiś Powstaniec i mówi, że „tygrys” podjechał. A oni mieli, [to znaczy] ten kapral miał, taką rusznicę przeciwpancerną, jakąś taką długą. Ona nie była wiele warta, kaliber, ale wie pan... No więc ten plutonowy, ten Powstaniec mówi: „A czy ta rusznica to jest dobra na »tygrysa«?” – ten Powstaniec się go pyta. A ten mówi: Kanieczno. Kanieczno, tak mówi, tylko pewnie nie wiedział, co to jest „tygrys”, ha, ha. Plutonowy wziął kaprala i dwóch jeszcze czy jednego, nie wiem – tak, dwóch jeszcze wziął – i poszli zapolować na „tygrysa”. A my tam siedzimy, gadamy, bo to już miejscowi i tam jest taki sierżant „Bizon”. Nie, to po angielsku, [właściwie] „Tur”, sierżant „Tur”. On mi dał ten chleb, żebym przegryzł. Tam rozmawiamy, ja opowiadam, żeby się upewnili, że ja jestem Powstańcem, że nie tylko hełm. Jakieś piętnaście minut przeszło, wraca ten plutonowy, sam. Kawałek ucha szczypnięty i krew mu kapie na mundur. Przyszedł i siadł. To ten go się pyta: „A gdzie tamci dwaj?”. That’s it. Czołgiem dostał, wie pan, wymacał ich. Proszę pana, czołgiści też cwaniaki. Oni też wiedzą, jak się ludzie kryją, jak to, jak tamto. To człowiek się po jakimś czasie... Z tą wojną jest tak, że trzeba tego uważnie słuchać i słuchem można poznać wszystko. Może człowiek siedzieć w piwnicy i wie, co się dzieje. Ja użyłem takiego porównania, jak w dżungli brazylijskiej taki mieszkaniec to słyszy, węże syczą, tu, tego, a on panu powie, kto się do kogo dobiera i z jakim skutkiem, tak. Bo oni są ludzie lasu. Żołnierz po jakimś czasie to jak ma dość tego rozumu, to się nauczy, i można doskonale słuchem się orientować, co się dzieje. No to ich tam ten czołg wymacał. Ja tam trochę gadałem o Powstaniu, więc ten plutonowy nie „Bizon” a „Tur”, ciągle mi się myli, [mówi], że może mnie przyjąć do miejscowego oddziału. Mi tam się wcale do tego nie śpieszyło, bo po pierwsze, ja uważałem, że już swoje zrobiłem, jeśli chodzi o walczących [jako] soldier, żołnierz. Życia więcej nie będę ryzykował [niezrozumiałe], ale z drugiej strony bym dostał wyżywienie jak żołnierz, też ważne. Dałem taką odpowiedź pozytywno-wymijającą. Żeby mostów nie spalić, że może jeszcze mi dadzą jedzenia. Ja siebie widziałem jako instruktora, ale nie w pierwszej linii bojowej.
W międzyczasie na podwórzu, Okrąg 2, wysokie ściany, pięć pięter, tam była część zwalona już, tam byli ci z „Zośki”, miejscowi Powstańcy... A mnóstwo ludzi uciekło z Czerniakowskiej, z cywilów, to na tym podwórzu, takim trójkątnym podwórzu ustawiali kuchenki. Gotują, pitraszą tam, nie wiem, groch, mąkę, nie wiem sam. Patrzę, zapach bije pod niebiosa, więc sobie myślę, że może mnie tam ktoś poczęstuje. To znowu tak, jedna była taka kuchnia wojskowa, więc tam podszedłem i kucharza zagadałem. On mówi mi tak, że żołnierze to nie dostają (miałem hełm), żołnierze nie dostają jedzenia prosto z kotła, tylko od swojego oddziału. Potem tak się patrzę na te kotły, na to wszystko, sobie myślę, że może ktoś się zlituje i da mi. Ale cywile widzieli ten hełm, to jak widzą hełm, to [wiedzą, że] jestem żołnierzem, to powinienem od żołnierzy dostać. Przecież tego jedzenia tam się nie przelewało. Tak przeszło parę godzin, już minęło południe, to ja w końcu zdecydowałem, że jednak będę żołnierzem. Poszedłem do tego „Tura”, seargent „Bison”, „Tur”, no i wyraziłem chęć przyłączenia się do miejscowego oddziału. Dobrze, więc „Tur” porozmawiał z podchorążym „Jeleniem”, potem jeszcze z podporucznikiem „Jeleniem”. Ten „Tur” to była taka poczciwina, on się nadawał na jakiegoś tam szefa magazynu, taki dobroduszny, taki grubawy trochę, a podchorąży „Jeleń” to bródkę miał. Właściwie się przekonałem, że to tchórz, a podporucznik „Jeleń” to wilk, proszę pana. Potem się dowiedziałem, że on zginął, był ciężko ranny później. No to i ten zaprowadził mnie, proszę pana, ten „Tur”...
Do swoich, tak. Musieli sprawdzić. Więc powiedzieli: „Dobrze”. Ja potem, kiedyś słyszałem, jak odpoczywałem, drzemałem, byłem po służbie, tam coś się pytali: „ O, »Krok« to dobry żołnierz”. Sam o tym wiedziałem.
No więc zaprowadził mnie do bramy, brama Okrąg 2. Brama i mieszkanie, dozorcówka, były połączone, teraz już nie są, zamknęli to. Dozorcówka, z dozorcówki chodziło się do bramy. A tu był posterunek „brama” i dowódcą posterunku „brama” był podchorąży „Miś” z „Zośki”, a załoga składała się z kilku miejscowych Powstańców i tam też [było] trochę „berlingowców”. Niemcy byli po drugiej stronie Czerniakowskiej, bo to dom na rogu Czerniakowskiej, po drugiej stronie.
No i zostałem żołnierzem, dostałem pepeszę. Dostałem pepeszę i najpierw się nauczyłem, jak się z nią obchodzić. No więc o ile pamiętam, [mieściły się] siedemdziesiąt dwie kule w bębnie. I się nauczyłem, jak się wkłada te kule do bębna, tak mi pokazali, jak się strzela pojedynczym, ciągłym, to wszystko, no i zostałem żołnierzem tej „bramy”. No i tak, jak schodziłem z posterunku, to miałem oddawać pepeszę mojemu następcy i mi powiedział ten „Tur”, że pepesza nie jest moją własnością, jest własnością „bramy”.
No, więc [jak] „bramy”, to zawsze oddawałem. Ja schodziłem, jak zmiana była, nas zmieniali co cztery godziny. Tam był spokój, bo tak, główna walka toczyła się z drugiej strony Wilanowskiej, po drugiej stronie Okręgu, a tutaj było spokojnie, od strony „bramy”, spokojniej, w sensie takiej bitwy. No i tak, mógłbym panu dużo opowiadać, ale jakie były skutki, tak. No więc ja tak próbowałem się zaprzyjaźnić z tym „Misiem” z „Zośki”, ale on był taki jakiś... Mówię, że jestem studentem medycyny, że to, ale jakoś tak ten „Misiu” był... Myślałem, że on tak z pogardą patrzył jak ci z „Zośki” na innych, że to oni byli lepsi żołnierze, nie wiem. No, ale w każdym razie ten „Miś” uważał mnie za ważniejszego, bo jak czasem schodził gdzieś, wychodził, no to mówił mi, że wychodzi. A jak wracał, to pytał się mnie: „Co nowego?”. No i ten spokój to tak długo nie był. Po drugiej stronie Okręgu były wypalone ściany i taki dom niewykończony i tak dalej, i była taka przesłona zbudowana i tam ludzie przebiegali za tą przysłoną. Marna taka była przysłona, jakieś tam materace, coś, ale że nie było widać od strony Czerniakowskiej. I tam patrzę, a tu przebiega taki mój kolega, on mnie kiedyś nauczył grać w piłkę nożną, z „Zośki”. Porucznik [Jerzyk] od „Zośki”, ale ranny, bo miał rękę na [temblaku]. Potem go widziałem parę razy, tam żeśmy sobie czasem pogadali.
Proszę pana, to było tak, po pierwsze, od razu się pogorszyło następnego dnia. Zaczęli walić w ten drugi dom, po drugiej stronie, [to znaczy walił] czołg. I tak to było, że ja miałem pozycję przy oknie na Okrąg. I to tak sobie ustawiłem, że wziąłem sobie krzesło, poduszkę, żeby było mi wygodnie, dla pucu więcej. Potem drugie krzesło, pepeszę, bo nie musiałem tak w ręku trzymać cały czas i tak wycelowałem w ten czerwony dom. To był taki dom, że zbudowali, ale nie wykończyli, to były same mury. Mi powiedzieli, że ktokolwiek biegnie do czerwonego domu z Czerniakowskiej, to strzelać. To było takie małe pole widzenia, przy oknie sobie siedzę, w tym oknie siedzę i nic specjalnego się nie dzieje. Słyszę, jak te czołgi „kują”, bo tu przecież bitwa na całego idzie. I potem czołg strzela, ale czołgu nie widzę – strzela w ten czerwony dom. No to sobie strzela, bo oczyszcza i prawdopodobnie potem piechota skoczy. Ja sobie tak wycelowałem, oparłem o krzesło, na poręczy i czekam, żeby mi tam wyskoczyli. Słychać zawsze, jak czołg strzela, dwa wybuchy, pierwszy armata strzela, a potem pocisk wybucha: „bum bum, bum bum”, ale to wszystko zależy od tego, jak to „bum bum” chodzi. Bo to jest tak, jak czołg stoi, powiedzmy, blisko pana i strzela, to te pierwsze „bum” jest głośniejsze niż te drugie. To znaczy strzela, stoi blisko pana, ale strzela gdzieś tam dalej. Ale jeżeli na przykład jest te „bum bum” równo, to znaczy, że czołg strzela, że mniej więcej siła tego wybuchu jest taka sama. Jak jest tak strzela „bum bum, bum bum” a potem jest tak „bum bum, bum bum, bum bum” [w innych odstępach czasowych]. Co to znaczy? Że kręci lufę w moim kierunku. To trzeba uważać. I potem to człowiek się orientuje od razu, o co chodzi, że [czołg] coraz bliżej odwraca lufę – po odgłosie, nie trzeba wyglądać. Jak się wygląda, to można dostać kulę. Więc ten czołg strzelał, strzelał i tak monotonnie, „łups” i za niecałą minutę znowu, w ten czerwony dom po drugiej stronie, tak na ukos. Potem przestał strzelać. A już tam strzelał, nie wiem, dziesięć minut. No to ja myślę, że teraz piechota wyskoczy, to już mam palec przy cynglu, tylko czekam, „trrrut”. Ale ta kurzawa opada i ta piechota nie leci. To myślę sobie: „Normalnie, to piechota po ostatnim strzale powinna skoczyć od razu przez ulicę. Co ten czołg tu robi? – mówię – Kręci lufą...”. To ja myślę sobie: „Kręci gdzie? Na mnie”. To ja wstaję z tego krzesełka. Pokój był taki mniejszy niż ten tutaj no to idę do drzwi. Jak byłem w połowie pokoju, to już biegiem wpadłem na korytarz. Strzelił czołg, ale w bramę strzelił, ukosem [niezrozumiałe]. W bramę strzelił, wyrżnął w bramę. Kurzawa, nic nie widać. Potem kurz opada, okazuje się, że strzelił w bramę pod kątem i tam wyrżnął. A ja im powiedziałem, jak ten czołg strzelał, tym chłopakom powiedziałem, żeby nikt nie stał w bramie, bo dostaną. No bo to wiadomo, że strzeli w bramę pod kątem i odłamki prysną na boki i dostaną jeszcze odłamkiem. Taki chłopak wychodzi po tych schodkach do tej dozorcówki i tak „bul, bul, bul”, ta broda mu tak lata i mu krew gdzieś leci. No to ja spojrzałem na niego, popatrzyłem na to i mówię: „To nic, zadrapało cię – mówię – zadrapało cię”. A on ciągle „bul, bul, bul”, tak dygoce cały, tak trzęsie się. Ja mówię: „Nic ci się nie stało, zadrapało cię tylko”. A ja im powiedziałem, tym chłopakom, żeby nie wchodzili do bramy, to ten jednak wlazł do bramy i dostał. Tak mnie rozzłościł: „Won stąd – mówię – wypierdalaj do piwnicy, ty taki siaki, owaki”. Wygnałem go, bo straszy ludzi, dygocze, nic mu się nie stało. Potem ktoś przyszedł i powiedział, że mu odłamki do brzucha weszły, widzi pan, tak.
Więc potem jeszcze przyszedł „Miś”. Ja myślałem, że „Miś” zabity, bo ten drugi pocisk to wyrżnął w tą służbówkę, gdzie „Miś”, dowódca, w łóżku leżał, a jego wtedy akurat nie było, to ocalał. A proszę pana, było to tak, że to był dzień, jak amerykańska flotylla przyleciała, stąd mogę [umiejscowić to] w czasie. Przyleciała o godzinie pierwszej 18 [września] 23.54. Więc to była radość ogromna, że Amerykanie. Jeden widział, że skoczek amerykański wylądował na ulicy, mówi, [że] widział, [jak] nogami ruszał. A to spadochrony, zbiorniki spadały. Jak zerknąłem raz, to widziałem trochę, ale nie mogłem się wysuwać za dużo. Zaczęła się strzelanina, straszliwa jak nigdy przedtem, a to wszyscy Niemcy strzelali do spadochronów, rozumie pan. Przestali strzelać w nas, tylko w te spadochrony. Karabiny maszynowe, cokolwiek mieli – to aż chodziło.
Ja oddałem pepeszę i zbiegłem w takim doskonałym nastroju do służbówki, bo to był mój czas, żeby dostać coś do jedzenia. Przebiegało się brzegiem podwórza. I siedzę tam, jem, a tu ten dom jakoś „yy, yy” [jakby się poruszył]. A to była tylna ściana domu. To ja mówię: „Oho, »goliat«”! Wywalili „goliata” jednego na domu. Proszę pana, jeszcze kończę to jedzenie, to drugi raz tak [łupnęło], drugi „goliat”. To ja zerwałem się, taki duch bojowy, wybiegłem z tej piwnicy i musiałem przebiec taki dystans jak stąd do tego refrigerator, żeby wpaść w bramę. Jak wybiegłem, to jeszcze taka mgiełka, taka ceglana mgła jeszcze wisiała nad tym podwórzem i tam prześwitywało, bo ten front się zwalił – Okręg 2 (to jeszcze widać). Więc po pierwsze, nie ma pepeszy, bo ten, komu dałem, nie ma go, tak. I, proszę pana, straszliwa strzelanina – wybuchy różne, niemiecka piechota szturmuje. Te wybuchy... Ja wiem, że to granaty ręczne wybuchają, i nagle sobie zdałem sprawę, że granaty ręczne wybuchają na podwórzu, nie od ulicy. To znaczy, że Niemcy zajęli front domu, gdzie to zwalili, i rzucają teraz granaty, że już nie można się wydostać z tej dozorcówki, nie ma wyjścia. Tylko jest brama i dozorcówka, ale tam nie ma żadnego połączenia. Żeby się wydostać z tego, to trzeba przebiec przez podwórze. To straszne uczucie, tak jakby człowiek stanął przed gilotyną i miał położyć głowę – nie ma wyjścia. I tak, broni nie mam, tam zupełne zamieszanie, bo tam paru „berlingowców”, i paru tych [Powstańców]. A jeszcze chłopaka zastrzelili poprzedniego dnia, „berlingowca”, dostał w głowę. Nikt nie chowa, został z nami, on tam w bramie już leżał przez półtora dnia. Położyli mu czapkę na oczy, na twarz i tak leżał. Jak na wojnie, już nie chowa się wszystko, to tam leżał z nami. Nikt tam nie przejmował się specjalnie. Krótko mówiąc, nie ma wyjścia. Stoję na brzegu tej bramy, a tam koło mnie jacyś „berlingowcy”. W tym momencie „berlingowiec”, taki chudy, mały, poderwał się, wyskoczył z bramy i biegiem do tego wejścia do piwnicy, do klatki schodowej. Strzelili do niego, ale spudłowali. Jak z pistoletu do niego strzelili, to obcięło tynk w drzwiach obok jego nogi, prawej nogi. To tak, „trrrut”, poszło. Bo [on] tak nagle wyskoczył, ten Niemiec miał... no dwie sekundy, żeby wycelować i strzelić, i był wcelowany gdzie indziej, ale strzelił w niego. I w tym momencie to mi ktoś ocalił życie, bo ja tak myślałem.... Tam był taki wykusz i ja sobie myślę: „Jak on go nie trafił, to znaczy, że ten wykusz go zasłonił”. To przecież błąd w myśleniu, tak, bo skoro do niego strzelał, to znaczy, że go widział. I ja już się szykowałem do skoku, a tu ten „berlingowiec” wziął mnie za rękaw i wtedy oprzytomniałem. Znaczy nie ma wyjścia, nie ma wyjścia i tak stoję, a ten „berlingowiec”, co mnie wziął za rękę, zatrzymał, stoi obok mnie. I to tak drgnął, a tu krew mu się polała z rękawa. Już się posuwali Niemcy po drugiej stronie podwórza, już mieli pewien wgląd wewnątrz bramy, wewnątrz bramy i tu [w ramię] gdzieś go trafili, tak że ta krew mu ciurkiem leci.
W tym momencie jakiś Powstaniec podchodzi do mnie w tej bramie, mówi, że można wybiec na ulicę i tam jest okno do piwnicy i nie ma krat w tym oknie. Nie wiem, dlaczego on się do mnie zwrócił, widocznie po prostu chyba sam się bał podjąć decyzję. Też bez broni, jak ja. To żeśmy obaj wyskoczyli na Okrąg. Wie pan, Niemcy byli po drugiej stronie Czerniakowskiej, ale myśmy tak wypadli i przybiegli krótki dystans, w dół na węgiel się stoczyłem. On przede mną, ja za nim. Nie zauważyli nas albo zauważyli, ale nie zdążyli strzelić. No i wtedy wyszedłem z Okręgu, bo już byłem w piwnicy, to przeszedłem tym samym korytarzem, obok tej piwnicznej komórki, gdzie mieliśmy tą komendę. Tam nikogo już nie było, musieli już nawiać. I potem dalej na tego, na Wilanowską i to był koniec Okręgu. Tak że rozbili „goliatami”, a co się stało z tamtymi, nie mam pojęcia. A w bramie to tak, tego „berlingowca” zabili, tego chłopaka, ten został zabity, co dostał odłamkami w brzuch – to w ciągu dwóch dni – a jeszcze jednemu przestrzelili pęcherz. To był raz, dwa, trzech zabitych w tej bramie. I tego rannego to widziałem, ale co potem się działo, tam to ja już nie wiem.
Tak, to byli żołnierze „Radosława” i wyglądało, że nie ma żadnej paniki, ta walka szła i tak dalej. Tam ja się tak kręciłem tu i tam. To musiał być już osiemnasty, bo to osiemnastego
To był dzień zrzutów, jak wydostałem się z Okręgu.
No i potem znalazłem jakieś miejsce w jakiejś piwnicy i przespałem gdzieś. Potem szukałem, żeby coś znaleźć do jedzenia i tam gdzieś [przeżyć] do następnego dnia. Szukałem, bo żadnego wojska nie było, do którego ja bym należał. Tam byli ci z „Parasola”. No i zaczynam szperać po tych mieszkaniach, żeby coś znaleźć do zjedzenia. Trzeba było ostrożnie, bo to bitwa, to trzeba unikać okien, czasem trzeba się czołgać albo [iść] na czworakach, żeby nie być na wprost okna. Tam znalazłem taką torebkę mąki w spiżarce. I teraz tak, ludzie w dalszym ciągu gotowali... A chciałem panu powiedzieć, że jak jeszcze byłem na Okręgu, to Niemcy spuścili granatnik. Tam dziesiątki ludzi było, tam gotowało – straszna rzeź. A potem jak przyszli tych rannych pozbierać, to drugi spadł. To była rzeź nie z tej ziemi, na Okręgu, cywilów głównie, masakra. No więc ludzie na Wilanowskiej gotowali. Na kamiennych schodkach takie kuchenki poustawiali sobie i niektórzy gotowali, ale to powoli szło. Była taka jedna większa kuchnia, też stała, i tam się podrzucało meble, to, tamto, bo palić węgiel... No i kolejka stała na tych schodach. No i ta kolejka stała na schodach, więc ja też stanąłem w kolejce. A hełmu już nie miałem wtedy, bo hełm musiałem komuś pożyczyć i na tym się skończyło, byłem z gołą głową. Ta kolejka na tych stopniach, no więc ja stanąłem w kolejce. No i w tej kolejce wolno idzie, bo to gotują, tego, niektórzy większe [kawałki], „bul, bul, bul”. Jak nadlatują pociski, to całe to towarzystwo schodziło do piwnicy biegiem, ale jak przycichła artyleria, to znowu wychodzili i stają w kolejce. Porządek był utrzymany w kolejce. I jakaś kobieta mnie się pyta w tej kolejce: „Co pan tu ma?”. A ja mówię: „Mąkę”. – „A wodę pana ma?” Ja mówię: „Nie mam”. – „To jak pan będzie gotował?” A ja miałem już te naczynia, żeby sobie melzupkę zrobić, melzupę, jak to się nazywa po polsku – mączną zupę, że się wodę wlewa i gotuje się mąkę. To pożywne. To mówi: „To wodę pan ma?”. – „Nie mam”. To ona wlała mi wodę do tego mojego kociołka, co miałem. [Potem] mówi, że ten drugi od tego kotła... Bo to wolno szło. Jakaś kobieta mi zajrzała do tej torby i mówi: „Co pan tu ma? Przecież to jest... bleach”. Jak to jest po polsku?
Tak, ale polska nazwa jest na to...
Teraz mówią „wybielacz”, kiedyś to nazywali inaczej.
Nie, ja tu znałem inne słowo. Już słowa się zmieniły, ale to do czyszczenia.
Tak, to...
Do wybielania. No więc ja byłem taki zawstydzony, zaskoczony, że zszedłem na bok z tej kolejki i potem włożyłem palec i [położyłem] na język, no i oczywiście, że to [środek chemiczny], nie mąka. To już wodę wypiłem, bo to jedyne, co mogłem zrobić. I znalazłem tam jeszcze przedtem nie tylko tą mąkę, ale taki mały słoiczek miodu. Nie był pełny, ale w jakiejś kuchni znalazłem.
Potem tam gdzieś na górze byli ci „parasolarze”, jakieś stanowiska mieli, no więc ich tam parę razy w ciągu dnia spotkałem. I tam żeśmy sobie gadali, o tym, o owym, no a ta bitwa się toczyła. Potem jak [miałem „przygodę”] z melzupką, to znowu tam poszedłem i mówię: „Popatrz, popatrz”. Patrzę, a tam Wisła pokryta dymem – nic nie widać. Ani Saskiej Kępy, ani Pragi, ani rzeki – nic nie widać, jedna mgła. Rzucili zasłonę dymną i „berlingowcy” się przeprawiali między mostami, między mostem Poniatowskiego a, zdaje się, mostem Kolejowym. Przerzucili ich przez wodę. No to wtedy, [myślałem, że] nareszcie desant, to byłem pełen nadziei. Straszliwa strzelanina stamtąd dochodziła, nieprawdopodobne. Jak na raz bije tyle broni maszynowej, to to inaczej brzmi. Znaczy że już desant jest. No i ja potem poszedłem z powrotem do tego pokoju, piwnica numer 13 na Wilanowskiej. Nie wiem, która to była, Wilanowska 14 czy 16, czy któraś tam. Tam tą swoją norę miałem, wykopałem w tym, w tym węglu. Pogrzebałem ten węgiel, żeby taką przesłonę zrobić, bo odłamki wlatywały, żeby ta osłona [mnie chroniła], takie wgłębienie sobie zrobiłem. Noc przyszła, a tam widzę, się gromadzą ci z „Zośki”, więc co to dla mnie wyglądało podejrzanie. Może się wycofują, bo dlaczego w piwnicy, w jednym miejscu, ci od „Radosława” się gromadzą? Mówię do nich: „Czy się wycofujecie?”. Oni mówią: „Nie, nie wycofujemy się”. Ale ja tam mogłem... pytam się tak: „A podchorąży »Miś« jest tu z wami?”. A oni mówią tak... Bo myślałem, że ten „Miś” się za mną wstawi, bo się chciałem do nich przyłączyć, do „Zośki”, a on mówi tak: „Było dwóch »Misiów«, jeden taki krótki, a drugi wysoki, chudy”. Ja mówię: „Wysoki, chudy”. A on mówi: „Teraz poszedł, niedługo wróci”. Ale tak, tam gdzie oni byli, to tak: miejsca nie było na podłodze, żeby siąść, żeby się położyć. Taka świeczka się paliła, jedyne źródło światła, więc ja mówię tak: „Słuchajcie, ja byłem w Batalionie »Chrobry«, Pasaż Simonsa”. – „Tak, tak” – oni słyszeli. To mówię tak: „Jak byście się wycofywali, to dajcie mi znać”. – „Nie ma planów, żebyśmy się wycofać”. – „Ale dawajcie znać – mówię. – Ja tu będę leżał w tej komórce [numer] 13”. To było tak jak przez ten pokój, po drugiej stronie tego korytarza. Mówię: „Numer 13” – „Dobrze”. To się położyłem. A tu strach spać, strach spać. Potem lęk się jakoś zwiększa, to budzę się, wyglądam tam. Ta świeczka się pali, zerkam, leżę na tym węglu. Musiałem przespać więcej, bo tak się budzę trochę trzeźwiejszy, wyglądam, nie ma tej świeczki i ich tam nie ma, zniknęli.
Widzę, że to noc się kończy. Teraz tak, tam jacyś cywile byli, pytam się o żołnierzy, czy coś widzieli. A oni mówią, że nic nie widzieli. Więc się pytam, jak można wydostać się w kierunku Wisły, bo nie mam pojęcia – korytarze takie – nie mam pojęcia, gdzie jestem, tylko wiem, że na Wilanowskiej w jakimś domu. Tam się taka grupka zebrała i jakiś facet mówi: „Ja wiem, jak iść do Wisły”. Bo nie można wyjść na ulicę, bo zastrzelą, trzeba jakoś tak... Więc idziemy, idziemy, jeden korytarz, drugi korytarz, coś tego, tam, w końcu wychodzimy, a tutaj dom tak obcięty nożem, takie gruzowisko. Nie można zejść na dół, bo człowiek musiałby zeskoczyć. Jak zeskoczy, to może skręcić nogę, to już wyrok śmierci. I patrzę przez te okna i widzę, że się szarówka robi, więc się pytam jednego z nich, po której stronie jest ulica Wilanowska, bo nie mam pojęcia. On mówi: „Wilanowska to właśnie z tej strony jest”. To ja do mieszkania włażę, do okna, oknem wyskakuję na ulicę. Już była szara godzina, to tam miałem Czerniakowską po prawej, a Wisłę gdzieś tam po lewej. Przebiegłem tą Wilanowską i pędzę przez te ruiny, aż dobiegłem do Wilanowskiej 5, jeszcze przed wschodem słońca. Może mnie widzieli Niemcy z daleka, może nie, to diabli wiedzą, taka szara godzina. Doszedłem do Wilanowskiej 5 już spokojnie. Był taki ogromny lej przez Wilanowską 5 i w tym leju siedzieli „berlingowcy” i mieli te pepesze na skrajach tego leja, bo siedzieli w głębi, wszystko wycelowane w kierunku Niemców. Tak sobie pomyślałem: „Cholera, jeden granat, ich zmiecie”. No tak, nie umieją jeszcze w mieście walczyć. Ale nic im nie powiedziałem, powinien coś powiedzieć.
Ja zaraz [doszedłem] do Wisły. Jak już podszedłem, to tam były kajaki. Kajaki (będę skracał [relację]) i dwóch „berlingowców” tam stało z granatnikiem, na takim podwórzu przy samym Solcu, zaraz obok. To ja jak widzę żołnierzy, to zaraz miałem lepszego ducha, bo już udało mi się wymknąć z tej Wilanowskiej. No to zacząłem z nimi rozmawiać. Oni tak zaciągali, jeden był, co po rosyjsku mówił. No tak, mają ten granatnik, ale jak się okazuje, nie mają już amunicji, już wystrzelali wszystko. Mówią: „Jak okropnie jest tutaj, okropnie tutaj jest. Walki straszne, tam w Rosji nigdy tak źle nie było”. Gdzieś tam... mówili, jakieś miejsca w Rosji miały jakąś reputację straszną, okropnych walk, już nie pamiętam tego. To ja żeby ich jeszcze podopingować trochę, mówię: „O? Tak? Ehm...”, tak jakbym się dziwił, tak. On mówi: „Tu jest taki jeden, co był w Stalingradzie”. A on tam coś majstrował przy czymś w tym podwórzu, to on tam po rosyjsku, Grisza chyba jemu było na imię: Grisza, gdie chuże? Zdies ili w Stalingradie? – Zdies chuże. Ledwie żeśmy skończyli, ryk – pocisk spada. Tak bliżej Niemców. Przypuszczam, że to haubice strzelały. Straszna rzecz. Tam leżałem pod taką platformą – strasznie. Smród palącego się trotylu, te pociski spadały z takim wyciem...
Po tym wszystkim poszedłem na Wilanowską 5. Byłem na Wilanowskiej 5 już nie będę wdawał się w szczegóły, bo to za dużo. Jeden ze szczytowych momentów w moim życiu to był, jak byłem w tłumie ludzi rannych i Powstańców bez broni. Tam cywilów nie było i Powstańców ze Starówki w ogóle nie było, na Wilanowskiej 5, tylko „berlingowcy” i miejscowi Powstańcy. W pewnym momencie... Ale w ogóle tam strzelały czołgi w Wilanowską 5, granaty rzucali, bo to była pierwsza linia obrony. W takim kącie się zadekowałem, gdzieś tam nie było żadnego okna. Potem zobaczyłem tego podporucznika „Jelenia”, tego „wilka”, z wilczą naturą, i oficera „berlingowców”, którzy przeczesywali podziemie, wybierali lekko rannych i [zabierali] na górę, bo już nie było obrońców. Muszę panu powiedzieć, że takie drzwi tam były... Bo on, ten „Jeleń”, by mnie poznał, ale pchnąłem głowę tak, że mnie nie zobaczył, bo tak by mi kazał iść. I to tak, ten „berlingowiec”, oficer, zbierał sobie żołnierzy na górne piętra, a „Jeleń” zbierał sobie grupę do wypadów. No i ten „berlingowiec”... Przede mną stało dwóch takich rannych żołnierzy, to tam głowy pobandażowane czy coś tam. Ten sprawdził ich, coś tam narzekali, że ranni, tego, – fiuut, na górę, nie było gadania. Na górę. I teraz ja myślę sobie, jak tutaj zostanę, ten „Jeleń” przyjdzie i znowu wyśle mnie tam na grupę uderzeniową i to będzie koniec ze mną. No bo nie można było wejść.
No więc zaczęłam się pchać w inną stronę tego tłumu w piwnicy (bo jeszcze słyszałem, że tam jakieś dowództwo ma być czy coś takiego) i korytarzykiem się powoli przepchnąłem przez ten tłum rannych i nierannych. Skręciłem w lewo, a tu w takiej komórce stoi radiostacja, radiotelegrafista. No to ja tak stanąłem, a tam nikt nie wchodził. Jak ktoś tam nogę postawił na progu, to on: Dawaj nazad. Nikt się nie odważył tam wsunąć. Bo to było tak ściśnięte, bo ci ranni się chwiali. Jak ktoś zemdlał, to go wsuwali do tych komórek piwnicznych, a to było jeszcze gorzej, bo tam odłamki wpadały. A ten dom raz po raz dostawał uderzenia od czołgów. (Tam spotkałem tego kolegę, taki chłopak harcerz [Maurycy Skupieński „Vis II”]. Strzelał z karabinu maszynowego, tam z góry, do Niemców. To podlecieli (byłem na górze jeszcze) „berlingowcy” i mówili: „Brawo, brawo – mówią – sześciu leży”. A to taki harcerz z tą panterką, przewieszonym przez ramię [karabinem]. Potem panu powiem, spotkałem jego ojca po wojnie). No więc krótko... Tam stoi ta radiostacja. No i tam wpadają ci Polacy, Powstańcy i podając im, gdzie są Niemcy, po polsku, a ten polskiego nie zna. No to ja, jak oni mu tam krzyczeli po polsku coś, to ja się ze swojej komórki, mówiłem po rosyjsku, się cofałem. I to proszę pana… Bo tak, proszę pana, on identyfikował się [komunikował się] z Pragą. I to było tak – po rosyjsku wszystko szło – tak: Ja słon, ja słon, ja słon. Nie wiedziałem, co to ma znaczyć, bo słon po rosyjsku znaczy słoń, zwierzę. Ja myślałem, że to było jedno słowo. Ja słon, ja słon, ja słon, prijom, prijom, prijom. Kak słyszysz? – Ja słyszu tiebia charaszo – tamten mu odpowiadał. A tu człowiek się denerwuje, bo tu granaty ręczne obok domu wybuchają. No więc w końcu ten mój mówi tak: Niemcy nastupajut, idziot piechota s tankami. Padawajcie ogoń – i podawał numery [niezrozumiałe], jakieś tam numery, no i potem skończył to wszystko. Tylko skończył, a tu „wjujuju” i pociski nadlatywały z Pragi. Tam na Niemców padały. No to potem wpada któryś i mówi tak: „Niemcy cofają się. Niech strzelają sto metrów dalej”. To ja mu tam tłumaczę. To on tam znowu: Ja słon, ja słon, prijom, prijom, a tu się ciągnie, bo to się człowiek denerwuje. A to tak spokojnie idzie, idzie... Dawajtie ogoń sto mietrow wpieriod. Po polsku też „sto metrów” mógł zrozumieć, ale wiele słów nie można przetłumaczyć, tych numerów, tak. No i proszę pana, potem uspakaja się. Spokój zapada na, nie wiem, na jakieś dwadzieścia minut. Niemiecka artyleria otwiera ogień i znowu Niemcy idą. Bo to była ta ich 19 Dywizja Pancerna, przyszła na Pragę, z Pragi przeszła i ją rzucili na Czerniaków. I taki moment przychodzi, że on ich wzywa i Praga nie odpowiada. A tu okropna sytuacja, Niemcy dookoła. No i on wtedy mówi: Niemcy nastupajut, piechota s tankami, podawatie ogoń – mówi – niemiedlienno. Niemiedlienno, [czyli] natychmiast. A tu nic, w ogóle nic, cisza. Tu cisza, tu straszna sytuacja. Wygląda, że to już koniec. I w końcu się odzywa ta artyleria. Zaczyna walić, to znowu się Niemcy cofają, bo to im na głowy spada. Bo to zaraz spadają te pociski obok. A potem to ja już proszę pana, się do tej komórki wsunąłem, jak się przyzwyczaił do mnie, to nas dwóch było w tej komórce. Żeśmy nigdy nie rozmawiali ze sobą, nic. Tylko żeśmy spoglądali na siebie. A potem przyszedł jakiś oficer „berlingowców” i rozmawiali z Pragą. Ja tam coś nie zrozumiałem, słowa jakiegoś, to się go spytałem. [niezrozumiałe] a on mówi: „Za późno”, [niezrozumiałe], bo tu chodziło o jakąś tam przeprawę.
No i tak... Jak noc zapadła, to poszedłem w kierunku Wisły. Ale to to by za długo się ciągnęło opowiadać. A pan wie, jak się ocaliłem?
Proszę?
To jest 20 września. Więc w końcu wyszedłem na podwórze, gdzie przedtem widziałem „berlingowców”, a tu już noc. To jest noc i myślałem, że w świetle może znajdę jakieś koło, bo tam garaże były. A tam nie było.... Tam mnóstwo leżało tych kajaków i łódek, ale to wszystko było podziobane, bo ci Powstańcy tam wyjmowali, klajstrowali tą łódkę, to tam, tamto, ale potem widzieli, że za dużo jest tych dziur, to zostawiali. Potem inni przychodzi i znów próbowali z tym. Na podwórzu takie garaże tam były, przy Solcu 53. No i noc, proszę pana, straszna noc. Potem przyszła ta wiadomość, że łodzie przybyły z Pragi, to cała ta masa, która była tam zgromadzona, rannych i innych, to ruszyła na ten [brzeg Wisły]. Bo to Solec był, a po drugiej stronie ulicy była plaża. No więc ta masa pchała, i tu wszyscy tam szli. Ranni, proszę pana, tam jakieś dziewczyny podpierały rannych, [ranni] na kulach, niektórych nieśli na noszach, na drzwiach – do tych łodzi. Ja wyobrażam sobie, co tam się stanie, jak ta niemiecka artyleria otworzy ogień na nich. A tu cisza u Niemców. Cisza i ten tłum. Potem patrzę... Kto to jest ten „Sław”, o którym panu mówiłem. Trzech ich niesie kajak i taki mają czerpak, żeby wodę wybierać. To ten „Sław”, ja mówię do niego, to mówi: „Krok, Krok”. Myśmy nie wiedzieli, co powiedzieć. To tak jakby się dwóch ludzi się spotkało w grobie. No i mówię do niego tak: „Czy masz jakąś wodę”. Bo ja nie piłem przez, nie wiem, dwadzieścia cztery godziny kropli wody. No to dał mi manierkę i mówi: „Pij, pij, bo myśmy już byli przy Wiśle”. Nabrał wody z Wisły. To wypiłem, a potem dał mi jeszcze kostkę cukru. No i tak. Bo ten miód, co mi został na Wilanowskiej, położyłem obok siebie, żeby się nie gniótł w kieszeni. No i tak, proszę pana, no to mówi: „Chodź z nami, to się wciągniesz na czwartego”. Ja tak patrzę na ten kajak i tak sobie myślę, że taka wywrotka, dwóch w środku, jeden na dziobie, drugi na ogonie będzie siedział, tak? A poza tym wiem, że Wisła to śmierć, wyjść na tą plażę. Oni jeszcze czekali, a tu ludzie dobijali do nas, [to się działo] przy takim palącym się domu. „Berlingowcy”, ranni Powstańcy... Tam się niektórzy rozbierali, tam jakiś taki był, przykręcił butelki do pasa i tak w majtkach pobiegł w ciemność, w Solec. Ciemność straszna, ludzi masa przechodzi, w końcu opustoszało. I potem się odezwała niemiecka artyleria. To górą, tylko słychać [świst]. Nie było szans na tej plaży, bo tam granatniki waliły. Tylko widziałem przez tę bramę, jak iskry szły z karabinów maszynowych. Nie wiem, jakieś parę osób, może ze dwie, może trzy, to przyszły, wróciły, a co się z resztą stało, to nie wiem. I ta straszna noc. Nie ma gdzie w ogóle… Nie ma dachu. I chciałem wrócić na Wilanowską już.
A tutaj ten domek to parterowy, taka budka, po jednej stronie jest pokój, taka przybudówka, i tam leżą ranni od „Parasola”, a tutaj obok jest kuchnia. Ja myślę tak, gdzieś muszę być przecież pod dachem, a jaki tutaj dach. No i ja wlazłem do kuchni, a kuchni ludzie, żołnierze, Powstańcy, może i cywile też, wszystko mężczyźni. Nabite tak w tej kuchni, że w ogóle nie można się ruszyć. I tak chciałem w tej kuchni takie miejsce znaleźć w rogu, żeby odłamki nie dostały mnie, bo gdzie indziej było wszystko otwarte. A ja już byłem tak wyczerpany, że na tych nogach nie mogłem stać. No czuję, że… To można było się przepchać do tej kuchni, tam tylko piec, i tam siąść na to, ale tam też siedzieli. No i ja chwilę [spędziłem] w tej kuchni, jakiś czas, i myślę, to już nie ma wyjścia. Przyjdą Niemcy, wystrzelają, wrzucą granaty do środka. Wyszedłem na podwórze i tam takiego Powstańca spotkałem i żeśmy się zgadali, żeby iść nocą, czołgać się do mostu, potem przepłynąć ten kawałek zwalonego mostu i tam można było przejść po zwalonym moście. Ale on miał broń i chciał, żebym ja też miał broń. No to skąd ja miałem wziąć broń? Nie mogłem. No i i ta noc, ta cisza zapada, straszna cisza. Nie ma żadnych odgłosów, ani strzałów, ani ludzkich głosów, ani nic. No i ja z tej kuchni wyszedłem, bo tam żem się dusił. [Wyszedłem] na to podwórze i jeszcze raz sprawdziłem, czy tam gdzieś można się ukryć. Ale nigdzie nie było możliwości. I tak stanąłem sobie w tej bramie na Solec i widzę, jak noc się kończy i słońca jeszcze nie ma, a to niebo nabiera kolorów. Ta rzeka, te piękne kolory, takie jak na lagunach z Pacyfiku, pięknie to wygląda. Ta rzeka i ta cisza...
I tam stoję na tym podwórku i tam jakaś taka... Ktoś tam mówi, żeby wyjść do Niemców. Ja też uważałem, że trzeba wyjść. Już nawet zaplanowałem (nie będę tego opowiadał), żeby namówić cywilów, w szparę się schować i wyjść do Niemców, zanim zacznie się bitwa. Ale cywile to nie – wszystko siedziało w piwnicy. Tam setki w tej małej piwnicy stało, siedziało, leżało. To ja mówię do niego: „Tak, trzeba wyjść. Ale każdy gada, nikt nie chce wyjść”. No to my we dwójkę żeśmy zeszli na dół do tej piwnicy, a tam masa ludzi, cywilów. Bo trzeba wyjść w jakiejś grupie cywilów, że kobiety też są, nie sami mężczyźni. No więc myśmy stanęli na tych schodach do piwnicy, ale na tych schodach w dół to też nie było miejsca. No i mówimy tak: „Trzeba teraz wyjść do Niemców”. No to ludzie [różnie reagowali]. No i mówi tak: „[Trzeba] wyjść do Niemców, bo jak Niemcy tutaj przyjdą, to widzieliście, ile niemieckich mundurów leży z tymi biało-czerwonymi opaskami. Wiecie, co to znaczy? Zobaczycie, jak Polacy, Powstańcy, ustrzelą jakiegoś Niemca, co oni zrobią!”. A mówię tak: „Rozstrzeliwują, wieszają, i kobiety też”. No, wie pan, żeśmy ich tam nastraszyli. „My wychodzimy do Niemców – mówię – bo jak się zacznie bitwa – żeśmy obydwaj pyskowali – jak się bitwa zacznie, to jak zaczną strzelać, to już będzie za późno”. No więc ludzie: „To my wychodzimy”. To my wychodzimy do bramy i duża grupa ludzi z nami. Tu jakaś kobieta dała mi jakąś białą poszewkę. Okazuje się, że pobielało w tej bramie, bo wszyscy mieli białe płachty schowane na wszelki wypadek, tu nagle biało zupełnie. A tam... grzeczna, miała zapasowe, to mi dała. To ja już miałem, ten, nie wiem, co to było, ręcznik i to jeszcze był biały ręcznik. No to teraz kto pierwszy wystąpi. No to nikt nie chce iść pierwszy na Solec, wysunąć się. A ci z tyłu już pryskają z powrotem do piwnicy. [niezrozumiałe] A to przecież jest czas drogi, bo jak zaczną strzelać, jak się zacznie bitwa, to już za późno. No więc zostało tylko parę osób nas. No więc my znowu z powrotem na dół do piwnicy i znowu te pyskowanie. To samo, że wystrzelają, że jak czołg rąbnie w tą budę, to się zawali i coś tam dalej. No więc znów grupa za nami stanęła. No i tego… No i tam znowu, kto pierwszy. No ja już tak prawie na przodzie jestem. Na przodzie, ale też nie chcę pierwszy się wysuwać. I widzę, że ludzie zaczynają znowu czmychać. Tam setki ludzi było, zaczęli czmychać. No więc rozpaczliwa sytuacja. Ja mówię do takiej pani: „Babcia – mówię – taka starsza pani – mówię – niech pani zrobi pierwszy krok. Do kobiety starszej nie strzelą”. – „Ooo – mówi – ja mam wnuczka”. No tak, ha, ha, ma wnuczka. To proszę pana, to mówię: „Idziemy”. Ale jeszcze w ostatniej chwili krzyknąłem: „Skręcać na lewo, bo na prawo jest SS”. Bo ja wiedziałem od Powstańców, że na Zagórnej to było SS i to była ta banda Dirlewangera, to bandyci. A na lewo to widziałem z moich własnych doświadczeń, że był Wehrmacht. No, wychodzimy, to żeśmy się wysunęli. Ja tam się przykurczyłem, żeby mnie tam nie widzieli. I zaczynamy machać tymi ręcznikami, tymi białymi płachtami, na zewnątrz, nim żeśmy wyszli, bo jeszcze słońca nie było, a już dotykało horyzontu. Żeśmy tak machali, machali, machali, no i potem naprzód. No i wyszliśmy i skręciliśmy w lewo. A tam Powstańców w ogóle nie było, ale w ostatniej chwili patrzymy, dwóch przy wyjściu było. Siedzieli sobie na krzesłach z karabinami. Tam jeden warknął do nas: „A dokąd to”. No... To żeśmy wykręcili i idziemy. To żeśmy minęli Wilanowską, potem taki kościół Świętej Trójcy, potem widzę, tam leżą Niemcy z boku, za karabinem maszynowym, ale nawet nie zwrócili uwagi. No i idziemy, idziemy i machamy. No wszyscy machamy, machamy. Niektóre osoby to miały po dwa [ręczniki], w każdej ręce. Idziemy, nikt nas do niewoli nie bierze, nie ma Niemców. Już minęliśmy tego [Niemca z karababinem], a tu słońce wschodzi, idziemy tak na widoku wszystkich tych armii, bo i Rosjanie nas widzą zza Wisły, i Polacy, a tutaj Niemcy nas widzą i Armia Krajowa, a my tym środkiem pomalutku idziemy, idziemy. Ja tak się rozglądam, ale bardziej oczami niż głową. No i doszliśmy do takiego budynku, który tam stoi po prawej stronie. I nagle się wysypują tam Niemcy [z] feldżandarmerii, nie Wehrmacht, tylko policja wojskowa. Mieli epolety, inne mundury, takie lekko brązowe epolety. No to tam wyszliśmy i oni się wysypują. No tam żeśmy przyszli, no i tak. Tak widzę od razu, że nie to, że przyjaźnie nastawieni, ale zadowoleni, bo bitwa się nie zaczęła, nikt nie jest zabity, a tutaj szczury uciekają z tonącego okrętu, prawda. No to każdy żołnierz w tej sytuacji czułby się lepiej, prawda, przyjaźniej nastawiony. Taki jeden Niemiec to mówił po polsku, no to mówi: „Kto ma broń, niech odda”. Tak sobie myślę: „Kto by w takiej sytuacji wyszedł z bronią”. To nikt nic nie mówił, bo tak, powiedzieć, że się nie ma broni, no to znaczy co, miał i wyrzucił czy co. No to nikt nic nie mówi. A znowu nic nie odpowiedzieć też niegrzecznie, bo każdy w strachu. No mówię: „Nie ma”. No to nas obmacali, każdego, tak pro forma. „Tak, tak”. No dobrze, no teraz tak… A tutaj też niektórzy ludzie machają tymi białymi flagami. No to my stoimy, Niemcy naokoło nas, między nami, a tutaj znowu białe szmaty. To kto się poddaje właściwie? Więc ten Niemiec mówi, żeby przestać machać. Potem Niemcy mówią tak: „A czy ktoś więcej chce wyjść? Czy tam więcej ludzi wyjdzie?” – ten tłumacz mówi. My nie wiemy. Mówią, że chcieli wyjść, ale nikt nie wychodzi z tego Solca, bo to spory kawałek drogi z Solca. Był tam facet, taki chuderlawy, i do tego Niemca mówi (on po polsku mówił) tak: „Tam tylko trzeba rzucić jedną bombę i to już wystarczy”. Bo pomaga, wie pan, tak. Niemiec nic, w ogóle jakby nie słyszał. No i wobec tego odprowadzają nas. Przydzielili dwóch Niemców, którzy nas odprowadzają dalej. Idziemy w kierunku wiaduktu Poniatowskiego. Jak żeśmy doszli do wiaduktu Poniatowskiego... A, to jeszcze kobieta taka czołga się – zapomniałem panu powiedzieć – kobieta się czołga. Też wyszła z tego przyczółka, gdzie myśmy byli, ale za późno. No i idzie, potem pada, potem podnosi się, tego. No to Niemcy mówią: „O, o...”. Wyznaczyli dwóch, że ktoś musi pójść i jej pomóc. No to nikt się nie śpieszy, no. No więc wyznaczyli dwóch, no i ci dwaj mężczyźni poszli i ją przeprowadzili. Policzyliśmy, jest nas tylko trzynaście osób. Trzynaście osób razem z tą ranną wyszło z tych setek, które tam były. No, więc przyprowadzili na ulicę Czerwonego Krzyża i jak żeśmy przychodzili pod wiaduktem mostu Poniatowskiego, to dwóch żołnierzy miało takie opaski „Hermann Göring”. Pan wie, co to była za dywizja, tak?
Pancerno-spadochronowa, tak „Hermann Göring”. No i żeśmy minęli ten wiadukt i taka uliczka tam była Czerwonego Krzyża i na końcu ulicy wiszą dywany. Zasłaniają, że nie było widać [ich] od Pragi – powiesili Niemcy dywany. No i z nami ci dwaj żandarmi, jeden się pyta: Wer spricht deutsch? Ja tak sobie myślę: „Trochę mówię, ale – tak sobie myślę – co będę się wygłupiał. Udawaj głupiego, nie”. A tu się jeden taki zgłasza. Zgłasza się i mówi dobrze po niemiecku. Ma takie ciemne włosy, takie falowane. Ja tam myślę sobie: „Może to Żyd jest, co? Cholera wie”. Jak ja bym miał takie włosy, to bym się w ogóle nie wysuwał, bałbym się. A to, to człowiek jest przeczulony, tak. No to jego wzięli do środka. Jego wzięli do środka, [a] my tutaj stoimy. My stoimy, ten żandarm stoi z nami. Jeden poszedł do środka. No i zaczyna strzelać rosyjska artyleria. No i co, słychać, jak te pociski lecą, „fiu, fiu, fiu, bum, bum, bum”. Ale jak już człowiek jest żołnierzem, to przecież wie, jak one lecą. No to ja sobie stoję. Stoję sobie i gdzieś tam jak wybuchają pociski, gdzieś tam, nie wiem, nie tak daleko może, ale... I potem patrzę, co się dzieje, proszę pana. Tylko dwóch ludzi stoi, ten żandarm i ja, rozumie pan, Niemiec. A ta cała grupa to kuca za każdym razem. Bo ludzie mają taki odruch, że to można [kucnąć], a gdy człowiek jest doświadczonym żołnierzem, to tego nie zrobi, tylko po prostu się rzuci na ziemię. A ten odruch to ja widziałem u innych, nawet Powstańcy, jak nie byli doświadczeni i odważni, bo wtedy ludzie kucają. To jest taki odruch prawdopodobnie, ja nie wiem, idący tysiące, dziesiątki tysięcy lat wstecz. Taki zwierzęcy odruch, żeby w niebezpieczeństwie, zmniejszyć się (teraz tak myślę, w tej chwili). To cywile, wszyscy cywile kucają, dwóch stoi - [ja i Niemiec]. No to to jest obciach, tak, jak to nazwali, ha, ha, bo przecież zwracam na siebie uwagę. Potem jak oni kucają, to ja też kucam, wszyscy kucamy razem. No i potem przyszedł ten z tymi ciemnymi włosami i mówi, że właśnie rozmawiał tutaj z dowództwem niemieckim. Dowództwo niemieckie oświadczyło, że wyprowadzą nas poza miasto. I dowództwo niemieckie się pytało, czy są w naszej grupie jacyś Powstańcy. I on powiedział: „Nie, nie ma Powstańców, wszyscy są cywile” i tak dalej. No i ruszyliśmy. A, jeszcze nam kazali trupy wynosić rozstrzelanych. Dlatego że dwie osoby, matka i jakiś chłopak czternastoletni, leżeli zaraz tam obok i mieli dziury w głowach. Z tyłu strzelali w [głowę]. Tego chłopaka wziąłem za rękę, ci mężczyźni [ze mną], żeśmy go tam wynieśli. A potem ja widziałem, ta kobieta, która się czołgała, to miała taką ciężką walizkę, taką paczkę ciężką. Nie wiem, co ona tam powkładała, może metal, może noże, widelce, bo to ciężkie było. To ja już to wziąłem. Ja już to niosłem cały czas, jak żeśmy szli na Wolę, a inni mężczyźni na zmianę musieli tam podpierać ją trochę, bo była słaba na nogach, ranna. No i tośmy szli tak. A ci Niemcy wolniutko tak, nie śpieszyli się, to byli żandarmi. Potem skręciliśmy w lewo pod górę. Nie wiem, czy to była ulica Tamka, czy jakaś inna, już nie pamiętam. Czasem przystawali, ci Niemcy przystawali, ci żandarmi.
A potem przyszliśmy do Krakowskiego Przedmieścia. Spojrzałem w lewo, Nowy Świat, to już nie było frontu, to musieli być na Nowym Świecie wszędzie Niemcy. Potem przeszliśmy i brzegiem tego ogrodu Krasińskich czy plac, nie wiem, Piłsudskiego. Tak, plac Piłsudskiego. Tam stały czołgi niemieckie i tam żołnierze siedzieli na czołgach i jedli. Jeden czołg, dwa i żołnierze na tym. I wszędzie były te kolorowe linie telefoniczne. To mnie zaskoczyło, że Niemcy to Powstanie tak biorą poważnie, bo w różnych kolorach te linie biegły tu i tam. I były takie napisy: Feinds Abschuss von links, że obstrzał… W czasie Powstania nie mówili „ostrzał”, tylko „obstrzał”, bo ostrzał to tak trochę dziwnie brzmi. Obstrzał z lewej, obstrzał nieprzyjaciela. Jak tylko żeśmy wyszli na plac i tam byli Niemcy, to ci zaczęli krzyczeć na nas, ci dwaj żandarmi: Schnell, schnell, schnell. Oczywiście nikt szybciej nie mógł iść tam. Myśmy tak troszkę przyśpieszyli, a jak żeśmy zeszli, to znowu żeśmy pomalutku szli, pomalutku żeśmy szli na Wolę. I tam, gdzie ja walczyłem przedtem, to widziałem te domy na Wolskiej i to wszystko. I widziałem, gdzie ten czołg strzelił w nas. No i sobie myślę: „To jak bajka”. Tam sztukas przeleciał górą, tak jakby był po mojej stronie. Człowiek się nie musi bać. Idziemy, proszę pana. Potem wiadukt jakiś. A tamte domy powypalane wszystko. I czuć padliną, trupami, czuć spalenizną i zwłokami ludzkimi gnijącymi. Cały czas.
No i potem wiadukt kolejowy, no to przechodzimy wiadukt i ci dwaj żandarmi zaraz skręcają w prawo. Ja patrzę, a tam kościół stoi na taki wzgórku, na takim podniesieniu, i takie stopnie w dół i na tych stopniach stoi dwóch w mundurach SS, gestapo, proszę pana. Tego nie oczekiwałem, gestapo. No i myślę… I tak widzę z bliska. I tak jeden z taką twarzą sadysty, blondyn, a drugi taki bardziej z ludzką twarzą, taki szatyn. Oni stoją tak na tych schodach, to jeden tu, drugi tam. No i my się ustawiamy w kolejce. Jak ja już wyszedłem, to wychodziłem na tego blondyna. Wolałbym być przy tym szatynie, ale tak sobie myślę, że teraz zwrócę uwagę na siebie, gdybym jakieś ruchy robił. No to ktoś tam [stoi] przede mną, no więc ten do niego mówi: Ausweiss, dokumenty, tego, i potem idzie do kościoła. Potem ten jeden, potem moja kolejka. To ja już wyjąłem ten portfel, żeby tak być usłużny bardziej, już wyciągnąłem tę kenkartę troszeczkę. Jak to człowiek tej sytuacji myśli. Uważam, że jak ja wyciągnę kenkartę, to znaczy jestem zarozumiały, że ja wiem, co on mi powie. To tylko wyciągnąłem tak troszeczkę, żeby szybko wyjąć. Jak to ten umysł pracuje. Więc ja do niego, a on tak patrzy na mnie. Ale na mnie wszystko cywilne, nie ma nic podejrzanego. Patrzy tak, potem mówi tak: Ausweiss. No to ja wyjąłem. No to patrzy, fotografia, patrzy, patrzy. Mówi tak: Adresse. Nie, mówi: Geburtstag. To ja mówię po niemiecku: Sieben Oktober, vierundzwanzig. A on mówi: Adresse. Mówię: Cäcilienstrasse zehn, bo tak przemianowali ulicę Cecylii Śniegockiej. Mówię: Cäcilienstrasse zehn. Ale się boję, bo to jest mała ulica i on może nie wiedzieć, gdzie jest, i się spytać kogoś. A to jest bardzo daleko od tego miejsca, gdzie ja wyszedłem do Niemców. Bo ja wyszedłem przy Wiśle, a to po drugiej stronie Czerniakowa. To mi przebiega przez myśl, że jak się zacznie kogoś spytać... I przypuszczam, że Niemiec nie wie, bo to mała ulica uliczka, Cäcilienstrasse. Więc mówię tak: Cäcilienstrasse ist eine kleine Gasse in der Nähe Hafenstrasse – że to jest mała uliczka w pobliżu ulicy Portowej. Bo Czerniakowską przemianowali na Portową, na Hafenstrasse. To sobie pomyślałem, że jak powiem Hafenstrasse, to znaczy przy wodzie, tak, bo to ulica Portowa. [Wprawdzie] nie było tam tak blisko wody. No i on oddał mi tę kenkartę z takim gestem, że moje losy go więcej nie obchodzą.
Wszedłem do kościoła. Nas wszystkich wpuścili do kościoła, a nie wiem, co z tą ranną kobietą zrobili, bo potem ich wywieźli. Wszedłem do kościoła i nie było żadnych ławek w kościele, nie było ławek w ogóle. W końcu ja sobie pomyślałem, że widocznie ławki to użyli do palenia zwłok, żeby oszczędzić benzynę. Ale był konfesjonał. Konfesjonał stał, pusty kościół. Ja myślałem, że to był ten kościół, gdzie generał Sowiński zginął. To nie ten. No i tam byliśmy i potem przychodzi pani w średnim wieku, pani z opaską Czerwonego Krzyża, i dała nam tak: chleb i taką kule masła, taką wielką [kulę] masła. No i teraz tak… A jeszcze przedtem to jeszcze ten jeden, ten z ludzką twarzą nas tam zabrał, żeby tam coś czyścić jeszcze, ale to już drobiazgi. No więc tak [ta pani] mówi do nas: „Jeżeli was wpuścili do kościoła, to jesteście poza podejrzeniem”. No więc jem ten kawał masła no i proszę pana, co z tym masłem mam robić? No więc ten chleb. My tu mamy masło, to żem lizał. Ja żem lizał, lizał, to w końcu wylizałem całe to masło. A ten z ludzką twarzą gdzieś tam poszedł. No a ten płowy stanął sobie na schodkach do kościoła. Ludzie wyszli i ja już nie chciałem być w jego zasięgu. Ja sobie myślę, że jak zostanę w kościele, to będę zwracał uwagę na siebie, więc też wyszedłem. On tak twarzą stał do nas, ten płowy, no a ja usiadłem na tych stopniach, Ale jedno wiem, że w ogóle nie wolno takim nigdy patrzeć w oczy, to strasznie niebezpieczne. Nigdy w oczy nie patrzeć, w ogóle w twarz. To siadłem tak, ale on tak stał przed nami. No to zamknąłem oczy, tak jakbym się opalał, bo to już było późne popołudnie, tam słońce było dość i nisko, no ale niby to słońce. No i potem tak, po drugiej stronie były ogródki działkowe, po drugiej stronie tego kościoła. A potem się dowiedziałem, że tych, co rozstrzeliwali, podejrzanych, to zamykali pod kościołem, w piwnicy pod kościołem. Potem ich rozstrzeliwali. A ci, co [nie byli podejrzani], to na górę kościoła, tak. No więc ci nasi podeszli do niego, do tego płowego, żeby im pozwolił przejść na drugą stronę ulicy do tych ogródków działkowych, bo tam nikt tego nie zbierał przez całe dwa miesiące już prawie, bo tam wszystko rosło, owoce, to, tamto. No i obstąpili tego płowego. Polacy – to ciekawe, że ten ród polski... To było takie polskie. Ja nie wiem, czy by to inna narodowość zrobiła. Przyszli do niego, to dziki zwierz, żeby ich puścił w drugą stronę. Ale oni niemieckiego nie znali, tylko coś tam na migi. Ale podszedł ten kędzierzawy, ten tłumacz, on tam przetłumaczył. No to gestapowiec mówi: „Możecie iść”. No to ja byłem bardzo zadowolony, że nie będę w zasięgu jego wzroku. No i żeśmy wszyscy przeszli na drugą stronę. A tam pełno owoców, czego tam nie było, jabłonie, wiśnie, wszystko. Żeśmy tam napchali kieszenie, ale ja tam nie jadłem, bo się bałem czerwonki. Ale nazbierałem też tytoniu na handel, bo tam tytoń też był. Na handel w przyszłości, bo palacze, to zielony tytoń, nazbierałem. Coś tam wziąłem, jakieś jabłko może jadłem czy coś. No i potem wróciliśmy.
Potem przydzielili nam tego żołnierza i cała ta nasza grupa poszła. A potem przyszła jeszcze grupa, jakąś wyciągnęli, jakaś druga grupa, po dwóch godzinach czy trzech godzinach. I tam była większość kobiet. I tam się jednej spytałem: „Skąd jesteście”. A ona powiedziała: „Z Wilanowskiej”. Ale się więcej nie chciałem pytać, bo nie chciałem wykazywać zainteresowania, bo patrzyli na nas ci gestapowcy. Z Wilanowskiej, więc... A tego dnia rano zdobyli Wilanowską 5, rozumie pan, tak.
Tak. Przydzielili tylko starszego żołnierza z Wehrmachtu i on z nimi sobie szedł, nasza grupka razem. Otoczyli go nasi i... Tylko tego tłumacza tam nie było. Widocznie Niemcy go trzymali, bo go potrzebowali. No i tam mu [cywile] tłumaczyli, że był ranna [kobieta], że [zraniona] granatnikiem, to on mówi: Nicht Bomben, [to dalej mu] tłumaczyli. Ja tam coś wsadziłem, ze dwa słowa, potem sobie myślę, po co się wygłupiać w ogóle i nic nie powiedziałem.
Potem doszliśmy do linii kolejowej i podjechał pociąg elektryczny, pusty. Potem się drzwi automatycznie otworzyły, bo to wszystko było elektryczne. I tam żeśmy weszli. Każdy miał przedział dla siebie. To była grupa, nie wiem… Rannych podobno wsadzili na samochód, przedtem jeszcze odwieźli ciężarówką i tak dalej. I potem ten pociąg jedzie. Jedzie i tak stuka i tak coś… Napisałem, że ten stukot kół to już zagłuszał odgłosy Powstania. I to już tak czas kolacji, t widzę, bo dym z kominów się unosi. No i pociąg przyjechał, to potem żeśmy wysiedli. To był Pruszków. I nas wprowadzili do jakiejś sali wielkiej, takie wielkie sale były. Ja byłem taki zadowolony – może mnie gdzieś do Niemiec na roboty wywiozą, co to jest w porównaniu ze śmiercią. Tam dali mi taką butlę z tak zwaną herbatą, no sobie wziąłem tą butlę i sobie myślę: „Trzeba się zorientować, o co tutaj chodzi”, bo tam taki tłum ludzi, jakieś baraki. Tam strażnik stał, żołnierz Wehrmachtu, ja popiłem tą butlą, wyszedłem na zewnątrz tego wielkiego baraku. Jak już byłem na zewnątrz, to ten żołnierz nic nie powiedział, no to niby tak popijałem i obok przeszedłem. No to wyszedłem i zobaczyłem, że tam są jakieś inne baraki. No ale nie wiem, o co tu chodzi, to wróciłem. A tu podchodzi do mnie jakaś dziewczyna, która mnie znała, sanitariuszka, i mówi tak: „Proszę pana, czy pan wie, że pana rodzice i brat są w baraku dla zwolnionych. I czekają na to, żeby ich zwolnić z obozu”. Więc ja jej mówię: „To dobrze. To idziemy tam”. No to ona mnie pod rękę, ja z butelką, obok tego żołnierza żeśmy wyszli. Przedtem sam wyszedłem, a teraz obok tego żołnierza i do baraku do zwolnionych. I wszedłem do baraku dla zwolnionych.
Tak, to była moja matka, mój brat Konrad, najmłodszy, miał wtedy czternaście lat i mój ojczym Ignacy Lichodziejewski. Pan sobie wyobraża, jakie to spotkanie. No ale teraz tak, dali mi podrobione zaświadczenie, podpisane przez doktora Königa, który był głównym lekarzem obozu w Pruszkowie, że jestem zwolniony jako chory. Obandażowali mnie znowu, [gdzie byłem ranny w ramię]. I teraz sprawa jest taka, że czekamy na to, żeby nas wypuścili. Ale ludzie już zauważyli, że u mnie ze słuchem nie [jest] tak dobrze. Słyszę, że tam był ktoś jakoś (a ja miałem strasznie poharatane uszy „goliatem”) mówi: „A, ci biedni Powstańcy to zawsze... oni nie słyszą tak dobrze”. Widzi pan, zauważyli, tak. Zrobiło się to niebezpieczne. Zawsze można powiedzieć, że tam bomba spadła obok... No i czekamy, czekamy. Tam byłem chyba ze trzy dni w tym baraku dla zwolnionych. A to jest bardzo trudno, żeby się nie zdradzić, bo jak człowiek jest żołnierzem, takim z prawdziwej wojny, z prawdziwej bitwy, to mu strasznie trudno udawać takiego lękliwego cywila. Mi się przypomina takie opowiadanie „Salambo [...]. „Salambo” to jest historia z czasów wojen rzymsko-kartagińskich i taki kawałek jest, że najemnicy w armii kartagińskiej nie zostali zapłaceni tak, jak powinni być. To się, buntują, burzą się [...], więc dowództwo kartagińskie decyduje się im zapłacić. Ale dużo tych mężczyzn podaje się, że byli żołnierzami, a nie byli. [...] No i co? Ci oficerowie kartagińscy tak zarządzają, że [...] ustawiają taką trybunę i na tym stoją kartagińscy oficerowie i każdy, kto twierdzi, że [był żołnierzem], to musi tam przemaszerować przed nimi. A oni patrzą, jak on maszeruje, i po tym poznają, który nie był żołnierzem. I ci od razu zostają zabici. Więc tu o to chodzi, że się poznaje, że bardzo trudno udawać żołnierza, ale [też] bardzo trudno udawać żołnierzowi cywila. Ja tego się bardzo bałem, że coś tam wyniuchają, bo to nie to, że ludzie by mnie wydali, ale jak ludzie zaczynają gadać, to ktoś może usłyszeć. No i jak tam byłem już trzeci dzień, to nagle powiedzieli, że ci z baraku zwolnionych idą do pociągu. Idą do pociągu no, więc myśmy wyszli i to było tak, że myśmy szli taką linią jeden za drugim, cała ta grupa, obok tego żołnierza w mundurze SS i on na nas patrzył. Oczywiście zasada jest, że się nie patrzy na niego, tak. To najgorzej było, to przejście, a jak już żeśmy przeszli, to do pociągu. To miałem szczęście, że tego dnia przyjechała szwajcarska komisja zaproszona przez Niemców, którzy im pokazywali obóz, jakie są warunki i co Niemcy robią, żeby pomóc tej ludności. A ta dziewczyna, z którą przeszedłem, mówi: „Proszę pana, tutaj gdzie pan jest, w tym ogólnym baraku, stąd wysyłają albo na zwolnienie, albo na roboty do Niemiec, albo do Oświęcimia”. Po prostu zależy, jak na pana spojrzał. No, więc idę do pociągu i pociągiem żeśmy się załadowali, pociąg ruszył na linię w kierunku Kielc.
Oczywiście ci ludzie tam wyglądali, bo to tak, tu Kielce, a tam może idzie do Oświęcimia, co, nie wiadomo. Ja, jak tylko się znalazłem w tym pociągu, zachorowałem, dostałem gorączki, gardło spuchnięte. Jak byłem poza niebezpieczeństwem, to te hamulce [organizmu] puściły. Gorączka, miałem chyba zapalenie gardła. No więc tam niektórzy siedzieli, niektórzy stali. W pewnym momencie matka mówi: „Ja będę stała, a ty siądź trochę”. Jakiś żołnierz niemiecki przechodził, Niemiec, i jak zobaczył, mówi: „Co to jest – mówi – starsza kobieta stoi, a on siedzi”. To ojczym mu wytłumaczył i matka, że ja jestem chory, krank. No to już poszedł sobie. Ten pociąg jedzie i jedzie, czasem gdzieś przystaje na chwilę, nie wolno wychodzić. Stanął w Kielcach. To już jest następny dzień, całą noc jechał. A ja w Kielcach na wakacjach poznałem jedną dziewczynę, była z Kielc. Ja nawet dałem adres, potem ona coś do mnie pisała, przysłała fotografię. Miałem jej adres. Poznałem ją, jak byłem na wakacjach, takie miasto było Raków i [wieś] Rakówki. (Ten Raków był kiedyś sławny). Miałem jej adres. Stanęliśmy w Kielcach i tam nie wolno wychodzić, ale parę osób wyszło. My tak wyglądamy, a ten żołnierz niemiecki (ci, co wyszli) się odwrócił tyłem i patrzył w drugą stronę. To myśmy też wyskoczyli i żeśmy wyszli zaraz na stacji w Kielcach i parę jeszcze osób, a ten pociąg pojechał dalej.
Tam był zaraz szpitalik obok. Ja tam od razu poszedłem, miałem gorączkę, trzydzieści dziewięć czy coś takiego. Tam mnie do tego szpitalika przyjęli i mnie tam leczyli i tam sobie już leżałem. A rodzice poszli, jakiś kontakt z tymi ludźmi, ta dziewczyna mieszkała na końcu Kielc. Ci państwo nas zaprosili, żebyśmy się u nich zatrzymali na stałe. Mieli taki swój nieduży domek, a ja byłem w tym szpitaliku. Siedziałem w tym szpitaliku kilka dni, aż mi ta gorączka opadła i ustąpił ból gardła. Nie wiem, czy oni mi tam coś dawali, czy w ogóle były jakieś lekarstwa. Może był [niezrozumiałe], było takie lekarstwo na zapalenia. Jednego dnia pielęgniarka przychodzi, mówi: „Niech pan się szybko ubiera, przyszli po pana”. I kto przyszedł? Właśnie ta dziewczyna z matką. To była noc. No i zabrali mnie do swojego domu. Żeśmy szli przez Kielce, pamiętam, noc była i takie światła były, takie zaciemnione, takie sine światła niebieskie tu i ówdzie. Żeśmy szli nocą, ona mówi, że przyszła z córką, bo jakby przyszedł mąż, to by było podejrzane, że dwóch mężczyzn idzie tak po ciemku. „A – mówi – z dwoma babami to bezpieczniej”. No i żeśmy szli. Pamiętam, to była ulica Focha, potem się dowiedziałem. No i ona mówi tak półgłosem: „Pan patrzy na lewo, tu jest nasze gestapo”. No i w tym domku byłem, aż Rosjanie przyszli. A tam cuda niewidy się działy. Już nie będę opowiadał, bo to nie ma nic wspólnego z Powstaniem.
Tak, aż Rosjanie przyszli.
Tak, do końca wojny i może jakieś parę tygodni po wojnie.
Potem rodzice przenieśli się do Jeleniej Góry, a ja pojechałem do Warszawy.
Pierwszy raz, jak zobaczyłem Warszawę, to jak tylko Rosjanie przyszli, to z matką pojechaliśmy przez Częstochowę, bo tą linią już pociągi […] chodziły, bo [inne] tory były wysadzone. Pojechaliśmy do Ursusa pod Warszawą, gdzie mieszkał starszy brat mojej matki.
Chciałem [jeszcze] panu powiedzieć – matka miała wielki strach w tym obozie w Pruszkowie, bo stała i tam żołnierz niemiecki stał. On zaczął się do niej odwracać i mówi tak: „Ceguj ty się na mnie tak patrzysz?”. Matka się wystraszyła, to przecież Niemiec. To matka zaczęła się tłumaczyć, że to... wystraszona. Ten Niemiec się obejrzał i mówi tak: „Biedne wy Poloki. Z jednej strony mata dobrego wuja, z drugiej strony mata dobrego stryja”. Tak, Stalin i Hitler, dobry wuj, dobry stryj. A to się na angielski nie da przetłumaczyć, bo w języku angielskim słowo „stryjek” nie istnieje, każdy jest wujek. [...] Tam żebyśmy byli razem z nimi i tam były problemy. Nie z nimi, z tymi gospodarzami – bardzo mili, uczynni ludzie. Ale potem Niemcy przeczyszczali miasto, wybierali wszystkich mężczyzn. Obsadzili całe miasto wojskiem, wyciągali z domów i wysyłali gdzieś, chyba że ktoś pracował na kolei.
Z matką tośmy pojechali, jak Rosjanie przyszli przez Częstochowę, do Ursusa i tam był wujek, starszy wujek i on był żonaty. Jego żona miała taki domek tam, w Ursusie. Tam żeśmy się zatrzymali dwa dni i potem idziemy do Warszawy zobaczyć [ulicę] Śniegocką. A to były pierwsze dni marca. No więc oczywiście te buty, które miałem, to jeszcze buty z Powstania, te cywilne, więc od razu przemokły, bo szło się przez taką na początku marca, nie wiem, plucha nazywają, mokry śnieg. [Szliśmy] do głównej szosy idącej do Warszawy, tam jest taka główna szosa, arteria, która idzie na Wolę.
Tak, to to idzie potem na Wolę, tak?
Proszę pana, buty mi od razu przemokły, to już przedtem, ale ten wujek to mi dał takie buty, co to były miejscowe jakieś, ktoś to zrobił, ale te buty to była deska gdzieś gwoździami przybita ta góra, tak gwoździkami. Takie buty to robił nie szewc, tylko stolarz. On dał mi tą parę, bo tamte to były mokre. Te też od razu przemokły. Myśmy szli i wracałem do Warszawy w pierwsze dni marca. Do tej martwej Warszawy wracałem przez Wolę, gdzie się biłem. I znowu widziałem te miejsca, gdzie żeśmy się bili na Wolskiej, gdzie te pociski. Potem widziałem skrzyżowanie ze swoim kapralem, to dla mnie było takie... A w ogóle były barykady, na barykadach śnieg leżał, pełno śniegu. Niesamowite miasto! Się szło, żeśmy przyszli na Czerniaków.
Przyszliśmy na Czerniaków no i ten nasz dom stoi. I kto jest? Ten dozorca, który był, to już tam jest. On był poznaniak, który miał krzyż Virtuti, nie, krzyż Eisernes Kreuz z I wojny. Jak Niemcy tam przychodzili czy sprawdzali, to on to wyciągał i pokazywał im. Żeśmy się u niego zatrzymali, bo tu wszystkie mieszkania [zniszczone], szyby wyleciały, ale on tam już się urządził, bo pierwszy wrócił do Warszawy. Spaliśmy tam na podłodze z matką.
Następnego dnia to ja sobie wyruszyłem na Warszawę no i najpierw poszedłem na Czerniaków, gdzie się biłem. Ten Okrąg – niesamowite wrażenie. I takie doły, gdzie myśmy się chowali, ocembrowane, z moim przyjacielem. Jak myśmy usłyszeli niemieckie głosy, to taki podchorąży „Roman” był tam z nami, też Powstaniec, też tam się chował w tym dołku. Tylko nikt nie miał żadnej broni, tośmy w tym dołku siedzieli, a Niemcy strzelali. Myśmy się tam schowali. W tym dołku tośmy siedzieli od godziny jakiejś... południa do jedenastej chyba wieczorem. W czterech, skuleni tak, że [niezrozumiałe] takie, nogi tak. I jak żeśmy usłyszeli – Niemcy atakowali, bo słychać było, jak strzelały granatniki, można było poznać po głosie. A potem głosy niemieckie jakieś, nie wiem, nie dalej jak do naszego samochodu. Podchorąży „Roman” miał takie zawiniątko, które dała mu narzeczona. On to miał w garści, jak go spotkałem gdzieś. Wyjął butelkę cacao-choix, bo tam była ta butelka, narzeczona mu dała, jakieś jedzenie i wypił. Pociągnął parę razy, potem dał mnie, potem ja pociągnąłem parę razy, bo to było przed śmiercią, żeby nie czuł, jak go zastrzelą. Potem Adamczyk, ten mój przyjaciel ze Śniegockiej pił, pił, i moim zdaniem pił za dużo, że moją drugą porcję już wypił. Potem ten chłopak piętnastoletni, to on dostał tylko troszkę. A potem mój przyjaciel Adamczyk z portfela wyjął legitymację Armii Krajowej i wcisnął w szparę między deskami. Myśmy tak czekali na rozstrzelanie, że wejdą za chwilę, bo przedtem do nas strzelali z drugiej strony. I tak było, że w końcu w nocy myśmy zdecydowali, że wyjdziemy i będziemy się czołgać na Wilanowską, gdzie podobno w dalszym ciągu był „Radosław”.
Mówię, że wcisnął tą legitymację. Pierwsza rzecz, bo to nie było tak daleko, już blisko było, więc idę tam i oczywiście tam stoi ta ugniatarka i takie kontenery, gdzie prawdopodobnie był jakiś płyn do palenia, olej czy coś, dziury w tych kontenerach od kul, jak strzelali w nas. I więc idę do tej dziury ocembrowanej, a tam tak, na dnie leży butelka cacao-choix, pusta oczywiście. No, więc wskoczyłem do środka, żeby to wyjąć, tą jego legitymację, a legitymacji nie ma. Potem poszedłem na Stare Miasto i tam kogoś przypadkowo spotkałem, bo tam wielu ludzi nie widziało się w ogóle. Przypadkowo spotkałem [kolegę], który do mojego gimnazjum chodził gdzieś tam. No i też niesamowite wrażenie, jak poszedłem do tego pasażu Simonsa i takie uczucie – jak człowiek stanie z boku, to by go zastrzelili z Arsenału. Takie jest potężne uczucie, ten lęk wraca, ten lęk takiego typu, że ja wiem, że to nie ma się czego obawiać, bo tam Niemców nie ma, ale też jest ta reakcja, jak się do tego samego miejsca przychodzi. No i jak przyjechałem drugi raz do Warszawy ze trzy miesiące później, to poszedłem na to samo miejsce, żeby wziąć tą butelkę cacao-choix. I tak żałowałem, nie było już jej tam, ktoś ją zabrał. Jaka to byłaby pamiątka, co? Butelka cacao-choix pusta.
No i Adamczyk przepadł. Potem się dowiedziałem od syna dozorcy, którego wzięli do robót, tam na Czerniakowie, bo do robót potem go puścili, może jeszcze ojciec pokazał legitymację, tego Eisernes Kreuz, to on mówił, że tego Adamczyka, mojego przyjaciela, prowadzili Niemcy, ale potem przepadł bez śladu. Przepadł bez śladu, więc przepadł bez śladu. W końcu jak odkopywali masowe groby na Czerniakowie, to go znaleźli. Jego kuzyn jeden wiele lat później mówił mi, że poznali po ubraniu. Stan rozkładu był taki duży, że prawdopodobnie poznali go po ubraniu. Zaraz obok naszego domu z drugiej strony było takie zaciszne miejsce i tam Niemcy rozstrzeliwali w czasie Powstania. Taki był budynek potem, była taka ściana, takie duże podwórze i ten budynek tak zasłaniał, gdyby strzelała artyleria od Wisły. Tam rozstrzeliwali, no to tam go rozstrzelali. Dlaczego go rozstrzelali? No i co się stało z tą legitymacją? Więc ja tak myślałem, że kto mógł tą legitymację wyjąć, no przecież tam by żaden Niemiec nie wskoczył do takiego dołka i gdzieś tam szperał między deskami. Co ich to obchodziło w ogóle? No więc tak, kto tylko wiedział, gdzie ta legitymacja? Adamczyk tam jest, no my dwaj, ja i ten „Roman”, który zginął na Solcu zresztą, no i ten chłopak, co był. I tak myślałem, może Adamczyk zgłupiał i po prostu wyjął tą legitymację, jak tam przyszli Niemcy, albo wyszedł sam. Ja nie wiem, jak oni długo tam siedzieli w tym dołku. Może dzień, może drugi. Tam można było dostać obłąkania bez wody, bez tego. Spotkałem jego brata po wielu latach. Tam żeśmy pojechali z takim panem Piekarskim, [z którym] się zaprzyjaźniłem. On pracował w warszawski telewizji, już nie żyje. Ten brat jego twierdził, że ten chłopak go wydał. Ten chłopak go wydał... Chyba że Adamczyk zgłupiał i tą legitymację wyciągnął. To było nieprawdopodobne, ale człowiek w takim napięciu może zrobić różne rzeczy. Ten chłopak go wydał, bo jeszcze próbowali się z nim skontaktować przeze lata całe, jak był młody i starszy i nigdy nie odpowiedział. Nie wiadomo.
Proszę pana, tak. Nasze mieszkanie ocalało i tam potem moja rodzina się przeniosła do Jeleniej Góry z Kielc. Rodzina się przeniosła do Jeleniej Góry, a ja pojechałem do Warszawy. Tam spotkałem tego swojego kumpla Edka. A ja z z Kielc zgłosiłem się do takiej grupy sympatyków PPR-u i tam ogłosili zebranie, że tam sympatycy... Ja na to zebranie poszedłem. Tam było, nie wiem, może dwadzieścia osób, może dwadzieścia parę, ale bardzo mało jak na miasto stutysięczne. I pamiętam (napisałem w swoich wspomnieniach), przemawiał jakiś stary komunista przedwojenny. Wtedy takie napisy robili na bramach: „PPR zdrajcy”. On tam, ten przedwojenny komunista, ładnie mówił i tak zakończył to swoje przemówienie, że na tych murach, gdzie dzisiaj piszą „PPR zdrajcy”, to kiedyś zakwitną czerwone róże. To się wszystkim bardzo podobało no i...
Żeśmy pojechali do Warszawy i zaraz wrócili do Kielc. To było krótko. Potem ogłosili, że ekipa pionierów będzie jechała do Legnicy, żeby zasiedlić te ziemie. Ale to była w dalszym ciągu wojna, to był marzec dopiero, więc ja tam się zgłosiłem, bo co miałem robić w Kielcach. Tam się gromadka [zgłosiła], koło dwudziestu, już nie pamiętam. No więc jednego dnia żebyśmy poszli na dworzec, żeśmy wzięli pociąg, to już było zorganizowane przez rząd warszawski, żeby te ziemie zachodnie zaludnić jakoś. Odbywały się targi, ile Polska ma dostać. Jeszcze wojna trwała, a o to chodziło, żeby już tam była polska ludność. Legnica. No, więc wzięliśmy pociąg i teraz pociągiem, jako grupa mieliśmy już specjalne bilety, żeśmy dojechali do Częstochowy. Tam w Częstochowie jakiś inny pociąg już szedł, już taki specjalny, taki wojskowy. Dojechaliśmy do Trzebnicy, to gdzieś blisko na Śląsku. Trzebnica, tak mi się zdaje. A ta Trzebnica to wtedy było piękne miasto, potem była spalona, bo Rosjanie potem to podpalili. Tak mówili ludzie w każdym razie. Tam żeśmy gdzieś przenocowali w tej Trzebnicy i tam dawali nam jakieś jedzenie. Potem trzeba było jechać dalej, dalej na zachód, ale już żadne pociągi nie chodziły, tylko wojskowe chodziły, rosyjskie wojskowe. Zameldowali nas na pociąg, ale ten pociąg nie miał żadnych wagonów, tylko miał takie platformy. Otwarto te wagony i na wagonach stały czołgi, czołgi rosyjskie, bo je transportowali na front. Front był wtedy jeszcze niedaleko. Legnica, ale w Legnicy byli już Rosjanie. Ale te czołgi były zakryte takimi plandekami, to grube takie i prawdopodobnie nie o to chodziło, że tam deszcz na nie może padać, tylko prawdopodobnie żeby nie było widać, że to czołgi, tak w każdym razie... Więc pan sobie wyobraża, to jeszcze zima, jeszcze śnieg leży na polach, bo to był koniec marca, początek marca i myśmy jechali tym pociągiem w kierunku Wrocławia. Ja to wlazłem pod tą plandekę, stałem pod plandeką przy tym czołgu. Te plandeki były bardzo ciężkie, to jak człowiek się oparł za bardzo, to ona się nie otworzyła od razu, bardzo wolno, bo człowiek zasypiał na stojąco, było niebezpiecznie. Tam żeśmy wleźli, ja stałem przy tym czołgu. Może była możliwość, że możliwe było wejść do tego czołgu i siedzieć w środku, ale o to chodziło, że pewnie czołgi były zamknięte, a poza tym człowiek musiałby wejść pod tą plandeką. Krótko mówiąc, tam żeśmy jechali, zimno było jak cholera. Potem [pociąg] się zbliżył do Wrocławia. Wrocław się bronił jeszcze, więc musieliśmy iść na około Wrocławia na piechotę. Żeśmy wysiedli z pociągu i tam na tej stacji byli Rosjanie, niektórzy to byli Polacy w armii sowieckiej wzięci gdzieś z okolic Lwowa. To ci trochę po polsku rozmawiali. I potem żeśmy szli całą tą grupą naokoło Wrocławia, bo trzeba było obejść ten Wrocław. Wrocław się bronił i dudnił i dymił, widać te dymy po lewej stronie na horyzoncie i artylerię było słychać, to dudnienie tam. I żeśmy szli przez takie niemieckie wsie i uderzyło mnie, jak tu bogate te wsie były, te zabudowania, jak wykończone te domki, te studnie, to wszystko zupełnie jak inne w porównaniu z tą biedną, polską wsią, to zupełnie nie do porównania. Jakieś takie zaprzęgi konne, jakie to wszystko eleganckie. Puste. Ani człowieka, ani żywego, ani trupa, nikogo nie ma. Ale studnie były też tam i się pić chciało, co niektórzy z tych studni pili, ale ja sobie myślę, że może te studnie, jak się Niemcy cofali, zatruli albo tam jakieś bakterie wrzucili. To ja tylko nałamałem rabarbaru, bo ten rabarbar już rósł (on wcześniej, zdaje się, rośnie) i wysysałem, tak miałem wodę. Żeśmy szli przez taką wieś, co tam świnie leżały, ale postrzelane, to były spuchnięte te świnie, jak baloniki wyglądały, tak spuchnięte i miały gdzieś jedną czy dwie dziurki od kuli. Te świnie jak baloniki z głową świni. Żeśmy szli, szli i w końcu wylądowaliśmy w Legnicy. Tam w ogóle ludności nie było. Czasem się na ulicy spotykało jakiegoś starego Niemca, a tak to byli tylko Rosjanie i mieliśmy to zaludnić tą Legnicę. Proszę pana, rabunek... Ach, panu mówię, takich bogactw to ja jeszcze w życiu nie widziałem jak tam. Bo to było bardzo bogate miasto, tam było mnóstwo tych emerytów, tam wojskowych, wyższych, urzędników. To było piękne miasto. Żeśmy tam zamieszkali najpierw w takim jednym miejscu i tam była stołówka. Tam dawali tyle jeść w tej stołówce, że człowiek nie umierał z głodu. Tam zawsze jako herbatę dawali miętówkę, miętówka zawsze była. Miętówka rano, miętówka wieczorem, jakieś krupy. Można było chodzić po tych domach niemieckich i szukać jedzenia i to wszyscy robili. Po tych piwnicach, ja tam też [chodziłem]. Po piwnicach się chodziło, chodziło się po domach, żeby zbierać jakieś bogactwa. Kryształy jakieś, te czółenka od maszyn do szycia, to było najlepsze, to wybierać, te czółenka i kryształy. Tam była porcelana Meissen, tylko ja się na tym nie znałem. Ja coś słyszałem, a tak [dobrze] nie wiedziałem, a ta porcelana to nieprawdopodobna wartość. To wszystko otwarte, puste miasto, wymarłe, niezniszczone. Elektrownia działała i światła się paliły. Pan sobie wyobraża, noc, puste miasto, ani żywego ducha, a tu i ówdzie światła się palą w oknach albo na przykład gdzieś w bramie na ulicy. I takie miasto, a jedyni ludzie to byli ci [napływowi] – my. Potem oni powiedzieli, że jak ktoś chce, to się może wyprowadzić, bo tam przy tej stołówce było... No cała ta grupa to byli biedni ludzie, ze Skarżyska, skądś tam, to tych bogactw nigdy nie widzieli. Ja też nie widziałem, bo tak mieli maszynki do krojenia chleba, ja nigdy w życiu jej nie widziałem, pierwszy raz wtedy. I tak to było. Więc żeśmy chodzili po tych domach i tam się szukało w piwnicach więcej jedzenia. Bo jakieś konserwy były, ale to takie konserwy niektóre były, że takie były jakieś owoce... Zapomniałem, co to było, takie bitter, to człowiek wypluwał. Ale czasem można było jeszcze znaleźć takie jakieś konfitury z jabłek czy z truskawek, to potem się trochę tego jedzenia znalazło. Tak to było. Ja się zdecydowałem zająć jakieś [miejsce], bo można było sobie dom zająć bezkarnie, bo to w środku było otwarte. No więc był taki facet ze Starachowic, no to myśmy obydwaj postanowili, że razem zamieszkamy. Żeby nie było zbyt daleko od stołówki, zakręt, tego, taki domek ładny był, mieszkanie, to ja zamieszkałem na drugim piętrze, a on na pierwszym. To się nazywało Raupach Strasse.
No i potem niby zaczęło się urzędować. Ja byłem niby takim referentem od spraw zdrowia, bo byłem studentem medycyny. W tym zarządzie miejskim miałem taki pokoik i tam miałem coś robić, a nie było nic do roboty. Ale ponieważ znałem rosyjski, wystarczająco w każdym razie, to tam trzeba było przejmować niektóre obiekty od Rosjan i to, i tamto, no to mnie tam wytypowali. To jeździłem, wozili mnie z jakimś porucznikiem, rosyjskim, jakimś Polakiem, [miał] rosyjski dowód. Tam [jeździłem] jako tłumacz. Prymitywne sprawy tam były, nic specjalnego. To przekazywanie Legnicy tym władzom polskim. A front nie był tak daleko, bo nocą to się słyszało taki pomruk, gdzieś przychodził, gdzieś tam od z zachodu czy od południa, bo ten front to był podobno jakieś dwadzieścia kilometrów od Legnicy. Pamiętam, kiedyś idę z takim Polakiem, obok nas przyszedł, nie wiem, jakiś rosyjski oficer, żeśmy go ominęli, potem on się zatrzymał i do nas: Astanawitities. To myśmy stanęli. Mówi tak: A pocziemu wy mienia nie pazdrawili? Ja mówię, żeśmy się zagadali, tłumaczę, a on mówi: „Paka, paka”. To nie o to chodziło. Mówi, że Polska wywalczyła wolność z hitlerowcami, a nie przyjęli Polski do Narodów Zjednoczonych, ale mówi: „Eta bladź, ta kurwa Argentyna przyjęta...”. Potem nam powiedział o swoim życiu, że on jest z chłopskiej rodziny, że wychował się na Ukrainie, z biednej rodziny, a teraz jest majorem […], takie przemówienie, to ciekawe. Ta bladź Argentyna priniata. Tak, no i tak to było.
Tak w Legnicy. W maju przyszła wiadomość, że Hitler [nie żyje] i Berlin padł i zaraz była kapitulacja. Byłem w Legnicy, tak.
No, z tym że mnóstwo ludzi już pod koniec, w tych ostatnich tygodniach wojny, to wracało z Niemiec, [to znaczy mnóstwo] Polaków. Polaków mnóstwo wracało i to oni wracali z łupem. To konie, konie ciągną jakiś powóz, na tym powozie szafa jakaś, to – to, co się dało.
Niedługo. W maju już prysnąłem, bo mieli nam płacić, ale nam nic nie zapłacili. Tam był jakiś taki burmistrz, który wyglądał trochę jak Gomułka. Burmistrz coś tam kręcił. No i zabrałem trochę tych czółenek od maszyn do szycia i nie wiem, może jeszcze coś tam, i jechał pociąg wojskowy, towarowy pociąg w kierunku Polski, to wsiadłem. Tam z tymi uciekinierami przyjechałem do Warszawy. Wróciłem do Warszawy i tam skontaktowałem się z taką panią Laudańską, która mieszkała na Sadybie. To była matka mojego przyjaciela, tego Edka. No i żeśmy postanowili pryskać z Polski...
Proszę pana, ja uważałem, tak, że będzie niedobrze i w ogóle trzeba się wyrwać na świat i tak dalej. Żeśmy próbowali uciekać na zachód przez Czechy. To były przygody nie z tej ziemi, można powiedzieć. Ja osiągnąłem linię demarkacyjną pod Pilznem i tam mnie capnęli ci strażnicy, ci czescy. Ja byłem w Pradze przedtem kilka [razy], mam te rzeczy opisane. Tam mnie capnęli, a ten Edek się przemknął, bo on zeskoczył z wagonu przede mną. Jak ja chciałem wejść pod wagon, to już mnie zauważyli, a jego nie. Mnie wzięli do takiej przybudówki przy stacji. Tam było może jakieś kilka osób, które też wyciągnęli z tego pociągu. Tam byli już Amerykanie, niby tego angielskiego się uczyłem i chciałem się tam dogadać, pytałem się, czy tu jest jakiś Polak, mówi po polsku. No to był jeden taki, ale wczoraj już wyjechał, przesunęli go. No i ja byłem w tym [budynku], mówię, że jestem z Polski, że uciekam na Zachód. No mogłem się wyjęzyczyć bardzo prymitywnie, to... I potem widziałem, jak ten pociąg ruszył do Pilzna.
Tam jestem, podjechał jeszcze inny pociąg i oni nas, tych parę osób, co złapali, [także] mnie, wsadzili do tego pociągu z powrotem. A naprzeciwko mnie, przed wszystkim, jak tam wszedłem do wagonu, do tego pociągu... Się nazywał rychlik, pośpieszny [był szybki], a rychlik to szedł bardzo wolno. Więc wsiadłem tam, więc to był taki wagon, że były siedzenia, ale otwarty. To nie było tak, że były przedziały. Tylko były takie siedzenia i przedziały takie niskie, tak że było wszystko widać w środku. To ja tam wsiadłem w jednym miejscu, a tu taki młody mężczyzna, też tam był z tą grupą, wskazał na mnie, bo tam sporo ludzi, Czechów jechało, tak wskazał na mnie i coś tam, ja tak zrozumiałem, powiedział: „Szpieg”. Ja nie wiem, czy on powiedział: Szpion, czy jak, ale to zrozumiałem, słowo „szpieg”. I zaraz naprzeciwko mnie siadł czeski policjant. I teraz ten pociąg ruszył z powrotem do Pragi. No i ten pociąg wlókł się, na każdej stacji stawał. Tam ludzie siadali obok mnie, zacząłem z nimi rozmawiać i myślałem, jak się wyrwać, bo wiedziałem, że jak mnie wezmą do Pragi, jak dojadę do Pragi, to mnie wsadzą do jakiejś ciupy, wezmą mnie Rosjanie i koniec ze mną. Od tych ludzi się dowiedziałem, że jest stacja przed główną... Bo widziałem, że tak – nie ucieknę z jakiejkolwiek stacji, bo mnie złapią od razu, bo to otwarty teren. Jedynie mogłem uciec w Pradze, ale w Pradze już było za [daleko]. Wie pan, to już ostatnia stacja, to już niedobrze. I dowiedziałem się od tych ludzi, że jest stacja, też już w Pradze, ale tak jak, powiedzmy, Warszawa Główna a Warszawa Zachodnia, powiedzmy, i nazywa się Smichow czy Smichowo, coś takiego. No więc ja sobie użyłem plan i postanowiłem prysnąć na tej stacji. A to było tak: wagon był tak [skonstruowany], że był podzielony na dwie części. Ubikacja była w środku i żeby wejść do ubikacji, to ta ubikacja była jakoś oddzielona, tak że były takie drzwiczki, wchodziło się do malutkiego przedpokoiku, z tego przedpokoiku były drzwi na drugą połowę wagonu i jedne drzwi były do ubikacji. Czy pan to sobie możesz wyobrazić? To było właściwie troje drzwi, bo to były drzwi, gdzie ja siedziałem przy samych drzwiach, policjant naprzeciwko mnie, potem otwierało się drzwi, wchodziło do tego przedpokoiku i zamykało się drzwi, bo na prawo były drzwi do ubikacji. A prosto były inne drzwi do drugiej połowy wagonu, a pociąg jechał w tym kierunku. Tak że pociąg jechał tak, że ja miałem twarz zwróconą w kierunku lokomotywy, a ten policjant naprzeciwko mnie. Ja tak siedziałem jakieś pięć godzin i ważne było nie patrzeć na niego, nie patrzeć na niego. I on tam siedział. Już wiedziałem, kiedy to Smichowo się zbliża. Miałem plecak, w plecaku miałem taką puszkę mięsa, tam wszystko było zjedzone, tam prawie nic nie było. Wyjąłem to, taki sobie plan użyłem i zacząłem tam dłubać, niby jeść, ale bardzo powoli, tam nie było co jeść, malutkie kawałeczki. I ten pociąg zwalnia, zwalnia i widać ten Smichow czy Smichowo. Wstaję, kładę ten plecak nie tam, gdzie się kładzie, tylko tam gdzie siedziałem, niby tak, że nie chcę, żeby tam mi ktoś siadł na ten plecak. Nie patrzę na policjanta, nigdy nie spojrzałem na niego, tak bokiem, jak widziałem, że on patrzy w okno. Tak sobie myślę, że pomyśli, że najpierw zjadł facet, coś tam zjadł, a teraz idzie do ubikacji. To logiczne, prawda. Wstałem, położyłem ten plecak tam, gdzie siedziałem. To był najgorszy moment. Jak się odwróciłem powoli i ten pociąg już ruszył, otworzyłem drzwiczki do tego przedziału, tam zamknąłem natychmiast, otworzyłem drzwi i przeszedłem do końca tego wagonu i wyskoczyłem, w biegu wyskoczyłem. Ale tak było, że już musiałem się trzymać blisko tego pociągu i nie odejść, bo ten policjant jak siedział, to mógłby mnie zobaczyć, jakbym odszedł. Ten pociąg prawie mnie obcierał i pojechał dalej, a ja się wmieszałem w tłum wychodzących. No i ludzie wychodzą, ale sprawdzają [im] bilety. Ja przechodzę obok tego, jak to przed wojną było w Polsce, może i teraz, takie wąskie przejście na jedną osobę i tam się bilet daje, jak się wychodzi. To on do mnie mówi tak... On mnie zatrzymuje, ja do niego mówię tak: Koncentracny tabor, że ja zwolniony jestem z obozu koncentracyjnego. A jak Koncentracny tabor, to oni już się nie czepiali. Ja tak wyglądałem ubrany, wymizerowany, nieogolony i tak dalej. Koncentracny tabor. No Koncentracny tabor, wyszedłem. To była taka końcowa linia tramwajowa różnych linii i tam było kilka numerów. Ja tylko wiedziałem jedną rzecz, dowiedziałem się, że polski konsulat jest na Václavské náměstí. To się w pociągu dowiedziałem. Na Václavské náměstí, to jest w samym centrum Pragi, w hotelu „Ambasador”. „Ambasador”, dobra. No więc tylko wyszedłem i w pierwszy tramwaj od razu wsiadłem, bo bałem się, że ten policjant wyskoczy, wolałem od razu zniknąć. Więc pierwszy tramwaj, jakikolwiek, wsiadłem. No jak wsiadłem, to potem podchodzi do mnie konduktor i mówi tak: Mate izdenku? – czy mam bilet. A ja mówię: Koncentracny tabor. No to w porządku już. Koncentracny tabor. No i tam się popytałem, jak [trafić] na Václavské náměstí. No więc jeden z pasażerów mi wytłumaczył i można było zrozumieć, że muszę tutaj wysiąść, a potem iść tam. No więc ja tam gdzieś wysiadłem i potem jeszcze kogoś się spytałem, jak dojść na Václavské náměstí i tam mnie wskazał i poszedłem. I teraz, dlaczego hotel „Ambasador”? Dlatego, że mój sąsiad na Śniegockiej 10 na czwartym piętrze, pan Szymanko, był taki lewicowiec i tam żeśmy sobie nieraz w czasie okupacji gadali. To wiedziałem. I potem się dowiedziałem w Polsce, jak przyjechałem do Warszawy, że pan Szymanko pracuje w polskiej ambasadzie w Pradze. Więc teraz tak, gdzie jest ta ambasada? No więc tam się dowiedziałem, spytałem się kogoś, powiedzieli mi w hotelu „Ambasador”. No więc idę tą ulicą, bo ja tak wyglądam, jakbym uciekł nie wiadomo skąd, z więzienia. No więc idę tą ulicą Václavské náměstí i tam jest jeden taki sławny hotel, „Schrubek” czy „Schroubek”, a drugi jest po tej samej stronie (ja szedłem po prawej), hotel „Ambasador”. No więc wchodzę do środka, to tak, w ogóle jak królewskie komnaty – jakieś kilimy wiszą, kryształy, cuda niewidy. Ja podchodzę tam, gdzie jest [portier], podaje informacje, też ubrany w liberię. No i ja podchodzę i mówię po angielsku: „Czy tutaj jest polish embassy?”. A on na to wyjmuje taką kartkę i tam napisane jest po polsku, że ambasada przeniosła się na taki i taki inny adres, że tam już nie ma ambasady, bo strasznie kosztowny był ten hotel „Ambasador”. Teraz tak, noc się zbliża. Nie jadłem w ogóle jakieś dwadzieścia cztery godziny. Ostatni raz w Pradze jadłem. No i tak, sam jestem w tym mieście, nie mam papierów, nie mam pieniędzy. Teraz tak, mógłbym się gdzieś schować, w jakimś parku, ale jak policja mnie zauważy, to mnie złapią. Jak mnie złapią, to mnie poślą do Polski albo dadzą mnie Rosjanom. No i taka sytuacja. A ten Edek przeszedł. A to była taka dziewczyna Lula, ach, co to była…
Nie, bo nie ma ambasady, a tutaj noc się zbliża. Więc ja wiem, że pan Szymanko tam pracował, w tej ambasadzie, bo mi mówili. No więc ja się pytam go: Mister Szymanko, Roman Szymanko? A on do mnie mówi tak: Two thirty five, czy coś takiego, po angielsku numer pokoju. Ten Szymanko tam mieszka. No więc wszedłem, to zdaje się, pierwsze czy drugie piętro, więc wszedłem do drzwi i dzwonię. No więc dzwonię, drzwi się otwierają, no i w tym świetle, takim słabym świetle widzę go, poznaję go po tym zarysie głowy. Taki kwadrat prostokątny, zarys głowy, pan Szymanko. On tam się po czesku odzywa, a ja mówię: „O, dzień dobry panu”. To on zaskoczony. Ja mówię: „Kurdwanowski”, a on wie moje nazwisko, bo byśmy sąsiadami na tej samej klatce schodowej. Mówi: „Proszę bardzo, proszę bardzo, co tam u pana słychać, jak, tego”. No i ja teraz oczywiście słowa prawdy nie mogę powiedzieć. A on jest sekretarzem generalnym polskiej ambasady, no i ma ten pokój w tym [hotelu]. Nie tylko pokój, trochę więcej niż pokój, bo jest pokój, łazienka, jakaś kuchenka, w tym hotelu „Ambasador”. „Proszę bardzo, niech pan się siada”. Więc ja kłamię. No więc kłamię, że byłem w obozie niemieckim. Zapomniałem jak nazwisko, bo [wiedziałem] o tym obozie, bo ktoś tam był. Taki obóz pracy był w Niemczech, przy samej granicy czeskiej. Koś tam o tym obozie mi opowiadał, to ja pamiętałem nawet nazwiska komendanta tego obozu. No więc ja mówię, byłem w tym obozie, teraz przy samej granicy, więc chciałem zobaczyć Pragę. Ja przeszedłem, znaczy granicę, przez Karkonosze, no i dostałem się i przyjechałem do Pragi. No więc nie wiem, czy on mi w to uwierzył, czy nie, ale w każdym razie tak działał jakby uwierzył. No i w końcu [rozmawialiśmy], jak tam tego, bo jego bratanek był w Powstaniu. On nic o nim jeszcze nie wiedział. I ten drugi bratanek był w Warszawie i tam coś, no tam. No i tak się zgadało i tak mówimy o tamtym. I on mówi: „Czy pan ma jakieś miejsce, żeby do spania znaleźć”, bo to już noc była. No mówię: „No, jeszcze się nie miałem czasu się zakrzątnąć koło tego”. No to mówi: „Może pan u mnie przespać się tutaj w alkowie”. Było takie łóżko w alkowie. No i mówi tak: „A czy pan już jadł kolację?”. No ja mówię: „No nie”. No to on taki guzik nacisnął i tam były takie napisy. Więc tak, jeden był taki guzik i przy tym były taka dziewczynka z tacą. Potem był drugi guzik i taki chłopczyk miał kopertę w ręku. I jeszcze coś tam było trzeciego. Jak on nacisnął ten guzik z tym [niezrozumiałe] i taka panienka się ukazała i on tam zamówił dla mnie posiłek. No więc przynieśli, no to było tak. Takie malutkie dzwonko okrągłe masła. Pan wie, jak to wygląda, tak. Wycinają takie okrągłe płaskie dzwonko, bułeczka, a może dwie bułeczki, już nie pamiętam, no i kawa. Ja tak jadłem sobie tak niby to od niechcenia i żeśmy rozmawiali i strasznie uważałem, żeby się nie wymknęło słowo prawdy. No i tak to było.
Następnego dnia on powiedział: „To może się pan u mnie zatrzymać”. Zatrzymałem się i następnego dnia po jakimś tam śniadaniu, też przenieśli, no i ja potem sobie wyszedłem na miasto. Po tych strasznych polskich ruinach, nie mówiąc o Warszawie, to ta Praga to zupełnie jak bajka. Ludzie elegancko ubrani. Chłopaki chodzą z takimi napisami: bojovnicy rozhlasu. Bo jak oni robili to powstanie, to tam oni, ci Czesi, atakowali rozgłośnię i tą rozgłośnię zdobyli. Ale potem Niemcy im dali lanie. To oni potem z tej rozgłośni wzywali na pomoc. Więc ci chłopcy to mieli takie napisy tutaj na tym: bojovnicy rozhlasu. I z dziewczynami chodzili, to tak, jedna po lewej, jedna po prawej, jedna z przodu, jedna z tyłu. Bohaterowie. Tam sprzedawali coś tam, jakieś kiełbaski do zjedzenia, no więc tam stanąłem i tak patrzę w tej kolejce, jak to idzie. A tam miałem trochę czeskich pieniędzy. No to się okazuje, że trzeba mieć te… Jak się Czecha spytałem, bo to jeden to tego, a on mówi: Potravinowe listki. To były kartki żywnościowe. Potravinowe listki. Nie miałem żadnych listków, no to nie mogłem już kupić. I tak sobie cały dzień przebomblowałem w parku. Chodziłem sobie po tym mieście, to tak jak bajka. Jakby człowiek z piekła się wyrwał do jakiegoś niesamowitego raju. No i potem znów do pana Szymanko. Przespałem się w tej [alkowie]. I następnego dnia poszedłem sobie do tego parku na drugiej stronie Wełtawy, rzeki. No i widzę, że tam idzie ktoś, jakiś Czech, i ma taką angielską bluzę wojskową. No to ja do niego podszedłem i [rozmawiam] po angielsku i się okazało, że to wcale nie jest tam… To jest Czech, który… I to jeszcze o lasce. I mówi tak, że on był w tym powstaniu i go postrzelili w nogę. W tym czeskim powstaniu. No i zaczęliśmy sobie rozmawiać. Ja tak próbowałem po francusku, bo po francusku lepiej mówiłem niż po angielsku. Nie to, że lepiej znałem, ale on nie znał. No a znowu ten niemiecki, to ja nie tego. No i w końcu on mówił po czesku, ja mówiłem po polsku i nie było tak źle. No i się okazuje, że jego rodzina ma jakąś posiadłość pod Pragą, bo miał prywatne korty tenisowe. To się pytał, czy ja gram. Ja mówię, że gram. A ja tam tak grałem, że boże polituj się. No ale on tak trochę kuśtykał, ale mówi, że nic specjalnego, tylko go drasnęło. No i mówi, że on da mi swój adres na ulicy Rewolucji, nie wiem, dziewięć czy coś (Rewolucji, bo tu zmienili nazwy). No i tak żebyśmy spędzili ze dwie godziny. No on potem mówi, że mnie zaprasza, żebym pojechał do tych ich posiadłości. Bo to, zdaje się, byli bogaci ludzie…. „Bo – mówi – rodzina przeniosła się do Ameryki”, bo miał rodzinę Ameryce. I tam się przenoszą. No to dla mnie to niesamowicie brzmiało. No więc żeśmy się umówili, dał mi swój adres, że się spotkamy znowu, w tym samym miejscu zaraz za mostem, tam w tym parku. Dał datę, bo on mówił, że miała być niedziela, a myśmy się spotkali w sobotę, nie pamiętam już dokładnie. No i úterý, coś tak, nie wiem, jak to było. Úterý, nazwa tego dnia tygodnia. Może źle mówię, teraz nie pamiętam, úterý. No i następnego dnia o tej godzinie, tam jedenasta czy któraś, ja tam przyszedłem i tam jego nie ma. I go nie ma, nie ma. No więc sobie myślę, co się stało. No nic, przepadło, przepadło. No a pan Szymanko powiada do mnie: „Wie pan, za żywność to musi zapłacić rząd polski Czechom w dolarach”. A ja już byłem drugi na wyżywieniu, tak. No więc mówi, że pare dni może mnie przetrzymać, ale potem ja się muszę przenieść do tego klasztoru, gdzie są ci wysiedleńcy. Bo to tam miliony ludzi podróżuje.
Ach, wyjazd do Stanów to był rok pięćdziesiąty siódmy.
Tak.
No więc tak. Najpierw pojechałem do tego klasztoru, gdzie ci… No więc tam można było dostać wyżywienie i pomieszczenie na trzy dni. Tam byli różni cudzoziemcy. Pojechałem do tego klasztoru, bo u pana Szymanko nie mogłem być dłużej. No więc tam przyszedłem. No więc mnie tam zarejestrowali i dostałem takie kartki na trzy dni na jedzenie i na pobyt. No i tak wchodzę, olbrzymia sala, łóżka od horyzontu do horyzontu... No i tam już, już tak miało się pod wieczór, tam już ludzie leżeli na tych łóżkach. A już widzę, że niektórzy stają i coś tam wytrząsają, bo to pluskwy. No to ja myślę tak, jak się położę na łóżku, no to przecież te pluskwy mnie zagryzą. No więc zdecydowałem się nie kłaść na łóżku. Ale to była taka sala, gdzie były wykłady (może uniwersytecka) i był taki podłużny ten stół i potem była taka wielka tablica na ścianie. No więc ja zdecydowałem się nie kłaść na żadnym łóżku, tylko na tym stole drewnianym. Bo ja myślę, że na tym drewnianym stole to pluskwy nic nie mają do jedzenia. No i tylko była taka jedna żarówka, się spaliła, żarówka, tak. No i tam się wkrótce zapełniło to, te wszystkie łóżka. No i tam [trzeba] się położyć. No położyli się, światło zgasili. Potem zaczęli niektórzy wstawać z łóżek, jakiś ruch, coś się dzieje. Zapalili tą żarówkę, światło kliknęli. Bo mówią, że pluskwy. Wiadomo, że pluskwy, jak jest ciemno, to wychodzą na ścianę. A potem jak się zapali światło, to się chowają. Znów trzeba zgasić, odczekać (ja to wiem z Polski jeszcze) i potem można je zabijać na ścianie, te pluskwy. No więc ci, których te pluskwy gryzły za bardzo, to zapalili światło i zaczęli te pluskwy na ścianie czy gdzieś tam przytupywać. Ale innej grupie tam znowu te pluskwy nie przeszkadzały wcale. Ale ta lampa im przeszkadzała, ta żarówka, no to żądali zgaszenia żarówki. No to ci zgasili tą żarówkę, tak. Zgasili tą żarówkę, to potem znowu druga grupa przeważyła. I potem zaczęli strasznie przeklinać tych Czechów, jak mi się zdawało. A że tam byli ludzie z Jugosławii, gdzieś tam z Bułgarii, ze Słowacji, ja wiem, to przeklinali głównie w tych słowiańskich językach. To tam te słowa odnoszące się do członków rodziny czy tam członków ciała to są podobne w tych słowiańskich językach. Po ukraińsku, po jakiemuś tam, „jebiem cię majku”, coś tam, strasznie przeklinali. Bo przez te pluskwy nie mogli spać, a tutaj ludzie nie mogli spać przez żarówki. No tak to mi zeszło.
Proszę pana, jeszcze trzy dni. Byłem trzy dni [niezrozumiałe]. Ja już się czeskiego poduczyłem sporo, bo tam w pociągu, tego i…
Nie miałem wyjścia, bo zrobiłem straszny błąd. Błąd taki. Poszedłem do biura pracy, żeby dali mi jakąś pracę. No więc tam poszedłem, taki elegancki młody człowiek pod krawatem, tego, i mówi tak: „Jest... A wie pan, [wcześniej] poszedłem do Polaka, który był studentem na medycynie. Ale Polacy za granicą to panu tak bardzo nie pomagają. To jest inna sprawa. Chciałem, żeby mi pomógł zapisać się na medycynę. A on mówi: „Tam za dużo studentów”, że to, tamto, tak jakbym był jego konkurentem. I [poszedłem pytać] o pracę. No, więc mówi, czy chcę mieć pracę przy rozbiórce gruzu, bo tam były jakieś gruzy, tam trochę Niemcy zbombardowali, czy pracować na farmie. „A gdzie jest ta farma?”. „To – mówi – to w Pradze, na pograniczu Pragi”. No i mi się kazali zgłosić następnego dnia. Jak sobie pomyślałem, to powiedziałem, że chcę na tej farmie, bo ja byłem taki głodny i sobie wyobrażałem, że na farmie to są sery, mleko, jaja, razowy chleb. Jak człowiek głodny, to tak myśli. No i powiedziałem, [że chcę pracować] na farmię. No to, myślę sobie, wezmę sobie tramwaj, wskoczę w tramwaj, powiem Koncentracny tabor i sobie przyjadę do środka miasta i tam będę robił, co będę chciał, jak będę miał wolny czas. No i następnego dnia się zgłosiłem rano do tego biura pracy i tam przydzieli mnie jako przewodnika takich dwóch małych, czerniawych facetów, Sycylijczyków. No a ci Sycylijczycy to tak, żadnym językiem europejskim ani w ząbkach. Bo to w ogóle były miliony tych ludzi połapanych, którzy pracowali w Niemczech, prostych ludzi, niewykształconych. Więc oni tylko umieli parę słów. Więc tak; sznell, kaput i arbeiten, tak. Arbeit, sznell, kaput, dobra. No więc ja do tego [Sycylijczyka] mówię, bo włoskiego nie znałem, no ale łaciny się uczyłem i tam coś zerkałem na włoski. Do tych dwóch Sycylijczyków próbowałem po niemiecku, ani słowa, próbowałem po francusku, to ani w ząb. Niemieckiego się nic nie nauczyli na tych robotach. To mówię tak: Lavorare, molto mangiare. Ach, jak oni się ucieszyli, jakby własną matkę zobaczyli, bo do nich nareszcie ktoś powiedział w ich języku. Lavorare, molto mangiare. No to ja miałem do tej farmy ich zaprowadzić. Wzięliśmy tramwaj, żeśmy wysiedli, a tu pola i pola. Idziemy i idziemy, ja tu widzę, że ta farma to wcale nie jest na pograniczu Pragi, tylko diabli wiedzą gdzie. Na jakimś odludziu. I tak teraz już nie myślę o tych serach, o tym chlebie, tylko mi te Václavské náměstí, ta piękna Praga. I myślę, skąd wziąć tą pracę przy rozbiórce gruzu, bo gdzieś tam jakąkolwiek, żebym mógł spać. No i w tym momencie idziemy, ja stanąłem. Ja stanąłem, no a ci idą, bo gdzieś tam te łany zboża, tu, tam, ani śladu jakiejś cywilizacji. No, więc ja stanąłem, a ci idą, Sycylijczycy. No stanęli. No to ja zawróciłem i już idę z powrotem w kierunku Pragi. A tu oni się tak rozzłościli, tak mi wygrażali pięściami ci Sycylijczycy, no ale ja z powrotem wróciłem, wziąłem tramwaj i wróciłem do tego klasztoru. No i następnego dnia poszedłem do tego miejsca pracy. A tu przychodzi elegancik z krawacikiem, już wiedział, że ja nie poszedłem do pracy, bo oni musieli tam telefonować. Ci dwaj Sycylijczycy przyszli tylko. I w ogóle zgubieni, że nic nie rozumieli. No i [mówi], że więcej pracy nie dostanę. I to był mój błąd. To zdecydowało o mojej przyszłości na lata. Bo gdybym dostał tą pracę przy rozbiórce, to bym wtedy dostał te potravinowe listki na jedzenie i coś by mi tam zapłacili, jakieś grosze i…
Ile czasu spędziłem?
No razem, trochę więcej niż tydzień, tak.
To skończyło mi się to, to miałem darmowy bilet znowu jako reemigrant, do Polski na pociąg. No to do Cieszyna. No to przyjechałem do Cieszyna. To taki park tam [był], tam po polsku mówią (to było w Czechach oczywiście jeszcze, w dalszym ciągu). Więc w takim parku sobie siedzę. [Obok] taki starszy człowiek, ja usiadłem koło niego. Myślałem, że może coś skombinuję. A już taki byłem zrezygnowany i tak sobie z nim rozmawiam. No i go się tak pytam z ciekawości: „Jak tu było. Jak się lepiej mieszkało w Cieszynie? Pod Czechami czy pod Polską?”. No bo do Polski należało. Ile należało, półtora roku, tak? No tak, potem po Zaolziu, tak. On mówi tak: „Wie pan, za Czechów to było tak, jak miałeś daleko do fabryki, to – mówi – potrzebowałeś roweru, za daleko było, żeby iść do pracy, to dostałeś przydział na rower, tak. A za Polski – mówi – to jak potrzebowałeś rower, to dostałeś przydział, jak znałeś tego, kto przydzielał rowery”. Straszna rzecz [to] usłyszeć. Tak mi powiedział. To oni woleli być prawdopodobnie w Czechach. Prawdopodobnie, nie wiem. Taki starszy człowiek tak mi powiedział.
Wracam do Polski, tak. Drugi pociąg, przesiadłem się, polska granica, tego. No i miałem jakiś taki dokument repatriacyjny. Coś tam miałem, nic specjalnego, że wracam, tak. Przedtem miałem kenkartę niemiecką, z wyciętym orłem niemieckim, bo dawali pieniądze za to. No i tak mówią: „O, to pan będzie bardzo zadowolony z powrotu do Polski”. A jak już potem ludzie wracali, to próbowali ich werbować do UB. To mi opowiadali przyjaciele. No i znalazłem się…
Nie. Pojechałem do Kielc i się dowiedziałem... A w ogóle jeździłem na dachach pociągu, to nie musiałem płacić biletów. Wiec pojechałem do Kielc i dowiedziałem się, że już rodzice wyjechali do Jeleniej Góry. I tak sobie myślę, Amerykanie mnie zdradzili, może mi się uda lepiej z Anglikami. Bo jak byłem w Pradze, poszedłem do konsulatu angielskiego, żeby się dowiedzieć, jak tam granica, to, tamto, i ten konsul... Był taki młody człowiek, to nie konsul, to pracownik, był uprzejmy, ale pod koniec dał mi do zrozumienia, że już dosyć tej rozmowy. To tam zrozumiałem, bo mi na mapie pokazywał wszystko, gdzie ta granica, gdzie przejście. No i tak teraz myślę, to może ja pojadę do Szczecina. Pojadę do Szczecina i tam Anglicy są bliżej.
No więc pojechałem na dachu pociągu, na dachach jeździłem. To lato było, to było przyjemnie. Trzeba było uważać, bo tam czasem drut jakiś wisiał czy coś takiego. A tu nigdzie nie było tam... No, przyjechałem do Szczecina i tam się zgłosiłem jako osiedleniec, tak. No i dostałem też przydział w takim domu, na trzy dni. I wyżywienie też na trzy dni. No i w ciągu tych trzech dni miałem sobie znaleźć miejsce do zamieszkania i pracę. No więc chciałem się zaraz zorientować, jak tutaj jest. To od razu było widać, że w ogóle nie ma żadnej szansy, żeby tu się przedostać na zachód, bo cały ten teren był obsadzony wojskiem rosyjskim, a poza tym to są Niemcy, tak. No to byłem parę dni i zdecydowałem, że trzeba wracać do Polski, chociaż Szczecin to też miała być Polska. A tu zamknęli Szczecin. To musiał być lipiec albo początek sierpnia. Zamknęli, nikogo nie wpuszczali do Szczecina Rosjanie, nikogo nie wypuszczali. Trzeba było dostawać przepustki. No więc stanąłem w takiej kolejce do tego polskiego przedstawicielstwa. Tam kolejka taka stała, zakręcała w drugą ulicę. No i tam byli dwaj oficerowie, jeden w polskim mundurze, drugi w sowieckim, i oni te przepustki wydawali. Potem była jakaś przerwa. Potem jeszcze obydwaj wyszli na papierosa, godzinę ich nie było. Ja myślę, że nie ma co stać. A ja tak mizernie wyglądałem, że podszedł do mnie jakiś żołnierz niemiecki w takim poszarpany mundurze, już taki niemłody, i poprosił mnie o to, czy mam zapałki, Zündholz, zapamiętałem, rozumiałem. No to ja miałem zapałki, miałem niemieckie zapałki, a oni nawet zapałek. Może chciał mnie tak zaczepić. No i ja mu podałem, on zapalił papierosa, pociągnął, zasalutował bardzo elegancko i mnie zostawił. Zdecydowałem teraz iść do rzeki Odry. Iść do rzeki Odry i zobaczyć, czy tam znajdę jakiś kajak lub łódkę i potem nocą przepłynąć na drugą stronę, bo pociągiem nie można było, bo nie było. A w międzyczasie skończył mi się ten pobyt, w tym miejscu dla tych przybyszów. No to dali mi na pożegnanie taką konewkę z marmoladą. To była taka czy marchwiana, czy burakowa marmolada. Ona była trochę słodka. I teraz tak, ja się przyniosłem w tym domu, gdzie miałem swoje łóżko, w tym samym domu na strych. I na strychu tam już mieszkałem sobie.
Tak, zaraz panu powiem. No i teraz tak. Musiałem chodzić po mieście, więc co zrobić z tym... nie wiem, jak nazywa się po polsku [ten zbiornik], i tam miałem pełno tej marmolady. W takim wypalonym, pół zwalonym domu [niezrozumiałe], w jakimś ciemnym zakątku schowałem tą marmoladę. I dwa razy na dzień to przychodziłem, żeby tam wziąć ze dwie łyżki tej marmolady, żeby się pokrzepić trochę. Nie wiem, trwało to dwa dni i tam tak zaglądałem, trochę praca jakaś. Poszedłem do tego szpitala. Poszedłem do szpitala i tam jakieś było otwarcie. Ja tam nie miałem chęci pracować, bo chciałem w ogóle uciekać z Polski. No ale tam ktoś przyszedł, kto mówił po rosyjsku. No więc ja tam pomogłem im to przetłumaczyć. No to mnie to zaszkodziło. Tylko mi zaszkodziło, że zdecydowałem w tej rozpaczliwej sytuacji wziąć jakąś pracę w Szczecinie i tam się osiedlić na razie i wywąchać sytuację. No to tam poszedłem jeszcze raz. A już tam mnie poznali, że nie przyjąłem oferty pracy. „Ale pan był ten, co mówił po rosyjsku?”. Ja mówię: „Tak”. To już był obciach. No więc poszedłem po tą marmoladę, patrzę, zniknęła. Już nie mam nic do jedzenia.
Mieszkałem na strychu tego domu, gdzie przedtem miałem łóżko, no i tam szyby były powybijane. No więc tak, niby był, zdaje się, sierpień, ale noce dość ciepłe. Zimny Bałtyk tam obok. No nie mogłem tak spać na podłodze, bo bym zamarzł. Szafa taka była, to ja przewróciłem tę szafę, wyjąłem drzwi i spałem w tej szafie, a nakrywałem się tymi drzwiami, tak żebym miał tylko szparę do oddychania. No więc to było dość wygodnie, bo ta szafa nie była taka wielka, ale wystarczająco wysoka jak dla mnie, to ja tam [spałem]. Miałem ten płaszcz, taki jesienny, jesionkę, i tam spałem sobie w tym. Ale głód, głód.
No i w tym szpitalu spaliło się już [miejsce]. No więc sobie myślę, do Odry idę. Idę do Odry, ale to taki teren był zupełnie zniwelowany. Nie to, że tam stały resztki, tam domy jakieś spalone czy zburzone. To musiały być te amerykańskie dywanowe bombardowania. Potem też Rosjanie dołożyli dobrze. To wszystko takie murki były tam. Tak jak tutaj sufit, takie murki były. Nic tam nie było, pustka. No i idę sobie tam do Odry, no i w tych ruinkach tak patrzę, a tu leży na takim murku dzwonko kiełbasy. To takie miasto, że trochę Niemców było, przymierali z głodu tam ci Niemcy. Tam psy, koty pozjadali, a tu dzwonko kiełbasy. Sobie myślę, cholera, tak sobie myślę, kto to położył. Nie mogłem zrozumieć. Kto to dzwonko kiełbasy położył? Myślę, może to trucizna jest w tym. Myślę, kto by chciał otruć kiełbasą, taniej by było zastrzelić człowieka. No i wziąłem tą kiełbasę, powąchałem, no, no, niby tak pachnie jak kiełbasa. O to ugryzłem kawałek, połknąłem. Potem ugryzłem drugi kawałek, a potem sobie pomyślałem, cholera, jaki głupi jestem. Przecież, jeżeli ta kiełbasa jest niezdrowa, nawet nie zatruta, ale zepsuta, to ja nie muszę jej jeść teraz, bo jeden kawałek połknąłem, to wezmę drugi kawałek, schowam tą kiełbasę. Nie, zostawiłem tą kiełbasę i poszedłem. Poszedłem za róg i pomyślałem sobie, jaki ja głupi, powinienem wziąć tą kiełbasę. Bo jak nie zaszkodzi mi, to mogę zjeść resztę. Bo ją tam zostawiłem na tym rogu murku. To odszedłem, nie wiem, może piętnaście kroków tak i dziesięć kroków tak. Wróciłem, nie ma kiełbasy, nie ma kiełbasy. Więc co pan może pomyśli? Ja potem wykombinowałem, że miałem głodowe halucynacje. Nie było innego wytłumaczenia. No bo wypatrzeć dzwonko kiełbasy, takie ładne, no tak leży. Jak psy i koty zjedli, kto by to położył. A potem, wróciłem, to może była trochę mniej niż minuta, bo ja tylko tak pomyślałem, jaki ja głupi, że to nie wziąłem. Wracam, nie ma. Tak, to był ten mój pobyt w Szczecinie. Pobyt w Szczecinie.
Nie, bo tam nic nie było. Ani żadnych łodzi, ani żadnych kajaków, nic nie było. No to wróciłem znowu do tego poddasza. No i poszedłem, urząd był, zajmował się osiedlaniem Polaków w Szczecinie. A dlaczego był zamknięty ten Szczecin? Bo w tym czasie w Poczdamie była konferencja i toczył się pojedynek między Stalinem a Trumanem i między nimi, jak Polsce dać. Czy Polsce dać Szczecin, czy nie dać, bo nie było wiadomo. To wobec tego przyszedł rozkaz do komendy sowieckiej, że nie wiadomo czy Szczecin będzie polski, czy będzie niemiecki, to nikogo nie wpuszczać, nikogo nie wypuszczać. Dlatego nie mogłem wyjechać i nie mogłem się wynieść. No i poszedłem do tego urzędu osiedleńczego i powiedziałem, że jestem z Warszawy, że mój ojczym, tam nazwisko takie i takie, jest w Kielcach. Już nie był, ale mam tam rodzinę. No i że chciałbym, żeby tutaj oni przyjechali i osiedlili się w Szczecinie, bo już szpital, tam nie było lekarzy. No więc dali mi taki darmowy bilet do Polski, do Kielc. Darmowy bilet na pociąg, jeszcze była kopia specjalna i tak dalej. Jak oni wyszli, to ja tą kopię też wziąłem. I ja miałem dwa, tak. Oryginał i kopia tego dokumentu podróży. No i potem [jak] już jechałem do Polski, to była taka przepustka.
Wiem, że raz to jechałem na dachu, bo nie było miejsca w środku, nie było miejsca, a na dachu wygodnie, świeże powietrze, ten pociąg za szybko nie szedł. Trzeba było tylko uważać w nocy, żeby nie zasnąć. W środku to człowiek jakby wszedł, to by stał cały czas w miejscu tak jak gwóźdź wbity, to było niemożliwie, a na dachu to się wygodnie siedziało. No więc to... jakaś stacja, mnie tam ściągnęli, tego, już w Polsce było. No i taki specjalny, jak on się nazywa, kierownik tej stacji kolejowej, taki gruby upasiony, no to chce łapówek, tak. No i ja mu to pokazałem, ten przekaz, ale mu się coś nie spodobałem i on mi to zabrał i kazał mi, żeby się zgłosić do tego jego posterunku, tam na stacji. No to zabrali mi te prawo jazdy. A ja miałem dwa i dałem mu tą kopię, to oryginał w dalszym ciągu miałem. Potem jak pociąg ruszył, to pokazałem innym, to się śmiali.
No i przyjechałem do Ostrowa Wielkopolskiego. Bo wiedziałem, że rodziców już w Kielcach nie ma, no więc do Ostrowa Wielkopolskiego. A mój przyjaciel jeszcze z dawnych czasów, Jurek Rycharski, mieszkał w Ostrowie Wielkopolskim z rodzicami, bo tam też gdzieś przedtem mieli w Rakowie (miasto Raków), a potem się przenieśli do Ostrowa Wielkopolskiego. To jego rodzice, ten Jurek tam mieszkał i jego siostra. No więc nie było miejsca dla mnie. A tam był taki Jan Kempiński. Tam go poznałem... Bo takie dziewczyny znałem z Kielc jeszcze, które były NSZ-cie. Pan wie, co to jest NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. No więc one tam mnie poznały z Janem Kempińskim. On mówi: „Proszę pana, może pan się u mnie zatrzymać”. Na wsi. Taka była wieś Jaskółki (nazywała się za Niemców Schwalbenau). No to ja z nimi tam razem poszedłem. Taka wieś była pod Ostrowem Wielkopolskim. No i potem okazuje się, że on był w jakimś ruchu podziemnym, tym zbrojnym. Jednego dnia do mnie mówi tak… Ja tam siedziałem u niego w mieszkaniu. I on, bo to nie było dość łóżek, bo on mieszkał z rodziną, jacyś bracia, siostry. Bardzo dorodni ludzie, cała ta rodzina tych Kempińskich. No to on mówi tak: „Tutaj jest taki ten Siuda, burmistrz tego… Burmistrz Ostrowa. A to – mówi – to skurwysyn, układa listy ludzi, których trzeba aresztować. Potem UB przychodzi z NKWD i tych ludzi wybiera – to mówi – to mu damy lanie, żeby go ostrzec”. [Pyta], czy ja mogę mu towarzyszyć. No nie wypadało mi odmówić, bo u niego tam zamieszkałem, potem się przeniosłem do stodoły, bo tam nie było miejsca. Tam dziewczyny, tego. Nie było łóżka, to on spał na podłodze, ten Kempiński. Miał dwadzieścia pięć lat czy coś. I on był tam w ogóle porucznikiem Armii Krajowej, byłej Armii Krajowej. No więc żebyśmy poszli do tego Siudy i tam żeśmy dali lanie. Nie będę panu opowiadać szczegółowo, bo to komedia, tragikomedia, jak to było. To by mi zajęło pół godziny, to nie mogę ciągnąć. No więc tak. Potem, jak żeśmy temu Siudzie dali lanie, to było tak, że mieliśmy broń wszyscy, granaty. I poszliśmy do tego mieszkania. Okazuje się, że ten „Błysk” dał zły adres do tego Siudy. A tu noc, takie domki, naokoło ogródki, tego. To jest zły adres. To jest następny dom. Poszliśmy do złego domu.
Potem [Kempiński] do mnie mówi po kilku dniach, że będzie teraz atak na komendę policji. Tam mnóstwo więźniów trzymają i tam leją ich, tak, UB, to oni to organizowali. To była grupa Kempińskiego, potem była grupa „Sokół”, to była służba ochrony kolei. Oni też uzbrojeni byli, to też mieli wykonać atak na komendę policji, na to więzienie, żeby ich… I miała przyjechać grupa z lasu. Mieliśmy się spotkać na takiej drodze nocą, o którejś godzinie mieli oni przyjechać ciężarówką, to było takie skrzyżowanie, i mieli trzy razy mrugać światłami. I rzeczywiście przyjechali. My wszyscy pojechaliśmy zaraz pod ten budynek w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie była ta komenda i to więzienie. Tam bili ludzi. I tam siedzieli w piwnicach. I w Warszawie to by to zrobili czystą robotą, ale tam to… No więc, tak. Więc nocą to były te światła, zaciemnienia, z wojny, takie sine światła wszędzie, to żeśmy podjechali i na rogu przed tym budynkiem policji ja wysiadłem, bo mi ten „Błysk” powiedział, taki był sklep i tam się wchodziło w takie wgłębienie na rogu. No to ja tam miałem szmajsera, pistolet maszynowy i tam wysiadłem. I ja stanąłem jako osłona, a oni podjechali pod wejście do tego budynku. No i tam stał wartownik. No i zaczęli wysiadać. A to tak, jedni w mundurach wojska polskiego, inni po cywilnemu. Ale tak UB [też] jeździło. I ten wartownik, który był tam, stał wtedy, to mu się to podejrzane wydało. To zamiast po prostu go rozbroić, powiedzieć [niezrozumiałe], ręce do góry, odebrać mu broń, to strzelili w niego. Jak strzelili w niego i go zabili zresztą, tego wartownika, to od razu był alarm. Bo to noc, północ. Strzał padł, to cała ta załoga UB od razu i zaczęli… A ci wszyscy wysiedli już z tej ciężarówki. Ta ciężarówka była nabita, taka wielka amerykańska ciężarówka. To teraz ta ciężarówka jechała, a oni musieli wskoczyć, bo tamci strzelali z UB. Ci z UB to się bali, to oni tak robili, że wysuwali rewolwer, chowali się za oknem i strzelali na ślepaka. Nikogo nie trafili. I teraz podjeżdżają do mnie, to ja wychodzę z tego zagłębienia przy sklepie i ta ciężarówka powoli zakręca. Ja mam tego szmajsera, to mi wisi na szyi i tak, żeby stanęła, to bym wlazł po kole, ale to koło się bardzo wolno kręci, to ja nie mogę wleźć, bo co się podciągnę, to to koło się obraca. To mnie złapali te chłopaki i mnie wciągnęli do środka tej ciężarówki. No i teraz musimy przejechać na drugą stronę Ostrowa. Bo to most idzie nad linią kolejową. A most był wysadzony przez Niemców, to potem zrobili drewniany. Więc teraz ten szofer już nie może w tył jechać, bo tam już strzelają, alarm jest. Tylko jedyna droga ucieczki jest przez ten most nad koleją. No więc ten szofer najlepiej się spisał ze wszystkiego. Wjeżdża i tak jechał przez ten most z taką szybkością, rozumie pan, bo to drewniany i skrzypiał, bez poręczy. A tam z tyły bum, bum, bum, strzelanina jak cholera, No kto do kogo strzelał. UB strzelało, tak na wiwat. I jak żeśmy zjechali, oczywiście bez świateł, przez ten most, to dał gazu i my w te… I potem, jedziemy, jedziemy, jedziemy i mówią, jakiś patrol jest na koniach, tak. No to chłopaki wygarnęli z tej ciężarówki do tego patrolu. Nie wiem, czy to byli Polacy, czy Rosjanie, czy UB, nie wiem. Jedziemy dalej, ciężarówka bez świateł jedzie i widać z tyłu reflektory się palą, pokazują, a taki teren był nierówny. I te reflektory raz tak, a potem coraz bliżej. To wiadomo że pościg, bo nie było prywatnych samochodów. W ogóle nie było.
No tak, więc ścigają nas. Coraz bliżej te światła, te reflektory, bo my bez świateł jedziemy, ciemna noc. A tu już tak, całe to towarzystwo już broń ma gotową na nich, a tu na ramieniu to mi oparli, to ja nie wiem, co to było, czy karabin, czy jakiś pistolet maszynowy, czy coś tam. Nie mogli wszyscy naraz strzelać, no to mi oparli na ramieniu. Nie wiem, co to było. W pewnym momencie wzgórze i to widać jakieś krzewy oświetlone od dołu. Nagle widzę, te światła mi się ukazują na szczycie gór, tego wzgórza i naraz... światła. A tu tak, ciężarówka cała ogniem, rozumie pan, kto co miał, to walił tam. To tylko błysk taki jeden poszedł i te światła zgasły i śmy już dalej jechali. No potem żeśmy wysiedli i potem ja poszedłem do tego „Błyska”, tego domu. Tam po drodze znowu jechali, szukali nas, gdzie skąd inąd, z przeciwnej strony. Tośmy się schowali w takiej porzuconej wsi. Potem ja powiedziałem temu „Błyskowi”, że to będzie zły koniec tego wszystkiego, że jadę do rodziny czy coś tam. No i tak się z „Błyskiem” stało, że jego oddział... Ten atak, który był na więzienie, to było w sierpniu, a potem oni mieli plan, jakieś takie zakłady spożywcze czy jakieś, żeby tam pieniądze pobrać... No i wpadli w zasadzkę, bo tam czekała na nich milicja, UB czy NKWD, tam nie wiem. Wpadli tam, wystrzelali mnóstwo, a tam resztę połapali, ale „Błysk” uciekł, wymknął się jakoś. „Błysk” mówię, a to Kempiński, tak, wymknął się. A jeszcze jak ja byłem u niego, to on mi mówił: „Muszę obrabować bank w Ostrowie – on tak niby mówił – ja to zorganizowałem”. Dziękuję bardzo. I tam pamiętam, ten bank był [niezrozumiałe ] takich rzeczy nie robił. Potem tam wystawili grób radzieckich żołnierzy. Ja to widziałem później, jak byłem jedenaście lat później w Ostrowie. Tam było napisane: Zdzies bratskaja mogiła sowietskich sołdat ubitych banditami, faszystami wragami polskogo naroda, tak, ha, ha. Nie wiem, czy mieli na myśli Niemców, czy partyzantkę. Nie wiem, jak tam było.
No i po tym wszystkim musiałem wrócić do normalnego życia. Straszne. Więc tak, skończyłem dwa lata medycyny w Łodzi, znaczy trzeci i czwarty rok. Na piąty rok przeniosłem się do Warszawy, bo tam mnie zaprosił przyjaciel i tam żeśmy razem odbudowali mieszkanie. To oczywiście jest ogromna historia, cyrk nie z tej ziemi. I potem musiałem się wyprowadzić, bo jego ojciec był w Paryżu dyplomatą, potem wracali to mieszkanie sobie odbudowywać, bo tam było wypalone, ale wiadomo, tam... No i musiałem się wynieść z Warszawy, bo tam miałem pokój, myśmy tam razem urzędowali i odbudowywali to mieszkanie, co rodzina przysyłała nam pieniądze z Paryża. No ja napisałem do kolegi, którego znałem z Łodzi, takiego Miecia Juchniewicza, czy by jakaś się tam praca znalazła, bo on pracował w Akademii Medycznej. A ja miałem pięć lat też już skończone, w Warszawie skończyłem. No i tam on coś poszperał i mówi, że może być otwarcie na pediatrii. No więc tam był profesor Brokman, to był taki znany międzynarodowo profesor Henryk Brokman.
No więc pojechałem do Gdyni. A w Gdyni miałem znowu przyjaciela, tego, co w Ostrowie mieszkał, tam w międzyczasie się przeniósł, tego Jurka Rycharskiego. On miał ładny pokój, duży, w mieszkaniu w Gdyni na ulicy tej... zaraz blisko placu Kaszubskiego. No to mówi: „Musisz się zatrzymać u mnie”. No wiec ja zobaczyłem profesora Brokmana i ten Miecio już mnie przedstawiał w dobrym świetle, no i ten... No i poradził mi tak: „Jak będziesz szedł do Akademii Medycznej, to kłaniaj się każdemu kulawemu”. To mówię: „Dlaczego?”. A on mówi tak: „Rektor akademii jest kulawy i chodzi o lasce i profesor Brokman, profesor pediatrii też chodzi o lasce”, tak. No to ja widziałem Brokmana i Brokman mnie przyjął i zostałem asystentem, młodszym asystentem, ale dostawałem pieniądze, połowę tego etatu dla młodszego asystenta. No to nie wiem, czy to było dosyć, żeby nie umrzeć z głodu. Niby stołowałem się w akademii, to tam się jakieś grosze dawało, ale obiady przynajmniej się miało, a potem tak żyłem z płatków owsianych. Z płatków owsianych to tylko miałem te płatki owsiane, jak kupowałem, to były i tam były bobki mysie w tych płatkach owsianych. Musiałem to najpierw wyrzucić, potem to ugotowałem, miałem trochę masła i z tego żyłem, na tych płatkach owsianych. No i tak się sytuacja trochę poprawiała. Tam różne były hece, ja już nie będę o tym mówił. Wzięli mnie do wojska polskiego, na takie przeszkolenie w Łodzi. Tam byłem trzy miesiące i wtedy były procesy generałów Wojska Polskiego, skazywali na karę śmierci, to wszystkich akowców wyrzucili z wojska. Ale jak mnie już wyrzucili w ostatniej grupie, to już nam dali te wszystkie stopnie wojskowe. To ja dostałem porucznika już, a potem to ostatnią piątkę, to już byli sami porucznicy, to też wyrzucili. Tak że ja nawet nie składałem przysięgi, bo mnie wyrzucili. [...]
No i byłem w Akademii Medycznej, potem dostałem tam dyplom, ale ostatniego egzaminu nie zdawałem. A to dlatego że jakbym dostał dyplom, to by już wzięli mnie do wojska od razu, a tak jeszcze byłem studentem. Ale w końcu powiedzieli tak: „Wojsko się na tym poznało, to będą brali do wojska i tak” [niezrozumiałe] . No to myślę sobie, to już lepiej zdać, tak. No i wzięli mnie do wojska i po trzech miesiącach mnie wyrzucili. Ale już nie mogłem wrócić do akademii, bo mnie też wyrzucili z Akademii Medycznej (sądzę, że za Armię Krajową) i [wyjechałem] do Elbląga. I w Elblągu zostałem na oddziale dziecięcym [niezrozumiałe]. Był taki doktor Wiśniewski, który był ordynatorem oddziału dziecięcego. Starszy, bardzo miły pan, kulturalny. Potem tam była epidemia tyfusu mysiego, on nie ma nic stycznego, to go aresztowali. Prokurator żądał piętnastu lat więzienia. To był człowiek... miał sześćdziesiąt pięć lat. I on brał takie prace, zmuszali kogoś, żeby pracował. I dochodziło do tego, że niektórzy ludzie mieli pracować dwadzieścia godzin na dzień. Nie można pracować dwadzieścia godzin na dzień, to była fikcja, Ktoś miał pracować pięć godzin, przychodził na dwie godziny, na trzy. Tak tu wszystko szło, bo jeszcze owało lekarzy i to zwłaszcza w takim miejscu jak Elbląg. No to byłem w tym Elblągu, też było ciekawie, ale to tam już nie powiem nic. I tam ta epidemia tyfusu mysiego. To mam te opowiadanie takie napisane, „Tyfus mysi”. To w Elblągu, bo rząd, zdecydował się pozbyć się myszy. Bo myszy na tych żyznych ziemiach wszystko zjadały. Jak rolnik szedł i rzucał to ziarno, to myszy były za nim i zjadały. No i ktoś wpadł, tam w rządzie, żeby wytruć te myszy tyfusem mysim. No wiec epidemiolodzy z Gdańska powiedzieli: „Nie róbcie tego, bo myszom nie zaszkodzi i się przerzuci na ludzi”. Skutek był taki, że ktokolwiek przyjeżdżał do Elbląga, dostawał biegunki, dorosły. A dzieci małe, niemowlęta, w ogóle marły. To była straszna śmiertelność, nieprawdopodobna. Te dzieci przychodziły do szpitala z zapaleniem płuc, wychodziły z biegunką, z tym tyfusem mysim i umierały. Straszne to było. No więc tego doktora posadzili do więzienia, bo kogoś musieli posadzić, [chociaż] to partia zarządziła z tym tyfusem mysim.
No to potem ja zostałem ordynatorem. No i ja sobie powiedziałem tak: „Jeżeli ja pójdę do więzienia, to nie ja jeden, to inni ze mną też pójdą”. Ten Wiśniewski był za miły człowiek. Ja to się na różne boki ubezpieczyłem. Przede wszystkim meldowałem te choroby zakaźne, bo to wtedy była wielka rzecz, bo się wojna z Ameryką szykowała. Miałem dokumenty ukryte w swoim [mieszkaniu], tam gdzie mieszkałem, miałem pokoik. Dokumenty, które powinienem mieć tylko w szpitalu, żeby pokryć się... To i tak mnie do sądu ciągali. Ale się wykręciłem, bo jak wzięli za łeb do więzienia dyrektora tego... Tego dyrektora zdrowia na całe miasto, potem mu zarzucili, że nie meldował chorób zakaźnych. To potem zarzucili mnie to samo. Chcieli mnie wsadzić do więzienia, żeby mieć pretekst jakiś. Ale ja miałem wszystkie dokumenty, kopie, że ja wręczałem to, bo to miałem schowane. No to biorę. I jak byłem w sądzie, to szef zdrowia (nowy, bo ten poprzedni był w więzieniu) powiedział, że ja nie meldowałem wszystkich. No to na tym sądzie powiedziałem, że meldowałem, ale chciałbym, żeby mister... ten szef powiedział, których przypadków nie zameldowałem. Bo wiedziałem, że jak powiem te, które mam, to oni wyszukają coś, co nie było zameldowane. A jak oni mieli sami podać, kogo ja nie zameldowałem, to już wyciągam pokwitowanie, że było zameldowane w Wydziale Zdrowia. To skasowali dalsze posiedzenie. No i to był Elbląg. Ja tam artykuły wysyłałem do pism lekarskich i w sprawie tych epidemii i odczynów. No i tam sobie wyrobiłem opinię. Jak profesor Brokman przenosił się do Warszawy, to on załatwił mi w ministerstwie zdrowia, żeby mnie pozwolili przenieść się do Warszawy.
Proszę pana, zaraz, jak to było... Czterdzieści osiem, pięćdziesiąt jeden do pięćdziesiąt trzy – jesienią pięćdziesiątego trzeciego roku. Przeniosłem się do Warszawy, ale nie miałem gdzie mieszkać, rozumie pan, nie miałem gdzie mieszkać. No więc miałem tak, jednych znajomych, mojego przyjaciela, na Sadybie Czerniakowskiej; [następnie] przyjaciel rodziców, taka pani mieszkała na alei Wojska Polskiego, na Żoliborzu, a potem ludzie, których znałem z Elbląga i tam leczyłem tej kobiety dzieci, bo były chore i nie brałem żadnych pieniędzy. A jej mąż był we Wronkach, admirał. Ich tam truli albo rozstrzeliwali. No ale potem, po październiku go wypuścili, to został wielkim tym... W ministerstwie obrony narodowej dostał jakąś pozycję. No to u tej rodziny tam się zatrzymywałem. Więc miałem trzy miejsca: daleki Grochów, Sadyba Czerniakowska i Żoliborz. I tak szedłem do pracy, to tam miałem taki ten... taki kuferek, no i myślałem, że tak, byłem już na Żoliborzu, byłem dwie noce... Bo nigdzie nie chciałem siedzieć dłużej niż trzy noce. No to następnego dnia pojechałem na daleki Grochów. Tam taki mieli pokoik, bo mąż tej pani był teraz wypuszczony z więzienia. (Mój ojciec też był w więzieniu zresztą). No i tak kursowałem. I tak kursowałem, a zacząłem tam pracować 1 października, no to już nie tak ciepło. No to potem jeszcze zima, tego, a ja nie mam gdzie mieszkać. No i człowiek tak sprawdza. To w Warszawie dostać kąt to w ogóle gorzej niż marzenie ściętej głowy. I tak teraz sobie myślałem, jak szedłem tymi ulicami... Tam niektóre domy już odbudowali w Warszawie. No i tak, wszędzie światła w tych domach, a ta reszta to ciemna. I tak siedziałem i sobie myślałem... Słyszę radio, ktoś gra, bo to idzie [niesie się] ulicą, gdzieś tam radio gra. Tak sobie nieraz myślałem, może tam mieszka samotna kobieta, to bym się mógł wprowadzić. Bo nie miałem gdzie mieszkać, a już zima się zbliża, śnieg pada, ja idę tymi ulicami, [myśląc], gdzie ja będę spał dzisiaj. Miałem [niezrozumiałe]. Potem brat dostał taki pokoik na Grochowie no i u niego nie mogłem mieszkać, bo to był jeden pokój i trzy osoby. No i potem dostałem taki pokoik na ulicy Ursynowskiej, taką służbówkę. Taka pani była, Babulowa, była śpiewaczka, głos miała taki potężny, przebijał ściany i gdzieś w operze śpiewała. Mąż bardzo przystojny i jeszcze ślepa siostra mieszkała z nimi. No więc dostałem taką służbówkę. To tak, łóżko się mieściło, a koło łóżka tyle przestrzeni, że można było przejść. No i zima.
Tak, byłem w Warszawie. I potem poznałem takiego pana [Andrzeja] Pińskiego. On był w moim wieku. To on też miał przygody nie z tej ziemi, to już nie mogę teraz opowiedzieć. [...]
Tak, tak, ale proszę pana, on potem po wojnie wrócił do Polski, ten Andrzej, wrócił do Polski. I on znał ważnych ludzi. Tam poznał między innymi takiego dyrektora, nie biura paszportowego, ale tej... Orbisu. To była wysoka pozycja. Pięćdziesiąty siódmy rok. No i go poznałem. A potem brat tego dyrektora Orbisu był wiceministrem bezpieczeństwa. W tym czasie mu się bardzo dobrze powodziło, bo był jeszcze dyrektorem szkoły szoferskiej. No to, to się kupiło samochód, gdzie indziej się sprzedawało, to on tam zarabiał chyba dziesięć razy więcej niż ja jako lekarz. No i myśmy oboje planowali, żeby prysnąć z Polski na wycieczkę. I to jednego dnia, w lutym (już teraz zaczynam [opowiadać] tę ucieczkę)... A on mieszkał na ulicy Działdowskiej, bardzo blisko tego szpitala dziecięcego. Przyszedł do mnie i mówi tak: „Janek, stajemy w kolejce po paszporty”. To był luty. „Paszporty – mówi. – Wycieczki zaraz jadą do Włoch, do Francji i do – trzy jakieś [kraje wymieni] – do Austrii”. I teraz tak, musiałem stanąć w kolejce, żeby złożyć podanie o paszport. T to było w hotelu na Krakowskim, taki wielki hotel na Krakowskim Przedmieściu.
To się nazywało jakoś inaczej wtedy, jeszcze był częściowo odbudowywany. No więc ja poprosiłem o ten kilkudniowy urlop i następnego dnia raniutko żeśmy poszli pod ten hotel i stanęli w kolejce. A kolejka była do tego okienka, gdzie się składało podanie o paszport. No więc stanęliśmy w kolejce. Było w radiu coś na ten temat, to [potem] tłumy ludzi nawaliły. A myśmy stali w tej kolejce, bo bodajże dwadzieścia jeden czy osiemnaście osób miało jechać do Włoch, bo to tańsze było. Francja była za kosztowna. A więc złożyć to wszystko... A ja już wtedy mieszkałem w Ursusie (to inne sprawy)... No więc ta kolejka stała i dwudziestu jeden tam było. A tu przyszedł taki facet z żoną, nerwus, i oni się uparli, że oni stali przed nami. A mój przyjaciel Andrzej też z żoną już stał w kolejce obok mnie. No i on tak rozrabiał strasznie, a żona mówi tak: „Taki nerwowy, jego rozstrzelali”. No rzeczywiście, miał ślady od kul, bo na Woli jak rozstrzeliwali tą ludność cywilną, to mu strzelili w kark, ale źle wycelowali i kula gdzieś mu tak przeszła obok kręgosłupa, to miał takie blizny tu i z tyłu. No myśmy się nie mogli z nim wadzić, bo kolejkę by rozpędził i przyszłaby policja i byłby koniec wszystkiego. No to mówię: „No dobrze, niech stoi przed nami”. To ja już byłem poza tym limitem dwudziestu jeden, tak. A przyjechała moja przyszła była żona z Katowic. No tak, to już stoimy w kolejce. Teraz tak, o piątej zamykają biuro. No to co, pan idzie do domu? Nie, kolejka wychodzi i staje na ulicy, a to żona, to jest luty, tak. No to tu śnieg pada, a ta kolejka, tych, co tam stała, dwudziestu jeden, stoi tam, no i my, całą noc. A tam znajomi tego Andrzeja to przychodzą, czasem nas zastępują, na przykład to ja idę do ich mieszkania i tam śpię. Ja tam śpię, a oni stoją do rana. Potem rano ja przychodzę, potem przynosili nam tam coś gorącego do wypicia i do zjedzenia, bo całą noc się stało. Tośmy stali, ta kolejka, przez trzy dni i trzy noce . Za dnia, od godziny, zdaje się, dziewiątej do piątej w środku budynku, a potem na zewnętrz stała kolejka. No to takie było życie. A to zima, wiatr dmucha, śnieg pada, to tamto, no February, początek. No tak, no i proszę pana, potem okazało się, że... I teraz ja się dowiedziałem, że ten Andrzej miał zaproszenie, nie będę panu opowiadał za dużo, do takiego przyjaciela Francuza, którego poznał, jak był na robotach w Niemczech. I ten przyjaciel Francuz, który był wtedy listonoszem, teraz jest pułkownikiem armii francuskiej. W wywiadzie był, rozumie pan. I ten przyjaciel go zaprosił do Francji, był komendantem okręgu wojskowego w zachodniej Francji. Zaprosił, tam pojechał i jakaś kobieta przyszła, młoda kobieta, i coś tam potem tego Andrzeja wzięła na bok i coś tam sobie rozmawiali. Ja tam nie wiem, co to było, o co chodziło, potem się dowiedziałem od tego Andrzeja, bo odmówili mu paszportu, odmówili mu paszportu. Więc to było bardzo dziwne. I po tym...
No tak, doszedłem do okienka, złożyłem [dokumenty], a jemu już odmówili paszportu. No to on już nie jedzie. I on kiedyś w samochodzie mnie podwoził i mówi tak: „Jasiu, ja bym chciał ci coś powiedzieć”. Ja takich rzeczy nie lubię, bo to niedobrze jest znać sekrety innych ludzi. [Wtedy] mi się przypomniało takie opowiadanie z czasów starożytnej Grecji, jak król jednego z państewek greckich miał ulubionego pisarza i mówi tak do niego: „Mogę ci dać z tego, co posiadam, cokolwiek chcesz”, do tego pisarza tak mówi. To był komediopisarz. A ten komediopisarz mówi do niego tak: „Królu, możesz mi dać, cokolwiek chcesz, z wyjątkiem twoich sekretów”. To niedobrze znać sekrety. To on mi w tym samochodzie mówi: „Ja ci powiem...”. To spędziliśmy dwie godziny i opowiada, jak on się zaplątał z wywiadem francuskim i tu już wiedzieli, w Warszawie, w polskim kontrwywiadzie. I to ktoś przyjechał z Francji. To ja sobie myślę, teraz ja już jestem spalony. To ja złożyłem te papiery, potem paszport i mówię do niego tak: „Więcej do ciebie nie dzwonię, bo już telefon był podsłuchiwany”. Bośmy wiedzieli o tym, że podsłuchują mu telefon. No i tak przyjechał niby taki pan, jakiś tam Kazio z Paryża, u jakiegoś innego pana Szuberta... Niby ten Kazio, co przyjechał z Paryża, z wywiadu francuskiego, znowu poleciał do Paryża. Więc ja mówię do Andrzeja tak: „Diabli wiedzą, co może się robić. No ale taka sytuacja jest, że ten pan Kazio to może być z wywiadu francuskiego, u pana Szuberta, a może być z UB”. To może pójść teraz i go zawiadomić UB, co się stało, że taki ktoś przyjechał. A oni się tam parę razy spotkali z tym panem Kaziem. A gdzie się spotkali – w Polonii. No i te rozmówki to tak...
No więc on mi mówi, że on jest z tym wywiadem francuskim... To ja myślę, że ja jestem już spalony. To jak już rozmawiałem przy biurze paszportowym, to nie mówiłem „Andrzej”, tylko mówiłem „pan Wapiński”. No i potem co jakiś czas przychodzi wiadomość, że komuś odmówili paszportu. Odmówili – odmówili. Do końca nie wiadomo, kto ma, bo był odmówiony ten Wapiński i jego żona, to już przepadło. I w końcu wezwali nas w dzień odjazdu pociągu. Pociąg odjeżdżał o godzinie ósmej i wezwali nas do jakiegoś biura, bardzo eleganckie biuro w Warszawie (już nie pamiętam, gdzie to było), takie nowoczesne. No i ci wszyscy, którym jeszcze nie odmówiono, mieli się zgłosić po paszporty. No więc ja z byłą żoną tam poszliśmy. O godzinie piątej było zebranie. No więc ktoś przyniósł tam paczkę i te... Nie według alfabetu, tylko tak było wyławiali te paszporty i czytali nazwisko. No więc w pewnym momencie było nazwisko tego, tam różnych, ja czekałem, i w końcu moje padło, to poszedłem i potem tej mojej byłej żony. To była jakaś godzina chyba już szósta. Tam moja matka była, przyjechała z Gdańska do Warszawy. No więc żeśmy poszli do jakiegoś tam miejsca na Nowym Świecie, żeby coś zjeść. No i matka wiedziała, że ja już nie wracam. To był sekret, nikomu nie mówiłem o tym. Nikt nie wiedział, ojciec nie wiedział, nikt nie wiedział, matka wiedziała. [Mieliśmy być] na godzinę na ósmą i powiedziałem matce, żeby już nie przychodziła na dworzec. Bo ludzie są emocjonalni, syn wyjeżdża na zawsze, wiadomo, jak to jest. No więc przyszli na dworzec. A Wapiński i jego żona już wiedzieli, że nie przyjdą i nie przyszli. Tam był cały tłum, bo to nie tylko ci, co jadą, ta grupka mała, ale cała rodzina i przyjaciele – taki mały tłumek tam był. No więc widzę, przychodzi moja matka, a ja mówiłem, żeby nie przyszła, to już niebezpieczeństwo i tak, przychodzi moja matka. I w końcu Wapiński i jego żona nie przyszli, tylko przyszedł jej brat, a jego nie znali w ogóle, tak na wszelki wypadek, a ona do mnie nie podchodzi. No i przyszła taka pani Kościałkowska, która była bratową byłego ministra Kościałkowskiego przed wojną. Ona była żydowskiego pochodzenia, Jerera Kościałkowska, też wyjątkowa kobieta. No więc to już starsze panie wtedy, Kościałkowska.
I zaraz, tak. No więc pociąg. Teraz oznajmiają, że pociąg odjedzie później, za dwadzieścia minut czy pół godziny. Ja już taki zdenerwowany jestem, bo wiem, że za Wapińskim chodzi UB i kontrwywiad, prawdopodobnie sowiecki kontrwywiad też, bo to przecież był francuski kontakt tak, NATO. To sprawdzają wszystkich ludzi, z którymi miał kontakty, do których dzwonił. Myślę, że w każdej chwili mogą trafić na moje nazwisko. I jak trafią na moje nazwisko, to już koniec. A tu pociąg odjeżdża pół godziny później. Więc ja tak mówię do mojej żony: „Czy cokolwiek jest w naszych walizkach, o czym ja nie wiem?”. No to żona mówi: „Nie, nie”. Ale ja tak czuję, że coś tam... że ją przyparło... [a pytałem] na peronie. I w końcu ona się przyznaje. Idziemy do wagonu, już nasze walizki są w środku, wchodzimy do przedziału. Tam tylko my, bo to cała reszta [gdzie indziej]. Proszę pana, schowali dyplom lekarskich – moja matka wsadziła dyplom lekarski. A jak rewidują, to wyjmują wszystko. I teraz dyplom lekarski, [gdy] ktoś jedzie na osiemnaście dni na wycieczkę do Włoch? No to już jest rzeczywiście obciach. No więc teraz tak, co z tym zrobić, bo pociąg zaraz odjedzie. No więc ja wziąłem jakieś papiery i wyszedłem na peron. I tak, stoi ta pani Kościałkowska. Ona przyszła mnie zobaczyć. I mówię tak: „Proszę pana, mam coś dla pani”. A to oczywiście była kobieta bita na cztery kopyta. I ja jej to dałem i ona to schowała, mój dyplom. My żeśmy wrócili. No i potem tak. Już nie chcę być na dworcu, bo matka wzruszona, jak zacznie szlochać, bo syn jedzie na wycieczkę, matka szlocha. To już poszedłem do pociągu, żeby mnie nie widziała.
Pociąg w końcu ruszył. No i pośpieszny, bo on prawie nigdzie nie stawał, w ogóle nigdzie nie stawał. Może w Katowicach czy gdzieś stanął. Koluszki... tych stacji [mnóstwo], noc, te stacje tak migdały, migały. No i potem granica polsko-czeska. To tam gdzie kiedyś ja przechodziłem. Ileś tam lat [wcześniej]. Te same nazwy, Petrowice, Morawska Ostrawa, Banská Bystrica, te wszystkie stacje. No i potem była ta polska kontrola. Oczywiście otwierali walizki, ale tylko w pierwszych trzech przedziałach. A nas to nie. Ale taki sukinsyn z nami jechał, wyjął dziesięć dolarów w banknocie, włożył za znak „Palenie wzbronione”, to skurwysyn narażał całą grupę. Gdyby to znaleźli, to by po prostu wszystkich z powrotem zawrócili. I na to liczył, że go nikt nie wyda. Przyszła ta kontrola walizek. U nas nie sprawdzali, tylko [obejrzeli] paszporty. No i pociąg [ruszył] dalej. Teraz czeska kontrola przychodzi, no tak, bo sprawdzają rychlík. No wiec czeska kontrola i sprawdzili, potem znowu jedziemy. Ja to się boję, że w każdej chwili może wywalić w Warszawie, że trafią na moje nazwisko, tylko zadzwonią i już mnie zatrzymają na granicy albo na kurtynie żelaznej. Bo ten Wapiński, to już go podsłuchiwali. Telefon, proszę pana, wszystko, nie dali mu paszportu. I co jeszcze zrobił ten... mogę panu powiedzieć. On wysłał telegram do tego niby to znajomego w Paryżu, pana Szuberta, to był z wywiadu zachodniego „Czy pan Kazio dojechał? Był chory, czy dojechał szczęśliwie?”. I on dostał depeszę z powrotem z Paryża, mój przyjaciel w Warszawie, że pan [Kazio] dojechał szczęśliwie. Potem jak już siedział w więzieniu, to się okazało, że pan Kaziu był agentem UB. Że dziennikarz, który odgrywał rolę agenta wywiadu, czy przyjechał z Paryża. Tak, tak, pan Kaziu, tak. To była sytuacja... Więc tylko czekali.
I w końcu stanęliśmy przy żelaznej kurtynie. To to już niesamowite, bo Czesi [też] sprawdzali pod wagonami, ale tam [wręcz] wchodzili pod wagony, stukali młotkami. Nie tylko w koła, żeby sprawdzić, czy niepęknięte, ale pod spodem. A tu setki tych lamp stoi. Ciągną się aż do horyzontu i kłęby drutu kolczastego, niesamowite. I potem pole zaorane zupełnie i zabronowane bez końca. I to widać tak po obu stronach. Noc widna, bo było tysiące, setki lamp, które tam stoją. No nie wiem, blisko jedna drugiej. Jakby tam chciał kot przebiec, to by zauważyli. No i sprawdzają, sprawdzają i pochodzą, a to ciągnie się. Pociąg stoi nie wiem ile, godzinę, dwie. Strasznie długo, bo sprawdzali wszystko. I papiery jeszcze raz sprawdzali i pod pociągiem. I w końcu ten pociąg rusza. Bo jak stał, to stał przed żelazną kurtyną, ale zaraz tu koło nas. No i potem ten pociąg rusza tak wolniusieńko, wolniusieńko. Tak patrzę i tak wjeżdżamy w tą żelazną kurtynę, ten drut kolczasty i te światła. I teraz już jestem po drugiej stronie. Jakie nowe życie, tak. No i potem pociąg już tak wolno jedzie i staje. I słyszę niemiecką mowę – już Austria.
No i no i potem, krótko mówiąc, myśmy objechali całą tą wycieczkę, potem Włochy, Capri i tak dalej. Ja już widziałem, jacy byli kapusie między nami. Jeden kapuś to był fotograf. Już chciał wyciągnąć ludzi, niezbyt zręczny. A ja wiem, że tam… Ale ktoś zauważył, bo do ludzi mówi tak: „A to państwo tutaj nic nie kupują”. Bo każdy myślał, żeby sprzedać wódkę w Wiedniu czy we Włoszech i coś kupić. Bo to wszystko miało takie handlowe nastawienie, bo ludzie musieli zarobić trochę na tym. No wiec takie małżeństwo było, co kupowali lalki, bo lalek w Polsce nie było takich ładnych wtedy. Takie porcelanowe czy jakieś tam takie lalki. No więc kupi jakąś lalkę. Potem zobaczyli drugą lalkę. To kupili tą drugą, potem trzecią, a potem jeszcze. To mieli tych lalek od cholery i trochę. Bo każdą jak zobaczyli, to była piękniejsza. A te niektóre lalki to piszczały, mrugały oczami. W Polsce to skarb był w ogóle. W Polsce jedyne lalki, jakie były, to takie szmaciane, a tu takie specjalne. No i tak mówi: „A państwo to nic nie kupują?”. Aha, widzi, już zauważył. A ja mówię tak: „Tu kupimy, to musimy to ciągać ze sobą do Rzymu, do Neapolu, to potem kupimy sobie w Wiedniu, bo to przecież dużo łatwiej”. Tak wytłumaczyłem. To żeśmy objechali [Włochy].
W Wiedniu żeśmy się odczepili od wycieczki (już szczegółów nie będę podawał) i [wyjechaliśmy] do Salzburga. A ja temu kierownikowi z wycieczki, który był taki komunista z Francji, mówił po francusku, Polak... No więc jak kazali nam złożyć te walizki w przychówku na dworcu, na peronie właściwie, to mu powiedziałem: „My nie składamy, bo jeszcze jedziemy do Salzburga. Tam się umówiłem z przyjacielem, który jest amerykańskim dziennikarzem i kolega z Powstania, przyjaciel”. O to godzina ósma rano. Tośmy już walizki odstawili, tam wziąłem na taką ogólną przechowalnię. To już wtedy było wiadomo. No i pociąg miał odjechać o dwunastej. Mieliśmy adres w Wiedniu do takiego znajomego Żyda, tej pani, co [niezrozumiałe ], z Polką był żonaty, to tam, tego. Wróciliśmy przed godziną dwunastą na dworzec. Pomyślałem, że jedzenie jeszcze dostaniemy na drogę, tak. A już tego nie było. Już jedzeniem naszym się podzieli, tak. No i ten kierownik podszedł do nas, kierownik tej wycieczki, komunista z Francji i mówi tak: „To przyznajcie się, że pryskacie”. A ja mówię „Nie pryskamy”. Mówię: „Jedziemy tam, to wrzucimy”. Bo ten paszport jest w dalszym ciągu ważny, co mieliśmy na Austrię i na Włochy. „Potem wrócimy za kilka dni”. To on mówi mi tak: „Tylko pamiętajcie na tym zachodzie, żebyście utrzymywali honor Polaka”. Coś takiego do mnie. A tutaj to już mnie to wkurwiło, to ja mówię tak: „A co pan rozumie przez honor Polaka”, tak spokojnie do niego. Nic nie powiedział, wrócił do pociągu. Ten pociąg stoi, lokomotywa „puf, puf”, ale stoi jeszcze. I tu z pociągu wychodzi jeden z tych pasażerów, taki dziennikarz polski z Warszawy, podchodzi do nas i mówi: „Życzę wam wszystkiego najlepszego”. I potem drugi wychodzi z tego pociągu. Nie bali się. Podszedł do nas śpiewak z operetki warszawskiej, znany śpiewak i powiedział: „Życzę wam wszystkiego najlepszego”, tak. No tutaj stoimy, a tutaj krzyczą: Einsteigen, no i ten parowóz zaczyna [jechać], pociąg „puf, puf”, rusza, powoli rozpędza się, w końcu znika gdzieś. Ja sobie tak myślę: „No, nim słońce zajdzie, to Polacy zobaczą Pałac Kultury i Sztuki imienia Stalina w Warszawie”. I zostaliśmy tam tak.
Miałem bilet... To też będzie ciekawostka. Bilet już kupiliśmy, a miałem bilet do Strasburga, bo chcieliśmy do Niemiec, ale nie można było kupić. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby kupić bilet do Monachium. Zresztą żeby przekroczyć granicę, to trzeba mieć coś, jakieś dowody. Ten paszport nie upoważnia do przekroczenia granicy Niemiec. No więc żeby teraz przejść do Niemiec przez zieloną granicę... I tam ten polski Żyd. Nie wiem, czy on był polski, ale jego żona była Polką. Dostałem jego adres w Wiedniu. No więc on nam dał adres drugiego Żyda polskiego, który w tym... no jakżeż to miasto? To jest sławne w Austrii. Tam na narty też jeżdżą. No więc tam żeśmy jeszcze ostatnie miasto w Austrii żeśmy…
Salzburg, tak. W Austrii, Salzburg, tak. No więc w nocy ten pociąg odjeżdżał o jedenastej z Salzburga. Mieliśmy bilety, to obydwoje żeśmy poszli z byłą żoną do Prater... Nie, Prater to było... Tivoli... to był amusement park. Noc, światła, jakieś duchy się pokazują, takie rzeczy. To było sławne w Wiedniu. No i nocą, przed jedenastą idę do pociągu do Salzburga. A tu kto, proszę pana? Jeszcze przedtem jak stałem i tam żona oddawała te przesyłki w Wiedniu do Monachium, to musiała zabajcować tym, tym... że nie ma biletu do Strasburga, ale one są z Monachium, to że ona tylko wysiądzie w Strasburgu, mamusia na nią czeka. Ponieważ po niemiecku mówiła jak Niemka i jeszcze ładna dziewczyna, no to tam w Austrii zgodzili się, żeby posłać te dwie walizki do Monachium. W międzyczasie ona tam poszła, bo ja walizki zaniosłem do tego kontuaru, a potem się wycofałem. Taki wielki dworzec, hala, no i tam czekam. A tu kto przychodzi? Ten inżynier z naszej wycieczki, ten kapuś, rzeczywiście. I do mnie: „A, co tam słychać, co państwo robią...”. Ja mówię mu to, co powiedziałem temu kierownikowi, że jedziemy do Salzburga”. I tak stanąłem, że widzę żonę tak. To on w ten sposób stoi, że do mnie twarzą. Bo jakby się obrócił i ją rozpoznał i podszedł, to byłaby zupełna wsypa, bo ona niby jest Niemka. No i potem żeśmy się rozstali z tym inżynierem. To noc, jedenasta, na pociąg patrzę, na dworcu czeka na nas już ten kapuś. To myśmy weszli do wagonu i żeśmy gdzieś go zgubili. Potem wysiadamy w Salzburgu, on też wysiadł. Kapuś, ten inżynier. Ja mogłem mu pójść, powiedzieć: „Panie, pan szpieguje nas”. Ale jakoś ło mi odwagi, żeby mu tak twarz w twarz powiedzieć, że on kapuś. Więc pojechał z nami do Salzburga i mówię: „Tu mam spotkać mojego przyjaciela”. A on mówi: „W którym hotelu?”. A ja mówię: „Nie wiem, bo on ma mi zostawić informację na poste restante”. Widzi pan, to takie manewry. No i on wtedy poszedł na chwilę zatelefonować. Do telefonu poszedł, tak sądziłem, bo to nie była ubikacja, tam były telefony. Tam poszedł, widocznie zadzwonił do konsulatu polskiego w Wiedniu.
A my od razu wyszliśmy i poszliśmy do tego drugiego polskiego Żyda, który tam miał swój interes. A ci dwaj panowie się nie lubili, bo ten, który był… Oni po polsku dobrze mówili, tak. Ten, który miał [??], to mówił na tamtego, że dobrze zna przejścia graniczne, bo szmuglował z Austrii do Niemiec i tak się dorobił. Oni się nie lubili, ci dwaj. No i tam poszliśmy. Salzburg, bardzo elegancki, nowoczesny budynek. Oni coś tam produkowali, takie nowoczesne, w drewnie. Wszystko to dla mnie to w ogóle [była] nowość. I on mówił po polsku, ten [Żyd], błędy robił, i żeśmy z nim porozmawiali, jak przejść przez granicę. A on mówi: „Bardzo dobrze”. Bo on kiedyś to szmuglował przez granicę i mówi: „Tu przychodzicie, obok tej straży, tam nikt nie sprawdza. No wiec myśmy tam podeszli bliżej i patrzymy na to przejście graniczne. No a tam tak, widzę, że ludzie przechodzą, ale sprawdzają [im] dokumenty. Co on tam [nam] nagadał ten biznesmen. I mówimy [sobie], że musimy iść na zieloną [granicę]. Ja już kupiłem sobie kompas, miałem mapę dobrą tych okolic. No więc tak żeśmy wiedzieli, jak te drogi biegną, i była szosa. I już jak się przeszło szosę, to już człowiek był w Niemczech. No idziemy, teraz taka niby zakochana parka, bo tam taki lasek jodłowy to, tamto, i wychodzimy na tą budkę strażniczą graniczną, taka z paskami. Myślę sobie, cholera. A tu się okazuje, [że jest] pusta, bo to jeszcze była kiedyś, przed Hitlerem taka budka stała, miedzy Austrią a Niemcami. My stanęliśmy i zaczął deszcz padać. I taki budynek był, taki okap, no to tam stanęliśmy. A tam jakiś inny facet stanął. Myślę, znowu jak się wyda, że my tu przechodzimy granicę, a nie że myśmy się schronili przed deszczem, to znowu będzie wsypa. No to ja już tak stałem, że ja stałem dalej od niego, a między mną a nim stała żona, no bo sobie po niemiecku poszwargotali. Potem deszcz ustał, to on sobie poszedł, a my przez granicę i już jesteśmy w Niemczech. Potem żeśmy górami szli. No i potem autostopem do Monachium. Autostopem do Monachium.
Mieliśmy adres pana Nowaka-Jeziorańskiego (ale wtedy tylko pan Nowak) w Monachium. Dostałem to w Rzymie, w polskiej ambasadzie przy Watykanie. Ta ambasada dała mi dwadzieścia dolarów w Rzymie. I no i potem do tego pana Nowaka. No więc naciskam jakiś guzik, potem się głos odzywa (tego nigdy w życiu nie widziałem): „Kto tam?”. No to ja mówię, że właśnie ten adres dostałem od tego ambasadora polskiego przy Watykanie. Bo to jest jedyna ambasada, którą Polska i też Australia uznawały, ten rząd londyński jeszcze. No więc tam na górę, eleganckie mieszkanie, pan Nowak, tak. „No i cóż tam począć z tobą?” Jakiś tam młody człowiek był i się bardzo zdziwił, że myśmy uciekli z Polski, kiedy w Polsce tak wszystko się ma ku lepszemu. No ale na to nic nie powiedziałem. No i tak. No i ten pan Nowak mówi tak... Ja nie wiedziałem, że to ten sławny Nowak-Jeziorański. Bo to tylu Nowaków jest, bo ludzie fałszują nazwiska swoje, Nowak albo Nowaczyk. Ich miliony są, tak. No to wziął taksówkę i mówi: „Tutaj jakiś amerykański kulturalny instytut, to was tam zawiozę, bo lepiej z Amerykanami mieć do czynienia niż z Niemcami”. Bo myśmy nielegalnie przekroczyli granicę, tak. No to podpadamy pod prawo niemieckie, żeby iść do kicia. No tak, nielegalne przekroczenie granicy. No więc tam poszliśmy. Wziął taksówkę i musiał temu szoferowi taksówki tłumaczyć, którędy tam jechać. Mówi do nas tak: „Widzicie, co zrobiło pięćset lat picia piwa. Szofer taksówki uważa, że klient powinien wiedzieć, którędy jechać”. I żeśmy tam przyjechali. Był taki wielki napis: „Instytut Kultury Amerykańsko-Niemieckiej”, czy coś takiego. Wszedłem do środka, tam wszystko młodzi ludzie, elegancko ubrani, gorąco, a ci krawaty. A wszyscy mają krawaty wpuszczone między drugi a trzeci guzik, to już wiedziałem, co to jest. Bo to był kontrwywiad armii amerykańskiej. No i potem, krótko mówiąc, przez te obozy przyszliśmy. Tam też różny cyrk był. To jeden obóz, drugi obóz. No i potem dostałem pracę przy armii amerykańskiej, też psim swędem. Dali mi jakiś taki clearence, że nie jestem podejrzany przez te wszystkie kontrwywiady amerykańskie.
W Monachium to może dwa tygodnie, trzy tygodnie. Potem nas wysłali do Frankfurtu. Tam dostaliśmy mieszkanie i tam znowu nas [sprawdzał] kontrwywiad. Tam, panowie, wszystko było podsłuchiwane. [Byliśmy] w takim domu, że tam nikt nie mieszkał, tylko my, we Frankfurcie i przychodził taki pan Nowak i z nami rozmawiał. Potem dali mi lie detector, potem tam żeśmy rozmawiali, potem dali mi jakieś testy psychologiczne. Ale ten pan Nowak wsypał się, bo tak, pytał się o moją rodzinę, o znajomych, o brata, czy tam można by kogoś posłać. Bo chcieli zrobić siatkę szpiegowską. A brat pracował w Instytucie Lotnictwa. Tak próbowali, wypytywali o to, o tamto. No to normalne, mieć kontakty. Ale ten pan Nowak raz się pytał o rodzinę, o przyjaciół, i tego, i tak... Bo to tak szło, dzień po dniu, dzień po dniu. A potem się pyta: „A ten doktor [niezrozumiałe], pana ojczym, czy on był w partii?”. I tu się wsypał. Bo [ojczym] jak był naczelnym lekarzem w Jeleniej Górze, [niezrozumiałe]. Naczelny lekarz to nie mógł być, no to się zapisał do partii. No i tam był, nie przejmował się specjalnie i w ogóle nie cierpiał tego wschodu. On był sam z Bobrujska. To jedyna osoba – ten pan Nowak spytał się mnie, czy on był w partii, bo by się pytał o tylu [innych] ludzi. Z tego wywnioskowałem, że już zaciągnęli informację o mojej rodzinie, amerykański wywiad. Bo dlaczego o jedną osobę, która była w partii, pytał, czy była w partii? To ciekawe. No wiec jak tu się mogą ludzie wygadać, jak przemęczeni są. Upały straszne jeszcze do tego i się spytał, czy był w partii. Jak bym powiedział, że nie był, to bym się już zasypał, tak. Powiedziałem, że był. Tak, w porządku.
No i dostałem pracę w armii amerykańskiej, potem takie skomplikowane szkolenie w szpitalu. Potem dostałem przydział do kompanii wartowniczej jako lekarz armii amerykańskiej w zachodniej Francji. No to miałem to przeszkolenie w tym szpitalu. Tam wydali mi bardzo dobrą opinię. Tam był pułkownik Edwards. Tam na oddziale pediatrycznym byłem, już nie pamiętam, sześć tygodni czy dłużej. No i potem dostałem bilet i to pojechałem pociągiem do tego miejsca. To było niedaleko La Rochelle. To był batalion inżynieryjny. Jako przydział, jako lekarz. Batalion inżynieryjny. I to była taka miejscowość Fontenet, jak małe miasteczko, Saint-Jean-d'Angély. No i tam pojechałem przez Paryż. W Paryżu wysiadłem i oczywiście znałem literaturę francuską lepiej niż teraz i historię Francji i tak dalej. No i cały dzień chodziłem po Paryżu. Chodziłem po Paryżu, ale pieniędzy nie miałem na kupno jedzenia, no to wziąłem jakieś zapasy ze sobą. No i noc przyszła, ja idę Champs-Élysées, a to jest maj. No i wspaniale [spacerować po tych [ulicach Paryża]. Piękna noc, światła. I widzę jakieś kino. To kino potem zamknęli, teraz go nie ma. George [niezrozumiałe] coś takiego. I widzę, że piszą, że pokazują polski film. No wiec ja patrzę, a tam piszą... jaki był francuski tytuł... Le Cendres et diamant „Popiół i diament”. Tak sobie pomyślałem: „Ja to muszę zobaczyć”. Bo to było zrobione po moim wyjeździe. To się dopiero co ukazało, „Popiół i diament”. Ale bilet kosztuje dolara, to jest pięćset franków. „Cholera, czy ja mogę tak tyle tych pieniędzy wydać?” Ale w końcu kupiłem bilet i wszedłem. Mi się wydawało, że to ludzie już wychodzą, a to ja przyszedłem na sam koniec. Pan zna ten film? To jak ten główny bohater chowa się za tymi różnymi... Jakieś płachty wiszą, prześcieradła i ci żołnierze polscy strzelają w jego. No tak, no i dopiero potem film się zaczął. No to jak ten film widziałem, to muszę powiedzieć, że mi się nogi czasem trochę trzęsły, bo to była prawie że moja historia z tym „Błyskiem”, z bandą „Błyska”. Straszna historia i ten film. I potem pojechałem do Orleanu. A z Orleanu znowu, a tam pomylili pociągi, ta polska kompania pomyliła pociągi. Dali mi zły bilet, to musiałem z Orleanu gdzieś jechać przez La Rochelle. No ale Amerykanie przysłali czy to Polacy przyjechali... Bo Amerykanie jechali do Fontenet, żołnierze to wzięli mnie na jeepa i żeśmy pojechali do Fontenet. I tam byłem jakieś dwa lata w tej Francji lekarzem w tym dispensary. No a potem do Ameryki, tak.
Proszę pana, to po pierwsze tam byłem... Mój stryj Jan Kurdwanowski wyemigrował do Ameryki w 1919 roku. Wtedy już nie żył, [ale] taka tradycja rodzinna, ale to nie o to chodziło. We Francji przede wszystkim nie pozwolili mi pracować jako lekarz. Mogłem pracować na roli. Potem zmienili to prawo. To, że walczyłem z Niemcami w czasie Powstania, to się nie liczyło. Gdybym był w Maquis, to by mi dali pozwolenie, by naturalizować mój ten dyplom. No i siedzę w tym Fontenet, poduczyłem się trochę więcej angielskiego, też ciężko szło. Potem miałem problemy z wyjazdem. A to o to chodziło, że wszyscy ci uchodźcy musieli mieć jakąś organizację, która ich sponsoruje. Więc jak myśmy byli w tym obozie, w Niemczech jeszcze, to taka pani, miła brunetka, Niemka, przyszła i... Ona była z NCWC. Pan wie, co to jest NCWC? National Catholic... Conference or something. To była organizacja katolicka, była jakaś neutralna, potem była amerykańska. Ja mówię: „No w porządku, może pani nas sponsorować”. To była też polska grupa, ale ja wolałem już z Polakami się nie mieszać się, bo wiem, że zawsze jest duży bałagan, takie mam doświadczenie życiowe. Mówię: „Proszę panią, tylko że my nie mamy ślubu kościelnego”. Ona mówi: „Proszę pana, to nie ma żadnego znaczenia”. Przeszły dwa lata, jest zawiadomienie z konsulatu amerykańskiego w Bordeaux, że nasz tam [wyjazd] jest już gotowy i w przeciągu kilku miesięcy mogę wyjechać do Ameryki, ale trzeba mieć sponsora. Wtedy NCWC odmówiło mi sponsora. Dostałem list, że mam wziąć ślub katolicki w kościele, a tak to nie będą nam udzielali sponsorship. Jedynym powodem nieudzielenia to na przykład, powiedzmy, jakbym tam kogoś dźgnął nożem czy pisał fałszywe czeki, taki kryminalista, to wtedy te organizacje miały prawo czy obowiązek, bo Ameryka nie chce ich przyjąć. A tu jeszcze mam te listy wszystkie, tak, wszystko zachowałem. List po polsku i jeden po francusku, tak że jak pan chce, to mogę panu pokazać kopie tego, że wobec tego oni mi nie udzielą tego sponsorship. To znaczy nie mogę jechać do Ameryki. Mam jeszcze jakieś dwa miesiące czy tam ileś, żeby pojechać, bo potem się kończy wiza. Już Ameryka płaci za przejazd do Nowego Jorku czy gdziekolwiek jadę. I teraz tak, ja się zwracam do tej polskiej organizacji, która tak samo robi te same rzeczy i piszę do Monachium. No więc w ogóle nie ma żadnej odpowiedzi. Piszę drugi raz, nie ma żadnej odpowiedzi. No i tam znałem takiego dentystę, którego ojciec miał bank w Dakocie, i mówię mu o swoich kłopotach. On mówi: „To nic, to załatwimy – mówi tak – bo przyjaciel mojego ojca (tego bankiera) jest senatorem z Dakoty. To ja od razu piszę do ojca czy zatelefonuję”. Zatelefonował od razu do ojca, ojciec mówi: „Senator właśnie umarł jakiś miesiąc temu”. Bo to przez tego senatora można było od razu załatwić. Senator, wielka szyszka w rządzie, tak. Już tu nie mam, to napisałem do tego Monachium, do tego polskiego związku. Nie ma żadnej odpowiedzi, drugi raz napisałem, nie ma nic. A tu czas idzie, tak. W końcu napisałem do Nowego Jorku, do tej polskiej organizacji, i wyjaśniłem im tą sytuację. Tam jakiś odpowiedział mi prawnik, Polak, z polskiej organizacji w Nowym Jorku, że on w tej sprawie zainterweniuje. Nagle dostałem list od tej polskiej organizacji w Monachium. Widocznie on do niej zadzwonił i dał jakiś opeer, czymś im zagroził, bo oni od razu do mnie napisali. Już wygląda, że mam teraz polską organizację, która daje nam sponsorship do Ameryki. A tu one potrzebują informacje o mnie, bo to dziesiątki informacji, a wszystkie informacje są w NCWC. I teraz oni piszą, że NCWC nie chce przekazać. Oni nie pozwolili, nie dali mi sponsorship, ale żadnych dokumentów, które mają, nie chcą im oddać, tej polskiej organizacji, bo oni chcą mnie wykończyć, żebym nie pojechał do Ameryki. To oczywiste, tak. Jakieś papierki z tego, tamto, tak. No więc potem musiała być jeszcze jakaś inna interwencja, też z Nowego Jorku, z tej polskiej organizacji. I nagle NCWC przekazało te dokumenty. To wyjechaliśmy.
Płynęliśmy. Ja myślę tak. Jakby się sztorm zerwał, okręt tak łatwo nie zatonie, a jak tonie, to zajmuje czas, to mogą inni podjechać, a samolot jak spadnie, to spadnie. Okrętem olbrzymim, transatlantykiem. I przyjechaliśmy do Nowego Jorku.
Sześćdziesiąty, luty 1960 rok.
Proszę pana, no tak. Pierwsza rzecz, to żeśmy zapłacili jakiś hotel, „Walcott” się nazywał, na Trzydziestej Trzeciej ulicy. To był jak jakiś grobowiec, niesamowity. Ileś tych pięter, nie wiem ile, jedenaście, piętnaście, i te korytarze takie długie, mrok, półmrok taki, bo małe lampki. Niesamowity był ten [hotel]. No ale tak, tam trzy dni, potem trzeba było sobie znaleźć jakieś miejsce i miejsce pracy i tak dalej. To były problemy, no to już potem była żona dostała pracę na Broadway, bo ona znała się na book-keeping, znała się na księgowości. Potem szybko poduczyła się angielskiego, jeszcze we Francji, no i mówiła po niemiecku tak jak Niemka. No i ładna była, no to też pomaga przy pracy. Pracowała gdzieś na Broadwayu. Ja dostałem szpital w Harlemie, tak, na internship. Żeśmy wynajęli mieszkanko na Bronksie. Potem rok później to takiego Polaka poznałem, inżyniera, który chciał się przenieść do San Francisco. Kupił taki samochodzik volkswagena, taki dwuosobowy, napisał z Virginii (przez taką Polkę go poznałem), że możemy razem pojechać. No to dobrze, wobec tego ja z nim razem pojechałem. Najpierw pojechałem do Virginii, a potem żeśmy przyjechali całą Amerykę. Całą Amerykę, do San Francisco, potem wzdłuż Atlantyku, do Meksyku, do Tijuany, a potem z powrotem przez te południe i z powrotem, tak. Ten Polak szukał pracy gdzieś w San Francisco. No i jakoś miał chęć się ożenić z Japonką, bo Japonki miały taką reputację, że w ogóle podziwia męża, że posłuszna, [niezrozumiałe] i widocznie dlatego. [Dlatego] się zatrzymywaliśmy w wielu japońskich restauracjach. Żeśmy się przyjechali, ale czasem żeśmy pod namiotem spali w górach. Ta cała Ameryka to jest niesamowita, jakby się jechało przez inną planetę, ten środek... Ja wróciłem, potem zdecydowałem się przerzucić na psychiatrię z pediatrii, więc brałem ten internship...
Tak, na Bronksie mieliśmy mieszkanie. Nie było pieniędzy, dom był bardzo elegancki, ośmiopiętrowy. Wie pan, co ja robiłem? Wjeżdżałem na to najwyższe piętro, nie wiem, które tam było ósme czy siódme, a potem schodziłem klatką schodową. Tam ludzie wyrzucali różne rzeczy, na przykład koce, bardzo ładne koce wyrzucili. Ja już wiem, na przykład, powiedzmy, mąż kupił koce, a żonie się nie podobało, to nowe wyrzuciła albo na odwrót. Potem coś tam wyrzucili. I takie rzeczy nieużywane to ja tam ściągałem do mieszkania.
Nie było, tak. Ale jak robiłem ten internship, to tam jadło się kolacje, znaczy obiady. Potem już pracowałem w West Chester, tam trochę więcej płacili. Jak robiłem internship, to płacili mi, nie wiem, jakieś nieprawdopodobnie małe sumy, prawie za darmo się pracowało, a mówili, że dobrze, że w ogóle płacą. Niby tam się jadło, tak. Jak pracowałem w Niemczech w fabryce aparatów radiowych, to zarabiałem [około] trzynaście dolarów na tydzień.
Proszę pana, Polskę to odwiedziłem, tak. Ja w końcu (i moja obecna żona mi tu pomogła, Francis) napisałem „Mrówkę na szachownicy”. Ale z pisaniem było tak, że mogłem pisać kawałkami, to sobie wyznaczałem pewien odcinek, który miał coś wspólnego. Chodziło o to, że powoli to pisałem i to skończyłem, i chciałem to przedrukować gdzieś w Polsce. Moja bratowa pracowała w pałacu Staszica w Warszawie, była polonistka, no i ona starała się mi to załatwić. No i w „Czytelniku” przeczytali i taka pani powiedziała, że tak, tego, ale chodzi o to, że zbyt krytycznie o Armii Krajowej. To było jeszcze za Polski Ludowej, to było gdzieś, jakieś lata pięćdziesiąt jeden czy coś takiego.
Zaraz, zaraz, bo mi sie plącze.
No tak, w sześćdziesiątym, no tak. Który to był rok? Ja tu widzę, wydrukowałem w osiemdziesiątym trzecim, to musiał być osiemdziesiąty pierwszy czy coś takiego. Powiedziano: „Tak, ale to niestety jest zbyt krytyczne o Armii Krajowej”. No to nie wiem, a to była Polska Ludowa. No więc to nie wyszło. Potem gdzieś tam tego, też. Potem wysłałem do Giedroyca, Giedroyciowi się nie podobało. Tak to było. Ja wydrukowałem tutaj, takie miejsce znalazłem, wydrukowali mi i to jeszcze mi drukowali tak jak drukowali za czasów Gutenberga. W ołowiu odbite, bo tutaj jeszcze nie mieli takich komputerów, takich dobrych, ale wydrukowali. No i tam sporo błędów różnych. No i to wysłałem do Polski drogą okrętową, bo to było tanie, takie dwie [paczki]. I tam przyjaciołom się bardzo podobało, ale nie wszystkim, niektórzy zezem [patrzyli]. I tak ta „Mrówka...”.
No i potem napisałem opowiadanie „Jak wybrałem wolność na Zachodzie”. W międzyczasie napisałem o „Błysku”, o tym oddziale „Błyska”. No bo jak byłem w Polsce Ludowej, to nie wiedzieli, bo miałem powiedzieć światu, [niezrozumiałe] nie zobaczył, gdyby to odkryli. Taki mój przyjaciel z Powstania Kotlewski dostał to opowiadanie o „Błysku” i mi napisał: „Właśnie przeczytałem to twoje opowiadanie o zakładaniu krajowych rad narodowych”. No tak.
No więc tu wydrukowaliśmy i [wysyłałem] do Polski. I, jak to było... Była rocznica Powstania, się zbliżała i przeczytali tą książkę, i to w MON-ie czy jeszcze gdzieś, te wspomnienia. No i zostałem zaproszony do polskiego konsulatu w Nowym Jorku. Nam było przyjemnie, że tam już, Francis ze mną poszła. (Ty byłaś ze mną wtedy w konsulacie, co). Jakieś jedzenie, jakieś kanapki, to, tamto, no i ci byli Powstańcy. Byłem ja i jeszcze jeden był z Batalionu „Chrobry”, nie pamiętałem go, z roboczej kompanii, starszy ode mnie. No i jacyś inni zaproszeni i tak dalej. To rocznica, to chcieli, żebyśmy powiedzieli parę słów. Oczekiwali, że coś dobrego powiemy specjalnie o Polsce Ludowej. Nie powiedziałem nic złego, ale mówiłem takie ogólniki. No to się skończyło, te reception i teraz te przysmaki i tak dalej. Tam idziemy, a tam prawie wszystko już zjedzone, bo pracownicy konsulatu rzucili się na to i zjedli. Bo oni dostawali jakiś diety dzienne, dolara dziennie, rozumie pan. Żyli prawie że głodowo, prawie że, to była okazja. Jak tutaj coś zjedli, to zaoszczędzili dolara, żeby kupić. Tam tego jedzenia wiele nie zostało. Ja świetnie to rozumiem, bo Nowy Jork był strasznie drogi dla Polaków. Dla Polski, która nie miała waluty żadnej, prawda, bo ta waluta nie była do sprzedania, no to tak ledwo, ledwo tam żyli.
I wtedy dostałem takie... Nie wiem, jakie to zaproszenie przyszło. Ale ci koledzy i ten Maciek Piekarski, który był tam jednym z filarów telewizji warszawskiej, sprawy Powstania to były w jego ręku – Maciej Piekarski. Też mnie tam zapraszali, żebym przyjechał na rocznicę Powstania. Ja tak chciałem i się bałem. No więc mówię do Francis: „No to jedziemy razem, tak”. To jedziemy razem, ona jak bodyguard. Amerykanka prawdziwa. A nie byłem pewien, czy chcę. Miałem tego przyjaciela Wapińskiego, który w międzyczasie wyszedł, odsiedział cztery lata więzienia w Polsce Ludowej, a potem przekupił władze policyjne w Polsce dziesięcioma tysiącami dolarów, które odziedziczył po ciotce z Kanady, i mu dali pozwolenie na wyjazd z Polski. W ciągu trzech dni musiał się wynieść. Więc on się wyniósł i zamieszkał w Niemczech koło Tübingen.
Tak, myśmy wzięli samolot i była przesiadka we Frankfurcie. Ja do tego Wapińskiego napisałem: „Ja nie wiem, czy ja dojadę do Polski, ale ta przesiadka jest we Frankfurcie, więc ja do ciebie z Frankfurtu zadzwonię do domu”. Wiedziałem, jaki tam czas, zadzwonię i teraz tak, on powiedział mi: „Jeżeli chcesz tutaj zostać, to już nie jedziesz dalej, tylko ja do ciebie przyjadę z Tübingen i cię zabiorę do domu, zabiorę was do domu”. Jak przylecieliśmy do Frankfurtu, to ja zadzwoniłem, miałem taką walkę wewnętrzną, tak i tak. Ryzykować czy nie ryzykować. Zadzwoniłem do niego z Frankfurtu i powiedziałem, że jadę, że jadę dalej. Pojechałem no i przylecieliśmy do Warszawy, to już tam na mnie czekali ci z Powstania, którzy jeszcze żyli, Piekarski i tamci, cała ta grupa.
A tego nie pamiętam. A to był rok... zaraz... [...] Osiemdziesiąty ósmy to był ostatni rok Polski Ludowej, tak?
To było cztery lata wcześniej, wtedy Jaruzelski był prezydentem, generał Jaruzelski.
To już było po stanie wojennym.
Przed czym?
Oj, tak, bo jak ja byłem drugi raz w Polsce po czterech latach, to już te wybory się szykowały, to się zmieniało. To musiał być rok [...] osiemdziesiąty czwarty. Przyjechałem do Polski tak. No i Piekarski... Potem była wielka uroczystości na placu Krasińskich na temat Powstania, mnóstwo ludzi i ja tam byłem. Piekarski prowadził to, jak to się nazywa, konferansjerka, tak, prowadził całą tę uroczystość Piekarski z telewizji. Głównie użył kawałki z „Mrówki...”. To dobrze wypadło, ciągnęło się długo. To taka pierwsza oficjalna uroczystość. Ja nie wiem, czy tam generał Jaruzelski też tam, przyszedł na tą uroczystość, tego nie pamiętam.
Proszę pana, pierwsza rzecz, że w ogóle jak po Warszawie chodziłem, to zaniedbana. Zaniedbana i oczywiście odbudowana, dużo więcej niż to, co ja widziałem. Zaniedbana, chwasty rosły na chodniku, takie różne drobne rzeczy, ale...
Wie pan, to trudno odpowiedzieć. Mnie się wydawało, że już wtedy Ameryka była moim krajem. A Polska też niby, ale jakimś innym. Nie wiem, musiałbym długo myśleć, żeby to wykombinować.
Proszę pana, kilka tygodni.
Tak, chyba czułem, że wróciłem do domu.
Tak, bo ja miałem takie ładne mieszkanko na Greenwich Village. [...] Tam mieszkałem dwadzieścia parę lat. Greenwich Village. Tam się biegało na czwarte piętro, tam dużo mnie nie kosztowało. Greenwich Village to był mój dom właściwie. A Polska też była ważną częścią, ale nie potrafię tego... Najlepszy dowód, że opisałem te wszystkie rzeczy, tak. Piekarski prowadził to no i potem... A tam mieszkałem wtedy u brata, który ma mieszkanie na Polnej, u brata, tego średniego brata inżyniera i tak. W ogóle jak przyjechałem do Polski, to była taka trochę dziwna rzecz, że nie mogłem w ogóle spać, nie mogłem spać. I nie wiem, dlaczego. Nie wiem, czy się tak bałem rzeczywiście podświadomie, że mnie nie wypuszczą z Polski, że mnie wsadzą albo coś, nie wiem, nie sądzę. I pamiętam, przyszedł ten dzień, kiedy poszliśmy na cmentarz. Tam byliśmy na cmentarzu, ci wszyscy niedobitkowie swoich oddziałów, bardzo niewielu, no i potem wróciłem do domu, tam gdzie brat jest. I zachciało mi się pojechać na ten cmentarz nocą, kiedy światełka się palą.
Tak, tak, rocznica. Myśmy poszli cmentarz...
Ja myślę, że to był rok osiemdziesiąty czwarty...
Tak. No więc zadzwoniłem do tego swojego przyjaciela Kotlewskiego na Sadybę, żebyśmy razem pojechali na cmentarz nocą. Tam nie był dojazdu jakimś tramwajem, tam nie była taka łatwa komunikacja, bo tam większość dojeżdżało, ale nocą to nic. No więc zadzwoniłem do Kotlewskiego, bo wiedziałem, że ma samochód, a jego nie było w domu, gdzieś pojechał. A wieczorem zadzwoniłem. Miałem potem tego przyjaciela Wojnarowskiego, który był lekarzem i go znałem jeszcze z bardzo dawnych czasów, jeszcze jak byłem w Elblągu i potem byliśmy w Łodzi. Zadzwoniłem do niego z tą propozycją, żebyśmy pojechali na ten cmentarz nocą, bo sam to bym się bał. Zresztą jak bym pojechał, nie miałem czym. Wziąć taksówkę? On mówi tak: „Bardzo ładnie – mówi – ale nie mam samochodu. No to – mówi – przyjedź do mnie”. On gdzieś tam mieszkał, już teraz nie pamiętam, między Mokotowem, Śródmieście, w jakiejś nowej dzielnicy. No to ja tam pojechałem do niego wieczorem. Myśmy się bardzo przyjaźnili z tym Wojnarowskim. On był pochodzenia żydowskiego. Jego ojciec był profesorem laryngologii, nazywał się Lewenfisz, a matka była profesorem pediatrii.
Nie mogliśmy pojechać, bo on nie miał samochodu. Tak żeśmy tam siedzieli i rozmawiali i potem mówi: „Opowiem ci taką historię” – on mówi mnie. Historia jest taka, że pewna kobieta poszła na cmentarz po pracy, żeby odwiedzić grób czy jakieś kwiatki położyć, coś tam. I tam trochę się zasiedziała i potem idzie do bramy, a tu widzi, że brama jest zamknięta. No to mówi tak (ten Wojnarowski mówi): „Teraz muszę iść do głównej bramy, tak przez cały ten cmentarz przejść”, bo to była jakaś boczna brama, że już ją zamknęli. Ten Wojnarowski dalej opowiada. No więc ona tak trochę się boi, bo tu się ciemno robi, ale widzi, tam niedaleko idzie mężczyzna (pan zna to opowiadanie?). To jest mężczyzna, więc podchodzi do niego, mówi: „Proszę pana, ja do tej bramy głównej tak się boję sama iść. Czy mógłby pan pójść ze mną?”. On mówi: „Proszę bardzo”. No to idą razem. To ona tak mówi do tego człowieka, mężczyzny: „To że pan tak się nie boi sam być na cmentarzu nocą”. On mówi: „Proszę panią, ja też się bałem, jak żyłem”. To taki koniec tej historii: „Też się bałem się, kiedy żyłem”. Po tym wszystkim pojechałem z powrotem do brata na Polną. I jak zwykle przedtem nie mogłem tam spać. Już byłem ze dwa tygodnie, każda noc prawie bezsenna. Dlaczego? Nie wiem. Tak normalnie to spałem dobrze. I zasypiam, a [Francis] jest w tym samym pokoju obok. Zasypiam i teraz tak, śni mi się, ale nie wiem, czy to jest sen (ja to nazywałem majak), że jestem na cmentarzu Powstańców nocą, sam, ten czas tak upływa i te światełka się stopniowo dopalają, te świece, kaganki, to wszystko i tak, tu gasną, tam gasną, gasną coraz więcej. I robi się coraz ciemniej, mnie jakiś strach ogarnia w tym majaku, ja to nie nazywam spaniem, tylko majakiem, że ja sam zostanę na cmentarzu i potem myślę, że ci wszyscy moi koledzy, którzy tam są pochowani, że oni mi nie zrobią krzywdy, bo byliśmy, raz, przyjaciółmi, tak w Powstanie. I tak to szło całą noc, całą noc tak szło i odkryłem się o świcie, bo był taki mały hałas, bo mój brat właśnie miał lecieć do Londynu, więc się szykował, żeby wcześniej wyjść. I brat wyszedł, a ja zasnąłem. Głęboki sen. I od tego czasu spałem normalnie. Jeszcze byłem jakieś dwa tygodnie w Warszawie, może dziesięć dni – spałem jak zabity. To ciekawe, to można z punktu widzenia psychoanalizy [próbować] zrozumieć, co to było, że w ogóle nie mogłem spać i dopiero po tym majaku spałem normalnie. To to już jest takie zakończenie tego cyklu o Powstaniu.
Nie, potem byłem za cztery lata. Potem byłem jeszcze kilka razy.
Proszę pana, różnica w tym sensie, że budowało się więcej, że ludzie nie stali w kolejkach tak dużo. Ja pamiętam na Polnej, ogromny, komercjalny [sklep] z żywnością. To tam wchodziło się, jak byłem pierwszy raz, a może drugi raz też, wchodziło się, można było chleb kupić, wybór nieprawdopodobny wszystkiego, olbrzymia hala. Ale trzeba było mieć koszyczek, koszyczek się nazywało. I tak, żeby mieć koszyczek, to nie tak, że człowiek tam poszedł z własnym koszykiem, sobie wybrał i potem poszedł i zapłacił tyle bochenków chleba, tyle bułek, tyle tego. Nie, tu trzeba było stać w kolejce po koszyczek, a kolejka po koszyczek była strasznie długa. To stało się i w końcu dostawało się koszyczek. A jak się dostało koszyczek, można było chodzić po tej sali i w ten koszyczek wkładać, co się chciało kupić. Ja tego nie mogłem zrozumieć, logiki tego. Moja bratowa była, ja tam chodziłem, a ona miała ten koszyczek, to potem ktoś do mnie podszedł i mówi: „Pan tutaj chodzi i nie ma koszyczka”. Ja mówię: „Ja tu chodzę, ja tutaj nie znam [zasad], bo jestem z Ameryki – podkreśliłem. W Ameryce tego nie znam, tu moja bratowa ma koszyczek”. – „To pan nie może tutaj być, to pan musi z kimś tam porozmawiać”. To jeszcze była Polska Ludowa. Więc ten koszyczek – ja nigdy tego nie zapomnę – przyczepili się do mnie, że ja nie mam koszyczka, bo tak, wszyscy wchodzili, to stawali w kolejce po koszyczek, ale ze swoim koszyczkiem nie można było przyjść. Dlaczego nie? Takie niezrozumiały rzeczy. No więc to się wszystko poprawiło.
Proszę pana, pierwsze, co pamiętam, to było głosowanie, czy Polska ma się przyłączyć do Europy. I tutaj też można było głosować. Pojechałem wtedy do polskiego konsulatu, a może to było miejsce w New Jersey, nie pamiętam, czy w konsulacie w Nowym Jorku. Ja głosowałem, żeby Polska przyłączyła się do Zjednoczonej Europy. A poza tym kraj mi się wydawał coraz bardziej normalny, bo przecież nie bałem się niczego specjalnie, żeby się do mnie nie przyczepili. Potem jeszcze zatrzymywałem się u tego Maćka Piekarskiego, taki domek miał po babci na Saskiej Kępie. Miał taki mały samochodzik, jakiś fiat dwuosobowy, ten, co pracował w telewizji, to żeśmy wskakiwali w samochód i jazda na Warszawę. Tam żeśmy pędzili, tam żeśmy odwiedzali ludzi różnych, niektórych z Powstania... Tak mi się kraj wydawał bardziej normalny. Na przykład, pamiętam, kiedyś jechałem z Piekarskim, jak byłem pierwszy raz [w latach osiemdziesiątych], a mój brat miał taki domek w lesie. To pojechał tym samochodem, to co się stało. Tam przyjechał jakiś tego [znajomy] i opona mu pękła. No to on nie ma pieniędzy na tą oponę, to ja mu kupiłem tą oponę do tego fiata malutkiego. Już nie miałem takiego uczucia... Potem sobie myślę, ta Polska jest na progu głodu czy czegoś, że takie normalne się robi... Polityką to się specjalnie nie zajmowałem, ale teraz to chętnie sobie czytam, bo kiedyś to prenumerowałem to pismo, niedzielny dodatek „Dziennika Nowojorskiego”. Teraz to on się przeniósł, jest inny.
Potem tu miałem niektórych przyjaciół polskich, ale to tak, ten Edek umarł, potem tu jeszcze jeden był z Powstania, to teraz jest ciężko chory od wielu lat. Już prawie nikogo nie ma. Brat umarł w Gdańsku.
Tak mi się wydawało, [że to] jakieś normalne państwo. Nie to żebym nic złego nie miał... Jakieś normalne... Ostatni raz jak byłem, to miałem problemy z chodzeniem, utykałem. Mogłem wchodzić na schody, ale było mi trudno. Zdecydowałem się, że to w ogóle koniec moich podróży, wszędzie, gdziekolwiek, tak. Jak wchodziłem do samolotu, to potem, jak człowiek trochę wychodzi [niezrozumiałe]. A to był ten rok (teraz pamiętam), kiedy zaprosili Polaków, Powstańców, którzy mieszkali w Ameryce, na przyjęcie do amerykańskiej ambasady. Czy pan może wiedzieć, kiedy to było?
Tak, to było przyjęcie dla Powstańców mieszkających w Ameryce, do amerykańskiej ambasady. Było przyjęcie, tak. I kto był zaproszony? To jest Malewicz. A co, pan się o to spytał dobrze. A to jest jakoś tak, że jego córka służyła w lotnictwie amerykańskim i prosiła o pozwolenie, żeby jemu pozwolili pojechać do Polski w amerykańskim mundurze, bo nie wolno wyjeżdżać w amerykańskim mundurze za granicę. Potem była na jakimś tam przyjęciu, mnóstwo ludzi na głównej uroczystości i tam amerykański ambasador zauważył, że ktoś ma amerykański mundur. To potem zaprosili [Malewicza]. To był, zdaje się, ostatni rok, kiedy ja byłem w Polsce. On będzie to pamiętał. Potem miałem za dużo problemów z chodzeniem.