Stefania Maria Bajer „Stefa”
Stefania Maria Gałęska-Bajer, urodzona 23 czerwca 1927 w Lesznie Wielkopolskim, obecnie zamieszkała w Poznaniu. W czasie Powstania mieszkałam w Warszawie, byłyśmy w dzielnicy Ochota, w 1. kompanii łączności przy ulicy Filtrowej 43. Mój pseudonim – „Stefa”, łączniczka.
- Proszę mi opowiedzieć coś o latach przedwojennych.
Urodziłam się w Lesznie Wielkopolskim. Tam mieszkałam z rodzicami do 1939 roku. Mój ojciec pracował na PKP, potem był emerytem, bo miał nieszczęśliwy wypadek. Mama, jak to było przed wojną, nie pracowała. Było nas pięcioro w domu. Ja byłam najmłodsza. Trójka starszego rodzeństwa była już poza domem. Siostra, która kończyła w Poznaniu język francuski, była mężatką. Od 1937 uczyła języka francuskiego w gimnazjum Górskiego w Warszawie.
- Pamięta pani, jak wyglądało Leszno przed wojną?
Leszno było małym miastem. Było bardzo mało Żydów i sporo Niemców. Jako dziecko nie odczuwałam żadnych [nierówności]. Chodziłyśmy do szkoły. Chodziły z nami też Niemki. Razem żeśmy się bawiły, razem żeśmy odrabiały lekcje, bo w pobliżu mieszkała jedna [Niemka]. Nie było nienawiści między nami. To dopiero przyszło w czasie wojny.
- Jak pani zapamiętała ten czas?
Ojciec był powstańcem wielkopolskim. Rodzina była bardzo patriotyczna. Starsze rodzeństwo się rodziło jeszcze przed pierwszą wojną światową. Uczyli się prywatnie polskiego, żeby nie zapomnieć języka. Mama i ojciec kończyli szkoły niemieckie przed 1900 rokiem. W 1905 roku brali ślub. Brat był nauczycielem. Siostra jedna pracowała, druga uczyła. Ona w Warszawie w 1939 roku została sama z malutkim dzieckiem, bo szwagier został powołany do wojska. Walczył pod Kockiem i dostał się do niewoli. Pisała, żeby koniecznie przyjechać, bo musi pójść do pracy, a nie ma co z dzieckiem zrobić. W listopadzie mama się zdecydowała. Dostała jedną z ostatnich przepustek, bo już wtedy się zaczęły wysiedlenia w Lesznie. Zaczynały się od bloków kolejowych, w których mieszkaliśmy. Wyrzucali z mieszkań i co się zabrało w ciągu pięciu minut, to można było zabrać, a reszta zostawała. Trzeba było sobie samemu poszukać mieszkania i gdzieś się ulokować po krewnych, po rodzinie, po znajomych.
My z mamą [wyjechałyśmy] do Warszawy, a ojciec z drugą siostrą został w Lesznie. Siostra musiała całą okupację pracować, ojciec już nie, bo był inwalidą. Ja w Warszawie zaczęłam naukę. W Lesznie nie miałabym tych możliwości, ponieważ tam wszystkie szkoły były pozamykane dla Polaków. W Warszawie poszłam do szóstej klasy szkoły podstawowej przy ulicy Narbutta, bo siostra mieszkała na Mokotowie, na Różanej. Tam się spotkałyśmy z Joanną Kiącą, Janką Kobusińską i Janiną Ratajczak, która była naszą patrolową potem. Tak się złożyło, że wszystkie cztery miałyśmy korzenie wielkopolskie. Razem chodziłyśmy do szkoły i razem chciałyśmy coś robić przeciw okupantom. W Warszawie Niemcy byli bardzo [znienawidzeni] w czasie okupacji, tyle było krzywd różnych… Znalazłyśmy kontakt do „Szarych Szeregów”. Najpierw byłyśmy w „Szarych Szeregach”, a potem dostałyśmy się do ZWZ (Związek Walki Zbrojnej) i to się przekształciło w Armię Krajową.
1942.
Tak. Przysięgę składałyśmy przed Powstaniem. W Armii Krajowej mogłyśmy sobie wybrać – pójść albo w kierunku sanitariatu, albo w kierunku łączności. Jedna z nas bardzo chciała być lekarką, ale ustaliłyśmy, że idziemy na łączniczki. To było bardziej atrakcyjne. Szkoliłyśmy się w kierunku łączności na brzęczykach. Musiałyśmy poznać teren. Poznawałyśmy teren Powiśla, a potem, w czasie Powstania, byłyśmy na Ochocie. To był teren mniej znany dla nas.
