Jerzy Michał Jastrzębowski
Nazywam się Jerzy Jastrzębowski, dokładnie Jerzy Michał Jastrzębowski, rocznik 1937. W momencie wybuchu Powstania miałem dokładnie sześć lat i dziesięć miesięcy. Jestem z rodziny od pięciu pokoleń warszawskiej, bo mój prapradziad Wojciech Bogumił przywędrował gdzieś z okolic pomiędzy Mławą i Ciechanowem jeszcze w latach napoleońskich.
Wyrósł na uczonego polskiego. Był pionierem ergonomii i jednym z pierwszych botaników polskich pod okupacją rosyjską, profesorem. Najpierw był adiunktem na Uniwersytecie Warszawskim, to było w latach Królestwa Kongresowego, a później, po powstaniu listopadowym, w którym był artylerzystą i strzelał pod Olszynką Grochowską i Wawrem. Pięć lat był później na czarnej liście i w końcu dostał pozycję profesora agronomii w Instytucie Agronomicznym, w Marymoncie. Wtedy mówiło się jeszcze w Marymoncie, bo to była osobna osada, nie należała do Warszawy, a teraz się mówi na Marymoncie.
- Czy w pana domu rodzinnym wspominało się tego przodka i jego zaangażowanie po stronie patriotów?
To była osoba centralna w genealogii i w historii całej rodziny, tak że wspominało się zawsze, ale Jastrzębowscy co pokolenie zwykle szli do powstania. Jego syn starszy, Ludomił nie poszedł strzelać w powstaniu, tylko miał szpitalik w swoim majątku gdzieś pod Radomiem dla rannych powstańców, to jego brat mu potem ręki nie chciał podawać, bo jego brat Władysław, inwalida był więziony na Cytadeli i był bardzo ostro zaangażowany w strzelanie. Powetował to sobie syn mojego pradziadka, tego pacyfistycznego, Stanisław, który był zastępcą dowódcy 1 Pułku Ułanów Krechowieckich i dzielnie machał szablą w walkach z bolszewikami. Potem znowu była pauza, bo mój ojciec zginął w Powstaniu w sposób tragiczny, ale ja za to poszedłem do powstania Solidarności, bo byłem zastępcą Zbyszka Romaszewskiego, byłem szefem Radia Solidarność i jako taki odsiedziałem swoje honorowe, ile trzeba było, na Rakowieckiej. Tak więc co drugie pokolenie szli wszyscy do powstania, a co każde pokolenie tylko niektórzy.
- Sądzi pan, że to w genach, czy jednak ta legenda?
Legenda, wychowanie, wychowanie rodzinne.
- Gdzie pan z rodzicami mieszkał w czasie wojny?
W czasie okupacji mieszkaliśmy na ulicy Poznańskiej, w starym, jeszcze dziewietnastowiecznym domu (on stoi nadal), pod trzynastką. Później w 1942 albo 1943 roku przenieśliśmy się na ulicę Filtrową, na Kolonię Staszica. Tam były porujnowane domy z 1939 roku, z bombardowań niemieckich i można było dość tanio kupić takie podniszczone domy, częściowo zrujnowane, i rodzice przenieśli i już moje świadome dzieciństwo było tam. Ale pierwsze wspomnienie, jakie mam z okupacji, to jednak kiedy mieszkaliśmy na ulicy Poznańskiej. Nie wiem, czy wszyscy, którzy mnie będą ewentualnie kiedyś słuchać, wiedzą, co to jest ulica Poznańska, ale to jest ulica w samym centrum miasta, w centrum Śródmieścia, taka bardzo polska, bardzo centralna ulica. Tam miałem makabryczne przeżycie okupacyjne, chociaż z dodatkiem humoru. Miałem prawdopodobnie cztery latka, moja babcia, ukochana babcia Nana... Nana to jest zniekształcenie dziecinne słowa „niania”, ona była moją nianią. Moja babcia Nana wzięła mnie na wózeczku na spacer i po drodze kupiła chleb i ja, czterolatek, zacząłem się dopominać: „Nana, Nana, ja chcę piętkę”. – „Skąd ja ci wezmę piętkę?” – „A ja to ugryzę”. – „Nie, nie można tak gryźć. Przyjdziemy do domu, to nie będą chcieli jeść, bo będzie pogryzione”. – „To odkrój jakoś”. – „A czym ja ci to odkroję?” W tym momencie widzę, pamiętam jak dziś, że to było na rogu ulicy Hożej i Poznańskiej, tam gdzie później przez wiele lat było pogotowie ratunkowe, stoi ogromne chłopisko w hitlerowskim mundurze ze srebrną blachą na piersiach i z blachą na czapce. Wtedy nie wiedziałem, ale to był żandarmeria wojskowa. Moja ukochana Nana podchodzi do niego... A tu trzeba wyjaśnić, że Nana była Austriaczką, ona była od pokoleń wprawdzie Polką i mówiła po warszawsku, tak jak warszawiacy, ale ona urodziła się w Brnie, które teraz jest w Czechach bodajże, a wtedy było w Austrii. Podchodzi do niego i płynną niemczyzną, z silnym wiedeńskim akcentem, mówi, że tu, o, to jest dziecko i prosi, żeby ukroić. Ja tego nie rozumiałem, bo po niemiecku ani słowa, ale przerażony widzę, że tamten chłop wyciąga coś strasznie ostrego i długiego, to był bagnet, bierze od mojej kochanej Nany bochenek chleba i tnie jedną piętkę, drugą pajdę, wręcza jej, salutuje i odchodzi. Ja już więcej nie chciałem na żadne spacery chodzić, już więcej chleba nie chciałem, ale dostałem piętkę i to jest moje pierwsze wspomnienie, kontakt z Niemcem. Potem były znacznie gorsze.
To już w Powstaniu.
- Co jeszcze pamięta pan z okresu okupacji. Pamięta pan jakieś ostrzeżenia, które rodzice dawali?
Nie, nie pamiętam. Byłem na ogół trzymany w domu. Tam na Filtrowej były luksusowe warunki, bo ogródek był od tyłu, który odegrał pewną rolę w czasie Powstania. Pamiętam, że po nocach [słyszałem] odgłosy zenitówek. Dzisiejsze pokolenie w ogóle nie wie, co to zenitówka. To są bardzo długolufowe armaty przeciwlotnicze, które strzelają prosto w zenit, czyli pod kątem prostym do nieba i one wydają bardzo charakterystyczny dźwięk. Ta wielka bateria zenitówek to chyba było albo sześć, albo dwanaście armat, stała dokładnie
vis-à-vis wejścia do Politechniki Warszawskiej, tam na takim malutkim w tej chwili skwerku, który jest po drugiej stronie Politechniki, zresztą tam jest wszędzie Politechnika, ale blisko obecnego przystanku tramwajowego. Stamtąd pamiętam te odgłosy i pamiętam głosy buczenia motorów ciężkich bombowców, to były amerykańskie bądź brytyjskie, ale pod koniec tego okresu przedpowstaniowego, to były również sowieckie bombowce, które bombardowały czasem w sposób nieprzytomny – po prostu bomby leciały
po wsiem, jak mówią Rosjanie, czyli i na obiekty wojskowe, i na cywilne, nie było żadnego celowania. Może tak trzeba było, nie wiem... To były wspomnienia sprzed Powstania.
Pamiętam jeszcze maszerujących hitlerowców. Pamiętam kolor ich munduru, czyli po niemiecku
feldgrau, taki szaro-zielono-bury kolor, szaro-niebiesko-bury może, i zdumienie moje, że oni wszędzie maszerują trójkami, bo rzeczywiście Niemcy maszerowali trójkami. A ja z gier wojennych, co mi kupowali, czy rysuneczki, książeczki, to wiedziałem, że maszerują dwójkami albo czwórkami. Nie, Niemcy mieli inny szyk marszu.
- Czy widok tych żołnierzy pana przerażał?
Nie, bo przeważnie z okna ich oglądałem, tak że nie miałem bezpośredniego kontaktu. Kontakty zaczęły się właśnie dopiero w czasie Powstania.
- Z czego utrzymywała się pana rodzina? Czy pamięta pan jakieś kłopoty materialne czy kłopoty żywnościowe?
Akurat tutaj aż wstyd się przyznać, bo mojej rodzinie się nieźle powodziło, dlatego że się wzięli tuż przed wojną za to, co się tak ogólnie nazywa handel. Mój dziadek od strony matki (w tą rodzinę wżenił się mój ojciec) miał zakład zegarmistrzowsko-jubilerski. To w czasie wojny jest biznes, który się kręci bez końca. Jedni sprzedają, drudzy kupują. Nam starczało na zupełnie dobre utrzymanie i nie mieliśmy żadnych kłopotów i jeszcze dzieliliśmy się z innymi. Tutaj mam bardzo fragmentaryczne wiadomości, ale sporo szło na organizacje podziemne i wiem tylko, że były kłopoty, bo się zgłaszali faceci z pistoletem w ręku i mówili, że na organizację podziemną potrzeba pieniądze. Nigdy nie było wiadomo wówczas...
- Z pistoletem w ręku wycelowanym?
Nie, nie wycelowanym. W kieszeni, ale tak, że było widać.
Tak. Pamiętam, że nigdy rodzice nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Przychodziły stałe osoby i było wiadomo, że to było AK czy na początku ZWZ. Natomiast później to tak jak po wojnie niestety było nie tylko AK po lasach, ale były zwykłe bandy rabusiów, tak i w czasie okupacji podobno nie było wiadomo, co kto reprezentuje. Przynajmniej dla mnie, dla dziecka, tyle co usłyszałem później, to nie wiadomo było.
- Czy pan wiedział, że coś się dzieje? Jakaś konspiracja, że ktoś coś przed Niemcami ukrywa?
Dopiero po wojnie zacząłem się domyślać. W czasie okupacji to było dla mnie niewyczuwalne. Wiedziałem, że wszyscy jesteśmy podminowani jak na wulkanie, bo czułem po zdenerwowaniu dorosłych, ale żadnych informacji dotyczących pracy organizacji podziemnych nie miałem.
- Czy mimo wojny zapewniono panu takie normalne dzieciństwo z rodzinami, prezentami pod choinkę? Jak pan pamięta takie dzieciństwo?
Starano się, tak. Był bardzo śmieszny moment... Do dzisiejszego dnia serdecznie się przyjaźnię z moją koleżanką z przedszkola. Proszę sobie wyobrazić, jeśli ja mam w tej chwili prawie siedemdziesiąt sześć lat, no koleżanka z przedszkola, [więc] w tym samym wieku musi być. U pani Czajkowskiej,
vis-à-vis naszego domu przy ulicy Filtrowej... Czajkowska była wdową po głównym projektancie osiedla Kolonia Staszica jeszcze z lat dwudziestych. W czasie wojny założyła przedszkole dla dzieciaków i ja tam chodziłem i moja koleżanka Elżbietka Borsuk, córka bardzo słynnego matematyka Karola Borsuka, takiego na poziomie międzynarodowym. Mieliśmy odegrać scenę. Musiał to być 1943 rok, jasełka, koniec 1943 roku. Ona bardzo ładnie śpiewa, miała zaśpiewać „Lulajże Jezuniu” jako Matka Boska, a ja miałem być aniołkiem, który ją ochrania skrzydełkami i skrzydełkami macha, żeby jej nie zało powietrza. Tak się przestraszyłem w przeddzień tego przedstawienia, że będą ludzie na widowni, a jeszcze wtedy nie byłem wieloletnim dziennikarzem, bardzo miałem trudne kontakty z ludźmi, bo się wstydziłem. Rozchorowałem się, ale to była taka lewa choroba i ona do dzisiejszego dnia mówi, że nigdy mi tego nie zapomniała, tego strasznego rozczarowania, że ona sama musiała śpiewać „Lulajże Jezuniu”, a nie miała aniołka, który by ją ochraniał skrzydełkami. To przykład na to, że starali się rodzice i całe to środowisko Kolonii Staszica zapewnić dzieciakom jakieś normalne dzieciństwo.
- Czy pamięta pan jakieś podwórkowe, dziecięce zabawy?
Nie, nie wypuszczano mnie na żadne podwórka.
- Czy pan sądzi, że to właśnie ze względu, że to była wojna i różne niebezpieczeństwa?
Przypuszczam.
- Czy ktoś z pana bliskich należał do konspiracji?
Mój ojciec nie należał do AK. Pamiętam, że po pierwsze był bardzo silnym krótkowidzem, nie mógł funkcjonować bez okularów, a żołnierz bez okularów, to jak koń ze złamaną nogą. Rodzina, matka i babka bardzo go trzymały za mankiet, żeby nie szedł do konspiracji, dlatego że ma dwóch małych synów. Braciszek miał dwa lata, ja miałem wtedy sześć. To spowodowało jego śmierć prawdopodobnie. Na pewno brał udział w konspiracji mój ojciec chrzestny, bardzo zaprzyjaźniony, ze starego bojarskiego rodu Kopciów. To jest stara rodzina bojarów białoruskich, oczywiście spolszczona, to wszystko Polacy, jak moja babcia, która mówiła płynnie po niemiecku, ale była Polką. On prawdopodobnie, to była wielka tajemnica, ja się tylko teraz domyślam i zaznaczam, że jest to wyłącznie mój obecny domysł, że on pracował w wywiadzie „Muszkieterów”, a „Muszkieterowie”, to mało kto w Polsce wie, to byli poprzednicy ZWZ – Związku Walki Zbrojnej i AK. „Muszkieterowie” powstali już w dwa miesiące po wkroczeniu Niemców do Warszawy. To była jakaś bardzo tajemnicza historia. Poza tym jeden stryjek został zamęczony w Oświęcimiu, jeden wujek zamęczony w Oświęcimiu, jeden dziadek stryjeczny zamęczony na Majdanku.
Wacław Jastrzębowski przeżył.
- Ja wiem, ale pana rodzina...
Ten stryjek nie został nigdzie zamęczony. Brał udział w atakach na Uniwersytet Warszawski, który był obsadzony przez hitlerowców. Nie udało się. Dwukrotnie atakowali. Nie udało się. Był dowódcą patrolu motorowego, między innymi samochodu pancernego „Kubuś”, a później dołączył do tego transporter opancerzony „Szary Wilk”, który Wacław Jastrzębowski, ale nie tylko on, cały zespół, zdobyli na Skandynawach, proszę sobie wyobrazić. To była skandynawska dywizja SS „Wiking”. Tam służyli kolaboranci norwescy, szwedzcy, duńscy i oni zostali przysłani na pomoc von dem Bach-Zelewskiemu, czyli hitlerowskiemu dowódcy w Warszawie, i przejechali przez zdobyty już wówczas przez Niemców plac Saski do Krakowskiego Przedmieścia i mieli wjechać na dziedziniec (mówię o tych hitlerowcach z SS „Wiking”) i ten transporter miał wjechać przez bramę, którą mieli otworzyć dla niego na dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego obsadzonego przez hitlerowców, ale zagapił się kierowca Skandynaw i pojechali dalej, skręcili dopiero przed pomnikiem Kopernika w lewo, wjechali w ulicę Bartoszewicza i tam była aleja Na Skarpie, która dochodziła do Tamki w wąwozie, i tam się zatrzymali, bo dalej nie było przejścia. I wyskoczyli właśnie żołnierze mojego stryja, ale nie tylko mojego, bo on nie był głównym komendantem, bo on był podporucznikiem. Wyskoczyli, rzucili dwie butelki z benzyną, całe towarzystwo się zaczęło palić, poddali się momentalnie. I to zdjęcie, które tutaj pani i państwo mogą oglądać w Muzeum Powstania Warszawskiego, na którym porucznik Wacław Jastrzębowski rozkłada opaskę z napisem „SS Wiking” i pokazuje ją majorowi Odorkiewiczowi, który był dowódcą „Krybaru”, to rzeczywiście miał być przedstawiony do Virtuti Militari, ale nie wiem, czy dostał. Chyba nie widziałem go w spisie udekorowanych.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego? Czy pan w ogóle jako dziecko spodziewał się, że coś się może wydarzyć, coś dziwnego się działo?
Skąd? Ja się nie spodziewałem, ale był u mnie kolega z przeciwległego domu Krzysio Kłobukowski, w tym samym wieku, i pamiętam, żeśmy siedzieli pod stołem, a wokół stołu siedzieli przy obiedzie czy raczej przy podwieczorku, bo to było około godziny między czwartą i piątą po południu 1 sierpnia, i dorośli bardzo się martwili, że jest strzelanina na mieście. Już wtedy oni mówili o strzelaninie na mieście, a my z Krzysiem ogromnie się bawiliśmy tym zaniepokojeniem dorosłych i co chwila robiliśmy: „bum” „bum” i to który z nas umiał, to raz robił ustami, a raz drugą częścią ciała, żeby podkreślić horror tej sytuacji. Świetnieśmy się bawili. Potem nagle było prawdziwe „bum”, bo od placu Narutowicza jakaś strzelanina była i wpadła służąca państwa Kłobukowskich (znaczy nie państwa, matka była tylko z [kolegą], ojciec walczył na Zachodzie), z białą płachtą, jakieś prześcieradło i: „Krzysiu, Krzysiu, natychmiast chodź, bo może jeszcze uda nam się przebiec przez ulicę”. Chodziło o ulicę Filtrową. Wypadła razem z nim, machając tym prześcieradłem białym. Na szczęście nie strzelili, ale na rogu, tam gdzie wtedy i teraz zakręcał tramwaj, ulica Filtrowa, tramwaj skręca w ulicę Suchą i potem w Nowowiejską, to tam stał ogromny bunkier, po którym w tej chwili śladu nie ma, i ten bunkier strzelał na wszystkie strony świata. On był w centralnym punkcie, w miejscu dojazdowym do lotniska i Niemcy wiedzieli, że jest to ważny punkt, i z tego bunkra wielokrotnie szedł ogień z karabinów maszynowych w czasie tych dwunastu dni, które ja spędziłem w domu do wyrzucenia z Warszawy. To był pierwszy dzień i w tym momencie się dowiedziałem, że jest wojna.
- Jak dalej potoczyły się pana losy? Na którym piętrze pan mieszkał?
To był domek – parter i pierwsze piętro. Ja miałem sypialnię na pierwszym piętrze. Od razu mogę pani powiedzieć, ze zaczynają się bardziej dramatyczne sprawy.
Vis-à-vis mojego okna w sypialni stał i nadal stoi wspaniały kasztan, tyle że wtedy to był młody wspaniały kasztan, a teraz jest stary wspaniały. Na ten kasztan drugiego czy trzeciego dnia wszedł jakiś pan, dla mnie był bardzo stary, a podobno miał około czterdziestu lat, taki zażywny, bo pamiętam, jak później leżał i wyglądał z dubeltówką i od czasu do czasu „pif-paf” robił. Strzelił tak ze trzy razy w kierunku budynku, który jest w tej chwili zajęty przez Najwyższą Izbę Kontroli, poprzednio to była Wojewódzka Rada Narodowa. Co było w czasie okupacji, nie wiem, ale [budynek] był cały obsadzony przez tak zwanych przeciwlotników niemieckich. Przeciwlotnicy, czyli obsługujący artylerię i karabiny maszynowe strzelające w niebo, do samolotów i oni byli z reguły zawsze dobrze wyposażeni w broń maszynową i dobrze strzelali. Po tych paru „pif-paf” rozległa się seria (ale ja tego nie słyszałem, byłem gdzieś indziej zajęty). Rozległa się seria, to dorośli mówili, i ten pan biedny z dubeltówką, jak taki ciężki wór mąki, obijając się o konary, spadł trafiony tak, że nie trzeba było poprawiać. Ja dopiero widziałem, jak się zorientowałem, że coś tam się dzieje, wychyliłem się przez okno i zobaczyłem, że coś mu tam ściągają i mama albo babcia objaśniły mi, że ściągają mu obrączkę, bo widocznie – jak to było w czasie Powstania – jest bez dokumentów, i próbują coś przeczytać. Może na obrączce będzie coś, nazwisko, nie wiem co. To było jedno z pierwszych [przeżyć], ale w ogóle pierwsze dwa dni to ja opisałem w „Rzeczypospolitej”, jeszcze w lepszych czasach tego szanownego dziennika, to jeśli ktoś będzie chciał, to może przeczytać. To jest „Plus Minus” z 24–25 lipca 2004 roku, to było sześćdziesięciolecie Powstania Warszawskiego. Ja wówczas byłem tutaj na uroczystościach, ale również napisałem coś takiego i Maciek Łukasiewicz, redaktor naczelny, mi to natychmiast wydrukował. To jest zatytułowane „W alei zasłużonych” i nadtytuł „Sierpniowe koszmary”. Tylko pierwsze zdanie przeczytam: „1 sierpnia stałem, wystraszony kajtek, w piwnicy rodzinnego domu na warszawskiej Kolonii Staszica, patrząc, jak dwaj strasznie dorośli mężczyźni kują mur do piwnicy sąsiadów”. Mama mi później wyjaśniła, że chodziło o zbudowanie przejścia bezpiecznego od ognia Niemców piwnicami, a ci strasznie dorośli mężczyźni mieli po osiemnaście lat.
- To byli pierwsi Powstańcy, których pan zobaczył?
Tak. Wziąłem udział w Powstaniu, ale zaznaczam, że ja tego nie pamiętam, tylko mi matka potem powiedziała: „Słuchaj, Jurek, babcia dała ci talerz i na tym talerzu chleb ze smalcem i kazała zanieść tym panom do piwnicy i ty ostrożnie po schodach, patrząc na schody, patrząc na ten chleb, zszedłeś i wręczyłeś im ten chleb”. Więc liczę się jako Powstaniec, jako karmiciel tych Powstańców.
Drugi ważny moment był następnego dnia. Było mocne pukanie do drzwi. Ktoś otworzył, nie pamiętam kto, i ja ciekawski wysunąłem głowę i też chciałem zobaczyć, kto i o co chodzi. Stał pan, średniego wzrostu, taki raczej czarniawy, o ciemnym zaroście i ciemnych oczach, pamiętam do dzisiaj, w czarnym berecie, potem myśmy powiedzieli, że od generała Maczka, tak jak od generała Maczka, czarny beret, tu z beretką biało-czerwoną. Ten pan pytał się: „Ile osób tu jest, czy są dzieci, ilu dorosłych i jakie hasło, bo oto tutaj...” i sięgnął za plecy i wyszła cud dziewuszka. Ona mogła mieć dwanaście lat według mojego dzisiejszego rozeznania, bo wtedy to ja się nie znałem na wieku kobiet. Ze dwanaście lat, taki typowo słowiański typ, pszeniczny, gruby warkocz, mundurek harcerski, sukieneczka do kolan, wtedy troszkę dłuższe nosiły harcerki sukieneczki, oczy błękitne, włosy blond, pszeniczne, jak powiedziałem, takie jasno blond. I otóż pan porucznik jakiś taki i taki, nazwiska nie pamiętam, powiedział: „To jest łączniczka i tylko ją proszę tu wpuszczać i tylko z nią rozmawiać i proszę o hasło, jakie jest imię pani domu”. Mojej matki imię było Maryla. „Tylko na hasło »Maryla« ją będę tutaj wpuszczał”. Ani razu jej więcej nie widziałem i podejrzewam, że jeśli ona została wyciągnięta z tłumu przez „ronowców”, to miała bardzo ciężką śmierć.
- Ale pan ją tak dobrze zapamiętał. Czy panu imponowała taka dziewczyna?
Przecież byłem od razu zakochany. Ona miała dwanaście lat, była już dorosła, a ja miałem sześć i dziesięć miesięcy.
- I brała udział w Powstaniu.
No ona była dorosła, w mundurze, mundurek harcerski.
- A ten pierwszy zabity to był pierwszy zabity, jakiego pan widział w czasie okupacji?
I w życiu.
- Czy to robiło na dziecku jakieś wrażenie?
Wrażenie robiło, ale raczej takie teoretyczne, dlatego że on był tak daleko, że ja nie widziałem jego twarzy, bo to było jakaś odległość ze dwadzieścia pięć metrów i on był w liściach, tak jakoś spadł, i raczej widziałem plecy tych, którzy się nad nim pochylali.
- Czy to jakoś zwiększało grozę tych dni, czy jeszcze nie zdawał sobie pan sprawy?
Nie, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byłem wszystkim przerażony, ale grozę to dopiero ten drugi trup, którego widziałem i który zaraz mogę opisać, ale to już po wyrzuceniu nas 12 [sierpnia] widziałem trupa.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały dni do momentu wypędzenia z domu?
Jeden szary ciąg, jakby za szybko szła taśma. Nic pani tu mądrego nie powiem.
- Nie pamięta pan, co pan jadł?
Nie pamiętam. Pamiętam tylko, że od czasu do czasu był łomot. Między innymi padła bomba naprzeciwko, na ulicy Filtrowej, no i wyleciały wszystkie szyby w naszym domu. Pamiętam, że ja i ojciec szliśmy po schodach i gdybyśmy o trzy schodki wcześniej zeszli, to mogło nam urwać głowę czy pociąć szkłem, bo szkło zostało wdmuchnięte do środka przez wybuch, akurat w momencie kiedy zaczęliśmy schodzić ze schodów.
- Czy pan spał w swoim łóżku czy w piwnicy?
W swoim łóżku.
- Czy oprócz tych dwóch Powstańców, którzy kuli tą ścianę, widział pan jeszcze Powstańców w ciągu tych dwunastu dni?
Nie pamiętam. Mogłem widzieć, ale nie pamiętam. Jedno, co mogę dodać, ale nie wiem, czy takie drobiazgi są... No, życie ludzkie, to może nie drobiazg. Tego samego dnia miedzy piątą i szóstą, jeszcze było jasno, rozległo się wołanie z ulicy Filtrowej: „Jestem ranny, jestem ranny”, i ktoś się czołgał i ktoś z mojej rodziny go wciągnął, już w dojrzałym wieku faceta, około czterdziestki, z dużym pakunkiem. I to był, jak później został nazwany, pan inżynier Fasolka. On był faktycznie inżynierem, zamieszkałym przy ulicy Cecylii Śniegockiej, czyli na Czerniakowie, który miał działkę pracowniczą. No „działkę” – ogródek działkowy na Polu Mokotowskim za Wawelską. I on wracał ze zbiorem fasolki... Jak się nazywa taka fasolka?
Szparagowa! Fasolki szparagowej. Wiem, że tą fasolkę szparagową wcinaliśmy przez dwanaście dni, ale nie pamiętam fizycznie tego momentu jedzenia, ale mi później babcia opowiadała i matka, że ta fasolka nas bardzo ustawiła, jeśli chodzi o spożywanie świeżych warzyw.
Pan Fasolka z nami wyszedł później i on ocalał, a mój ojciec zginął.
- Czy jeszcze coś z tych dni do momentu wypędzenia się panu przypomina?
Pamiętam ten dźwięk, którego już oby młode pokolenie nigdy nie słyszało, jak grają pociski karabinu maszynowego, które pędzą po dachówkach dachu, jakie dźwięki wydają. Tego już nie będę naśladował, bo by się wszyscy turlali ze śmiechu, ale jest to bardzo charakterystyczny dźwięk, bo te pociski nie przebijały dachówek, tylko się odbijały rykoszetem, takie bardzo melodyjne, niegroźne pozornie, a to szły setki pocisków z bunkra, który istniał jeszcze w 1947 roku, a potem został wysadzony w powietrze, i nawet w naszym ogródku popadały kawałki betonu.
- Z tego co pan opowiada, to duży hałas musiał być w czasie Powstania w tym miejscu, gdzie pan był.
Raczej nie. Wiem, o co pani chodzi. Hałas to był tutaj, w Śródmieściu i na Woli, to był straszny hałas, a tam były okresy ciszy, zupełnej ciszy, tak jak to żeglarze określają jako flauta. To jest cisza, kiedy nie ma wiatru i nawet żagiel przestaje łopotać, tylko zwisa, nic się nie dzieje.
Tam u nas było bardzo mało Powstańców. Niemców było też niedużo, bo pierwsi Niemcy z jednej strony byli przy ulicy Suchej, przy obecnej Najwyższej Izbie Kontroli, w tym budynku byli antylotnicy, a po drugiej stronie szpital imienia Piłsudskiego, czyli w tym ogromnym szpitalu wojskowym, który jest na rogu Nowowiejskiej i Niepodległości, to tam byli Niemcy. Na Kolonii Staszica Niemców nie było w ogóle. Jedyna załoga to był ten bunkier, który trzymał pod ogniem całą Kolonię Staszica, ale Niemców się nie widywało i Powstańców też się nie widywało. Potem „ronowcy”, czyli Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa, czyli to byli bandyci pochodzenia przede wszystkim rosyjskiego, ale również etnicznie Białorusini, Ukraińcy, Kałmucy (dużo było Kałmuków), Gruzini – cała taka zbieranina spośród jeńców, którzy wpadli w ręce Niemców. Jak oni szli, to było zezwierzęcone strasznie i to jest komplement dla zwierząt, jeśli się tych porównuje z nimi.
- Czy pan widział tych „ronowców”?
Widziałem potem w momencie wyrzucania i potem w momencie marszu na Zieleniak. Tu jeszcze pani powiem, ja tego nie widziałem osobiście, tylko słyszałem krzyki, potem mi powiedziano, że na dachu przy ulicy Prezydenckiej, a Prezydencka to jest taka malutka uliczka, łącznik pomiędzy Wawelską i Langiewicza, smaży się Powstaniec, który został postrzelony w kręgosłup i jest sparaliżowany. Skąd oni to wiedzieli, to tego nie wiem, ale został oblany benzyną przez „ronowców” i podpalony. Nie wiedziałem tego, słyszałem dźwięki, a [mówiąc] na marginesie, właśnie takie dźwięki były okropne, bo one następowały po długich okresach ciszy, kiedy nic się nie działo.
- Powstanie było zaskoczeniem dla warszawiaków. Czy pan pamięta jakieś rozmowy w domu o tym, co się dzieje?
W ostatnim dniu, mówiłem pani, że byłem z Krzysiem Kłobukowskim pod stołem, a wokół stołu usiedli dorośli i bardzo byli zatroskani tym, że się właśnie zaczęło bądź zaczyna – tu strzelają, tam strzelają, coś takiego.
- Czy pamięta pan jakieś telefony gdzieś do rodziny?
Nie pamiętam.
- Czy były jakieś kontakty między sąsiadami?
Były bardzo dobre kontakty z sąsiadami po jednej stronie. Po drugiej stronie w ogóle nie wiem, kto mieszkał, ale [kontakty były dobre] po jednej stronie, gdzie mieszkali państwo Waligórowie. Pan inżynier Waligóra to była bardzo szacowna postać, zasłużony przy wielu budowach, i on [mieszkał] wraz z żoną i [dwójką] synów. Młodszy był w wieku mojego brata, czyli o pięć lat młodszy ode mnie, i był [jeden starszy]. Oni wszyscy tam byli i z nimi był bardzo dobry kontakt i to byli serdeczni sąsiedzi.
Nie pamiętam.
- Nic pan takiego nie pamięta. I w końcu przychodzi ten 12 sierpnia. Jaki to był dzień, czy pan zapamiętał?
Nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia, chyba czwartek, ale nie jestem pewien. Mam kartkę z kalendarza, 12 sierpnia, ale nie pamiętam, czy to był czwartek. Może pani mi pomoże, który to był dzień wybuchu Powstania Warszawskiego?
Wtorek? O właśnie, wtorek, czyli już wiadomo, że się pomyliłem, dlatego że jeśli wtorek był pierwszego to dwunasty musiał wypadać w niedzielę. Pierwszy, piętnasty, czternasty, w sobotę był dwunasty, w sobotę. Nie wiem, w jaki sposób do tego doszło, wiem, że zostałem za rękę mocno chwycony i wyprowadzany z domu. Moje babcie niosły jakieś pakunki, nie wiem co, poduszkę kołdrę, pojęcia nie mam, ubrania, kożuch, nie wiem co. Zostałem wyciągnięty i przy drzwiach wejściowych stał potworek – orangutan, szympans – wysokości mniejszej niż metr sześćdziesiąt, z olbrzymim szmajserem przez [ramię]. To pamiętam wyraźnie, dzieciak takie rzeczy pamięta, że to był mały kurdupel z olbrzymią bronią przez ten i sięgnął od razu mojej babci, nie tej Nanie, która po niemiecku mówiła, tylko sięgnął babci, matce mojej matki, za biustonosz do dekoltu. I wyciągnął, co ona tam miała, a miała kilka łańcuszków złotych schowanych. Oni dobrze wiedzieli, gdzie kobiety noszą kosztowności. To pamiętam.
Potem szliśmy do ulicy Suchej. O ile pamiętam, nie szliśmy Filtrową dalej, tylko skręciliśmy w Suchą w lewo, ku Wawelskiej, potem w prawo, w Wawelską w kierunku głębokiej Ochoty, i na rogu... Pierwsze naprawdę wielkie przerażenie to było na rogu Łęczyckiej i Wawelskiej, jak dochodziliśmy do tego, co kiedyś się nazywało skwerek Wielkopolski, a teraz park Wielkopolski. W poprzek chodnika leżał trup. Musiał tam już leżeć trochę, bo był bardzo wzdęty. Obok trupa leżał mały piesek z rozprutym brzuchem, prawdopodobnie bagnetem rozpruty brzuch. Musiał bronić swojego pana widocznie i został przez żołnierza rozpruty. Ja pamiętam paniczny strach – to było coś strasznego. Ja teraz muszę przeskoczyć przez tego trupa, a jak mi się nie uda przeskoczyć, to mnie zastrzelą Niemcy. I stanąłem wobec śmierci. Nie rozumiałem, że można jakoś obchodzić, zresztą nie można było obchodzić, bo oni stali co pięć metrów, ci ronowcy. I w tym momencie matka zasłoniła mi oczy, bo rozgrywały się jakieś nieludzkie sceny z jakąś kobietą, której obrzynano podobno palce, bo nie mogła zdjąć pierścionka czy obrączki, bo były napuchnięte. Był nieludzki upał wtedy. Środek sierpnia czterdziestego czwartego roku to były straszne upały. I obrzynano jej bagnetem palce, a gdzie indziej gwałcono jakąś młodą kobietę. Wzdłuż Wawelskiej cały czas szedł żelazny płot, którego resztki były jeszcze niedawno, i tam pod tym płotem działy się dantejskie sceny, bo oni tam sobie baraszkowali. To po lewej stronie. A po prawej stronie mijaliśmy park Wielkopolski, po prawej stronie był ogromny gmach czegoś, co mnie było znane jako Ministerstwo Leśnictwa. W tej chwili jest Ministerstwo Ochrony Środowiska. Wtedy tam byli Niemcy, załoga niemiecka, i pamiętam języki ognia wychodzące z okien, chyba na parterze, na pierwszym piętrze. Więc na pewno się palił ten dom i wydawało mi się, że ze środka słyszałem głos dziewczynki, taki monotonny: „Mamo, mamo, mamo”. I tak bez przerwy, jakby to była taka katarynka – taki głos rozpaczy dziecka. No więc wtedy już byłem ugotowany, już miałem miękko w nogach. Doszliśmy w ten sposób do rogu Grójeckiej, Wawelskiej i Grójeckiej. Po lewej stronie nastąpiła egzekucja, której ja nie widziałem, ale widziałem ślady krwi i opowiadano nam, że tutaj się popsuł wózek inwalidzki jakiegoś bardzo starego pana, który to wózek pchała bardzo stara żona tego bardzo starego pana i koło się złamało czy oderwało się i oni nie wiedzieli, co robić. No więc podszedł „ronowiec” i rozstrzygnął to wszystko. Dwa razy strzelił i już nie było starszych państwa.
- Te wszystkie opowieści były w trakcie drogi? Ludzie się informowali, co się stało?
Tego pani nie powiem, kiedy były te opowieści. Ja tylko pamiętam, że widziałem kałużę krwi i ludzie widocznie w tym momencie mówili o tym. Ja nie pamiętam samego aktu mówienia i słuchania, ale wiem, ile razy teraz tam przechodzę, że tutaj starszy pan i starsza pani zostali rozstrzelani przez „ronowców”. Potem skręciliśmy na tymże rogu fatalnym w lewo i poszliśmy ulicą Grójecką do tego, co dzisiaj jest targowiskiem przy ulicy Banacha. Jechać na ulicę Banacha to w tej chwili oznacza dzisiaj kupić morele albo wiśnie, a wtedy to było miejsce kaźni ogrodzone murem, no i „ronowcy” tam rządzili, bez żadnej interwencji ze strony Niemców. Sami sobie wymierzali przyjemności i sprawiedliwość i wiem, że wszyscy byli pijani. Bo oni rozbili jakiś skład Monopolu Spirytusowego na Ochocie, gdzieś tam dalej, ale tego już nie wiem, gdzie to było, tylko pamiętam, że oni byli wszyscy pijani. Pytają się mnie czasem ludzie: „Czy nie zrobili ci jakiejś krzywdy?”. No niby nie, żaden mnie nie uderzył, poza tym ja nie byłem dziewczynką, żeby on mnie chciał skrzywdzić seksualnie, chłopcami się nie interesowali. Tylko ja skarżyłem do mamy: „Pić, mamo, pić się chce”. No strasznie się chciało pić, przecież wody mineralnej wtedy nie było, kranu żadnego nie było. Na środku stała wielka beka z wodą i do tej beki taki „ronowiec” podszedł, rozpiął rozporek, wyjął co trzeba i sikał do tej wody. Taki, pamiętam, zadowolony, ale to był ten rodzaj wesołości, który tylko pijany mężczyzna może mieć. Takie błędne oczy, wie pani, błękit oczu pamiętam i mówił:
Pijte Lachy, pijte.
Lachy to znaczy przeklęci Polacy,
Lach to jest straszne słowo po ukraińsku. Ale proszę pamiętać, ja mam wielokrotnie przechył w kierunku historii. Ludzie, którzy uważają się za mądrych, doświadczonych i na pewno są doświadczeni, mówią mi: „A to »własowcy« mordowali was, a to was Ukraińcy mordowali”. W Warszawie nie było „własowców”, a Ukraińcy byli, jedna kompania wartownicza na Żoliborzu, pilnowali magazynów. Co oni tam później robili, to nie wiem, ale pilnowali magazynów. Ci, którzy nas mordowali, to byli „ronowcy”. Ludzie strasznie mylą te różne kategorie, na przykład „własowcy” to było ROA,
Russkaja Oswobotitielnaja Armia , i to
gienerał połkownik Własow, później powieszony na strunie fortepianowej na wzór hitlerowski, wie pani, po osądzeniu po wojnie przez Stalina. Więc generał półkownik Własow utworzył ruską armię wyzwoleńczą i ich nie było w Warszawie. Natomiast RONA to był renegat i degenerat Kamiński. Niektórzy mówią, że Mieczysław, inni, że Bronisław, w każdym bądź razie Kamiński. Mieszanka Polaka, Rosjanina i Niemca.
- I wszyscy ci, którzy pana i pana rodzinę wyganiali z domu i potem jak gdyby konwojowali, to byli „ronowcy”? Niemców pan tam nie widział?
Nie widziałem Niemców. Gdzieś tam w tle musieli być Niemcy, ale...
- Czy pan wtedy zdawał sobie sprawę, że to nie są Niemcy, tylko jest to ktoś inny? Czy dla pana wszystko jedno, kto to był?
Ludzie mówili, że to Ukraińcy. Bo wie pani, na czym błąd polega? Wśród tych „ronowców” było dużo Ukraińców i oni mówili po ukraińsku między sobą. Ale to nie było wojsko ukraińskie, tylko to byli etniczni Ukraińcy, którzy wzięci jako jeńcy chętnie poszli na współpracę, bo to i kiełbasę dostali, i wódkę dostali, i jeszcze dziewczyny były w roli zdobyczy. No więc to tak. Pytają się mnie też ludzie: „A w jaki sposób... tam przecież tam rozstrzeliwali na tym Zieleniaku”. Przy mnie nie nikogo nie rozstrzelali. To wiem, tylko z opowieści starszych, że w pewnym momencie podobno przyjechał motocykl. Ale mówię „podobno”, bo ja nie widziałem tego motocykla. Przyjechał, zakręcił przy wejściu do Zieleniaka i wyszedł z tego jakiś wyższy oficer niemiecki i jakiś rozkaz czy świstek papieru wręczył komendantowi tego RONA, którego ja też nie widziałem, nie wiem, kto, bo dla mnie to był jeden dziki tłum. Jakoby to był rozkaz zaprzestania wszelkich represji a zwłaszcza rozstrzeliwań i gwałtów ludności cywilnej. Dlatego że jakoby, cały czas mówię; „jakoby”, ja przecież nie mam dokumentów na ten temat, miała tego dnia czy następnego przyjechać delegacja szwajcarskiego Czerwonego Krzyża i von dem Bach-Zelewski, który był dowódcą policji SS na Dystrykt Warszawski i on tłumił Powstanie. Oprócz tego był Heinz Reinefarth, jeszcze był jakiś generał. Von dem Bach-Zelewski był szefem policji SS, więc on podobno rozkazał zaprzestania rozstrzeliwań ludności cywilnej, przynajmniej w tej dzielnicy.
- Jak pan zapamiętał ten pobyt na Zieleniaku? Było dużo ludzi, tak?
Strasznie, strasznie, no pić się chciało. Myśmy tam byli… Trudne pytanie mi pani zadała.
Nie pamiętam. Nie pamiętam, czyli to mogło być tego samego dnia, po południu żeśmy stamtąd wyszli. Mogło być tego samego 12 sierpnia. Przyszedł do nas ta małpiatka, „kałmuk”, bo to był „kałmuk”.
Nie, nie, nie. On nas tylko wyrzucał z mieszkania. Przyszedł wtedy do nas do mieszkania, to mogło być koło południa albo tuż przed południem, bo wiem, że byliśmy bez obiadu, i tam dotarliśmy prawdopodobnie po godzinie, czyli to mogło być tego samego dnia po południu, bo nocy nie pamiętam. A noce tam były koszmarne. Nie pamiętam, załadowaliśmy się do kolejki tej, EKD, czyli WKD dzisiaj, bo gdzieś dosyć blisko, nie szliśmy daleko. Wówczas EKD chodziła ulicą Nowogrodzką, Tarczyńską, na bliskiej Ochocie. Podróży nie pamiętam, tylko wiem, że [były] kobiety wśród nas, a ojca już nie było.
To jest właśnie straszne. Poszła plotka wśród ludności cywilnej, że wychodzimy tylko na kilka godzin, bo Niemcy chcą wyciągnąć z tego korowodu idących młodych mężczyzn na rozstrzelanie. Mój ojciec nie poszedł, bo żona i matka zakazały mu pójść. „Na rozstrzelanie młodych mężczyzn wyciągają z tego...”
- Ale ojciec został w domu?
Został w domu, został później nakryty i wyciągnięty przez Niemców. Prawdopodobnie przez jakiś czas, bo widziała go sąsiadka, przez jakiś czas był używany jako niewolnik do kopania, do grzebania trupów, no a potem gdzieś rozstrzelany w ruinach. [Zginął] przez tą plotkę: „Młodych mężczyzn wyciągają z konwoju i rozstrzeliwują”. Inżynier Fasolka poszedł z nami i przeżył. Inżynier Waligóra, nasz sąsiad, poszedł. Tu była strasznie śmieszna historia, ale to też tylko [wiem] z opowieści babci, która to widziała, a ja tego nie widziałem, bo nie wiedziałem, w którą stronę patrzeć. Szliśmy i jemu... On był ubrany normalnie i on był w gaciach długich w tym upale strasznym. Ale dlaczego był w gaciach? Spod gaci w pewnym momencie zaczęły dolarowe banknoty mu wypadać. I ludzie: „Psst, psst, psst, panie inżynierze, panie inżynierze”. On się odwrócił, a obok idący jakiś inny „kałmuk” z RONA patrzył na to, nigdy w życiu nie widział takich banknotów, jakichś dziwnych, więc kopnął to nogą i poszedł dalej. Pan inżynier się cofnął i pozbierał te studolarówki i dzięki temu na pewno znacznie lepiej mu się później żyło. To byli zamożni ludzie, wie pani, sprzed wojny.
- A pana mały brat, czy pamięta pan, jak pokonał tę drogę na Zieleniak?
W wózeczku. Ja się go czasem pytam: „Wojtek, czy ty coś pamiętasz?”. Nic nie pamięta, nawet go zapraszałem „Może przyjdź tu, usiądziesz z boku, może coś podpowiesz”. On mówi: „Nie, nie będę konfabulował. Ja nic nie pamiętam. Mnóstwo rzeczy wydaje mi się, że pamiętam, ale to są opowieści starszych, bo ja tak naprawdę niczego nie pamiętam”.
- Tą kolejką EKD jechał pan z mamą, bratem, babcią, tak?
Tak, z jedną babcią, bo druga, teraz sobie przypomniałem, była w Komorowie. Jechaliśmy tą kolejką i po drodze, ale to nie była chyba kolejka EKD, to musiała być średnicówka, bo w Piastowie wysiedliśmy, a kolejka EKD nie przejeżdża przez Piastów, chyba że wtedy przejeżdżała. To musiała być kolej, która obecnie jest nazywana średnicową, i musieliśmy wsiąść w takim razie na Dworcu Zachodnim, bo Centralny był objęty walkami. Czyli doszliśmy do Dworca Zachodniego, tak. Pani mi pomaga uszeregować te rzeczy swoimi pytaniami. No prawie na pewno Piastów obecnie nie jest stacją na linii kolejki WKD, ówcześnie EKD. Więc jechaliśmy kolejką elektryczną i wiem, że coś babcia i matka szeptały między sobą, i dowiedziałem się znacznie później, że wyjęły gdzieś z zawiniątka budzik. Proszę pani, budzik, na który by pani teraz nawet okiem nie rzuciła. Taki kuchenny budzik, co to „cyk, tyk, tyk” tak głośno cyka. To była bardzo cenna rzecz w czasie okupacji, bo wszystko było poniszczone, i dała konduktorowi, i nagle, o dziwo, na stacji w Piastowie pociąg zaczął zwalniać, zwalniać, prawie do wyhamowania zupełnego. Drzwi się otworzyły w naszym wagonie, widocznie konduktor tego pilnował, i matka wypchnęła wózek z małym Wojtusiem na peron i ja też [wyskoczyłem] i podobno, ale tego nie pamiętam, tylko mi matka mówiła, strzelono za nami i w materacyku małego Wojtusia znaleziono później kulkę. Nie widziałem kulki, nie pamiętam strzału, matka tak mi powiedziała. To jest wszystko, co wiem.
W Piastowie mieszkali teściowie mojego ojca chrzestnego, tego, co prawdopodobnie pracował w wywiadzie AK i u „Muszkieterów”. Mieszkali w odległości stu metrów od stacji. Tam, jak dotarliśmy, byliśmy bezpieczni, o ile mógł być Polak bezpieczny w czterdziestym czwartym roku. Więc uniknęliśmy pobytu w obozie koncentracyjnym w Pruszkowie, bośmy wcześniej uciekli. Stamtąd mniej więcej po tygodniu, może po dwóch tygodniach, przeszliśmy do... to się nazywało Ostoja. Tylko starzy pruszkowianie wiedzą, że była Ostoja. Pomiędzy Komorowem i Pruszkowem była taka osada. I mieszkaliśmy w starej budzie, ale dobrze ocieplonej słomą. Spaliśmy pokotem na deskach i na słomie. I to była buda należąca do miejscowego ogrodnika. Tak powiedziała babcia i mama. Ogrodnik gdzieś jest na wyjeździe i tu wszystko zajęli uciekinierzy z Warszawy. Proszę państwa, ja później już jako mocno dojrzały mężczyzna poszedłem na zwiady, to było po stanie wojennym, ja już wyszedłem z więzienia i zacząłem zwiedzać te okolice. Myśmy mieszkali u Leszka Moczulskiego. Ojciec Leszka Moczulskiego nie był żadnym ogrodnikiem. Leszek miał wtedy dwanaście lat, ojciec wyjechał w Góry Świętokrzyskie, bo groziło mu tutaj aresztowanie, chciał zniknąć z tego terenu, miał kogoś w Górach Świętokrzyskich i razem z małym Leszkiem za rękę do pociągu, i w związku z tym nie przeżył [Powstania], nie musiał być w Warszawie, w okolicach Warszawy w czasie Powstania. Jak ja poszedłem, to zastałem bardzo starą i bardzo chorą matkę Leszka Moczulskiego. A Moczulskiego znałem z okresu KPN-u później. Bardzo żeśmy się obaj śmiali, że tak wcześnie zawarliśmy znajomość, nie wiedząc o tym. Tam byliśmy, w pobliżu są Pęcice. Nie wiem, czy pani słyszała o tragedii w Pęcicach. Tak? Myśmy przybyli już po tej tragedii w Pęcicach i pamiętam – i to może być ciekawe dla słuchaczy czy widzów – wyprowadziła mnie matka na drogę i pokazała wyraźnie palcem: „Jureczku, w tę stronę w lewo [pokazała w kierunku Warszawy] nie wolni ci chodzić, tam są Niemcy”. A już wiedziałem o tym, że jak są Niemcy, to mowy nie ma, żebym jeden krok tam zrobił. „Tam są Niemcy, a w tą stronę możesz chodzić. Widzisz ten las? To jest komorowski las”. W Komorowie główna aleja jest po prawej stronie, była zalesiona, gęsty bór sosnowy wtedy był. „Tam możesz chodzić, bo tam są Węgrzy”. Lekcja geopolityki dla sześcio-siedmiolatka. Ja tam ukończyłem siedem lat, właśnie na Ostoi, że Węgrzy to są cacy, a Niemcy są be.
- Pan doszedł kiedyś do tych Węgrów?
Nie, nie doszedłem, to było dosyć daleko. To było ponad kilometr.
- Czy pan wiedział, czy doświadczył pan tego, że warszawiaków szukano w podwarszawskich miejscowościach? Czy pan musiał się z rodziną ukrywać?
Nie, my jako uciekinierzy z Warszawy i pozbawieni towarzystwa męskiego... Dla Niemców mężczyzna był groźny, tak domniemywam. Widzieli – małe dzieci, matka i babcia. Tam jeszcze był mój dziadek, który dołączył w inny sposób, ale to już marginesowa w tej historii postać. Nie pamiętam ukrywania się, nie pamiętam zagrożenia. Od czasu do czasu Niemcy pojawiali się na motocyklu, ale tylko przejeżdżali drogą wiejską. Nie pamiętam uczucia zagrożenia.
Następne, co pamiętam, to jest Kraków. W Krakowie była bardzo dramatyczna sytuacja, o której ja wtedy nie wiedziałem, dopiero później młodzi ludzie ówcześni już jako bardzo starzy mi opowiadali, co tam się działo. Myśmy przyjechali do rodziny babci Nany, tej, która po niemiecku mówiła płynnie. Jej stryjeczny brat Ksandl Austriak był obywatelem polskim i obywatelem austriackim, dwunarodowościowym. Prowadził wielką... no wielką... prowadził handel hurtowy, hurtownię farmaceutyków w Krakowie. Jak tylko weszli Niemcy, został momentalnie zmobilizowany do wojska hitlerowskiego, no bo był obywatelem austriackim. Dostał mundur i był w Hilfspolizei, w hitlerowskiej policji, takiej jak ORMO u nas, takiej pomocniczej policji, ale z hitlerowskimi [znakami], wie pani, ze swastyką. Proszę pani, coś strasznego. Moja rodzina. My, pamiętam, po schodach wchodzimy w Krakowie, ja podnoszę oczy – wychodzi hitlerowiec z psem! No przecież Jureczek wychowany w Warszawie wiedział, co to znaczy hitlerowiec z psem. Okazało się, że jest to mój jakiś daleki krewny. Jego żona była Żydówką i on całą jej rodzinę ukrywał pod Krakowem (to wszystko już mówię o Krakowie). W jego domu była centrala batalionu Armii Krajowej, uderzeniowego batalionu Armii Krajowej „Żelbet”. Jego zięć był zastępcą dowódcy tego batalionu, porucznik Hansi – Niemiec – Hansi Stettner. Niemiec ze starej, starej emigracji niemieckiej, z Czortkowa, z Podola. Polski gimnazjalista, licealista, student, reprezentant Polski na międzynarodowych zawodach sportowych. Jego żona Heidi, czyli Jadwiga, też reprezentowała Polskę na zawodach sportowych w pływaniu, i on był porucznikiem batalionu uderzeniowego „Żelbet”. A w mieszkaniu tego właśnie hitlerowca była nie tylko żona Żydówka, która podawała się za Niemkę, i oni zawsze tylko po niemiecku ze sobą rozmawiali, ale był skład archiwum batalionu. A Heidi, jego córka i żona tego zastępcy dowódcy „Żelbetu” była łączniczką swojego męża i biegała na posyłki. W Krakowie było znacznie łagodniej, bo krakowiacy się do wojny z Niemcami nie palili. Ale ona później już, jako osiemdziesięcioletnia pani mi opowiadała: „Jureczku, co to było za piekło. My tutaj siedzimy jak na wulkanie, tu jest archiwum organizacyjne AK, tutaj mama jest Żydówką (ona też była Żydówką), a tu nagle z Warszawy przyjeżdża cała rodzina z bambetlami, krzyk, płacz, dwoje małych dzieci. Wszystkie sąsiadki, które normalnie już nie zwracały na nas uwagi, bo my się staraliśmy cicho żyć, nagle patrzą i szepczą między sobą: »Niemcy przyjechali?«. – »Nie, pani, po polsku mówią. To Polacy przyjechali. Z Warszawy, to jacyś buntownicy warszawscy«. – »To won z nimi!«”. Bo krakowianie bardzo nie lubili warszawiaków. Warszawiacy przyjechali, ich chleb jedzą, prawda, przynajmniej taki mam wycinek wiedzy…
- Pan coś pamięta z tego okresu krakowskiego? Kiedy to było? W którym miesiącu?
To był listopad 1944 roku.
- Czy pan coś pamięta z tego okresu?
Chodzenie po Plantach, szuranie butami w złotych liściach kasztanowców. Nic po za tym. A cała historia, którą ja pani w tej chwili opowiedziałem, to jest historia
ex post odzyskana przez mnie. Ja przecież przyjeżdżając tam, nic nie wiedziałem, że to jest Austriak, ale ma polski paszport, że jego zięć jest akowcem. Skąd mogłem wiedzieć? O tych rzeczach się między dorosłymi nie mówiło. Ja przypuszczam, że moja matka i moja babcia, nie wiedziały, że Hansi, który był nieobecny w domu przez cały czas, bo on się ukrywał, to… Tutaj prowadziła rachunkowości i biuro jego żona, która prawdopodobnie wiedziała, gdzie jej mąż jest, ale ja go nie pamiętam.
Ja się strasznie napierałem, żeby ten gruby hitlerowiec dał mi się pobawić swoim pistoletem służbowym, bo on miał służbowy pistolet. A on nie i nie. „Słuchaj, to niebezpieczne”. – „Ale przecież ja tylko raz wystrzelę”. To to ja pamiętam. Proszę sobie wyobrazić siedmioletniego chłopca, który pierwszy raz może dotknąć do pistoletu i wie, że to nie jest wróg, bo ja się z nim bardzo szybko zaprzyjaźniłem. On przecież mówił po polsku tak jak Polak. I on w końcu spoważniał i mówi: „Dobrze”. Wyszedł na chwilę, tam coś robił, powyrzucał naboje. Zmieniał nabój ostry na ślepy. „To chodź tutaj. Pokaże ci, jak to się robi”. Więc ja stanąłem przy nim, taki zadowolony przy kolanach jego, i on wycelował w dywan i pociągnął za spust. Jezus Maria, ja się przestraszyłem, przewróciłem ze strachu. To był tak straszny huk. Pani Małgosiu, pani prawdopodobnie nie wie, że strzał ze ślepaka jest głośniejszy niż strzał z naboju ostrego. On specjalnie załadował ślepaka, jakiegoś takiego do ogłuszania ludzi, strzelił i odeszła mi wszelka ochota, żeby się bawić pistoletem. Ja już wiedziałem swoje, więc to jest jedyny egzotyczny element, który ja pamiętam, bo się wtedy naprawdę bardzo przestraszyłem. Poza tym Kraków listopadowy nie był specjalnie ciekawy. Pamiętam, że na Planty ciągle chodziłem z babcią.
- Państwo wyszliście z jakimiś tobołkami. Skąd mama brała później ubranie dla was?
Prawdopodobnie z tych tobołków. A poza tym szybko z tego Krakowa musieliśmy uciekać, bo oni nas nie chcieli. Przejechaliśmy do Nowego Targu. Tam byliśmy w Krakowie może dwa tygodnie. Do Nowego Targu, grudzień, to już mieszkaliśmy u górala w Nowym Targu. I pamiętam, że tam moja babcia i jej siostra, bo jeszcze była ciocia... Któryś z mężczyzn zbudował im krosna tkackie i one tkały. Robiły na pokątnie kupowanej wełnie, bo nie można było handlować wełną oficjalnie. Pokątnie farbowały te wełnę. Nie wiem, skąd i jak garbniki brały i robiły szale. Te szale to pamiętam. I wie pani, to dobrze szło, bo była strasznie ciężka zima, jak wiele zim okupacyjnych. I sprzedawały te szale, z pokątnie kupowanej wełny. Same na krosnach, nie wiem, jak to się nazywa, czy dziergały, czy tkały, i te prymitywne, takie góralskie jakby kamizele i szale, zwłaszcza szale, które kobiety kupowały. No to z tegośmy żyli już w Nowym Targu.
- Czy pan chodził do szkoły?
Nie, nie. Chyba było wszystko pozamykane wtedy. To był stan wojenny taki prawdziwy, nie „jaruzelski”. Wie pani, tam pamiętam, jeśli pani chce, dwa obrazki przedstawię z Nowego Targu. Po pierwsze, pijany gospodarz poszedł życzyć bydlątkom najlepszego Bożego Narodzenia ze świecą i spalił całe gospodarstwo. Pamiętam, jak mnie wyrzucano z okna na śnieg, i pamiętam, że mówili dorośli, że trzydzieści osiem stopni mrozu.
- To gospodarstwo, w którym…
To gospodarstwo, tak, tak, tak. I pamiętam, jak stałem przy szosie, jakaś to była taka boczna droga, ale dobrze utrzymana, i jechały lory, furgony, ciężarówki ze strzelcami alpejskimi niemieckimi. Ja wtedy nie wiedziałem, że to strzelcy alpejscy, ale teraz wiem, bo pamiętam ich ubiory, białe takie kombinezony, białe kaptury i narty mieli ze sobą. Pamiętam, jak w pewnym momencie i to ciekawe, bo to na mnie zrobiło wielkie wrażanie. Ten pierwszy trup, przez którego musiałem skakać, to było straszne wrażanie, ten „ronowiec”, który sikał do wody, którą ja chciałem pić, to zrobiło straszne wrażenie, i to, że w zapadającym już zmierzchu – to była bardzo romantyczna sceneria, tu światełko, tam światełko, zmierzch zapada – „rrr, rrr”, trzydziesta taka [ciężarówka]. Niemcy już się wycofywali z Tatr, odchodzili na zachód, jedna po drugiej. I z „mojej” ciężarówki, którą w tej tu chwili widzę, wypada taki biały jak kłoda żołnierz na szosę. I pamiętam okrzyki. Ja teraz wiem, że oni krzyczeli:
Halt, halt, halt!, a wtedy to słyszałem tylko szczekanie, tak jakby ktoś w środku szczekał. I podbiegli do niego i wciągnęli go z powrotem do ciężarówki. Oni byli tak przeraźliwe zmęczeni, że spali na stojąco, na siedząco i on w ogóle nie wiedział, co się z nim stało.
I ostatni jeszcze [epizod]. Mieszkaliśmy potem w rynku u Kwitów, tak się nazywał Kwit, pan Kwit i pani Kwitowa. Stałem w nocy na straży, bo wieczorem moi najbliżsi dostali litr mleka (to było majątek), wlali to w butelkę dużą i tak machała babcia, a potem mama, a potem znowu babcia, że wieczorem się zrobił kawałek masła w tej butelce. I ja powiedziałem, że będę tu stał przez całą noc, i pilnował, żeby tu jacyś złodzieje się nie włamali i żeby nie ukradli masła. A następnego dnia, wiem, że była zupełna już noc, nie można było spać, bo było bez przerwy „bum, bum, bum”. Myśmy przy samym rynku mieszkali, widać było ratusz i ratusz się zapalił i na tle płonącego ratusza skakały takie dziwne stwory z pikielhaubami, ale to były takie uszanki, które były podniesione do góry i z daleka było widać taki szczyt na głowie jakby to były pikielhauby kaisera Wilhelma. Przyszło wyzwolenie – to byli bolszewicy.
- Jak pana, pana rodzinę, warszawiaków, przyjmowali ludzie tam w Nowym Targu?
Wiele by można o tym mówić. Niektórzy przyjmowali, tak jak się przyjmuje ludzi, dlatego że ostatecznie byśmy tam sczeźli z głodu i mrozu, gdyby nie przyjmowali, ale nastrój był raczej nieprzychylny, bo uważali, że: „Samiście sobie napytali biedy”. Ale to też mówię – to nie przy mnie się rozgrywało, tylko [wiem] z rozmów dorosłych.
- Pana nie spotkały żadne przykre takie zajścia.
Nie, ja bardzo przyjemnie w Nowym Targu spędzałem czas. Znalazłem górkę zalesioną, jakieś połamane sanki mi wyrychtowano i zjeżdżałem na sankach pierwszy raz w życiu. Tak że ja dobrze pamiętam i te pikielhauby bolszewickie, te uszanki bolszewickie, to pamiętam, bo mi pokazano: „O, to są właśnie Sowieci”.
- Czy pan miał jakieś oczekiwania, lęki? Coś pan wiedział na temat tych bolszewików?
Nie, nie, nie, to było coś dwuznacznego. Nie bardzo wiedziałem, co to jest. To było coś... nie całkiem koszerne, wie pani, nie całkiem.
- Czy pan wyniósł coś z Warszawy?
Może jeszcze powiem pani, że mój ojciec był w niewoli w trzydziestym dziewiątym roku, jako polski żołnierz z trzydziestego dziewiątego roku. Złapany [był] przez NKWD na Wołyniu, wymieniony z hitlerowcami i poszedł pracować do bauera, czyli był tak jakby internowany na wsi. U bauera pracował i później wrócił z tej niewoli. Wiem, że obudziło mnie światło latarki, ojciec świecił [latarką] (jeszcze na Poznańskiej, w pierwotnym miejscu zamieszkania mojej rodziny) i ja podniosłem oczy i powiedziałem: „O, prawdziwy tatuś przyjechał”. Bo dotąd miałem zastępczych tatusiów. Mój ojciec chrzestny był tatusiem, jakiś stryj, dziadek opiekował się mną. Mama mówiła: „To chwilowo będzie twój tatuś”. Prawdziwy tatuś przyjechał i wiem, ale to wiem od matki i od babci, ja tego nie słyszałem, wiem, że ojciec powiedział: „Żeby mi tylko tych moich dwóch synów na bolszewików nie wychowano”. To już przewidywano, widocznie już było wiadomo, jaki będzie wynik wojny. Szedł ten wschodni front, już był blisko i ojciec tak się zatroskał, że jedni odejdą a drudzy przyjdą.
- Że to nie jest nic dobrego.
Nic nie widziałem, żeby mordowali, ale wiem, że nastroje były niepewne.
- Czy miał pan coś z domu, jakąś pamiątkę, którą pan zabrał z sobą 12 sierpnia?
Nic. Ja w ogóle nie wiedziałem, że wychodzimy z domu.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Pamiętam datę, ale to można traktować umownie: 4 lutego 1945 roku. Nie jestem pewien, czy czwarty był rzeczywiście czwarty, ale to była w każdym bądź razie pierwsza połowa lutego czterdziestego piątego. [Wróciliśmy] po makabrycznej podróży pociągiem, gdzie ludzie w środku zimy jechali na dachu. Myśmy byli w środku, duszno, głodno, pić się chciało, spać nie można było, i wreszcie dojechaliśmy do Dworca Zachodniego. I pamiętam ten strasznie długi marsz od Dworca Zachodniego, przeskakiwanie po tych kolejowych podkładach. Skakałem po podkładach kolejowych i doszliśmy aż do Centrum.
- Czy widok Warszawy pana zdziwił?
To było coś strasznego, to była rujnacja zupełna. Bo ja pamiętałem Warszawę, jeszcze jak wychodziliśmy z Kolonii Staszica. To była normalna Kolonia Staszica, tutaj owało szyby, tam kulki, popękany tynk, ale wyglądało to w miarę normalnie. A jak wracaliśmy, to były dogorywające ruiny.
- Czy pana mama wiedziała już coś o ojcu?
Nic. Mama poszła i babcia poszła – pamiętam to dokładnie – do wróżki. Proszę pani, wtedy wróżki były w cenie, bo było bardzo dużo rodzin, które chciały się dowiedzieć. I wróżka powiedziała, że w tej chwili jest w Ameryce, ale wróci, gdy zakwitną róże. Ja pamiętam ten świstek papieru: „Wróci, gdy zakwitną róże”. Dostała pewnie swoje pięćdziesiąt złotych za to i o to chodziło. Wtedy była nadzieja wśród tych osieroconych rodzin, a w wielu rodzinach owało ojców i mężów, że dostał się jakimś psim swędem, jakimś cudem do armii Andersa na Zachodzie. Jest na Zachodzie, może nawet zawędrował do Ameryki, ale wróci do rodziny. No a prawda była taka, że sąsiadka po długich latach powiedziała, że widziała ojca. Był bosy, miał stłuczone okulary, czyli dla niego to był wyrok śmierci, bo on był silnym krótkowidzem. Musiał widocznie dostać w twarz pięścią, był jakoś tam pokrwawiony właśnie tutaj. I opowiedział sąsiadce, że był schowany, na dół zszedł, bo szła jakaś inspekcja niemiecka przez kolonię Staszica. Niemcy lustrowali, tu już nie było RONA. Niemcy lustrowali swoją zdobycz. I on się schował za hałdą koksu czy węgla i zrobił to nieostrożnie i ten węgiel się obsunął i oni usłyszeli i krzyknęli: „W dół!”. Mój ojciec rozumiał niemiecki, wtedy niemiecki nie rozumieć to było też bardzo niebezpieczne, lepiej było rozumieć po niemiecku. Oni krzyknęli: „Wychodzić na górę, bo rzucamy wiązkę granatów!”. No i wyszedł. I już nie wrócił do rodziny.
- Żadnego śladu nie udało się odnaleźć?
Nie. Ja sam zgłosiłem, matka go poszukiwała całymi latami przez PCK. Jedno się udało osiągnąć, że jest na tej liście.
Jest lista wszystkich poległych warszawiaków.
- Czy dom pana stał? Dokąd wróciliście?
Nie. Spalony był, spalony był. Mieszkaliśmy gdzieś w jakieś ruderze, gdzieś koło dawnego sklepu rodziców matki. No i tak pomału, pomału. To były straszne czasy dla mojej matki i babci.
- Czy dla pana to też były to takie straszne czasy?
Nie, ja byłem mały, głupi, wesoły.
- Czy pan zapamiętał zakończenie wojny? Czy to był jakiś szczególny dzień?
Nie, nie. To umknęło zupełnie mojej uwadze.
- Czy chce nam pan powiedzieć o Powstaniu jeszcze coś, o co nie zapytałam?
Mogę powiedzieć.
To jest wszystko opowiadanie innych, bo ja tam nie byłem. Nasz ojciec wywiózł nas z bezpiecznego Zamlądza, to jest koło Świdra, koło Otwocka, taka wioska Zamlądz w lasach. Tam było całkiem bezpiecznie, ale wydawało się wówczas, że idą hordy bolszewickie od wschodu i najpierw przyjdą…
Tuż przed Powstaniem, trzy dni przed Powstaniem. Wywiózł nas stamtąd, bo idą bolszewicy ze wschodu, a w Warszawie będzie bezpiecznie. Tam pozostali dalsi krewni mojej babki, po kądzieli. I tam był zupełny spokój. Gdzieś na jesieni, Warszawa dogorywała, tam przyjechał kapitan NKWD z adiutantem, z szoferem, z ordynansem (nie wiem, ilu ich tam było, ale chyba ze trzech, bo ordynansów do czczenia butów chyba nie mieli) i zarekwirował ten dom. Ale była przybudówka, taka stróżówka, i ci nasi krewni w tej stróżówce zamieszkali. A kapitan NKWD mieszkał w tej... myśmy to nazywali willa. To był bardzo stylowy domek, przez dobrego architekta zbudowany dla swojej ukochanej tancerki i piosenkarki z baletu. Ale to [nie miało] nic wspólnego z naszą rodziną. Ten architekt zginął zaraz w drugim dniu wojny i ona bardzo tanio to sprzedała mojej rodzinie, przychodziła tam później. Kapitan NKWD był bardzo spokojny, nikomu nie wadził, cały dzień go nie było, swój krwawy biznes załatwiał zupełnie gdzie indziej. Przyjeżdżał tylko czasami i upijał się wtedy. Jak się upił, to wyciągał nagana, pani pewnie, jako kobieta nie wie, co to jest nagan.
Tak, wyciągał nagana, który prawidłowo się nazywa nagant (to jest belgijskie nazwisko, Rosjanie kupili licencję jeszcze za carskich czasów). Więc wyciągał nagana i strzelał do celu. Najpierw strzelał do sosenek. Młode sosenki wypuszczają takie długie pędy, a we wrześniu to już są taakie pędy. Strzelał i do dzisiejszego dnia obecni mieszkańcy tamtejsi tego terenu prawdopodobnie się dziwią, co tu tak dużo sosen jest takich garbatych, przekrzywionych, na boki rosnących. Ja wiem dlaczego – bo te górne pędy zostały odstrzelone. A potem zaczął strzelać do balasków na dachu. To był domek w stylu japońskim, z takim wychylonymi skrzydłami dachu, na wierzchu dachówka czerwona, a na wierzchu czerwone, ceramiczne takie, sztyce, takie balaski, jak to nazywałem. I on sukinsyn, miał taki cel, że po pijaku z odległości pięćdziesiąt metrów odstrzelił te balaski. A potem znikł. Tak jak przyjechał, tak znikł, jak poszedł front przez Wisłę, widocznie w styczniu czterdziestego piątego roku. I po długim czasie, chyba po wielu latach, ja szperając po zakamarkach tego właśnie domu, w którym mieszkał właśnie kapitan, znalazłem stare, zapleśniałe walonki. A w walonkach znalazłem egzemplarz „Ameryka”. Takie było propagandowe pismo ambasady amerykańskiej, chyba jeszcze przedwojenne, no bo skąd w czasie okupacji. Ja to wyciągnąłem i zacząłem czytać. Szczyl byłem, nic na ten temat nie rozumiałem, ale lubiłem czytać i się dowiadywać. I to był egzemplarz poświęcony Marian Anderson, podobno największy w historii śpiewactwa kontralt. Murzynka, murzynka z tak strasznej biedy pochodząca, że ona do późnych lat, a dożyła sędziwego wieku, tylko nikt nie wie ilu lat i ona też nie wiedziała. Najbardziej bogata była, jak miała cztery lata, kiedy zaczęła śpiewać i zaśpiewała na koncercie charytatywnym zorganizowanym przez miejscowy kościół baptystów i dostała pół srebrnego dolara. I stąd wiem dokładnie, kto to był, kto to była Marian Anderson.
- Jak to było związane z tym kapitanem?
Walonki były... Wie pani, nikt w Polsce nie nosi walonków czy walonek, takie jak Rosjanie, żołnierze rosyjscy noszą. On miał na zimę walonki, a potem bardzo szybko przyjechał po niego samochód ewakuowany, i zapomniał o tych walonkach. Ja zastałem je już w stanie nie do użytku, były zbutwiałe, a w środku był zbutwiały egzemplarz tej „Ameryki.” Napisałem też o tym, tam jest, kiedyś pani pokażę.
- Czy razem ze swoim stryjem Wacławem rozmawiał pan o Powstaniu?
Nie. Matka miała z nim kontakt. Nasze dwie gałęzie rodziny jakoś zupełnie nie utrzymywały ze sobą kontaktów. Nie wiem dlaczego. Wiem, dlaczego mój pradziad nie podawał ręki swojemu bratu, a raczej jego brat nie podawał ręki mojemu pradziadowi, bo to tłumaczyłem. Dlatego że jeden walczył w powstaniu styczniowym, a drugi nie. Jeden był w stronnictwie Czerwonych, rewolucyjnym a drugi był w stronnictwie Białych, czyli tym ugodowym.
- A tutaj o swoim stryju...
Nic nie wiem oprócz tego, co mi tam kiedyś opowiadano, że jakieś konserwy przywiózł, a ktoś mu zjadł te konserwy, a on był potem niezadowolony. Duperele rodzinne takie, nie warte wspomnienia, bo to o niczym nie świadczyło. W czasie okupacji jak ktoś komuś zjadł konserwę, to ten ktoś był niezadowolony.
Warszawa, 25 lipca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek