Maciej Szymański „Kruczkowski”
- Proszę powiedzieć, gdzie pan się urodził, kilka słów o rodzinie, rodzicach.
Urodziłem się 24 lutego 1926 roku w Warszawie. Urodziłem się w domu mojej babki, która tutaj mieszkała. Rodzice moi w tym czasie mieszkali w małym, prowincjonalnym mieście o nazwie Warta, w której był szpital psychiatryczny. Mój ojciec był lekarzem psychiatrą i dyrektorem tego szpitala. Pracował w tym szpitalu właściwe do roku 1939. Po urodzeniu, prawdopodobnie parę miesięcy, wróciłem do domu rodzinnego w Warcie i mieszkałem tam do 1935 roku. Do szkoły nie chodziłem. Moja matka przed wyjściem za mąż była nauczycielką, wobec tego uczyła mnie w domu i nauczyła mnie pisać i czytać.
W 1935 roku wyjechałem do Warszawy i zamieszkałem u mojej ciotki, siostry mojej matki, na Żoliborzu. Chodziłem tam do Szkoły Powszechnej imienia Marii Ostaszewskiej. W 1937 roku zacząłem się uczyć w Gimnazjum Ojców Marianów na Bielanach. Nie byłem w internacie, tylko dojeżdżałem do szkoły. W tym czasie, to znaczy w 1938 roku, zostałem członkiem tajnej organizacji politycznej. Takie wczesne upolitycznienie, bo miałem wtenczas tylko dwanaście lat, przypuszczam, że powodowane było tym, że brat mojej matki, mój wuj, świętej pamięci Mieczysław Trajdos, był wiceprezesem jednej z największych polskich organizacji politycznych, mianowicie Stronnictwa Narodowego. Oczywiście zrozumiałe jest, że w domu panowała atmosfera, którą dzisiaj można nazwać endecką. Organizacja ta nazywała się „Noga”, co jest skrótem: Narodowa Organizacja Gimnazjalna.
W 1939 roku byłem na wakacjach w domu, w Warcie. Wybuchła wojna, mój ojciec został powołany do służby wojskowej jako lekarz wojskowy. O ile dobrze pamiętam, chyba dwa miesiące przed wybuchem wojny jego miejscem pracy był szpital wojskowy w Łodzi. W drugim dniu po wybuchu wojny Niemcy byli już tak blisko, że postanowiliśmy wyjechać z Warty i w ciągu trzech czy czterech dni dobrnęliśmy do Warszawy. W Skierniewicach, pamiętam jak dzisiaj, nasz pociąg został zbombardowany i piechotą dotarliśmy do Warszawy. Może jeszcze powinienem powiedzieć, że w tej drodze, w tej ucieczce z Warty do Warszawy zatrzymaliśmy się w Łodzi, gdzie mój ojciec był lekarzem w szpitalu, o czym mówiłem. To był ostatni raz, kiedy widziałem mojego ojca, który potem ze szpitalem w Łodzi przesunął się na wschód, dostał się do niewoli [sowieckiej] i w rezultacie został zamordowany w Katyniu.
Po zakończeniu działań wojennych w 1939 roku wróciliśmy do Warty, która została włączona do terytorium III Rzeszy Niemieckiej. Po pół roku zostaliśmy wysiedleni przez Niemców, wyrzuceni po prostu z domu i przenieśliśmy się do Warszawy, która wtenczas leżała w granicach Generalnej Guberni. Krótka kalkulacja: miałem wtedy trzynaście lat. Zacząłem kontynuować naukę w tajnym gimnazjum, to się nazywało komplety, o ile sobie przypominam, w V Gimnazjum Księcia Józefa Poniatowskiego na Żoliborzu. Moje gimnazjum na Bielanach zostało spalone. Dzisiaj, o ile się nie mylę, w tym miejscu został zbudowany Uniwersytet Kardynała Wyszyńskiego. Przypuszczam, bo nie bardzo wiem. Nie byłem tam, nie wróciłem już nigdy.
W 1941 roku zacząłem pracę konspiracyjną, która była w pewnym sensie kontynuacją moich dziecinnych politycznych zaangażowań w „Nodze” z gimnazjum na Bielanach. Organizacja, do której wstąpiłem, nazywała się Związek Jaszczurczy i była organizacją wojskową powołaną przez przedwojenny Obóz Narodowo-Radykalny. Jednocześnie ucząc się w gimnazjum, uczęszczałem do tajnej szkoły podchorążych NSZ-u, którą skończyłem w 1943 roku, uzyskując stopień kaprala podchorążego. W tym samym roku przeniosłem się na tajne kursy Gimnazjum Joachima Lelewela, w którym zdałem w 1943 roku maturę.
Ostatni, powstaniowy rok 1944 właściwie już nie się uczyłem. Miałem zamiar zacząć studia na tajnej architekturze, która, o ile sobie przypominam, nazywała się szkołą Jagodzińskiego, ale byłem tak głęboko zaangażowany w pracę konspiracyjną, że nie miałem czasu. Zostałem awansowany do stopnia sierżanta podchorążego i zostałem adiutantem dowódcy Szkoły Podchorążych Narodowych Sił Zbrojnych w Warszawie. Moim dowódcą był kapitan Salski, pseudonim „Skowroński”.
W dniu wybuchu Powstania organizacja, w której byłem, NZS, nie była zawiadomiona o dacie wybuchu Powstania. Żeśmy byli w tym czasie w pewnym konflikcie z Armią Krajową, który głównie miał charakter polityczny. Po prostu nie ufaliśmy dowództwu Armii Krajowej, krótko mówiąc. W dniu Powstania byłem na ulicy Wspólnej 32, w mieszkaniu mojego wuja Trajdosa, o którym mówiłem, który był wiceprezesem Stronnictwa Narodowego i który w tym czasie już nie żył, bo został aresztowany przez gestapo i w 1942 roku ucięto mu głowę w Forcie VII, w Poznaniu. Siostra mojego wuja, a moja ciotka, została w tym samym czasie aresztowana i zmarła w Auschwitz. W momencie wybuchu Powstania na ulicy Wspólnej miała się odbyć odprawa naszego batalionu. Mieliśmy wyjść z Warszawy i dołączyć do oddziałów partyzanckich, które rok później uformowały tak zwaną Brygadę Świetokrzyską, która wyszła z Polski i przeszła przez Niemcy, i dołączyła do amerykańskiej armii generała Pattona. Było nas na Wspólnej kilkunastu, po dwóch dniach było chyba dwudziestu. Zgłosiliśmy się oczywiście natychmiast do najbliższego dowództwa Armii Krajowej. Pułkownik wtenczas, później chyba generał Pfeiffer był dowódcą tego Okręgu Warszawa Południe.
Po tygodniu nawiązaliśmy kontakt z naszymi NSZ-owskimi oddziałami, które były częścią Zgrupowania „Chrobry II” w północno-zachodniej części Warszawy. Pułkownik Pfeiffer zwolnił nasz pluton i dołączyliśmy do kompanii „Warszawianka”, która była 1. kompanią Batalionu „Lecha Żelaznego” w Zgrupowaniu „Chrobry II”. Naszym miejscem postoju był Dom Kolejowy. W tym czasie Dom Kolejowy był ostatnim domem na Żelaznej, z okien naszego domu widzieliśmy plac Starynkiewicza (dzisiaj dobudowano tam parę domów). W domu tym byliśmy od, powiedzmy, pierwszego tygodnia Powstania do ostatniego dnia Powstania. Ulica Żelazna, bo Dom Kolejowy był na rogu ulicy Żelaznej i Chmielnej, jest prostopadła do Alej Jerozolimskich i łączy się z nimi mostem. Byliśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że Niemcy byli zapewne przekonani, że ten most jest podminowany, a nie był, bo nie mieliśmy po prostu czym go podminować. Dlatego na przykład ataki czołgów, które szły Alejami Jerozolimskimi, stawały i strzelały do nas, ale z tamtej strony. Nigdy nie usiłowały przejechać przez most.
W drugim miesiącu Powstania, kiedy Niemcy zlikwidowali Starówkę i uzyskali połączenie wschód-zachód na osi mostu Kierbedzia (drugim połączeniem wschód-zachód była oczywiście oś Alej Jerozolimskich i most Poniatowskiego), w momencie kiedy Starówka upadła, przestali usiłować przebijać się Alejami i na naszym odcinku było właściwie stosunkowo spokojnie. Wobec tego wysyłano nas na zachodni kraniec Zgrupowania „Chrobrym II”, to znaczy na ulicę Towarową. Na ulicy Towarowej, o ile dziś jeszcze dobrze pamiętam, miejsca dużych potyczek z Niemcami to była fabryka piwa Haberbuscha i składy towarowe Hartwiga. To były dwa duże ośrodki, gdzie żeśmy walczyli. Braliśmy udział w momencie, kiedy dowództwo Starego Miasta zdecydowało przebijać się do Śródmieścia. Usiłowali połączyć się właśnie z nami, z odcinkiem „Chrobrego II” na [placu] Żelaznej Bramy. Ten atak ani nam, ani Staremu Miastu się nie udał. Stare Miasto, jak wiadomo, wycofało się kanałami. [Na] ostatnie dwa tygodnie Powstania chyba dwa plutony z naszej kompanii zostały wysłane na odcinek Nowego Światu, gdzie Niemcy atakowali ich od strony Wisły.
Pertraktacje, które doprowadziły do kapitulacji Powstania, odbywały się właśnie na naszym odcinku, wydaje mi się, [że] już dwa albo nawet trzy tygodnie przed końcem Powstania. Przez nasz Dom Kolejowy przechodziła pierwsza delegacja Armii Krajowej, która spotykała się na placu Starynkiewicza z Niemcami. Potem, wydaje mi się, w Ożarowie toczyły się ostateczne rozmowy kapitulacyjne.
Jak zapewne wiadomo, z tego co już powiedziałem, byłem dość silnie zaangażowany politycznie i prawdopodobnie z tego powodu w przedostatnim dniu Powstania komenda Narodowych Sił Zbrojnych zdecydowała, że jeden z moich przyjaciół i ja nie pójdziemy do niewoli, tylko zostaniemy wysłani do dalszej pracy konspiracyjnej, w oczekiwaniu na okupację sowiecką. I rzeczywiście tak się stało. Nasza kompania i „Chrobry II”, o ile dobrze pamiętam, jako 15. Pułk Piechoty Wojska Polskiego wyszedł do niewoli, a mój przyjaciel świętej pamięci Stefan Pietrzak pseudonim „Paciorek” i ja zrzuciliśmy mundury, założyliśmy garniturki. Ja sobie zawiązałem głowę bandażem, a on do ręki wziął laskę i z ludnością cywilną wyszliśmy do Pruszkowa. Do Pruszkowa dotarliśmy, zdaje się, po jednym dniu. Tam był duży obóz przejściowy dla ludności cywilnej. Mieliśmy dużą dozę szczęścia, bo w obozie spotkałem krewnych, przyjaciół mego ojca, dwie panie, które były lekarzami w pobliskich Tworkach i na terenie obozu pełniły jakieś funkcje sanitarne. To były córki, pamiętam, doktora Łuniewskiego, który był dyrektorem szpitala w Tworkach. W tym czasie już nie żył, umarł w 1943 roku. Jego córki uprzejmie dały „Paciorkowi” i mnie zastrzyki, po których dostaliśmy bardzo wysokiej gorączki. Położono nas na nosze i wyniesiono do oddziału dla chorych. Te panie obiecały nam, że w ciągu jednego czy dwóch dni potrafią nas przeszmuglować, wyprowadzić jakoś z obozu w Pruszkowie. Niestety, następnego dnia rano wpadli Niemcy, wszystkich nas wygarnęli i wsadzili do wagonów. Większość ludzi w baraku, w którym byliśmy, to były właściwie niedołężne staruszki.
Ruszyliśmy pociągiem na południe Polski. Naszym punktem kontaktowym, do którego mieliśmy dotrzeć, była Częstochowa, Klasztor Jasnogórski, gdzie jeden z ojców, dyrektor Muzeum Jasnogórskiego był naszym punktem kontaktowym. Kiedy zbliżaliśmy się do Częstochowy, udało nam się otworzyć wagon i „Paciorek” i ja żeśmy wyskoczyli z wagonu. Piechotą dotarliśmy do Częstochowy. Bardzo szybko znalazłem tego ojca, którego nazwiska niestety dzisiaj nie pamiętam. Właściwie nie nazwiska, on się nazywał ojciec Piotr czy ojciec Józef, nie pamiętam. Natomiast bardzo dobrze pamiętam, że po raz pierwszy od sześćdziesięciu trzech dni jadłem pełen obiad i po raz pierwszy wykąpałem się w wannie. Zakonnik tego samego dnia, po nakarmieniu nas, odprowadził nas do mieszkania pułkownika Kasznicy, który był wtenczas komendantem Okręgu Częstochowa, Narodowych Sił Zbrojnych. (Pułkownik Kasznica dwa lata później, jako komendant główny Narodowych Sił Zbrojnych, został zamordowany w Warszawie, w więzieniu na Rakowieckiej).
W Częstochowie u Kasznicy mieszkałem chyba dwa tygodnie. Wyrobiono mi wtenczas drugą, fałszywą kenkartę, dostałem bardzo dobry
Ausweis i zostałem skierowany do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie byłem pełniącym obowiązki komendanta powiatu Narodowych Sił Zbrojnych. To był październik, 1944 rok. Moim zadaniem wtenczas było organizowanie kwater i żywności w okolicznych wsiach, dla oddziałów partyzanckich Narodowych Sił Zbrojnych.
18 stycznia Armia Czerwona wkroczyła do Piotrkowa. Już 2 lutego byłem w Warszawie. Wróciłem do Warszawy, która była wtenczas zupełnie zniszczona, pokryta śniegiem. Pamiętam, szedłem piechotą na Żoliborz, do naszego domu, który okazał się domem zburzonym. To był marsz zupełnie jak wycieczka w górach – pofałdowane stosy gruzów pokryte śniegiem. Wobec tego wróciłem. Koluszki to było takie miejsce, gdzie chyba wszyscy mogli się zimą 1945 roku spotkać, linie kolejowe wschód-zachód, północ-południe się tam krzyżowały. W drodze powrotnej, w Koluszkach przypadkowo zupełnie spotkałem jednego z oficerów z naszej organizacji, który skontaktował mnie, a właściwie podał mi adres dowódcy naszej szkoły podchorążych, który nie brał udziału w Powstaniu, bo mieszkał w Radości i nie zdążył dojechać do Warszawy. Pojechałem do niego. Mieszkał na Śląsku, w [Katowicach] i prowadził tam pracę konspiracyjną.
W tym czasie zacząłem mieć pewne wątpliwości co do sensu kontynuowania dalszej pracy konspiracyjnej. Mój dowódca, kapitan Salski, zgodził się ze mną i dał mi kontakty do Krakowa, gdzie przyjechałem i zacząłem studia w krakowskiej szkole architektury. Jednocześnie nawiązałem nowe kontakty. Nie wytrzymałem, że tak powiem i zacząłem znów pracować w konspiracji. Nasza praca była bardzo ciekawa, mianowicie mieliśmy w Krakowie drukarnię fałszywych papierów, żeśmy wyrabiali fałszywe dokumenty dla ludzi z naszej organizacji, którzy przyjeżdżali ze wschodu i wysyłaliśmy ich jako osadników wojskowych na ziemie zachodnie. W tym czasie (to już było po zakończeniu wojny, 1945 rok) Brygada Świętokrzyska Narodowych Sił Zbrojnych stacjonowała w Regensburgu, w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Nawiązaliśmy pierwsze kontakty i zaczęli przyjeżdżać do Polski pierwsi kurierzy. O ile się nie mylę, nawet na pewno się nie mylę w tym wypadku, generał Anders i 2 Korpus korzystał z naszej drogi przerzutowej. Ta droga przerzutowa miała potem bardzo ciekawą nazwę, nazywała się Drogą Konrada. Mianowicie kierownikiem tej siatki przerzutowej był nasz kolega, [Jerzy] Korzeniowski, takie miał nazwisko, który niestety rok później został aresztowany, skazany na śmierć. A ponieważ był poetą… To też bardzo ciekawe, może wspomnę o tym. Był młodym, dobrym poetą, którego niezwykle cenił Julian Tuwim i Julian Tuwim osobiście zgłosił się do Bieruta z prośbą o ułaskawienie dla [Jerzego] Korzeniowskiego. I rzeczywiście, zamieniono mu karę śmierci na ileś tam, nie wiem na ile lat, ale na dość długą ilość więzienia, z którego wyszedł w 1968 roku. W parę lat później umarł.
W Krakowie studiowałem przez dwa lata, po czym wróciłem do Warszawy, gdzie otworzono wydział architektury na ulicy Koszykowej. W tym czasie organizacja nasza została już właściwie całkowicie rozbita. Całe kierownictwo, wszyscy wyżsi oficerowie zostali aresztowani i straceni. Ja na przykład w 1948 roku pojechałem do Poznania na spotkanie z jednym z oficerów NZS-u. Miałem tam po raz pierwszy kontakt z UB, mianowicie wpadłem w kocioł. [Oficera NSZ-u] aresztowano, a kilkanaście osób, które w tym kotle się zebrały, po dwudziestu czterech godzinach czy czterdziestu ośmiu godzinach zwolniono.
W 1947 roku, kiedy „Radosław” w porozumieniu z Urzędem Bezpieczeństwa ogłosił amnestię dla uczestników Armii Krajowej i innych organizacji, zgłosiłem się do Urzędu Bezpieczeństwa Warszawa Praga, pamiętam, naprzeciwko pomnika „czterech smutnych”. Tam był Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa w tym czasie. Dostałem kawałek papieru, że się zgłosiłem i że korzystam z amnestii. Mam zresztą ten dokument w domu. Moim obowiązkiem w tym czasie było raz w miesiącu meldowanie się na ulicy Koszykowej w Urzędzie Bezpieczeństwa, co robiłem mniej więcej przez pół roku. Za każdym razem siedziałem tam dwie godziny i od początku musiałem pisać swój życiorys. Nic więcej. „Do widzenia” – za miesiąc życiorys, życiorys, życiorys…
Po mojej poznańskiej przygodzie, o której przed chwilą mówiłem, doszliśmy do wniosku, że jednak dalsze pozostanie w Polsce będzie pewnego rodzaju samobójstwem. Wobec tego postanowiliśmy z Polski wyjechać. Utrzymywałem oczywiście dość bliskie kontakty z szeregiem moich starych przyjaciół, między innymi z dowódcą grupy ochrony Komendy Głównej NZS-u, porucznikiem „Mazurem” Siemiątkowskim i z jego szefem parku samochodowego, jak to się nazywało, porucznikiem Dobrzańskim. Porucznik Dobrzański mieszkał wtenczas w Gdyni i był właścicielem kutra rybackiego, który to kuter wyjeżdżał na połowy i Dobrzański żył po prostu z tego. Sam nie był rybakiem, wynajęci Kaszubi pływali na tym kutrze, a dochody były jego. Byłem wtenczas już na ostatnim, na czwartym roku architektury, ale jeszcze przed dyplomem. Zdecydowaliśmy tym kutrem uciekać do Szwecji. W tym okresie – wydaje mi się, że miałem lat dwadzieścia trzy wtenczas – byłem głęboko zakochany w bardzo ciekawej dziewczynie, która nazywała się Hanka Kamler, była córką porucznika „Stolarza”, Jerzego Kamlera, który był właścicielem fabryki mebli na ulicy Dzielnej w Warszawie. W tej fabryce zaczęło się Powstanie Warszawskie, to znaczy „Bór” Komorowski i minister Jankowski, i grupa łączności z Londynu siedzieli na kwaterze u porucznika Kamlera, mojego teścia, który był dowódcą plutonu ochrony Komendy Głównej Armii Krajowej. Długo tam nie siedzieli, tylko tydzień czy dwa. Wycofali się na Stare Miasto. Mój teść zginął na placu Krasińskich, moja ówczesna narzeczona przeżyła i dostała się po Powstaniu do niewoli. Pisałem do niej: „Natychmiast wracaj do Polski, nie ma co mieszkać na zachodzie, studiuję architekturę, będziemy budować zburzoną Polskę”. I rzeczywiście, dziewczyna wróciła po to, żeby rok później wyjść za mnie za mąż. Ślub braliśmy 21 lutego 1949 roku, po południu, na Żoliborzu, w kościele świętego Stanisława Kostki, tam gdzie jest grób Popiełuszki. Tego samego dnia wieczorem wsiedliśmy do pociągu i wyjechaliśmy do Gdańska. Dwa dni później kutrem uciekliśmy do Szwecji. Ucieczka trwała trzy czy cztery doby. Nic nie pamiętam, byłem chory cały czas. Wylądowaliśmy w Kalmar, to jest mały port na wschodnim brzegu Bałtyku. Z Kalmar przewieziono nas do obozu… Chciałem powiedzieć koncentracyjnego, co byłoby oczywiście nieprawdą. To był obóz przejściowy dla uchodźców, gdzie po dwóch miesiącach uzyskaliśmy prawo azylu i prawo pobytu w Szwecji.
Przenieśliśmy się do Sztokholmu. W Sztokholmie moja żona pracowała w fabryce czekolady, a potem w fabryce aparatów fotograficznych Hasselblad, która jest bardzo znana. Ja pracowałem jako tokarz w fabryce metalowej. Po [roku], to znaczy to był rok [1950], wybuchła wojna koreańska. Postanowiliśmy, że im dalej od „Wielkiego Brata” tym lepiej. Wobec tego żeśmy złożyli podana emigracyjne, pamiętam, w ciągu jednego czy dwóch dni, do Argentyny, do Stanów Zjednoczonych i do Kanady. Po dwóch miesiącach, tego samego dnia dostaliśmy trzy wizy emigracyjne: do Argentyny, do Stanów Zjednoczonych i do Kanady. Żeśmy się zastanawiali, co robić. Argentyna strasznie daleko i zbyt to egzotycznie wyglądało. Myśleliśmy jechać do Stanów Zjednoczonych. Ktoś nam powiedział, że w tym czasie ludzi takich jak ja – a miałem wtenczas dwadzieścia pięć lat – biorą do wojska i wysyłają do Korei, a w tym czasie wojska miałem już zupełnie po uszy. Wobec tego wyjechaliśmy do Kanady. Tak że nasza emigracja do Kanady była zupełnie przypadkowa, ponieważ wizę emigracyjną do Kanady dostałem jako wykształcony rolnik. To była wtenczas jedyna możliwość dostania natychmiastowego prawa wjazdu, tak że po prostu skłamałem, że jestem rolnikiem.
Wylądowaliśmy w Halifaxie. Dostaliśmy darmowy przejazd do Kanady. Moja żona pracowała na statku wojennym Stanów Zjednoczonych
United States Ship General Blatchford. Tak się nazywał, pamiętam. Pracowała w kuchni, a ja byłem policjantem. Tym statkiem przewożono Żydów europejskich, którzy emigrowali do Nowego Jorku. Statek po drodze zatrzymał się w Halifaxie, gdzie żeśmy wysiedli. Wsadzili nas do pociągu i jako przyszłych rolników wieziono do środkowej Kanady, do prowincji, która nazywa się Saskatchewan, gdzie mieliśmy kontrakt rolny z jakimś panem, Forsyth się nazywał. Podróżowaliśmy dzień, noc, dzień. To był luty, 1951 rok. Przez okno nie widać było nic innego, tylko śnieg, jeziora i lasy. Od czasu do czasu pociąg stawał na maleńkich stacyjkach, gdzie były dwa budynki. Jeden malutki budyneczek to była stacja kolejowa, a drugi malutki budyneczek to było
Hudson Bay Company. Między tymi budynkami stały sanki zaprzężone w psy. Coś podobnego pierwszy raz widziałem, aczkolwiek jako młody człowiek czytałem książki Curwooda i bardzo mi to przypominało [tamte opisy]. Niestety, moja żona zaczęła w końcu płakać. Mówi: „Gdzie my jedziemy? Przecież to wygląda gorzej nawet niż Syberia!”. Wobec tego wysiedliśmy w Winnipeg i zgłosiliśmy się, na stacji był urząd emigracyjny. Wtenczas się przyznałem, że nie jestem rolnikiem, tylko właściwie studentem architektury. Powiedziano nam wtenczas, że jeśli znajdziemy pracę w ciągu tygodnia, to będziemy mogli zostać w Winnipeg, jeśli nie, to do tego farmera będziemy musieli pojechać. Pracę znaleźliśmy już następnego dnia. Bardzo była ciekawa. Moja żona pracowała w kuchni i myła garnki, ja natomiast siedziałem w piwnicy (to był duży szpital prowadzony przez siostry zakonne) przed tablicą rozdzielczą, gdzie były numerki. Jak się zapaliło światełko przy numerku 482, to znaczy, że na czwartym piętrze, w pokoju osiemdziesiątym drugim ktoś umarł. Wtenczas brałem wózek, jechałem do tego pokoju, brałem zmarłego, odwoziłem na dół do lodówki i wracałem przed tablicę. Miałem samouczek, uczyłem się angielskiego. Pracowałem tam trzy tygodnie.
Po otrzymaniu pierwszej pensji wyjechałem, jak to się nazywało, na wschód, to znaczy do Montrealu, do pierwszego dużego miasta, gdzie było dość dużo Polaków, można było nawiązać jakieś kontakty. Moja żona została jeszcze, myła garnki przez następny miesiąc, po czym do mnie dołączyła.
Początki kanadyjskie były bardzo ciężkie. Zacząłem pracować w Montrealu na przykład jako spawacz, co nie bardzo umiałem robić. Miałem pęknięte okulary, w pewnym momencie straciłem wzrok. Tylko na jeden dzień, ale dzięki Bogu mój pracodawca tak się przestraszył, że płacił koszty szpitala. Potem pracowałem jako grafik w drukarni ogłoszeń, po czym zacząłem pracować w olbrzymiej, gigantycznej fabryce lotniczej produkującej samoloty, która się nazywała „Canadair”. W tym czasie masowo produkowała samoloty myśliwskie, bo była wojna w Korei. W fabryce tej zostałem modelarzem, robiłem modele. Moja żona zaszła w ciążę i urodziła nam się pierwsza córka, w 1952 roku. Po [paru] latach pracy w „Canadair” wreszcie dorwałem się do biura architektonicznego i zostałem kreślarzem, po czym urodziła nam się druga córka. Już mieliśmy dwie córki, pracowałem jako kreślarz, a moja żona wychowywała malutkie dzieci.
Lata pięćdziesiąte były okresem niesłychanego rozwoju Kanady, którą z kraju gdzieś na końcu świata, który hodował pszenicę, ścinał drzewo, produkował papier, druga wojna światowa uczyniła potęgę gospodarczą. Kanada produkowała uzbrojenie dla armii alianckich w czasie wojny, produkowała żywność, którą transportowano do Anglii, do Europy, i z biednego, zacofanego właściwie kraju rolniczego gwałtownie zmieniała się w nowoczesny kraj. Miałem to szczęście, że budownictwo i architektura były wtenczas niesłychanie właściwym rozwiązaniem sprawy. Po dwóch czy trzech latach pracy jako kreślarz w firmie, mój pracodawca zgodził się na moją propozycję, że przerwę pracę, on będzie mi za to płacił, a ja będę się uczył i skończę studia. Brakowało mi właściwie bardzo niewiele. W rezultacie zrobiłem wreszcie dyplom architekta, a mój pracodawca był na tyle uprzejmy, że przyjął mnie jako wspólnika.
Przez prawie czterdzieści lat w Montrealu prowadziliśmy firmę architektoniczna pod nazwą Dawson and Szymański. Prawdę mówiąc, to chyba w pewnym sensie zawodowo zrobiłem jakąś karierę. Nasza firma miała masę zamówień międzynarodowych. Zbudowaliśmy olbrzymi dworzec lotniczy w Abu-Zabi na bliskim wschodzie, siłownię atomową na Tajwanie, w Tajpej, chyba z pięćdziesiąt ośrodków handlowych, które się w Kanadzie nazywają
shoping centers. Ontario, Quebek, Nowy Brunswick, Prince Edward Islands, Newfoundland – wszędzie masę żeśmy budowali. W każdym razie rozwijaliśmy się niesłychanie sprawnie.
Urodziły nam się dwie córki. Usiłowaliśmy nawiązać bliższe kontakty z Polską. Prawdę mówiąc, od wypadków poznańskich nasze kontakty ze Szwecji z Polską były żadne. Moja teściowa, która pracowała w Warszawie, w Banku Polskim, została wyrzucona z pracy, dlatego, że jej córka uciekła z Polski. Po wypadkach poznańskich, a zwłaszcza później, kiedy Gomułka został wybrany pierwszym sekretarzem, zaczęło się robić trochę luźniej, przynajmniej nawiązaliśmy dość bliską korespondencję z naszą rodziną i postanowiliśmy nasze, bardzo jeszcze nieduże dziewczynki wysłać do Polski. One pojechały pierwsze, nam nie chciano dać wizy do Polski. Mam u siebie w domu dokumenty na ten temat. Co dwa miesiące składaliśmy podanie o wizę do Polski. Za każdym razem dostawaliśmy odmowną odpowiedź. W końcu przyszedł okres gierkowski, kiedy Gierek został pierwszym sekretarzem. Wtenczas sytuacja się trochę zmieniła, mianowicie powiedziano nam, że dostaniemy wizę do Polski, ale pod warunkiem, że musimy zrzec się obywatelstwa polskiego. Jako obywatele polscy nie będziemy mogli wjechać. Wobec tego żeśmy złożyli podanie i dostaliśmy odpowiedź odmowną. Zupełne błędne koło. Znów minęło chyba dwa lata. W każdym razie w 1971 roku wreszcie odebrano nam obywatelstwo polskie czy my żeśmy się zrzekli obywatelstwa polskiego i dostaliśmy wizę.
Po raz pierwszy wróciłem do Polski w 1971 roku. Było bardzo fajnie, ale trzeba było wracać do domu. Po czym zdarzyła się rzecz zupełnie niesłychana. Mianowicie w Montrealu organizowano olimpiadę letnią w 1976 roku. Konsulat polski mieścił się w tym czasie w maleńkim budyneczku i postanowiono zbudować nowy konsulat polski w Montrealu, elegancki, duży i obszerny. Prawdę mówiąc głównym celem tego konsulatu było celebrowanie złotych medali, które polskie drużyny miały odnieść na olimpiadzie. W tym czasie w Montrealu jedynym biurem architektonicznym, w którym można się było porozumieć po polsku, było moje biuro. Teraz sytuacja się odwróciła, to znaczy moim petentem był polski konsulat. Zrobiłem dla nich projekt konsulatu polskiego. Rzecz była o tyle ciekawa, że miałem osiemnaście miesięcy na wykonanie projektu, zatwierdzenie projektu i zbudowanie budynku. Warunkiem było to, żeby budynek został oddany do użycia na co najmniej miesiąc przed początkiem olimpiady i nam się to udało. W tym czasie konsulem polskim był minister pełnomocny, nazywał się pan Kruczkowski. Nazwisko miał takie samo, jak mój pseudonim wojenny. Człowiek nabrał do mnie dużego zaufania i w rezultacie dano mi do wykonania projekt wnętrza nowego konsulatu w Toronto, który się wtenczas otwierał po raz pierwszy i po paru miesiącach proszono mnie o zrobienie projektu nowej ambasady polskiej w Ottawie. Projekt tej ambasady zrobiłem, został zatwierdzony i w tym momencie urwały się pieniądze gierkowskie, zaczął się kryzys, który skończył się „Solidarnością” i tak dalej. W 1996 roku skończyłem siedemdziesiąt lat. Miałem dwie córki i czworo wnuków w tym czasie, tak że rodzina zrobiła się raczej duża. Sytuacja polityczna w Quebecu w Kanadzie, w Montrealu, gdzie mieszkałem, była bardzo zaogniona. Szowinistyczny nacjonalizm francuski zaczął utrudniać nam pracę zawodową – nasze biuro było prowadzone w języku angielskim. Mój wspólnik przeszedł na emeryturę. Ja prowadziłem biuro jeszcze cztery lata sam, po czym postanowiłem zamknąć biznes i wyjechać z Quebecu, przeprowadzić się na zachód Kanady, gdzie mieszkały w tym czasie moje dwie córki i gdzie mieszkały wszystkie trzy wnuczki i jeden wnuk. I rzeczywiście, w 1996 roku zamknąłem biuro na klucz, sprzedaliśmy dom, który sobie zbudowałem w Montrealu, i wyjechaliśmy do Vancouver. Na moje siedemdziesiąte urodziny dostałem od moich córek pierwszy komputer. W Vancouver, który po Montrealu wydaje się jak średniej wielkości pustynia intelektualna (strasznie głupie miasto, ale przepiękne), nie miałem nic do robienia i zacząłem pisać pamiętniki. Napisałem pamiętniki, które wydałem na dysku, w dwóch tomach, strasznie duże, [po] tysiąc stron. W dwóch językach. Właściwe od tego czasu siedzę tam i nic nie robię. Dość dużo piszę. Nawiązałem kontakt z Muzeum Historii Polski, o czym, zdaje się, wspominałem. Ma być budowane nowe muzeum przy Zamku Ujazdowskim, które ma sklepić Trasę Łazienkowską, Trasa Łazienkowska będzie na pewnym odcinku tunelem. Jesienią tego roku muzeum ma urządzić wystawę pod tytułem: „Rodziny podzielone przez historię”. Napisałem dla nich dość dużą książkę, która zawiera masę rodzinnych dokumentów. Jednocześnie nawiązałem też kontakt z Piotrkowem, który jest miastem rodzinnym moich dziadów. Wychodzi tam ciekawe pismo, które nazywa się „Kurier, Kultura i Rzeczywistość”. Sierpniowy numer, z tego miesiąca, będzie poświęcony mojej rodzinie. Dwa miesiące temu, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, dostałem list. Jeden list, który był podpisany przez pana Ołdakowskiego, a drugi list przez panią Gronkiewicz-Waltz, którzy zapraszają mnie na sześćdziesiątą piąta rocznicę. Więcej nawet, ofiarują się zapłacić za to. Przyznam się, że początkowo nie wierzyłem, że to jest prawdziwe zaproszenie. I tak jak widać, w tej chwili tutaj jestem.
Wydaje mi się, że powinienem jeszcze dodać jedną ciekawą historię z mojego życia. Mianowicie pięć lat temu, na otwarcie muzeum ogłosiliście konkurs literacki na esej pod tytułem: „Co zostało z Powstania Warszawskiego”. Usiadłem i napisałem ten esej, i w rezultacie dostałem trzecią nagrodę. Konkurs był sponsorowany przez muzeum i tygodnik „Wprost”. Nagrodą konkursu był piękny dyplom w ramkach, wygrawerowane wieczne pióro z nazwiskiem obecnego prezydenta Rzeczpospolitej i 1000 złotych. I co się okazało? Że nie jestem polskim obywatelem, odebrano mi [obywatelstwo] w 1971 roku. Jestem obywatelem kanadyjskim. Muzeum Powstania zdecydowało, że pióro od pana prezydenta mogę dostać, ale 1000 złotych obywatel kanadyjski nie dostanie. Co mogę powiedzieć? Że jesteście mi winni 1000 złotych? Tak to mniej więcej wygląda. Rozmawiałem z Ołdakowskim pięć lat temu, na otwarciu muzeum, pytałem się: „Drogi panie, dlaczego pan urządza takie rzeczy? Dajecie mi nagrodę, że po prawie sześćdziesięciu latach pobytu poza Polską potrafię na tyle dobrze po polsku pisać, że zasłużyłem na trzecią nagrodę. Nie dajecie mi 1000 złotych?”. A jeszcze, żeby było śmieszniej, to stryj dyrektora Ołdakowskiego był w czasie Powstania, w [tej samej co i ja] kompanii „Warszawianka”. Ale zapomnijmy o tym…
Zanim pani mi zada te dwa pytania: dzisiaj właściwie jesteśmy już po uroczystościach sześćdziesiątej piątej rocznicy. Dla nas, dla mnie, ta uroczystość to przede wszystkim spotkania z bardzo nielicznymi już żyjącymi kolegami. Odwiedzenie rodzinnego miasta oczywiście. Natomiast jestem zbulwersowany pewnym upolitycznieniem tych historii. Na przykład apel poległych na placu Krasińskich w przeddzień Godziny „W”. Czterech czy pięciu mówców. My żeśmy się spodziewali, że tam przyjdziemy po to, żeby pochylić głowy i uczcić to chwilą milczenia, a niekoniecznie słuchać tych, nie zawsze rozsądnych przemówień. Na tym skończę.
- Proszę powiedzieć o swoim najlepszym i najgorszym wspomnieniu z Powstania.
Najboleśniejszym wspomnieniem (to nie jest wspomnienie jakiegoś jednego wypadku) był straszliwy broni i amunicji. My, z naszej kompanii „Warszawianka” w Domu Kolejowym, byliśmy ciągle wysyłani jako pojedyncze plutony na pomoc w miejsca, które były w tym momencie istotne, jak wspomniałem o Haberbuschu, o Hartwigu. W naszej kompanii jeden pluton oddawał broń drugiemu plutonowi, który szedł na linię frontu. Był taki straszny amunicji.
Przykre momenty to przede wszystkim śmierć najbliższych, z którymi razem byliśmy i którzy bez przerwy jednak ginęli.
A najwspanialszy moment? Był taki jeden moment. „Chrobry” był atakowany z północnego zachodu przez oddziały SS generała Reinhardta, o ile sobie przypominam, a z południowo-zachodniej strony przez oddziały Kamińskiego RONA (
Russkaja Oswoboditielnaja [Narodnaja] Armia). To było, już nie pamiętam, ale chyba na samym początku września. „Ronowcy” byli wiecznie pijani i żeśmy ich wciągnęli w zasadzkę na placu Kazimierza. Żeśmy zlikwidowali wtenczas dość duży oddział i żeśmy zdobyli sporą ilość amunicji. To był chyba najbardziej radosny moment Powstania.
Przykry moment – moment, kiedy polecono nam wyjść z Powstania i iść w Polskę, kiedy ludzie, z którymi żeśmy tak blisko żyli przez te sześćdziesiąt trzy dni, szli wszyscy do niewoli, a nas dwóch wyszło jako cywile.
- Chciałby pan coś jeszcze dodać, powiedzieć?
O Boże kochany, cóż ja mogę dodać? Mogę dodać to, że jestem pierwszy raz od pięciu lat, ostatni raz byłem na sześćdziesiątej rocznicy Powstania i nie poznaję miasta. Warszawa jest miastem dla mnie zupełnie… Chciałem powiedzieć obcym, ale to będzie złe określenie. Nowym. Miastem nowym. Gubię się tutaj niestety, na tych ulicach. Ale to chyba jest pozytywne wrażenie, wydaje mi się. Miasto się rozwija. Kiedy byłem tu pięć lat temu, to ślady pięćdziesięciu lat PRL-u były jeszcze bardzo, bardzo duże, a dzisiaj to powoli zanika. Globalizacja wpłynęła na życie Warszawy w zupełnie niesłychany sposób.
Warszawa, 3 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia M. Gajda