- Pani powiedziała: „na brzęczykach”. Co to było?
To były aparaty telefoniczne, na których trzeba było wystukiwać alfabet Morse’a. Może niefachowo się wyraziłam… […] Miałyśmy też bronioznawstwo i fizykę. To wszystko odbywało się już w ramach organizacji Armii Krajowej.
24 lipca albo czerwca składałyśmy przysięgę wojskową. Odbierała od nas Elżbieta Gross-Ostrowska, która była przewodniczącą łączności. Bezpośrednio naszą przełożoną była „Janeczka” [Janina Ratajczak], jedna z nas. Siedem osób było w naszym patrolu. Ona podlegała „Bajdzie” Karpowicz, która zginęła w Powstaniu. U [„Bajdy”] byłyśmy w czasie Powstania na kwaterze.
- Wróćmy do okresu okupacji. Czy pamięta Pani jakieś zbrodnie, które popełnili Niemcy, czy łapanki, rozstrzeliwania?
Pamiętam rozstrzeliwania. Mieszkaliśmy przy ulicy Różanej na Mokotowie. Aleja Niepodległości to były wtedy poszczególne bloki. Bardzo mało tam wtedy było domów i pola. Tam jednego dnia było rozstrzeliwanie. To było niedaleko nas i strasznie to przeżywaliśmy. Na łapanki trzeba było uważać, bo zdarzały się w tramwajach. Jak się jechało do szkoły, zawsze trzeba było jeździć z kenkartą i ze szkolną legitymacją, żeby w razie łapanki mieć dowód przy sobie. Jeszcze jak po wojnie wróciłam, to stale nosiłam dowód przy sobie, bo mi się wydawało, że nie mogę wyjść na ulicę bez dowodu.
- A z czego pani rodzina się utrzymywała?
Siostra uczyła na kompletach francuskiego i niemieckiego, bo gimnazja w Warszawie były pozamykane. Były tylko szkoły zawodowe i powszechne. Udzielała też prywatnych lekcji. Mama prowadziła dom, a ja się uczyłam. Zajmowałam się trochę tym moim siostrzeńcem, który miał trzy miesiące, jak się wojna zaczęła.
- Mama wiedziała o tym, że pani wstąpiła do konspiracji?
Nie. Mama była bardzo przeciwna, bo przeszła pierwszą wojnę światową. Ojciec był wtedy powstańcem. W Lesznie powstanie stłumili jeszcze przed wybuchem i ojca wzięli do Żagania. Był tam całą wojnę, a mama została z trójką dzieci i musiała się sama utrzymać. Dzięki temu, że miała ogródek i matka jej pomagała, to jakoś przeżyła tę wojnę. Nie miała znikąd żadnego wsparcia, bo była jedynaczką. Mama od polityki była z daleka.
Przypuszczam, że się domyślała. Dowiedziała się, jak poszłam do Powstania, bo skoszarowali nas trzy czy cztery dni wcześniej i później już nie poszłyśmy do domu. Myśmy miały taką sieć, że jedna drugą zawiadamiała. Mnie zawiadomiła Joasia. Ja z kolei zawiadamiałam Jankę, bo ona mieszkała za mną.
- Kiedy przyszedł rozkaz i gdzie pani miała się stawić?
[Rozkaz przyszedł] przed południem i miałam się stawić przy placu Narutowicza. Tam były jakieś siostry. Nie wiem, czy prowadziły szkołę, czy sierociniec, ale tam dzieci nie było wtedy. Zresztą to były wakacje. Najpierw tam miałyśmy kwaterę. Stamtąd dostawałyśmy przepustki i codziennie któraś jechała do domu zobaczyć, co się dzieje. Mieszkałyśmy wszystkie na Mokotowie, więc dosyć daleko miałyśmy z tego placu Narutowicza. W dniu Powstania, w piątek, dostałam rano przepustkę [do godziny czternastej] i pojechałam do domu. Jak bym dłużej była, to bym nie wróciła na to Powstanie. Jak przyjechałam [z powrotem], to już czekała na mnie łączniczka [i zawiadomiła], że się przeniosły i że jedziemy na Filtrową. W dniu Powstania [przed południem] nasza placówka się przeniosła na Filtrową 43. To było mieszkanie pani „Bajdy” Karpowicz. […] Ona jest wspomniana na Powązkach na płycie „Baszty”, ale nie leży na Powązkach, leży gdzie indziej, z rodziną.
- Jakie było pani pierwsze zadanie w Powstaniu?
Myśmy 1 sierpnia były wszystkie na placówce. Była z nami nasza komendantka „Lidka” i „Janeczka”. Przyszedł jeszcze jakiś pan, mówili do niego Janek. Jak się nazywał – trudno mi powiedzieć. Była konspiracja i człowiek nie pytał o nazwiska. Nas tam było siedem osób w mieszkaniu pani Karpowicz. To były szeregowe domki jednorodzinne. W pierwszym domu (od ulicy Filtrowej i 6 Sierpnia) był patrol sanitariuszek, w drugim byłyśmy my, dalej ulokowali się żołnierze. Tam była bardzo ciężka sytuacja, bo filtry były zajęte przez Niemców. Powstańcy nigdy ich nie zdobyli. Naprzeciwko filtrów były olbrzymie domy, szkoła leśnictwa bodajże, i to były też koszary niemieckie. To było nie do zdobycia dla tych paru chłopców bez broni, którzy mieli zdobywać te uzbrojone oddziały w olbrzymich blokach. Pierwszego dnia była bardzo krótka akcja, strzelanina. Byli ranni. Przy alei Niepodległości też byli Niemcy, więc ta enklawa domków jednorodzinnych była odosobniona. Nasze dowództwo („Lidka” i Janek), chodzili na narady piwnicami.
Jednego dnia, jak przyszli, dostałyśmy rozkaz, żeby się rozdzielić, żebyśmy nie były wszystkie w jednym domu, wszystkie razem, bo [domki] penetrowali „ukraińcy”. Nie wiem, jak te sanitariuszki obok nas… […] Wiem, że chłopcy przechodzili nocą do politechniki. To były marsze nie dla dziewcząt, bo przede wszystkim szli ci, którzy mieli broń. Zostałyśmy tam do końca, dopóki nie weszli „ukraińcy” i nas nie wyrzucili. Pierwszego dnia [przed Powstaniem] dwie łączniczki zostały wysłane na posterunek [doprowadzający] przy ulicy Wawelskiej. Szczęśliwie wróciły na drugi dzień rano. Miały czekać na łączników, ale tam był odkryty teren, bo były to Pola Mokotowskie. Jak Powstanie się zaczęło, musiały się gdzieś usunąć. Opłotkami dostały się do nas z powrotem. Przed Powstaniem [koło godziny szesnastej łączniczka] „Hanka”, wyszła do Śródmieścia po opaski, stemple i inne rzeczy, na placówkę do Eli Gross-Ostrowskiej, która była w Alejach Jerozolimskich. Doszła tam, ale już nie wróciła, bo nie miała jak. Podobno parę razy próbowali się przedrzeć na Ochotę, ale nic [z tego nie wyszło]. Nie dawało rady. Tam było za dużo Niemców wkoło.
- Jak ludność cywilna podchodziła do Powstańców?
U nas nie było dużo ludności cywilnej, bo to były domki jednorodzinne. Pani Karbowicz była nastawiona do nas bardzo życzliwie, bo jej córka brała udział w Powstaniu. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że zginęła… Starała się nam organizować posiłki, z ogródka wykopywało się ziemniaki… Co mogła, to robiła, żebyśmy nie były takie bardzo głodne, bo wtedy nic nie można było dostać. Sąsiadów z segmentów obok nie było, była tylko dziewczyna z małym dzieckiem. [Dwie] koleżanki tam mieszkały [jak dostałyśmy rozkaz rozproszenia się]. Służąca została z dzieckiem, a oni pracowali w Śródmieściu i nie dotarli z powrotem. W Pruszkowie potem… Nie wiem, czy ją rozłączyli z tym dzieckiem, czy nie. Nie miałyśmy jedzenia, bo jak wychodziłyśmy [z domu], to brałyśmy jedzenie na jeden dzień.
- Pani była szkolona, żeby być łączniczką na Powiślu, nie na Ochocie. Czy pani w ogóle znała Ochotę?
Trochę znałam. Mieszkała tam jedna z koleżanek, i „Bajda” mieszkała… Na Powiślu miałyśmy już takie zadanie przed Powstaniem, że musiałyśmy tam chodzić, sprawdzać przejścia, penetrować podwórka. Było ciężko, bo [Powiśle] to była dzielnica niemiecka i jak się tam człowiek kręcił, to zaraz była awantura. No, ale tamten teren bardziej znałyśmy. Tak się złożyło, że tutaj trafiłyśmy.
- Którego dnia na Ochotę wpadli „własowcy”?
Chyba 10 to było. Nie pamiętam. Nie możemy jakoś ustalić daty [dokładniej]. Ale 12 [byłyśmy już] w Ravensbrück, a jechałyśmy pewnie ze dwa dni. Jeszcze w Pruszkowie byłyśmy [przez noc].
- Czy jak ci „własowcy” wpadli, to wyrzucali, podpalali domy? Prawdopodobnie też i straszne gwałty były…
Oj tak… Oni wpadali z tymi pepeszami otwartymi do strzału i kazali wszystkim wychodzić. Od razu rzucali ogień i się paliło. Jak myśmy wychodziły, to już te domki jednorodzinne płonęły, bo firany się najprędzej zapalały. Była ich masa tych z oddziałów Kamińskiego. Po drodze zabierali biżuterię. Dziewczyny brali w krzaki i gwałcili. Najgorzej było, jak się dostało na Zieleniak. Noc na Zieleniaku była najgorsza. Miałyśmy na tyle szczęścia, że rano nas wyrzucili, przeszłyśmy na Zieleniak i od razu był transport do Pruszkowa. Na tym Zieleniaku byłyśmy tylko parę godzin. Jedna z koleżanek poszła do matki w czasie Powstania, dostała przepustkę. […] [Wyszła od nas], ale już nie mogła [wrócić], bo tam obok [były] koszary i już Niemcy nikogo nie wypuszczali. Tak że ona miała inną drogę do obozu i opowiadała, jak była przez noc na Zieleniaku. Straszne były gwałty. Zabierali młode dziewczyny. Jak któraś matka im broniła, to matkę rozstrzelali, wzięli dziecko i nie patrzyli na nic. Tego na szczęście uniknęłyśmy.
Jak dostałyśmy się potem do konwoju, który konwojowali Niemcy, to naprawdę można było odetchnąć. Człowiek się pewniej czuł. „Ukraińcy” wszystko zabierali. Biżuterię ściągali z rąk. Potrafili zabrać po drodze pakunki, które ludzie mieli. Myśmy wiele nie [miały], ręcznik i sweter wzięłam na całe szczęście, bo było zimno potem. Ale [niektórzy mieszkańcy domów] mieli trochę [rzeczy], które [mieli przygotowane do zabrania na wypadek gdyby] musieli opuścić Warszawę.
- Czyli najgorzej było na Zieleniaku?
Całe piekło to było na Zieleniaku. W nocy szczególnie. Na Zieleniak spędzali ludność z Ochoty. Potem trzeba było dojść pieszo do Dworca Zachodniego i stamtąd pociągami wywozili do Pruszkowa. Jak się trafiło tak, że Zieleniak był pusty i transport tego dnia już nie szedł, to trzeba było tam jedną czy nawet dwie noce być. Początkowo to było niezorganizowane. Miałyśmy szczęście, że nie zostałyśmy przy tym placu Narutowicza, bo tam było jeszcze gorzej. Przy Filtrowej było spokojniej. Nie było od razu tych wszystkich mordów i gwałtów. Pociągiem nas zawieźli do hal w Pruszkowie, tam było wszystko obstawione.
Już był Wehrmacht, był szpital, zorganizował [go] Polski Czerwony Krzyż, chorych brali do szpitala. Byłyśmy chyba dwa dni i była selekcja. Zdrowych brali do Niemiec na roboty do fabryk, do obozów – jak kto trafił. Człowiek nie wiedział, gdzie jedzie, w nieznane zupełnie. Matki z dziećmi i ludzi starych wysyłali do Guberni. Moja mama mieszkała na Mokotowie z siostrą i z małym siostrzeńcem, one się dostały na transport do Krakowa, właściwie do Miechowa. W Miechowie był taki punkt, który przyjmował warszawiaków i potem [na kwatery do] cywilnej ludności przydzielali. Kto chciał, to zabierał bezdomnych warszawiaków. [Dostały się do Topoli]. Ale miały pecha. Gdy szedł front, było bombardowanie, mama zginęła, siostra zginęła, a siostrzeniec dostał [odłamkiem w nogę i musiał mieć nogę amputowana pod kolanem].
Żyje, nawet się wykształcił, jest lekarzem, ale jest bez nogi, protezę nosi do dziś. Miał kłopoty, bo dziecko rosło, a ta [ucięta] noga nie goiła się, musiał mieć potem poprawiane. Siostra mieszkała [w Topoli] na majątku u hrabiny Konarskiej, [która] wzięła [to ranne dziecko] ze sobą po tym bombardowaniu [do Krakowa do szpitala]. Siostra, która [w czasie wojny była] w Lesznie, pojechała po wojnie po niego.
- Ma jakieś wspomnienia, pamięta coś?
[On urodził się w kwietniu 1939 roku]. Twierdził, że pamięta, jak było bombardowanie w Krakowie w szpitalu, [to] się strasznie bał. Zawsze opowiadał, że jeszcze przeżył bombardowanie, jak był już po amputacji nogi.
- A pani los, gdzie panią wywieźli tym transportem?
[W Pruszkowie] przy selekcji, ponieważ miałyśmy już po siedemnaście lat, [zakwalifikowali nas] na transport do Niemiec. Wagony towarowe oczywiście bez ubikacji, bez niczego, mężczyźni z kobietami, wszystko razem, ile weszło, tyle wciskali do wagonu. Jechałyśmy w nieznane, z tym że w pewnym momencie przejeżdżamy, takie było małe okienko, bo to były bydlęce wagony, z tego okienka było widać, tak mi wyglądało na to, że to Ostrów, znałam Ostrów Wielkopolski. Tam widziałam, że ludzie stoją na przejeździe kolejowym i wyrzuciłam kartkę, że jadę w nieznane z Warszawy. Nie wiem, co się z mamą dzieje, ktoś tą kartkę włożył do koperty, podałam leszczyński adres ojca – wysłał, przyszła do ojca ta kartka.
- Ma pani jeszcze tę kartkę?
Nie, już nie mam, człowiek na takie rzeczy nie zwracał uwagi. Zresztą nie dostałam, bo to dostał ojciec i u sióstr była. Potem w pewnym momencie pociąg stanął na bocznicy w Lesznie, co też poznałam, bo w końcu miałam dwanaście lat, jak wyjeżdżałam z Leszna, to trochę się orientowałam. Jeszcze tak się zastanawiałam, czy gdzieś uciec, czy nie uciec, ale byłyśmy razem z koleżankami, gdybym sama uciekła, to wydawało mi się, że to było nie
fair w stosunku do nich, że uciekam, a one muszą zostać w tym wagonie. Moja koleżanka jedna, która miała rodzinę w Koźminie, Janka właśnie, też [wyrzuciła] kartkę i też doszła [ta kartka]. Jak Polacy znaleźli i odczytali, to posłali dalej. W Lesznie stał robotnik, dałam mu kartkę, mówię: „Masz zanieść do mojego ojca”. Zaniósł. Przyszedł do ojca, mówi, że był transport. A oni nas po prostu wypuścili, bo nam wody pozwolili nabrać, myśmy jechały bez wody, bez jedzenia. Jeszcze tu na terenach Guberni to jak pociągi się zatrzymywały, to na trasie ludność miejscowa stała z koszykami, miała picie, jedzenie i podawała do pociągu, potem w Warthegau to już nie miał kto [pomagać]. Polacy, ci co byli, to się bali, nawet nie mieli co podać, bo tam była większa bieda niż w Guberni, żywności nie było, bo wszystko na kartki. W Warszawie się handlowało, można było bokiem wszystko kupić, jak ktoś miał pieniądze oczywiście. Siostra uczyła na kompletach, ona zarabiała, a myśmy z mamą tak przy niej się jakoś trzymały.
- W Niemczech gdzie panią wywieźli?
Nas wywieźli do Oranienburga, mężczyzn odłączyli, musieli wysiąść, wzięli ich do obozu, do Oranienburga, a nas wieźli dalej. W pewnym momencie stanął pociąg na bocznicy. Las, śliczne słońce, drzewa, bo to był sierpień przecież. Tymczasem zaczęli otwierać wagony, podlatują esesmani, esesmanki z psami –
Raus! Raus! Trzeba było wysiąść, po pięć się ustawić, zaprowadzili nas do obozu, do Ravensbrück, to była bocznica obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Stałyśmy odgrodzone od więźniarek i jeden dzień [nocowałyśmy] pod gołym niebem na ziemi, bo oni też nie byli przygotowani na takie transporty duże, a na drugi dzień nas spisywali. Musiałyśmy oddać kenkarty [i wszystkie rzeczy], dostałyśmy numery, od tego czasu zostałyśmy numerami już, nie było nazwiska, nie było imienia, nie było nic. W Ravensbrück byłyśmy chyba miesiąc. Przyjeżdżali z różnych fabryk właściciele [po robotników], to nie właściciele, bo to było wszystko upaństwowione. Do nas [przyjechali] wtedy [z] Salzgitter, to było w górach Harzu, [gdzie] były fabryki, była ruda. Więźniowie wydobywali rudę, potem tę rudę przerabiali, pociski produkowali. Nas wzięli właśnie do Salzgitter, do obozu, to był nowo powstały obóz [dla około pięciuset kobiet].
- Z tego pierwszego obozu jakie ma pani najgorsze wspomnienia.
W Ravensbrück to było straszne, jak się człowiek musiał rozebrać i nago biegać, nic nie dostał z tych rzeczy, co miał. To było najgorsze. Dali mu kawałek ręcznika, jakiś gliniany kawałek mydła, jeszcze jak puścili wodę, to nie tyle, żeby można się było spłukać przyzwoicie, bo przechodziłyśmy, prysznice [gdzie] można było się umyć.
Łaźnie, w pewnym momencie po łaźni zaczęli chodzić esesmani, my rozebrane, myjemy się. To był szok dla młodych dziewcząt. To nie było to pokolenie co teraz, to jest inaczej chowane. Dla nas rozebrać się przed kimś obcym to było straszne, w ogóle się nie pytali, trzeba było i koniec. Po wyjściu z łaźni to się otrzymywało bieliznę i suknię. Ponieważ już wtedy owało im pasiaków, dawali suknie cywilne, z tyłu miały wycięte krzyże i z przodu, i naszywany inny materiał, żeby w razie ucieczki nie można było odpruć i uciekać w cywilnym ciuchu, tak że to dostałyśmy. I na blok. Na bloku potem po trzy na łóżku, trzypiętrowe łóżka. Spisywali nas alfabetycznie, ja byłam jedna na „G”. Moje koleżanki były dwie na „K”. Jak ucieszyłam się, jak one przyszły, jeszcze się załapały na tę połowę bloku. To dla nas było też dużo, bo myśmy jednak były zżyte, rodziny się znały i bywałyśmy u siebie w czasie okupacji. Tak że bardzo nam pomagała wspólna przyjaźń, wzajemna pomoc.
Różnie, to i Czeszki, i Niemki, i Polki, różne narodowości były.
- Jak one traktowały więźniów?
Zależy która, miałyśmy blokową Czeszkę, która była bardzo grzeczna i wieczorem to nie krzyczała, żeby światła gasić, tylko zawsze mówiła: „Do lóżek panie, do lóżek”, tak grzecznie, spokojnie, a inne – różnie było. W Salzgitter chyba była blokową Rosjanka, to forowała swoje. Myśmy były zawsze gorsze, jak dolewka czy coś, to wiadomo było, że nie dostaniemy. Tam było też inaczej, bo [chodziłyśmy] na szychty do pracy. Do Salzgitter, jak [nas zabierali], to przyjechali z fabryki i zrobili apel. Trzeba było [podchodzić do stołu piątkami], a ładna była pogoda. Przy stole siedzieli esesmani razem z panami z fabryki i oglądali jak na targu niewolników – ręce, nogi – i prawdopodobnie patrzyli, czy jesteśmy zdolne do pracy. Widziałam, że zapisują numery, bo już byłyśmy numerami. Numery moich koleżanek zapisali, a ja zostałam, mnie nie zapisali. Nie wiem, jak miałam wtedy odwagę, bo trochę niemiecki znałam... Myśmy mieli zresztą przed wojną sąsiadów też Niemców
vis à vis, tak że byłam osłuchana [z] niemieckim, a poza tym uczyłyśmy się niemieckiego w szkole. Zwróciłam się do tego gościa, który zapisywał, po niemiecku oczywiście musiałam się zameldować, powiedziałam, że chciałabym jechać razem z koleżankami, niezależnie od tego gdzie one pojadą, ale jesteśmy razem, czy by mógł mnie też zapisać. Nic nie powiedział, ale zapisał mnie w końcu i pojechałam z nimi. I całe szczęście, bo bym chyba w tym Ravensbrück zginęła sama. A tam już potem [wzajemnie] sobie [pomagałyśmy]. W czasie ewakuacji, bo potem w marszu śmierci [szłyśmy], też bym była została, żeby nie one.
- Jak to był marsz śmierci?
[W kwietniu 1945 roku, gdy zbliżał się front nas wywozili [samochodami z Salzgitter] z gór Harzu do obozu w KC Dritte, załadowali nas na wagony i wagonami dojechałyśmy do takiej stacji Celle, [gdzie] zostałyśmy zbombardowane. Z trzech tysięcy osób zostało nas tysiąc, bo straszne były bombardowania, wszystko się paliło. Poza tym jeszcze hitlerowcy i Hitlerjugend polowali, całą noc szukali tych więźniów, którzy się rozbiegli przy bombardowaniu, i tych, co połapali [rozstrzeliwali. Nas wyprowadzili przez] trzy dni pieszo do Bergen-Belsen, bez jedzenia, bez picia, a kto nie mógł iść, to strzelali i zostawał potem po drodze. Do Bergen-Belsen też bym nie zaszła, żeby nie moje koleżanki, które po prostu mnie ciągnęły. Mnie już było wszystko jedno, zawsze byłam najsłabsza z nich. A jeszcze jak przyszłyśmy do Bergen-Belsen, one zachorowały [po oswobodzeniu] na tyfus, a ja nie. Potem miałam satysfakcję, bo im mogłam pomóc, kiedy chorowały. [W] Bergen-Belsen oswobodzili nas Anglicy.
Tam [spotkałyśmy] panią Czarnocką, która później była w Londynie, prowadziła archiwum AK. Po oswobodzeniu potworzyły się polskie komitety, [zgłosiłyśmy] się, [a] pani Czarnocka mówi: „Dziewczyny, wy jesteście z Armii Krajowej [z Powstania Warszawskiego]. Wyście powinny być w obozie w Oberlangen, a nie tu, bo moja córka była też w Powstaniu – całe Powstanie przeszła Hanka Czarnocka – ona jest w obozie [AK w Oberlangen]”. I na tym się skończyło. Potem w pewnym momencie nas przenosili ze starego obozu, bo ten został spalony i do koszar poniemieckich, też w Bergen-Belsen. Pani Czarnocka nas znowu odnalazła, jednego dnia zginęła, nie ma jej, pewno gdzieś pojechała. Jak wróciła, to przyjechała jeepem ze swoją córką, z jej koleżanką i przywiozła nam mundury amerykańskie i zabrała nas do Oberlangen nad granicą holenderską, do obozu żołnierzy, kobiet AK, gdzieśmy powinny być od początku. Też nie miałyśmy właściwie żadnych papierów, bo kto miał papiery, że był w Armii Krajowej? Ale tam spotkałyśmy naszą komendantkę, która odbierała od nas przysięgę, Elżbietę Gross-Ostrowską, ona potwierdziła, że byłyśmy w AK, że jesteśmy po przysiędze i tak dalej. Po prostu miałyśmy szczęście, bo tak mogłyśmy jedynie jedna drugiej potwierdzać, a dla nas takich osiemnastolatek, co to było za potwierdzenie. Stamtąd [wyjechałyśmy] do Włoch, z Włoch potem do Anglii i z Anglii do Polski.
- We Włoszech gdzie pani była?
W II korpusie, w szkole wojskowej dla ochotniczek.
- W jakiej to było miejscowości?
Porto San Giorgio.
- Jak pani pamięta całą szkołę?
Już oddychałyśmy po prostu [wolnością]. Były różne dziewczyny, bo były i z obozów koncentracyjnych, i były takie, co były na wolnych robotach, i były takie z Armii Krajowej z Oberlangen, z Niederlangen, bo to tak obydwie miejscowości razem. I szkołę nam zorganizowali nad morzem, tośmy mogły się kąpać i biegać, i wszystko. Nauczyciele byli szalenie mili, próbowali nam pomagać, bo przecież niektóre miały bardzo duże zaległości. Myśmy się uczyły do 1944 roku, tak że nam został tylko 1945, a były takie, co miały przerwę dłuższą. W Porto San Giorgio była pierwsza matura, bo były koleżanki starsze, a myśmy poszły do czwartej klasy gimnazjum [którą] skończyłyśmy. Potem [wyjazd do] Anglii. [Zaczęłyśmy w Anglii] pierwsza licealną i myśmy zapisały się na powrót do Polski. Jakoś tak byłyśmy same, nie miałyśmy rodziny.
- Miała pani już kontakt wtedy z tatą, wiedziała pani, że mama już nie żyje?
To już wiedziałam, we Włoszech tośmy się dowiedziały, bo Joasia miała ojca [w czasie wojny] w Anglii, był w wojsku przed wojną, był mechanikiem wojskowym na Okęciu i oni mieszkali w Warszawie. Dostał się do Anglii i pracował jako mechanik, w wojsku, w lotnictwie. Joasia jakoś się najprędzej skontaktowała z ojcem w Anglii. Z Włoch do Anglii, nie wiem, czy przez Czerwony Krzyż, nie pamiętam już, jak to było wtedy, ale w każdym razie dostała od niego pierwszy list, a on z kolei się już skontaktował z Lesznem, bo jego żona z Warszawy [jak się wojna skończyła] pojechała do Leszna, bo miała rodziców pod Lesznem. W Warszawie wszystko było zbombardowane i nie było gdzie mieszkać. Joasia miała brata młodszego. [Jej matka] z bratem pojechała do [swoich] rodziców pod Leszno i oczywiście spotkała się z moją siostrą i z ojcem, tak że on już wiedział, że moja siostra i mama zginęła i że ten mały nie ma nogi, i że on już jest w Lesznie u siostry.
- A pani, jak była we Włoszech, miała jakąś sympatię?
Myśmy miały dużo sympatii, może nie tyle sympatii, ile kolegów było dużo, bo to wszystko z Armii Krajowej, jak już się dogadało, że jest ktoś z Armii Krajowej, to tak się człowiek inaczej [czuł]. To nie było to, że to był jakiś narzeczony czy sympatia. Owszem, przyjeżdżali koledzy i były różne ogniska, potem niektóre koleżanki należały do harcerstwa, myśmy się do harcerstwa już nie zgłosiły, one jeździły na obozy organizowane we Włoszech. Myśmy były tylko nad jeziorem Como, po skończonej czwartej klasie wysłali nas na dwa tygodnie na odpoczynek.
- Jak układały się stosunki z ludnością miejscową we Włoszech?
Były o tyle, że oni przychodzili i o papierosy pytali, myśmy papierosy sprzedawały, bośmy nie paliły i miałyśmy na owoce. Kupując owoce, przejadałyśmy te pieniądze, cośmy dostawały za papierosy. A poza tym był jeszcze raz w tygodniu taki fasunek papierosów i czekolady, to zawsze nasza wychowawczyni, pani Celinka, mówiła: „Przynajmniej raz jest spokój. Jak fasujecie czekoladę, to całe popołudnie spokój, bo jecie i nie gadacie tyle”.
- W którym roku pani wróciła do Polski?
W 1947.
- Była pani jakoś represjonowana?
Myśmy wróciły jako wojsko, jako ochotniczki w mundurach z Anglii. Miałyśmy obowiązek zgłosić się na RKU. Ponieważ w Lesznie znowu mój szwagier był kiedyś w wojsku i miał znajomości, [to mi przybili] stempel [i podbili, że] się zgłosiłam, ale mnie nigdzie nie zarejestrowali, tak że miałam spokój z tym. Ale że byłyśmy w ogóle w Armii Krajowej, tośmy się nie przyznawały, dopiero jak się trochę zmieniło, to się można było do tego przyznać. Jedyne cośmy mówiły, że byłyśmy w „Szarych Szeregach”, to jeszcze było jakoś inaczej widziane, bo to było harcerstwo, to co innego.
Jan.
Maria.
- Pani w powstaniu miała lat szesnaście.
Siedemnaście.
- Jakby pani miała znowu siedemnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Poszłabym drugi raz, bo to było coś, co po prostu człowiek wiedział, że musi robić, bo to tak było źle, że chciało się robić coś przeciwko tej przemocy.
Warszawa, 24 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama