Tadeusz Studniarski „Łoś”
Tadeusz Studniarski, urodziłem się 28 kwietnia 1925 roku w Warszawie.
- Jaki pseudonim nosił pan w czasie Powstania i w jakiej jednostce pan służył?
W czasie Powstania nosiłem pseudonim „Łoś”, a działalność moja rozpoczęła się w harcerstwie, w „Szarych Szeregach” […] w 1941 roku.
- Bardzo proszę, żeby opowiedział pan o dzieciństwie, o latach przedwojennych, o domu rodzinnym.
Życie moje zaczęło się niezbyt wesoło, bo mając sześć lat, straciłem matkę, więc od szóstego roku życia w zasadzie byłem sierotą. Ojciec się ożenił dość szybko. Wychowywała mnie babcia z ciotką; obie poświęciły się po śmierci matki, wychowywały mnie przez cały ten okres.
Nie, miałem jeszcze młodszą siostrę, którą opiekowała się znów dalsza rodzina. Życie nam przebiegało w tęsknocie, ale w środowisku bardzo patriotycznym. To był okres po odzyskaniu wolności, więc dla naszych ciotek, babć, to był okres dość ważny. Bardzo dużo mówiono o okresie [rozbiorów], babcia mnie opowiadała o tym, jak rozbrajali Niemców w Warszawie…
Tak. Więc miałem początki patriotyczne, dobre, mimo że byłem sierotą, [mimo] że wychowywany byłem przez rodzinę.
- Gdzie w Warszawie mieszkał pan z rodziną?
Mieszkałem na Woli, na ulicy Przyokopowej. To była dzielnica wtedy jeszcze dość daleka od centrum, robotnicza, tak że miałem początki dość dobrze zbudowane przez rodzinę: posyłali mnie do przedszkola, ukończyłam przedszkole, później chodziłem do szkoły.
- Jak pan zapamiętał przedwojenną szkołę?
Właśnie z żoną rozmawialiśmy wczoraj o tym, jak nas wychowywano, bo dyskusje się toczą na temat [tego], kto odpowiada za wychowanie młodzieży: czy szkoła, czy państwo, czy rodzina. Uważam, że i jedni, i drudzy powinni duży wkład w to włożyć. Jak ja chodziłem do szkoły, w szkole bardzo patriotycznie nas wychowywano. Po pierwsze nawet wystrój klasy: [jak] wchodziło się do klasy, to na ścianie wisiał Orzeł Biały, nad Orłem krzyż pamiętam, z jednej strony portret prezydenta, z drugiej strony portret marszałka Józefa Piłsudskiego, a później, po jego śmierci, Rydza-Śmigłego; tak że to do samej wojny pozostało. To [wywierało] jednakże wielkie wrażenie na młodzieży. Była modlitwa na początku – i w takim właśnie duchu młodzież wychowywano, czego dzisiaj nie ma. Dzisiaj jest walka o to, czy krzyż ma wisieć, czy nie… Dla mnie to są sprawy w ogóle niezrozumiałe.
- Szkołę powszechną skończył pan jeszcze przed wojną i zaczął pan naukę w gimnazjum.
Tak. Skończyłem sześć lat szkoły powszechnej – wtedy to tak się nazywało – i później babcia zapisała mnie do prywatnego gimnazjum na Żoliborzu. Ja mieszkałem na Woli, to jednakże kawałek drogi; [jako] młody chłopak musiałem już tą przestrzeń przemierzać i jeździć tramwajem, czasami na piechotę leciałem po to, żeby sobie parę groszy zaoszczędzić. To, co na tramwaj dostawałem, to później miałem na kino, załóżmy. Tak to moje dzieciństwo przebiegało.
- A jak pan zapamiętał przedwojenną Warszawę?
Warszawa nazywana była „małym Paryżem”. To było naprawdę miasto o dużo mniejszym obszarze, ale czuło się jego wielkość. Nie była zniszczona; ulice, wszystkie domy były dość ściśle ze sobą powiązane. Warszawa według mnie była piękna. Bardzo kochałem Warszawę jako młody chłopak i jeszcze miałem w rodzinie trochę wojskowych; jak były jakieś uroczystości państwowe, to byłem prawie na wszystkich, i na trybunach, bo miałem wujka majora. Chodziły ze mną ciotki; rodzina się bardzo mną opiekowała. Zawdzięczam rodzinie to, że przejąłem tradycje patriotyczne, umiłowanie ojczyzny. W szkole też mieliśmy mnóstwo pieśni patriotycznych. To, czego dzisiaj nie ma: jak było jakieś święto narodowe, to czwórkami szkoła szła do kościoła ze sztandarem. Dzisiaj mówię o tym dlatego, że jest duża dyskusja na temat patriotyzmu. Młodzież trzeba odpowiednio wychować, trzeba stworzyć warunki do tego, to ona sama się wychowa.
Jak rozpoczęła się wojna w 1939 roku, chodziłem do drugiej klasy gimnazjum (to było prywatne gimnazjum na Żoliborzu, na ulicy Kaniowskiej). To był akurat początek szkoły, 1 września. Pamiętam, że po przyjściu z gimnazjum do domu jeszcze w mundurku… Bo były mundurki w gimnazjach, to zupełnie inaczej wyglądało. To się wiąże wszystko z wychowaniem młodzieży!
- Czy już wtedy był pan harcerzem?
Harcerzem byłem już od ósmego roku życia. [Należałem] do zuchów, później byłem w 24. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej na Woli. Byłem najmłodszym zastępowym! Wtedy już mnie trochę pociągało… Lubiłem trochę rządzić, lubiłem organizować wszystko, więc to w jakiś sposób ukształtowało moje dalsze życie, moją późniejszą działalność w czasie Powstania […], [konspiracji i zesłania].
- Jak wybuch wojny wpłynął na losy pana i pańskiej rodziny? Jak to się wszystko potoczyło?
Mieszkaliśmy na Woli w drewniakach, więc uważano, że w drewniakach jest niebezpiecznie, bo drewno się spali. Miałem ciotkę w centrum Warszawy na Nowym Świecie. Postanowiliśmy przejść. Ciotka powiedziała: „Przychodźcie do nas, my mieszkamy w murowanym domu, w kamienicy, to jakoś to przeżyjemy”.
- Pamięta pan numer tej kamienicy?
Oczywiście: Nowy Świat 61. To było prawie na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Na samym rogu było kino [„Europa”], a następny dom – 61, my tam mieszkaliśmy. No i tragedia, bo oczywiście całe centrum legło w gruzach już wtedy, jak Niemcy nas atakowali i pierwszy raz zburzyli Warszawę. Zburzyli cały Nowy Świat, Świętokrzyską, to wszystko. Musieliśmy zejść do piwnic. Później z piwnic uciekaliśmy, bo w kino uderzyła bomba, u nas zaczęło się palić. Przebiegaliśmy Tamką w dół, w kierunku Wisły. Pamiętam, babcia mnie jakiś worek na głowę zarzuciła, bo z obu stron się paliły domy. To wyglądało tragicznie. Dla mnie, takiego młodego człowieka, to niesamowite przeżycie, jak na moich oczach dom po domu paliła się Warszawa – miasto, które bardzo kochałem od początku. Stamtąd uciekliśmy nad Wisłę i chyba na Karowej, tam gdzie szpital… dalej…, taki pałacyk był; my w tym pałacyku w piwnicy przesiedzieliśmy. Głód nam dokuczał, ale znaleźliśmy tam jakieś soki, konfitury w tych piwnicach, więc to nam babcia dawała, tak że trochę się podkarmiliśmy. Byliśmy tam już do końca oblężenia Warszawy; to parę dni trwało, bo do 17 września.
- Pamięta pan wkroczenie Niemców do Warszawy?
Pamiętam. Pamiętam nawet, jak oni wkraczali i na wozach chleb mieli na Woli u nas, rozdawali chleb ludziom. Tak to wyglądało. Bez przesady mówię to, co widziałem jako młody chłopak. Przez pierwsze dni po wejściu nie widać było jeszcze po nich brutalności. Ale to krótko trwało. Później, jak wiemy, sprawy się zmieniły.
W 1941 roku koleżanka, siostra mojego przyjaciela, Danuta Rudnicka znana jako Kaczyńska, pseudonim „Lena” (już nie żyje), wciągnęła mnie do „Szarych Szeregów”, do tajnego harcerstwa. Miałem już wtedy prawie szesnaście lat. Pamiętam jak dzisiaj, jak ona powiedziała: „Tadziu, musimy zacząć działać. Ty jesteś harcerzem; trzeba walczyć o to, żeby Niemcy wiedzieli, że Polacy nie zgodzą się z okupacją w żadnym wypadku”. No i wciągnęła mnie. Bo to kobieta, miała tam koleżanki, była drużynową, mówi: „Ty będziesz moim przybocznym, zorganizuj grupę młodzieży, żebyśmy mogli zacząć jakieś działania”. I tak się zaczęło to moje działanie. Zwerbowałem kolegów ze szkoły…
- Do jakiej szkoły pan wtedy chodził?
Jak rozpocząłem drugą klasę gimnazjum, to ten pierwszy rok jeszcze na kompletach dokończyłem, tak że miałem ukończone dwie klasy gimnazjum ogólnokształcącego. Później, ponieważ potrzebne były jakieś dokumenty, bo Niemcy sprawdzali, babcia postanowiła mnie zapisać do oficjalnej szkoły, na którą Niemcy przyzwalali. Zapisała mnie do Gimnazjum Mechanicznego imienia Michała Konarskiego na Mokotowie, na ulicy Sandomierskiej. Do dzisiaj tam jest, bo tam nie było zniszczone. No więc organizowałem tę młodzież spośród kolegów ze szkoły i spośród kolegów z mojej dzielnicy. Tak się zaczęła nasza działalność.
- Co się składało na ta działalność?
„Mały sabotaż” – to znaczy trzeba było robić wszystko, żeby Niemcy wiedzieli, że Polska żyje. Pamiętam, pierwsze napisy na murach Warszawy to robiłem na murach Filtrów Warszawskich – „Polska żyje”. Jeszcze wtedy kotwicy nie było; kotwica była później. Pisaliśmy na chodnikach, na murach, roznosiliśmy ulotki po mieszkaniach. Później jak nasza grupa była już starsza, to zrywaliśmy chorągwie niemieckie, zrywaliśmy proporczyki na samochodach; rzucaliśmy gazy do kin, bo nie wolno było chodzić do kin. Nawet były takie ulotki „Tylko świnie siedzą w kinie”, to się też rozrzucało. Mieliśmy akcje na Nowym Świecie: był tam niemiecki sklep Meinla, też rzuciliśmy. To były takie probówki szklane, w środku był okropnie śmierdzący płyn; jak szklana probówka się rozbiła czy w kinie, czy w jakichś lokalach, to wszyscy uciekali. U Meinla robiliśmy ten wypad i też na sklep mundurowy na Nowym Świecie – rozbiliśmy wystawę, pościągaliśmy różne niemieckie odznaki, różne symbole, które oni sprzedawali swoim Niemcom, wojskowym. Składaliśmy to do archiwum. Mieliśmy takie archiwum, które tuż przed Powstaniem zakopaliśmy na terenie mojego przyjaciela Janusza Rudnickiego. Jego ojciec miał duży ogród, tam wykopaliśmy dół, [w którym składaliśmy wszystkie zdobyte trofea i materiały konspiracyjne].
To było na Woli, na ulicy Zwrotniczej. Bardzo się przyjaźniłem z tą rodziną i u nich w zasadzie mieliśmy całą naszą działalność: spotykaliśmy się, tam były zebrania. Tam, pamiętam, było pierwsze nasze zebranie harcerskie, kiedy składaliśmy przysięgę i w pokoju, w którym Janusz urzędował, w blaszanej balii rozpaliliśmy małe ognisko, żeby ładnie wyglądało, na ścianie rozwiesiliśmy symbole harcerskie. Przyszedł do nas wtedy „Wesoły”, przyjaciel tej koleżanki Rudnickiej, która mnie wciągnęła do harcerstwa. On był już wtedy hufcowym na Ochocie i przyjechał na tą naszą pierwszą przysięgę na wierność Ojczyźnie i harcerstwu. Później ożenił się z tą koleżanką Kaczyńską i był hufcowym; po nim był Jan Bytnar – „Rudy”. Więź nasza cały czas była bardzo ścisła i jako młodzi harcerze pracowaliśmy naprawdę bardzo prężnie. Nasze grupy ciągle się zwiększały, coraz więcej przystępowało młodych kolegów.
- Jakie były zasady konspiracji, żeby nie być zdekonspirowanym przez Niemców?
Oczywiście mieliśmy pseudonimy i nie używaliśmy swoich nazwisk. W prywatnych spotkaniach oczywiście mówiło się „Tadek”, „Janek”. Już wtedy za konspiracji mieliśmy trochę strat, były wpadki, Była wpadka, w której zginął mój serdeczny przyjaciel z gimnazjum Wiesław Śiwiński. Został rozstrzelany w Warszawie na Chopina po zamachu na Kutscherę – wtedy oni rozstrzelali w Warszawie czterystu Polaków z Pawiaka – i on miał szczęście w nieszczęściu trafić w tym czasie do Pawiaka; został aresztowany i stamtąd… no niestety. Były wywieszane listy, w których Niemcy podawali do wiadomości, jacy działacze zostali rozstrzelani; były nazwiska, wszystko, i odczytałem też od razu jego nazwisko. Młody chłopak…
- A czy pan był świadkiem jakichś rozstrzeliwań, łapanek i terroru niemieckiego?
Świadkiem samych rozstrzeliwań nie byłem, bo to było trudne, dlatego że teren, w którym rozstrzeliwali w Warszawie, był ogrodzony przez żandarmerię i nie można tam było dojść. Ale zaraz po egzekucji… Pamiętam, byłem na Młynarskiej; przy remizie tramwajowej były rozstrzeliwania i tam byłem chyba pierwszy raz, zapaliłem świeczkę, ludzie klękali, modlili się; jeszcze krew była niezmyta. Samego, jak powiedziałem, rozstrzeliwania nie widziałem. Widziałem egzekucję młodych uczniów szkoły księdza Siemca, powieszonych naprzeciwko Sądów na ulicy Leszno; wtedy ich powiesili, dziewiętnastu młodych chłopaków. […] Wyglądało to strasznie i dość manifestacyjnie, bo tłumy warszawiaków przechodziły przez całą ulicę, oczywiście Niemcy z karabinami maszynowymi w Sądach byli umieszczeni, tak że wolno było nam, warszawiakom, przejść i widzieć to. Oni to robili celowo, bo chcieli zastraszyć w ten sposób naszą społeczność warszawską. Ale to było bardzo przykre; dosłownie ściskało się serce, jak ci młodzi ludzie wisieli na dwóch balkonach – za murami, bo przez ulicę Leszno przechodził mur, Sądy były po stronie Polaków, a z drugiej strony było getto żydowskie. Więc oni dla bezpieczeństwa nie wieszali ich po naszej stronie, tylko wieszali w getcie, ale widać było, bo to było chyba drugie piętro. To był moment, który bardzo utkwił mi w pamięci i przeżyłem go mocno.
- Stracił pan kogoś z rodziny albo z serdecznych przyjaciół?
Przyjaciela straciłem niestety i kilku naszych… Witek – też był chłopak fajny, też został rozstrzelany; Wiesław Śiwiński, o którym wspomniałem. Była szansa jego uwolnienia, ale nie zdążyli; siostra rodzona Wieśka była zamężna z ambasadorem japońskim, a ponieważ Japonia współpracowała z Niemcami, była szansa, że uda mu się jakoś go wyciągnąć. Wszystko szło już w dobrym kierunku, niestety później był zamach na Kutscherę i już wtedy był on naznaczony na rozstrzelanie i rozstrzelali go na Chopina.
- Czy pan w ogóle wiedział, że należy do Batalionu „Zośka”, czy to było tak zakonspirowane, że pan nawet nie wiedział za bardzo, w jakiej formacji służy?
Wiedziałem tylko, że należę do harcerstwa – do „Szarych Szeregów”. Wtedy się o harcerstwie nie mówiło, tylko zakonspirowana nazwa to były „Szare Szeregi”. Wszyscy koledzy, którzy wstępowali – i znajomi, i nieznajomi – nosili od razu pseudonimy. Poza akcją „małego sabotażu” (bo to tak się nazywało) przechodziliśmy już w starszym wieku szkolenia bojowe. Miałem chyba siedemnaście lat, jak wprowadzono nas do BS-ów, to jest „Bojowych Szkół” (skrót BS-y). Wtedy już mieliśmy wykłady z bronią, z działalnością bojową w ogóle.
- Gdzie te szkolenia się odbywały?
W mieszkaniach prywatnych, raz u jednego kolegi, raz u drugiego. Pamiętam pierwsze spotkania – były na ulicy [Zwrotniczej]. W każdym bądź razie w mieszkaniach prywatnych. U państwa Skudlarskich, potem u państwa Przepiórowskich [i Rudnickich] .
- To były tylko teoretyczne szkolenia z bronią czy praktyczne też?
Broń była, przynosiliśmy ją, ale raczej tylko teoretyczne. Później mieliśmy już też… Jedno takie spotkanie pamiętam w lasach chojnowskich pod Warszawą. Nocą tam zebrały się duże grupy bojowe – nawet nie wiem, bo to wszystko tajne było – i zapoznawali nas z całą działalnością wojenną, wojskową.
- Odbył pan strzelanie praktyczne?
Strzelanie takie po cichu, ze ślepaków, bo to nie można było. To była poważna sprawa w każdym bądź razie. Ja się dziwiłem, że tak blisko Warszawy jednakże organizowano takie zgromadzenia. Zacząłem uczęszczać do szkoły podoficerskiej w czasie okupacji właśnie w mieszkaniu Wieśka Przepiórkowskiego, który został zastrzelony w 1943 roku na ulicy Kruczej. Szedł z wykładów, miał broń przy sobie. Był już wtedy drużynowym, przejął ode mnie funkcję harcerską; ja wstąpiłem do starszych grup BS-ów, a on prowadził młodsze grupy. Patrol niemiecki go zatrzymał; ponieważ miał broń, wyjął broń, strzelił do tych żandarmów i zaczął uciekać, Niemcy z ulicy też za nim zaczęli [biec]. Schował się do bramy, wleciał na klatkę schodową, naprzeciw bramy ustawił się w oknie i jak Niemcy wpadali na podwórko – bo to takie „studnie” były – on strzelał. Kilku położył trupem i jego niestety też zastrzelili. Na parapecie okiennym tak pozostał, zginął. Tak że strat mieliśmy trochę w młodzieży, niestety.
- Jaka była atmosfera w Warszawie w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Oczekiwaliśmy powstania. Wiedzieliśmy. Nas, młodzież, przynajmniej ustawiano w tym kierunku. W tym kierunku, że będzie powstanie, przechodziliśmy wszystkie te szkolenia bojowe i ograniczały się one do walk ulicznych w mieście, nie gdzieś na zewnątrz.
- Jakie były wtedy zasady walk ulicznych?
Wiadomo, jaka bronią Polacy mogli wtedy dysponować – niewielką. Broń raczej lekka, swojej roboty; butelki z benzyną, granaty w puszkach własnego wyrobu. Wiadomo, że liczyliśmy się [z tym], że będą barykady, czołgi, i w tym kierunku nas szkolono. W każdym bądź razie szkolono nas i przygotowywano do powstania. To nie było coś, co nas, młodzież, zaskakiwało. Wiedzieliśmy, że do powstania dojdzie wcześniej czy później, bo Niemcy sami nie odejdą. Więc te szkolenia przechodziliśmy nawet już w ostatnim roku; później przeszedłem z grup BS-ów, „Bojowych Szkół”, do GS-ów – to „Grupy Szturmowe”, wszystko w ramach harcerstwa. W „Grupach Szturmowych” [były] już nawet szkolenia samochodowe, szkolenia „wielkiej dywersji” – wysadzania pociągów, rzucania bomb na posterunki niemieckie; w „Grupach Szturmowych” tak nas szkolono. Ukończyłem tam kurs samochodowy, każdy z nas musiał umieć prowadzić samochód. Ale to już był koniec, kiedy przechodziłem te wszystkie szkolenia w „Grupach Szturmowych”; koniec moich szkoleń to był rok 1944 i w sierpniu zaczęło się Powstanie.
- Kto był pańskim dowódcą tuż przed wybuchem Powstania?
Dowódcy się zmieniali. Moim dowódcą najpierw był „Wesoły” Zygmunt Kaczyński, później Janek Bytnar „Rudy” – on był hufcowym na Ochocie – a później, jak już stworzono z nas grupy bojowe, to moim dowódcą plutonu był Iwo Rygiel pseudonim „Bogusław”, który niestety zginął w Pęcicach.
- A pierwsze dni przed Powstaniem: miejsca zbiórki, oczekiwanie, wyczekiwanie, broń? Jak wyglądała organizacja Powstania?
Broń otrzymaliśmy już na miejscu zgromadzenia – na Ochocie, na ulicy Filtrowej. Nie wiem, który numer, ale taki lokal: przedszkole, jakby szkoła, na pierwszym piętrze. Tam zebraliśmy się, młodzież się zbierała. Czuło się atmosferę w Warszawie; jak Powstanie miało się zacząć, to czuło się dużo młodych ludzi na ulicach z różnymi pakunkami. Ja miałem plecak, tylko że ten plecak był zawinięty w papier, pod pachę go i też tak szedłem. Tak jak powiedziałem, przed Powstaniem czuło się, że coś się chyba dzieje. Według mnie i Niemcy też to wyczuwali. Nawet chyba na Żoliborzu to Powstanie zaczęło się trochę wcześniej jak powinno. Zebraliśmy się…
Cały pluton, około trzydziestu. Tam się dopiero zebraliśmy i poznaliśmy wszyscy. Z konspiracji wiedzieliśmy, że istniejemy, ale nie wiedzieliśmy kto, gdzie i jak, a tu właśnie się spotkaliśmy. Rozdano nam broń i pierwsze zadanie, jeszcze zanim Powstanie się rozpoczęło… Ja byłem sekcyjnym, dowódcą sekcji. Z moich pierwszych kolegów z GS-ów oprócz mnie był Tadek Zieliński, był „Czarny”, pseudonim „Benito”, był Wiesiek Skudlarski. Dostaliśmy zadanie zajęcia przynajmniej dwóch rowerów dla łączników. Jeszcze Powstanie się nie zaczęło; pamiętam, taka moja otwarta robota z bronią w ręku.
- Jaką broń miał pan wtedy?
Krótką, pistolet. Tylko.
- Koledzy też mieli broń palną?
Tak, wszyscy mieli. Cały pluton był uzbrojony – to musze podkreślić. Wyszliśmy i rzeczywiście załatwiliśmy te dwa rowery z trudem. Jedna dziewczyna oddała od razu; powiedzieliśmy, że jesteśmy upoważnieni z Polski Podziemnej i potrzebny nam rower. Ona oddała bez trudu, a chłopak trochę się upierał, ale pokazałem mu pistolet, lekko wyjąłem i powiedziałem: „Niestety, młody człowieku, ale czymś trzeba się przysłużyć. Jak się skończy powstanie – bo już mówiono dość głośno o tym – to dostaniesz swój rower, względnie pieniądze za rower”. No i wróciliśmy.
O godzinie piątej oczywiście oficjalnie rozpoczęło się Powstanie. My tam w tym lokalu, trzydziestu młodych chłopów, naprzeciwko nas akademik, w którym zmasowane były oddziały żandarmerii. Cały dom był otoczony bunkrami. Jak się Powstanie zaczęło, pierwsze strzały, widziałem, jak padł chłopak na przystanku tramwajowym – to też w oczach mam dzisiaj. Strzały poszły z tego domu akademickiego, z żandarmerii. Jak się Powstanie zaczęło, zaczęliśmy śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”, okna otwarte; oczywiście Niemcy otwierali ogień po budynkach, już było słychać strzały, ale my siedzimy! Zbiórkę zrobił plutonowy, dostał jakieś wiadomości, wtedy odczytał nam przydział: II pluton 3. kompanii Batalionu „Zośka”. My to przyjęliśmy do wiadomości wszyscy i już wiedzieliśmy, jaki mamy bojowy przydział. Oczekiwaliśmy na rozkaz przedarcia się z Ochoty na Wolę. Niestety w nocy poderwano nas na nogi i plutonowy oznajmił nam, że musimy złożyć broń, bo wychodzimy z Warszawy. Przyjęliśmy to oczywiście z ogromnym żalem – przecież jak to: broń oddać i z Warszawy będą nas wyprowadzać? Tak się zaczęło.
Zaczęli nas wyprowadzać. Przechodziliśmy z jednego bloku do drugiego, przez ulicę Asnyka bodajże, przez mieszkania jakieś. Pamiętam, wchodziliśmy na okno, z okna skakaliśmy na drogę i przelatywaliśmy na drugą stronę, a droga była pod ostrzałem z tego domu akademickiego, z żandarmerii. Tam też pierwszy raz upadłem na takiego blondynka, trupa; przyjąłem to bardzo wrażliwie. Przeszliśmy do domu naprzeciw i na dziedziniec – duży dziedziniec otoczony domami – i tam było całe zgrupowanie tych ludzi, którzy nie mieli broni i mieli być wyprowadzeni z Warszawy. Nasza trasa miała przejść przez ulicę Grójecką, skokami przechodziliśmy do Częstochowskiej, Częstochowską wychodziliśmy już poza Warszawę na Szczęśliwicką. Na Szczęśliwickiej zatrzymaliśmy jadący do Warszawy pociąg EKD – to był taki dojeżdżający, podmiejski pociąg – zatrzymaliśmy te dwa wagony, ci, co tam byli, zostali wysadzeni i tym pociągiem dojechaliśmy do miejscowości Pęcice. Chyba dwa kursy zrobił ten pociąg EKD. Wagony przyspieszyły trochę, bo już zaczynało świtać, a Warszawa była mimo wszystko okrążona wszystkimi wojskami, jak się tylko Powstanie zaczęło. Bardzo dużo było „ukraińców” niestety. W Pęcicach mieliśmy przebić się przez park, w którym, w pałacyku, stali Niemcy. Ubezpieczenie tylko miało broń – bo z przodu i z tyłu były ubezpieczenia. Nas zatrzymano do ubezpieczenia całej kolumny z tyłu, tak że wchodziliśmy na plac pęcicki na końcu, bez broni. Pamiętam głos „Bogusława”, dowódcy plutonu, mówi: „Bierzcie jakieś patyki, coś, żeby imitowało z daleka broń”. Tragedia. Tyle ludzi bez broni…
- Ile tych osób mogło razem być?
Nie wiem, ilu. Mam książkę Wroniszewskiego, on tam opisuje te Pęcice, to mogę panu jeszcze to przedstawić. W każdym bądź razie ja sądzę, że było nas około 700 mniej więcej. To był atak pozorowany. Młodzież z okrzykiem „hurra!” leciała na ten pałacyk, na park, a stamtąd karabiny maszynowe oczywiście siekły. Niestety skończyło się to wszystko tragicznie. Jakaś mała grupa przedarła się, z tyłu pojawiły się samochody pancerne, Ukraińcy, to dostaliśmy rozkaz obrony od tyłu – znów, no jakże, bez niczego, w opaskach na rękach. Niestety ponieśliśmy tam klęskę. Połowa mojego plutonu tam zginęła, to znaczy około piętnastu chłopaków. Mnie udało się szczęśliwie w jakiś sposób to przetrwać, ale to było dla mnie coś nie do zapomnienia! Dzisiaj się ciągle zastanawiam, jak ja to przetrwałem. Bo już się niby ten bój kończy – to znaczy wyłapywanie, rozstrzeliwanie kolegów – i ja przez gęstą trawę, cały czas na brzuchu, dotarłem do rzeki. Taka rzeczka tam przepływała, płytka bardzo, Rządza chyba. Tam się wyczołgałem na bok, bo widziałem osiedle. Mało tego, że byliśmy dookoła otoczeni samochodami pancernymi – jeszcze z góry latał samolot Storch, „Bocian”, i dobijał, z niego też strzelali. Już byłem nad brzegiem rzeki. Jak go zobaczyłem, to się przewróciłem na plecy, mówię tak: „Będę pozorował zabitego”. Ten samolot nade mną przeleciał, myślę sobie: „Dostanę czy nie?”. I nie. To się przetoczyłem do rzeki i w tej rzece leżałem chyba ze dwie godziny. Jak już psy przestały szczekać, wszystko się uspokoiło, to dopiero z tej rzeki mokry wylazłem w kartoflisko. Cały oblepiony błotem z kartofliska wlazłem w pszenicę, tam padłem i usnąłem.
Obudziłem się rano – zmarznięty, głodny – padał deszcz i pamiętam, zrywałem i jadłem kłosy pszenicy. Przeleżałem tam cały dzień, ponieważ teren był otoczony i nie było jak z niego wyjść. Pod zmierzch już zauważyłem, że po rżysku idzie grupa kobiet – chyba trzy – i zbiera kłosy. Szły w moim kierunku. Wychyliłem się i najpierw zobaczyłem, że na torach Niemcy stoją, kolejki. Te kobiety podeszły blisko mnie, zobaczyły mnie, przeraziły się. Powiedziałem „Cichutko!”, wstałem i razem z nimi zacząłem zbierać kłosy. Proszę sobie wyobrazić, że w taki sposób one mnie już w tej grupie doprowadziły do parkanu. Ledwo przeszedłem przez ten parkan, doszedłem do jakiejś chałupy i straciłem tam przytomność. Obudziłem się rozebrany już w jakimś mieszkaniu. Na klepisku balia z gorącą wodą, wsadziły mnie do tej wody, wykąpały, wymyły i pod pierzynę. Potem mleko z masłem dostałem. Tak się zakończyła tragedia moich pierwszych dni.
Wokół tej chałupy zebrało się jeszcze z pięciu chłopaków. Na drugi dzień, jak się już wyspałem, to tam poznałem tych kolegów. No i co robić? Wracać do Warszawy – jak? Warszawa okrążona, to już były trudności ogromne. Ale nawiązaliśmy kontakt z naszym dowództwem we Włochach. Tak nam poradzono, żeby z nimi się skontaktować, i oni nas przeprowadzą do „Kampinosu”. A do „Kampinosu” też nie bardzo już przyjmowali, bo i broni nie było za dużo, i ludzi było bardzo dużo w „Kampinosie”. Ale po pewnym czasie dostaliśmy dwie łączniczki i przeprowadzono nas tam do lasu. My z GS-u, to nas przyjęli oczywiście. Przydział dostałem do 4. kompanii kapitana „Mściboja” – taki był jego pseudonim. Dostaliśmy broń, dostałem karabin, koledzy też. Kompania nasza stacjonowała w miejscowości Truskawka w Kampinosie. Tam z wypadami częstymi, placówkami, doczekaliśmy do końca Powstania w Warszawie. Jak Powstanie tam się zakończyło, to Niemcy wszystkie oddziały przerzucili do Kampinosu, otoczyli Kampinos i zaczęło się. Ta Truskawka, w której ja byłem. Pamiętam nalot bombowców sztukasów. Walili – coś okropnego, zniszczyli chyba całą wieś. Ruszyło natarcie niemieckie, więc my w lesie oczywiście zajęliśmy stanowiska. Zaczęła się nierówna walka; czołgi szły na las, więc zaczęliśmy się cofać w głąb lasu. Niemcy widocznie nie bardzo ryzykowali z tymi czołgami, tym bardziej że widziałem, [jak] jakiś czołg się palił. My mieliśmy też Piata – to była broń rakietowa przeciwczołgowa. Cofnęliśmy się w głąb lasu, znów była zbiórka. Dowództwo postanowiło, że ci, co chcą wyjść z oddziałów partyzanckich i przejść do konspiracji, to mają oddawać broń i mogą wychodzić sobie z lasu. Ja postanowiłem walczyć dalej do końca i zostałem.
Zaczęliśmy się wycofywać znów z Kampinosu, z lasu. Też za późno to wszystko było, bo już ranek był. Wymacali nas Niemcy, zaczęli nas atakować czołgami, broniliśmy się, i tak w przerwach – to broniliśmy się, to oni atakowali nas – przeszliśmy pod Żyrardów do miejscowości Budy Zosine. Tam się okopaliśmy i nie mogliśmy przejść dalej, bo [była] linia kolejowa, a na linii kolejowej pancerka i z pancerki taki ogień otworzyli, że nie mogliśmy przejść. W każdym bądź razie bój był krótki; Niemcy nas zgarnęli, żyjących wzięli do niewoli, ja się też dostałem do niewoli.
W niewoli znów takie przeżycie: gestapo przeprowadzało z nami wywiad, oczywiście dokumenty i wszystko nam zabrali i od razu na gestapo powiedzieli:
Schießen! – „Rozstrzelać ich!”. Mieli nas rozstrzelać, prowadzili nas – ale nie wszystkich, grupami. Ja z kolegą szedłem, za nami szło dwóch Niemców. Mieli nas rozwalić, ale szczęśliwie jakiś goniec na motorze doleciał do nas i kazali nas zawrócić. Zawrócili nas i tam już większa grupa [była]; stamtąd doprowadzili nas do Ożarowa, do fabryki kabli i tam znów się zgromadziliśmy. W końcu [wzięli] nas na żandarmerię i powiedzieli, że będziemy rozstrzelani. Zamknęli nas w komórkach na tej żandarmerii; w mojej komórce było chyba czternastu chłopaków, tak że jak chcieliśmy się położyć, to nie można było, na kolanach tylko. Ale wyjęliśmy drzwi z jednej komórki do drugiej, rozparliśmy między ścianami i na tych drzwiach jeszcze trzech chłopaków mogło się zdrzemnąć. Rano drzwi się otwierają, wchodzą RGO – Rada Główna Opiekuńcza, taka istniała. „Chłopaki, nie będziecie rozstrzelani, bo jest rozkaz nierozstrzeliwania powstańców warszawskich”. Ten rozkaz nas uratował. I tak później do nas dotarł, niż [zaczął obowiązywać] w Warszawie, bo tam jak tylko Warszawa się poddała, od razu przestali rozstrzeliwać. To był rozkaz aliantów, że jeśli Niemcy będą rozstrzeliwać powstańców, to alianci będą rozstrzeliwać jeńców wojennych. A nas uznano za wojsko walczące normalnie z okupantem.
- Wróćmy jeszcze do Powstania Warszawskiego. Miał pan jakikolwiek kontakt z rodziną, jak był pan w Kampinosie?
Nie miałem żadnego kontaktu. To było niemożliwe. Warszawa była otoczona, Kampinos był otoczony.
- Jakiekolwiek informacje docierały?
Nic, żadnych informacji nie miałem od rodziny.
- A były organizowane jakieś wypady do Warszawy?
Były! Przez Dworzec Gdański był przecież organizowany wypad, który też się nie udał, bo na dworcu były pancerki. Nie udało się nam; na Starówkę chcieliśmy przejść.
- Pan brał udział w tym wypadzie?
W tym pierwszym wypadzie nie brałem udziału. Dopiero później.
- A był pan świadkiem jakichś zrzutów alianckich?
Tak. W Kampinosie byłem przy tych zrzutach. Ja dostałem też taką porządną kurtkę zieloną, wełnianą, która ze mnie zdarli później ruscy. To jeszcze dalej będę opowiadał. W każdym bądź razie nie miałem kontaktu z rodziną. Niemcy nas zawieźli z Ożarowa do obozu w Skierniewicach; tam spotkałem się z kolegami jeszcze z Warszawy – tymi, którzy w Warszawie brali udział w Powstaniu. I tam w tym obozie niemieckim było bardzo źle. Bardzo źle. Karmili nas byle jak. Obok był obóz jeńców rosyjskich, a tu powstańcy. Pierwsza rzecz, jak nas przyprowadzili, to postanowili nas umyć i odwszyć. To też było coś okropnego: pod gołym niebem w październiku deszcz padał, rozbierali nas do naga i pakowali do takiego pomieszczenia, w którym dawali płyn do nacierania się, żeby wszy nas nie zjadły, a ubranie wsadzili do kotła i odparzali pod jakąś temperaturą. Jak już się umyliśmy, to znów wypędzili nas na deski, na deszcz; staliśmy rozgrzani, tam dopiero dostaliśmy swoją odzież, założyliśmy. To były takie początki. Później ze Skierniewic (już będę szybciej mówił) etapami odwozili powstańców do Niemiec, do obozów na roboty. Ja też znalazłem się w takiej grupie, która miała do jakiegoś obozu trafić, do Żyrardowa. Staliśmy wieczorem na peronie, długo czekaliśmy na pociąg, już był zmierzch – i tam mnie się udało uciec. I uciekłem.
Tak, sam. Siedziałem między skrzynią a drewnianym budynkiem stacyjnym i jak się wszyscy podnieśli, to ja postanowiłem się nie podnieść. Niemcy popędzili wszystkich do wagonów, a ja tam w kącie – tu skrzynia piaskowa, tu szopka – między nimi przycupnąłem i myślę sobie: „Albo przeżyję, albo poderwą mnie po prostu i koniec”. Udało się. Stamtąd od razu przez płotek hycnąłem – i do Żyrardowa. Stamtąd do Warszawy nie można, bo z Warszawy wyprowadzili całą ludność i zaczęli burzyć Warszawę. A miałem rodzinę pod Kutnem w miejscowości Dobrzelin – trochę dalszą rodzinę, ale jako młody chłopak, sierota, często do nich przyjeżdżałem na wakacje, tak że tam ciotka się mną zaopiekowała. Dotarłem do nich, mieli duży ogród i oddzielny domek. Tam przebywałem do momentu, jak front ruszył, Niemcy zaczęli się tam okopywać i powiedzieli, że w tym ich budynku będzie sztab jakiś. Nie było możliwości pozostania tam bez dokumentów, bo to Niemcy, więc ruszyłem na zachód w kierunku Tucholi. Doszedłem do lasów tucholskich, chyba do miejscowości Osiek […]. Mieszkańcy przyjęli nas. Najpierw w stodole trzymali w sianie, pamiętam, a jak już front się zbliżał i nie było możliwości się tam zatrzymać, to poszliśmy do lasu, w głąb puszczy, i tam przez nas przeszedł cały front. Przeczekaliśmy ten front, wyszedłem z lasu na drogę – szeroki trakt – i postanowiłem się ujawnić albo Polakom, albo Rosjanom – obojętne. Przecież wierzyło się, że Rosjanie to nasi przyjaciele – wyzwalali przecież nasz kraj. Tylko wyszedłem z lasu, akurat na koniach
kontrrazwiedka prowadziła grupę też Polaków, też chłopaków różnych – i z lasu, i… Mnie też do tej grupy ładowali. Zaprowadzili nas do sztabu
kontrrazwiedki. Tam [padły] pierwsze pytania: kto? co? jak? „Z Warszawy, powstaniec”. No to ciach! – zrewidowali nas, wszystko zabrali, co mieliśmy przy sobie. Dwa razy byłem jeszcze doprowadzany do tej
kontrrazwiedki. W międzyczasie rozebrali mnie ci doprowadzający, że w końcu zostałem w kaloszach, w bieliźnie, w brudnej fufajce rosyjskiej, spodniach; wszystko zabrali mnie! Buty, wszystko. Dostałem takie buty, że drutem musiałem je za[wiązywać]. Wrażenie tych pierwszych Rosjan, którzy weszli… Nawet mnie tam doprowadzali (chyba jeden Żyd, drugi ruski), zobaczyłem, że on naprawdę karabin miał na sznurku! To jest prawda! Nic dziwnego, że nas rozebrali. Ale pierwszy raz jak nas rozebrali, złożyliśmy zażalenie i ruski komendant ustawił tych, co nas odprowadzali; kazał pokazać którzy. I dostał w łeb jeden, drugi – dwóch ich było; kazał im te buty pozdejmować. Ja jeszcze z kolegą byłem, kolega miał oficerki polskie, a ja miałem krótkie buty z cholewką; dostałem w Kampinosie ze zrzutów. No i oddali nam. A drugi raz, jak nas zaprowadzili inni, to już nic w ogóle nie było. Zostaliśmy tak, jak powiedziałem: miałem na sobie fufajkę, bieliznę, watowe spodnie i kalosze. Już butów nie miałem – tylko w kaloszach. Tam nas wsadzili do więzienia w Tucholi, z więzienia w Tucholi przewieźli nas do Świecia, w Świeciu jeszcze było śledztwo – oczywiście po rosyjsku. Ja tego języka nie znałem; oni pytali, ja nie wiedziałem, co odpowiadać; mówiłem wszystko to, co na początku, jak do przyjaciół. I jeszcze tak głupi byłem – ale kto wiedział! – że opowiadałem o wszystkim: jak byłem w harcerstwie, jak było w szkole, w konspiracji – tak jak tu prawie. Z ręką na sercu człowiek opowiadał wszystko. No i sąd: po dziesięciu nas stawiali, odczytywali wyroki śmierci i wyroki pomiłowania. Zostałem skazany wyrokiem na dziesięć lat
trudowych isprawitielnych łagieriej – tak to się nazywało. Dziesięć lat obozu pracy.
- Za co? Znał pan w ogóle treść tego wyroku? Ktokolwiek to przetłumaczył?
Partyzant, powstaniec, dywersant – tak to wszystko mnie wyczytywali. Stamtąd piechotą prowadzili nas do Działdowa. Jak już nie mogli niektórzy dojść, to furmankę jakąś zabrali Rosjanie. Na głodniaka! – to pamiętam, była pierwsza taka prawie trzydniówka, że nic nie jadłem. Oni nas prowadzili, łobuzy, i na postojach smażyli sobie
kartoszku. Ten zapach… dla głodnego człowieka to było tragiczne. Do Działdowa w pociąg i pociągiem przez Warszawę do więzienia w Grodnie. Ciężkie więzienie, przedwojenne bardzo. W tym więzieniu byłem dwa miesiące chyba. Najpierw leżałem na betonie; do celi, w której się czterech powinno mieścić, ładowali dziesięciu, piętnastu – ile się zmieściło. Na tym betonie tylko na swoim ubraniu człowiek leżał. To było więzienie! To nie takie więzienie, jak dzisiaj tym bandytom i innym [się funduje] – telewizorki, książki, nary, koce – nie. To było więzienie! W tym więzieniu przesiedziałem zakończenie wojny, do maja. Wiem, że dzwony biły w kościele niedaleko, a my za kratami płakaliśmy i nie wiedzieliśmy za co. Jeden przez drugiego zadawał sobie pytanie: za co? Stamtąd nas wywieźli do Orszy – też więzienie. Dopiero w Orszy dokonał się podział do obozów pracy. Kolegom, których poznałem, akurat przypadł przydział na północ do Norilska, a mnie nie. I pamiętam, wyskoczyłem z szeregu i krzyczałem, że ja chcę, żeby mnie też wzięli do tego etapu, do obozu. Wzięli mnie; no to dawaj. Stamtąd, z Orszy, [zabrali nas] do Archangielska, do Mołotowska (to port na Morzu Białym) i tam na transportowy wojenny okręt angielski; jeszcze pamiętam, jak wyczytywałem te napisy angielskie. Ten okręt się nazywał „Archangielsk”. I tam do ładowni, do
trumów[po rosyjsku] w dół; tam już były nary porobione. Chyba ponad tysiąc różnych więźniów jechało z nami; Rosjan też, bardzo dużo Rosjan z frontu, uciekinierów, gwałcicieli – taki element kryminalny bardzo. Dziesięć dni tym okrętem płynęliśmy poprzez Karskie Wrota, Nową Ziemię, do ujścia rzeki Jenisej.
Była tragedia, ludzie tam umierali, bo dawali nam na cały dzień 400 gramów zupy – na śledziach, słonej; wody nie dawali do picia. Ludzie wszyscy umęczeni; warunki były tragiczne. Ale jakoś Bozia dała, przeżyłem. Ciekawe jest, że tworzyły się grupy starszych;
starszyna, szef grupy, to był Rosjanin przeważnie. Oni dostawali jedzenie, oni dostawali wodę i ile chcieli, tyle dawali więźniom. My z kolegami z Powstania zaczęliśmy śpiewać nasze warszawskie, wojskowe piosenki i im się to podobało: „Będziecie śpiewać, to dostaniecie jeszcze więcej wody czy zupy”; i rzeczywiście, parę dni nam jakoś to przechodziło. W końcu nas wyładowali w porcie Dudinka – to już ujście rzeki Jenisej. To był sierpień, szósty, bodajże. Padał śnieg z deszczem – w sierpniu! Ładowali nas w
barże – po polsku barki – węglowe, bo okręty nie mogły dopłynąć do brzegu. Okręt głęboko zanurzony… i barkami nas [zabrali] dopiero do prowizorycznego portu. Jak myśmy wpadli do tych barek, tam była woda z węglem, to rzucili się wszyscy ją pić. Padał śnieg, deszcz, to na dnie się ta woda uzbierała. Stamtąd wyładowali nas do tego portu w Dudince, doprowadzili do jakichś porobionych obozów ogrodzonych drutami i do baraków. Baraki – tak deska od deski [około 3 cm]; nazywały się „baraki”. Tam nas ułożyli spać; dostaliśmy gorący posiłek, taką [zupę]. Ciało do ciała się chłopaki przytulali, nakrywaliśmy się watowymi brudami, a rano nie mogliśmy wyjść, bo wszystko zamarzło – okazało się, że rano już był mróz. Ledwo spod tych nar się wygrzebaliśmy. Mniejsza o to. W każdym bądź razie stamtąd nas wieźli do Norylska. W jakich warunkach? Wagony, ciuchcia-wąskotorówka, sadzali nas po czterech w wagonie i następna czwórka siadała na nogi [na kolana tym pierwszym]. 120 kilometrów do Norylska było z Dudinki. Padał śnieg; zanim dojechaliśmy, przykrył nas w tych bortach prawie równo do połowy, ale było przynajmniej trochę cieplej. Tam porozdzielali do obozów. Z wagonów jedni wychodzili, inni zwalali się, bo nie mogli stanąć na nogi, jak drętwiały. 120 kilometrów, siedzi ktoś na nogach, wyobrażacie sobie? W każdym bądź razie tak się to zakończyło i dostałem się do obozu, który obsługiwał kopalnię węgla. Nazywał się „Zapadnaja”. Tam [była] komisja, rozbierali do naga wszystkich; ja ważyłem 38 kilogramów. Dostałem się do słabosiłki – to jest barak, w którym umieszczali bardzo słabych więźniów. W tej słabosiłce w miarę dobrze było: czysta pościel – nie pościel, bo materace wypychane wiórami – ale był koc, było prześcieradło. Tam prawie miesiąc byłem. Przyszedł kierownik szpitala obozowego i poszukiwał elektryka. Ponieważ ja ukończyłem trzyletnią szkołę mechaniczną i trochę z mechaniką [byłem obeznany], od razu przy drzwiach byłem, to podniosłem rękę, że ja elektryk. A wiele się nie znałem – trochę, o tyle, o ile. Dostałem się do szpitala na szczęście i pracowałem w szpitalu jakiś czas. Ponieważ w szpitalu jak to w szpitalu: ludzie umierali i zostawały porcje, to ja miałem więcej, a jako
dniewalnyj – pokojowy, jak to u nas się nazywa – karmiłem, przywoziłem i pobierałem jedzenie. Ponieważ zostawało, pomagałem naszym Polakom – przyłapali mnie na tym, wsadzili do karceru. W karcerze wychodziliśmy na bardzo ciężkie roboty.
- Ile lat pan spędził w Rosji w obozie?
Dziewięć w obozie i później jeszcze siedem [miesięcy]... prawie dziesięć.
- To cała epopeja. Bardzo proszę, żeby pan opowiedział o najważniejszych wydarzeniach, [takich], które się panu najbardziej wryły w pamięć, z tego okresu pobytu w Rosji.
Trudne były czasy, jak musiałem już pracować w kopalni jako
gruzczik, to znaczy ładowacz. [Byłem] pod ścianą i ładowałem [węgiel]. Ponieważ w szpitalu się trochę podreperowałem przez jakiś czas – nie powiem, żebym się przewracał – to tam też pracowałem. W ogóle byłem taki, że w zasadzie pracować dla mnie to było wielkie szczęście, bo mogłem wtedy coś robić, nie myśleć. A byli tacy koledzy, którzy się zamartwiali i umierali; sami pili sól z wodą i umierali. W szpitalu kilku tych kolegów pochowałem. W kopalni pracowałem jako ładowacz, dobrze zarabiałem: plus trzy, najwyższy pajok – bo dawali plus jeden, plus dwa i plus trzy, w zależności od wypracowania normy. No i jakoś sobie dałem radę w tej kopalni. Byłem przywalony obsuniętą ścianą, zabrali mnie do szpitala, tam [miałem] znajomości oczywiście, bo tam pracowałem przedtem, i znów pozostałem w tym szpitalu. Ponieważ trochę malowałem, w młodości też, ze szpitala dostałem się do klubu obozowego i ostatni rok jakoś w tym klubie przetrwałem. Malowałem z takim dobrym malarzem, wiele się nauczyłem – to widać na ścianach.
Nie, to był Rosjanin, z krótkim wyrokiem. On się zwolnił i zostałem sam. W 1948 roku, po trzech latach tego obozu, rozdzielali politycznych od kryminalistów; bo ten obóz był dla wszystkich: bandziorów, złodziei, uciekinierów z frontu. Ja jako polityczny dostałem się na etap do obozu politycznego w innym miejscu, w mieście – w samym Norylsku. Tam się zmieniły warunki trochę. Niby trochę lepiej nas odżywiali; z tym że zamykali baraki na noc, liczyli nas bez przerwy: rano, wieczór, przy wyjściu do roboty, przy przyjściu z roboty. Cztery razy człowiek był liczony! Tak to było. Tam pracowałem w budownictwie. Nie powiedziałem, że jeszcze tam w kopalni węgla poznałem polskiego księdza Ciszka, z którym bardzo blisko żyłem w tym obozie. On mnie uczył nawet angielskiego. Był skazany na dwadzieścia lat jako szpieg Watykanu, a był wysłany oczywiście z Watykanu jako misjonarz na tereny naszej dawnej Ukrainy. Tam został aresztowany i skazany. Pięć lat na Łubiance siedział odosobniony w celi i później wysłali go do obozu i w tym obozie się z nim zapoznałem. Na budownictwie juz w Norylsku też pracowałem razem z księdzem. Kopaliśmy pod budynki takie kotłowany. Kopało się takie studnie aż do skały; nieraz były głębokie po dwadzieścia metrów. […] Ziemia zmarznięta, to kilofami się wybierało; nie było takich urządzeń jak dzisiaj w budownictwie, więc były bardzo ciężkie warunki. No i na tej „piątce” – tak nazwany był piąty łagier – byłem do momentu, jak wybuchł bunt w obozach. W naszym obozie ten bunt się rozpoczął. Przestaliśmy wychodzić do pracy, więźniowie domagali się komisji z Moskwy i nie wiem, czy ten bunt [to] przyspieszył, czy nie, w każdym razie prawie w tym samym czasie zaczęto wywoływać nazwiska niektórych więźniów do wyjścia do bramy. Tam nam oznajmiono, że będziemy zwolnieni z obozu. Od razu przeprowadzili nas do innego obozu; tam gromadzili etap – bo to tak się nazywało, grupy różnych narodowości, nie tylko Polaków. Szykowali nas na wywiezienie. A tu był w dalszym ciągu bunt i zakończył się krwawo, z tym że ja już w tym obozie nie byłem. Ja to wszystko przeżyłem obok: słyszałem strzały, widzieliśmy z góry – bo akurat na górze był ten obóz, nieduży, tam kobiety kiedyś były. Szczegółowo opowiadać [nie będę], ale to są momenty, których człowiek nie zapomni nigdy już. Mam tu książkę księdza Ciszka, to on o tym buncie pisze dokładnie; bardzo ciekawy moment, warto, żeby to też było w Muzeum. W każdym bądź razie stamtąd nas wywieźli na statek i Jenisejem jedenaście dni płynęliśmy do Krasnojarska. Później koleją – mówili wtedy, że pod Moskwę, a to było 400 kilometrów od Moskwy, ale tam [są] takie przestrzenie, że się mówiło „pod Moskwą”. W takim
dzietjaśle – to taki wypoczynkowy ośrodek dla dzieci – nas umieszczono, podzielono na grupy.
- Mówi pan „nas” – kto był w tej grupie?
Nas, to znaczy więźniów. Jak powiedziałem, to nie tylko Polacy: byli Czesi, Rumuni, Niemcy, w każdym bądź razie wszyscy
inostrancy – cudzoziemcy. I tam byliśmy prawie siedem miesięcy. Włosy nam odrosły, trochę się poprawiliśmy, można powiedzieć; każda grupa narodowościowa miała swojego kucharza, swoją kuchnię. Tam doczekaliśmy [czasu], kiedy nas zaczęli stopniowo, grupami narodowościowymi, wywozić już do kraju. Do końca nie wierzyliśmy w to, że jesteśmy wolni. Ciągle się nam zdawało... bo były takie momenty, że wywozili więźniów i albo ich rozstrzeliwali, albo topili; tak opowiadali – nie wiem, na ile to prawdziwe, wolę nie mówić – w każdym bądź razie niszczyli więźniów grupami. Tak że mieliśmy prawo nie wierzyć. Ale jak już zaczęli nas spod Moskwy wieźć w kierunku granicy polskiej, uwierzyliśmy. Dowieźli nas do granicy polskiej w Terespolu. […] Tam przekazali nas władzom polskim. Przyjechaliśmy do Terespola i kazali nam wysiadać z wagonów. Zobaczyliśmy, że jesteśmy otoczeni wojskiem polskim z karabinami i mówimy: „A to co?”. „No, wysiadać, bo musimy was zawieźć jeszcze do obozu, bo nie macie żadnych dokumentów”. A my powiedzieliśmy, że pod taką ochroną nie pójdziemy. „Przyjechaliśmy do ojczyzny po dziesięciu, niektórzy po piętnastu, latach i teraz wy nas pod karabinami chcecie wieźć znów gdzieś? Nie, już mamy tego dosyć. Nie wyjdziemy z wagonów!”. I rzeczywiście nie chcieliśmy wyjść. Były tam dyskusje, w końcu powiedzieli: „Dobrze” i zgarnęli tych wszystkich żołnierzy, a to było wojsko bezpieczeństwa przy UB – KBW, czarne otoki mieli, Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Samochody odjechały, przyjechały autobusy, nas [skierowali] do autobusu, z nami tylko porucznik siedział przy wejściu i tak nas dotransportowali do obozu w Bełżcu. Już byliśmy wolni częściowo w Rosji i zamykają nas znów do obozu. W tym obozie – selekcja; urzędnicy UB przyjeżdżali codziennie i każdego po kolei [brali] na spytki, spisywali i dopiero po pewnym czasie zwalniali. A ja taki głupi byłem, [że] wszędzie angażowałem się w różne grupy, żebym mógł przeżyć jak najmożliwiej. I tam w Bełżcu prowadziłem taką grupę – tworzyłem teatrzyk obozowy przez miesiąc czasu. Wyszedłem stamtąd ostatni, bo byłem potrzebny. I wyjechałem – dostałem bilet na pociąg, już jako wolny człowiek. Przyjechałem na Dworzec Wschodni. Przyszli tam koledzy, którzy wcześniej byli zwolnieni. Witali mnie, płaszcze jakieś na te fufajki narzucili na mnie. I tak to moje życie wojenne zakończyło się.
- Kiedy spotkał się pan ze swoją rodziną pierwszy raz po tylu latach?
Do rodziny pisałem z obozu, jeszcze z Rosji, bardzo dużo – nawet nie pamiętam, ile listów. A tam listy się w kopertę składało w kopertę z papieru; nie było kopert, tylko tak się składało, zaklejało się. Żaden list mój nie dotarł. Moja rodzina dowiedziała się dość późno od Żyda, współwięźnia, który w 1948 roku został zwolniony. Ja z nim dobrze żyłem w obozie i on powiedział, że jak się zwolni, to da mojej rodzinie znać, odszuka – więc dałem mu adres, wszystko. I ten Żyd – Gutwein jego nazwisko – rzeczywiście z Wrocławia przyjechał do Warszawy, dotarł do mojej rodziny i rodzina dowiedziała się, że jestem w obozie, że jestem w Rosji. Tak to wszystko się stało. Niby rodzina się starała później, [zwracała się] do ministerstwa, wszędzie, żeby mnie zwolnili. Ale zwolnienie nastąpiło na skutek zmiany sytuacji w Rosji: umarł Stalin w 1953 roku i wtedy zaczęli likwidować te obozy. Malenkow nastąpił i on zaczął likwidować obozy, dlatego ja też dostałem się na tą listę rok wcześniej – jestem
dosrocznie oswobożdżionnyj, to znaczy przedterminowo [zwolniony].
- Po powrocie do Polski był pan dalej prześladowany przez władze ludowe?
Przez jakiś czas niepokoili mnie, nawet do domu parę razy przyszli. Już byłem żonaty, ale leżałem chory i jeszcze chcieli mnie wciągnąć jako swojego agenta, ale oczywiście [odmówiłem].
- Wojna skończyła się dla pana w momencie, kiedy wrócił pan do Polski?
Wróciłem do Polski. Pracy nigdzie nie dostawałem. Dopiero żona załatwiła mi pracę w spółdzielni inwalidów – pracowałem jako szewc.
- Proszę powiedzieć, co chciałby pan przekazać młodemu pokoleniu Polaków – jakąś myśl, przesłanie?
Po pierwsze, jeśli chcemy, Polacy, właściwie wychować społeczeństwo, to musi w to wkroczyć państwo jako takie, nie tylko rodzina. Rodzina dzisiaj zajęta jest pracą. Od początku do końca chcą pracować wszyscy – i mąż, i żona – a dzieci pod opiekę babci albo dziadka. Niby to nie jest złe, ale nie we wszystkich rodzinach [tak jest]. Poza tym szkoła. Jest ogromne nieporozumienie z wychowaniem młodzieży naszych czasów a obecnych czasów. Poza tym jeszcze: naprawdę kochać swój kraj. Kochać, być oddanym temu krajowi duszą i ciałem, jak to się mówi. A dzisiaj się widzi, takie różnice tworzą się!
- Gdyby miał pan znowu dziewiętnaście lat, poszedłby pan do Powstania?
Tak. Gdybym miał dziewiętnaście lat, to bym poszedł znów.
Warszawa, 12 listopada 2009 roku
Rozmowę przeprowadził Mariusz Rosłon