Nazywam się Krystyna Hulpowska-Szulc. Urodziłam się w 1927 roku.
Urodziłam się w Lublinie. Ojciec był wtedy na kursie nauczycielskim i zażyczył sobie, żeby mama przyjechała na poród do Lublina. W ogóle mieszkaliśmy na Kresach Wschodnich. To były Kresy Wschodnie, województwo nowogródzkie, powiat Stołpce i miasteczko nazywało się Mir. Tam przebywałam do 1943 roku. Mama pracowała tam jako nauczycielka. Chodziłam do szkoły powszechnej. Wstąpiłam do harcerstwa, najpierw do drużyny zuchowej, potem do drużyny harcerskiej imienia Emilii Plater.
Kiedy wybuchła wojna, miałam dwanaście lat. Do szkoły poszłam o rok wcześniej, bo poszłam od razu do drugiej klasy. W 1939 roku skończyłam szkołę powszechną. Byłam bardzo zaangażowana w harcerstwie i prowadziłam zastęp. W 1939 roku zdałam egzamin do gimnazjum. Do gimnazjum trafiłam do Stołpców, dwadzieścia kilometrów od naszego miasteczka. Kiedy wybuchła wojna, byłam w Stołpcach. Byłam zaszokowana, bo jechałam do gimnazjum, były mundurki szkolne… Dokładnie nie pamiętam, natomiast bardzo dobrze pamiętam dzień 17 września. Otóż Stołpce to było miasto powiatowe, ostatnia stacja graniczna przed Związkiem Radzieckim. Następna to była Nigeriełoje.
17 września był ogłoszony alarm. Nie wiem dlaczego, ale uciekliśmy z naszej bursy w kartoflisko i tam siedzieliśmy. Alarm nie był odwoływany. W pewnym momencie zobaczyliśmy wycofujące się wojsko. W Stołpcach stacjonował Korpus Ochrony Pogranicza, KOP. Wycofywali się i poinformowali nas, że Sowieci przekroczyli granicę, i że nie mamy co siedzieć w tym kartoflisku, i że mamy wracać do budynku. Szli polem w kierunku lasu. Co dziwne – był wczesny ranek, kiedy miało miejsce to zdarzenie, a po południu zjawili się u nas przedstawiciele oświaty, komórki zorganizowane jeszcze za czasów polskich, ale nie przez Polaków, tylko przez Sowietów, którzy przyszli zorientować się, czy młodzież ma wyżywienie i czy ma zapewnione obiady. Przyszli do naszej bursy, tak że to było już tak przygotowane. Sowieci wkraczali, a tutaj komórki komunistyczne miały jakoś to wszystko przygotowane. Nie przypominam sobie, ale chyba wkroczyli w niedzielę, a w poniedziałek albo wtorek rozpoczęła się nauka w szkole, w gimnazjum. Przyszła nauczycielka języka rosyjskiego i rozdała całej klasie gazetę „Krasnaja Zwiezda” czy jakąś inną i na niej uczyliśmy się liter, żeby można było przeczytać. Pamiętam takie zdarzenie, kiedy nauczycielka zapytała dzieci: Skażycie rebiata. Kto z was ni słowa nie panimajet na ruskom jazykie? (powiedzcie dzieci, kto z was ani słowa nie rozumie w języku rosyjskim). Wtedy miałam dwanaście lat. Wydawało mi się, że jestem patriotką. Jakżesz się przyznam, że znam język białoruski? Znałam, byłam osłuchana z tym językiem, bo w ten sposób tam ludzie ze sobą rozmawiali. Podniosłam rękę do góry. Spojrzała na mnie i powiedziała: A kak ty dzieweczka ponieła moj wapros? (jak ty dziewczynko zrozumiałaś moje pytanie). No i wyszło szydło z worka. Moja mama była zaniepokojona, co się ze mną dzieje. Mama mojej koleżanki, która też była w gimnazjum i mieszkała razem ze mną, też była zaniepokojona. Wysłali wóz i zabrali nas dwadzieścia kilometrów do tego miasteczka. Wiózł nas brat mojej koleżanki, szosa była zatłoczona wojskiem sowieckim, ale żołnierze zachowywali się w stosunku do nas bardzo opiekuńczo. Nie można było jechać szosą. Trzeba było przejechać rów, to brali wóz, przenosili, wyprzęgali konia. Zachowywali się bardzo fair. Przyjechałam do mojego miasteczka i tam znowu nowe zdarzenie.
Pewnego dnia na naszym boisku szkolnym znalazła się grupa polskich żołnierzy, jeńców, ale to byli żołnierze szeregowi, nie oficerowie. Boisko było duże i była masa ludzi. Trudno mi powiedzieć ile. W każdym razie nasze rodziny zorganizowały dla [jeńców] żywność, a więc pieczywo, nawet piekły jakieś bułki, z piekarni się brało chleb, bo jeszcze wtedy był chleb w piekarni i można było kupić. Braliśmy wiadro wody, wtedy były w domu zapasy konfitur, więc do wiadra wody wrzucało się konfitury. Mój zastęp harcerski – to była pierwsza konkretna robota – donosił to żołnierzom. Konwojujący sowieccy żołnierze odpędzali nas, ale mimo wszystko donosiłyśmy żywność, picie, zabierałyśmy wiadra… Na terenie, gdzie oni byli zatrzymani, nie było wody. W pewnym momencie, ze względu na to, że kierowałam grupką, moim zastępem, bo to mój zastęp się tym zajął, jeden z żołnierzy powiedział, że ktoś chce ze mną porozmawiać. Podeszłam do odsuwanej deski w płocie… W tej chwili zdaję sobie sprawę, że był to oficer, który nie przyznał się, że jest oficerem. Żołnierze mu dali szynel wojskowy, dał mi kartkę i prosił mnie o przekazanie tej kartki pod wskazany adres. Pamiętam, że to był warszawski adres. Nie pamiętam nazwiska, tylko to, że to był list do żony. Zaczynał się: „Kochana Marysieńko”. Było napisane: „Pozdrów dzieci”. To była karteczka wyrwana z notesu z napisanym adresem. Nie wiem, czy dotarła, nie wiem, bo oddałam ją mamie. Co się dalej stało… To był okres, kiedy była jeszcze łączność z Polską centralną, dlatego że Sowieci współpracowali z Niemcami. Szli ręka w rękę. W jaki sposób mama tę kartkę wysłała, czy ona dotarła i jakie było nazwisko tej pani – nie wiem. Wróciłam jeszcze do Stołpców kontynuować naukę, bo tutaj już była szkoła powszechna, którą zakończyłam.
Pamiętam taki moment… Zbliżała się rocznica rewolucji październikowej. Wszystkim nam kazano wyruszyć na pochód z okazji rewolucji październikowej. Z przodu szła nasza komsomołka i śpiewała Szyraka strana maja radnaja. Szkoła była w ogóle przygotowana, udekorowana na te uroczystości. Nasi koledzy ze starszych klas pomogli w dekorowaniu szkoły, a mianowicie: pozrywali portrety wodzów sowieckich… Koło szkoły były okopy, [do których powrzucali zniszczone portrety]. Pamiętam, że w korytarzu była ogromna mapa Związku Radzieckiego. Tereny Związku Radzieckiego były zaznaczone na czerwono. Koledzy tam namalowali biało-czerwona flagę. W każdym razie, kiedy rano w rocznicę rewolucji w szkole znaleźli się nauczyciele i tylko sympatycznie się uśmiechali, zrobiła się wielka awantura. Były aresztowania. Aresztowano wtedy naszą dyrektorkę, panią Bobrowską i wywieziono ją, nie wiem gdzie. Aresztowano również kilku kolegów, co do których były podejrzenia, że brali w tym udział. Do końca roku nawet nie byłam w Stołpcach, dlatego że wszystkich uczniów cofnęli o dwie klasy. Byłam w gimnazjum po sześciu latach szkoły powszechnej i cofnęli mnie do piątej. No i piąta klasa znajdowała się w Mirze. Do piątej i szóstej klasy chodziłam do szkoły w Mirze.
To był okres do czerwca 1941 roku, kiedy wkroczyli Niemcy. Był to bardzo trudny okres, [Sowieci] wywozili ludzi na Syberię. W nocy przyjeżdżali i zabierali, więc wszyscy oczekiwaliśmy tego z dnia na dzień… Były trzy ogromne wywozy. Ostatni wywóz był w czerwcu przed wkroczeniem Niemców. Mieliśmy przygotowane suchary i w czerwcu wkroczyli Niemcy. Może to wszystkich zdziwi, ale cieszyliśmy się z tego, że Niemcy wkraczają, bo uważaliśmy, że to jest naród kulturalny i nie będziemy żyć pod strachem wywozu na Syberię. Niestety okazało się, jaka była kultura niemiecka. W naszym miasteczku były cztery grupy wyznaniowe. Byli katolicy, w większości Polacy, byli prawosławni, częściowo Polacy, częściowo uważali się za Białorusinów, i była bardzo dużo duża grupa żydowska. Była ogromna akademia żydowska, do której z całej Europy przyjeżdżali Żydzi po skończeniu studiów, tak zwani mełamenci, i dowiadywali się, jak zdobyta przez nich wiedza jest zgodna z tym, co mówi Talmud. Była jeszcze grupa Tatarów. Spora grupa została po pierwszej wojnie światowej i Tatarzy z dawnych czasów. Te cztery grupy wyznaniowe żyły w wielkiej zgodzie. Nie było żadnych różnic. Razem chodziliśmy do tej samej szkoły. Lekcje religii były osobne, ale żyliśmy w wielkiej przyjaźni. Niestety kiedy wkroczyli Niemcy, zaczęły się eksterminacje Żydów. Była trzykrotna likwidacja Żydów. Rozstrzeliwano ich. Wtedy zabito około 1500 Żydów. Te miejsca są teraz upamiętnione.
Były ciekawe historie, bo kiedyś w żandarmerii znalazł się nowy tłumacz, który mówił pięknie po polsku i próbował z nami nawiązać kontakt. Okazało się, że to był Żyd, który się ukrywał. Znał dobrze język niemiecki i trafił jako tłumacz do żandarmerii. W ostatnim momencie w zamku mirskim było getto i on zanosił tam broń, uprzedził ich, kiedy ma być likwidacja getta. Nazywał się Oswald Rufausen. Niestety jeden z Żydów go wydał. Kiedy majster żandarmerii zapytał go: „Czy to jest prawda, że uprzedziłeś Żydów o tym, że mamy likwidować getto?”. On powiedział: „Tak”. – „Dlaczego to zrobiłeś?”. Oswald oznajmił, że powie, jeśli majster pozwoli mu się zastrzelić. Obiecał mu. Powiedział: „Dlatego że jestem Żydem”. To długa historia, więc nie będę o tym mówić. Majster żandarmerii stworzył takie warunki, że udało mu się uciec. Szukał schronienia i schronił się u zakonnic w Mirze (to były siostry zmartwychwstanki) i przebył u nich przeszło rok. Przychodząc do sióstr, nie wiedziałyśmy, że za parawanem, w pokoiku siedzi Oswald. Nauczył się robić na drutach. Robił swetry i z tego się utrzymywał. Później poprosił siostry o to, żeby go ochrzczono. Siostra przełożona, która była jego matką chrzestną opowiadała mi to. Uważała, że on chce się zrewanżować za opiekę. To był chłopak, który przed wojną wybierał się do Palestyny. Jego cała rodzina zginęła. Nie przypominam sobie dokładnie, ale chyba brat był w getcie w zamku mirskim. W każdym razie Oswald przeżył wojnę, został karmelitą bosym, księdzem, wyjechał do Izraela, bo uważał, że tam jest jego miejsce. Zajmował się rodzinami mieszanymi. Utrzymywałam z nim kontakt listowny. Pisaliśmy. Dostarczałam mu szkolne zdjęcia z Mira. W Izraelu znaleźli się ludzie z tego miasteczka. Nie wiem w jaki sposób. Od pięciu lat Oswald już nie żyje, mieszkał w Halfie. Ze względów rodzinnych musiałyśmy stamtąd uciekać i w końcu 1943 roku znalazłyśmy się w Generalnej Guberni.
Mama była pod innym nazwiskiem. Nazywała się Zofia Zalewska, a nie Wanda Hulpowska-Szulc. Miałam nawet – i też oddałam do muzeum historycznego – fałszywą metrykę urodzenia mamy, na podstawie której wyrobiono tamten dowód. Znalazłyśmy się z siostrą na robotach. Koło Dęblina była niemiecka fabryka amunicji. Trafiłam właśnie do tej fabryki amunicji. Byłyśmy trzymane w obozie. Wyrabiano kule armatnie, a my pracowałyśmy przy ważeniu prochu. Mianowicie do części metalowej kuli wkładało się (już nie pamiętam) sześć czy osiem woreczków z różnymi rodzajami prochu. Proch był ważony z dokładnością do jednego grama. No i ja z koleżanką i jeszcze jedna – Zosia, we trzy postanowiłyśmy, że jeśli musi być dokładnie ważone, to nie będziemy dokładnie ważyć. To było mało, bo o jakieś dwa gramy mniej nie doważałyśmy. Doszłyśmy do wniosku, że lepiej jest niedoważać, bo wtedy (to takie rozumowanie dzieci) kula bliżej poleci, więc do nieprzyjaciela Niemców nie trafi. Jakoś się nam udało i nie wydało się. Była taka waga typu aptekarskiego. Próbowałyśmy cos robić, ale to takie dziecinne szkodzenie i nie wiem, czy komukolwiek to zaszkodziło.
Na roboty. W lipcu zaczęto likwidować fabrykę i 22 lipca nas ewakuowano, wywożono stamtąd. Załadowno nas w Dęblinie na pociągi i 23 lipca znalazłam się w Krakowie. Wieźli nas do Niemiec. Nie wiem, po co nas wieźli do Niemiec. Może tam mieli uruchomić tę fabrykę. Nie mam pojęcia, jak to było. W Krakowie postanowiłyśmy z siostrą uciec. To był 24 lipca. Siedziałyśmy tam na dworcu. Udawałam, że mam niedyspozycję żołądkową, zresztą byłam bardzo zdenerwowana. [Ucieczka] to był mój pomysł. Siostra, mimo że starsza… Miałam więcej inwencji, pomysłowości. Jeszcze jedna z dziewczynek uciekała razem ze mną. Biegając do ubikacji, znalazłam kolejarza. Za każdym razem nie miał mnie kto tam doprowadzać, więc potem puszczano mnie samą. Znalazłam kolejarza, miałyśmy drobne pieniądze i kupił nam bilet. O godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt – bardzo dokładnie pamiętam tę godzinę – odchodził pociąg do Warszawy. Miałyśmy tylko przepustki z fabryki amunicji. Już nie pamiętam, czy miałyśmy jeszcze jakieś dowody. Wszystkie rzeczy zostawiłyśmy na peronie. No i tutaj znowu miałam przygodę. Mianowicie z tego strachu zapomniałam, ile godzina ma minut i wydawało mi się, że dwudziesta trzecia pięćdziesiąt, to jest wpół do dwunastej w nocy. Zapomniałam, że godzina ma sześćdziesiąt minut, a nie sto. Umówiłam się (każda z nas osobno wiedziała, z którego peronu odchodzi pociąg do Warszawy), że na godzinę wpół do dwunastej mamy być na miejscu. Dwadzieścia minut, które przesiedziałyśmy w pociągu, to były najdłuższe minuty w moim życiu. Wydawało mi się, że już nas szukają, że zaraz się zjawią i tak dalej. No i jakoś przeżyłyśmy. Patrzyłam na zegar, a on się nie poruszał albo poruszał się bardzo wolno. Te dwadzieścia minut pozostały w mojej pamięci jako bardzo długie. No i udało nam się przejechać. Nie kontrolowano wtedy pociągu. To był ostatni pociąg, który jechał do Warszawy. Jechały jakieś wojska i mnóstwo cywili. Niemcy też uciekali i jechali w tamtym kierunku. Dojechałyśmy szczęśliwie do Warszawy. To był 24 lipca, dzień moich imienin. Mama mieszkała w Alejach Jerozolimskich, mniej więcej tu, gdzie są sklepy „Nataszy”. Mieszkała u znajomej. Pracowała w zakładzie kosmetycznym gdzieś na Grochowie, który nazywał się Cedre. Kiedy wczesnym rankiem zadzwoniłyśmy do drzwi i mama zobaczyła nas przez wizjer, to było ogromne zdziwienie. Miałyśmy taką ewentualność, że jeśli uciekać, to albo do mamy, albo miałyśmy ciotki ze strony ojca w Lublinie. Spod Dęblina można było się dostać i do Lublina, i do Warszawy, ale żeby pojechać, trzeba było mieć pieniądze na dowód osobisty i na fałszywą metrykę.
Znalazłam sie w Warszawie 24 lipca 1944 roku właśnie na Alejach Jerozolimskich. Tam 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Kiedy wybuchło, byłyśmy w domu. Nie miałyśmy żadnych koleżanek, ani żadnych łączności z jakimiś organizacjami. Zresztą do żadnej organizacji nigdy wcześniej nie należałam, bo moja pomoc żołnierzom i jeńcom wojennym to nie była żadna organizacja, to wynikało z sytuacji, ale nie należałam do żadnej organizacji. No i 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Byłyśmy wtedy z siostrą na Alejach Jerozolimskich gdzieś w pobliżu Marszałkowskiej, gdzieś na wysokości herbaciarni „Gong”. Zaczęła się strzelanina. Nie wiem, gdzie szłyśmy. Cofnęłyśmy się. Dwie godziny docierałyśmy do naszej bramy. Była strzelanina i trzeba było [biec] od bramy do bramy. Było tam kilka kamienic, a w naszej kamienicy na parterze z lewej strony była niemiecka kawiarnia, nazywała się „Otto”.
Jak wybuchło Powstanie, to w kawiarni znajdowali się jacyś żołnierze. Moja mama wracała z pracy. W jaki sposób dojechała z Grochowa tutaj… Dojechała do nas. Już nie pamiętam, po trzech czy czterech dniach. Było prostokątne podwórze i mieszkałyśmy w oficynie równoległej do ulicy z tyłu, w tylnej oficynie, a z tyłu za oficyną były gruzy, bo tam w czasie wojny został zbombardowany budynek. Przez okno jednego pokoju [obserwowałyśmy Powstańców] przez te trzy dni na ulicy Widok.
Powstanie robiło ogromne wrażenie. Nie byłyśmy do tego przygotowane, o niczym nie wiedziałyśmy. To był chyba piątek, kiedy podpalono nasz dom. Byłyśmy wtedy w piwnicy. Dom zaczął płonąć i Niemcy wybierali ludzi z domu. W tej chwili wiem, że wybierano ich i kierowano do Muzeum Narodowego. Potem używano tych ludzi jako tarczy przed czołgami. Tak mi się wydaje, bo dokładnie nie wiem. Próbowałyśmy uciec piwnicami naszego i sąsiedniego domu w kierunku Brackiej. Wtedy w piwnicach były poprzebijane przejścia. No i próbowałyśmy uciec do tego drugiego budynku, ale okazało się, że tam też zabierano ludzi. Był taki straszny moment, kiedy dwie zdezorientowane przerażone grupy ludzi spotkały się w tym przejściu. Dom się palił, a więc był już dym, wiemy, że jest pożar, tam ludzie uciekają, u nas ludzie uciekają… Wyszłyśmy na podwórko, ale tylna część naszego budynku nie dochodziła do końca do bocznej, tylko była tam przybudówka, taki składzik, szopka ze spadzistym dachem w jedną stronę, w kierunku naszego podwórka. Była drabina i sześć osób wlazło po drabinie na ten daszek. Schowaliśmy się z boku, tak że gdyby Niemcy się przyglądali, to by na pewno nas zobaczyli, ale było już troszeczkę ciemno, płomienie i nikt tam nie patrzył. Wciągnęliśmy drabinę na górę, tam przesiedzieliśmy, no i postanowiliśmy przejść na drugą stronę. Drabina wystarczyła nam, żeby wejść, ale dach był spadzisty, czyli z drugiej strony już była za krótka. Jak zeskoczyłyśmy, to nie pamiętam, kto nam pomagał. My z siostrą, to jeszcze, ale nasza mamusia, a były tam starsze osoby… W każdym razie udało nam się przejść na teren tego zburzonego w początkach wojny budynku i w budynku obok przeczekałyśmy do nocy. To już był budynek przy ulicy Widok. Widziałyśmy tylko, jak płonie nasz dom. W jednym budynku zgromadziło się dużo ludzi i trzeba było przejść ulicę Widok, żeby [przejść na drugą stronę]. W zasadzie ulica Widok była we władaniu powstańców. Tak mi się wydaje, ale w domu w budynku, gdzieś w pobliżu Marszałkowskiej znajdował się tak zwany strzelec wyborowy, późniejszy gołębiarz. Tak ich nazywano. Ostrzeliwał ulicę. Była oświetlona, bo nasz płonący dom był obok. Doczekaliśmy [się odpowiedniego momentu] i jak było zupełnie ciemno, pojedynczo przebiegaliśmy ulicą. Niedawno poszłam na ulicę Widok i zobaczyłam, jaka jest wąska. Jak przebiegaliśmy, to wydawała mi się bardzo szeroka. Biegłam, mając w ramionach ogromny słój konfitur. Ktoś mi je dał. To wszystko, co miałam. [...] Ten słój później nam się przydał. Przebiegliśmy na Widok numer szesnaście. Dom ten nie został zburzony w czasie Powstania, po Powstaniu chyba też nie został zburzony. Dziś jest ładnie wyremontowany i właśnie 1 sierpnia poszłam na to podwóreczko, popatrzyłam, jak to było. Całe Powstanie z mamą, siostrą, z panią Rybicką, która była właścicielką mieszkania w Alejach Jerozolimskich, byłyśmy na ulicy Widok. To był trzeci czy czwarty dzień Powstania, kiedy spotkał nas i zajął się nami pan, który odpowiadał dzisiejszemu gospodarzowi domu.
Tak. Ma pan rację. To był komendant kamienicy. Przydzielili nam mieszkanie, które stało puste w bocznej oficynie. W sześć osób trafiliśmy do mieszkania na pierwszym piętrze. Było tam nawet jedzenie, z którego można było skorzystać, ale była tragiczna rzecz, bo było pełno pluskiew. To było coś potwornego. One spadały z sufitu. Urządziłam sobie spanie na stole. Wtedy jeszcze była woda w kranach. Nogi stołu wstawiłam do jakichś naczyń i z siostrą spałyśmy na stole, ale pluskwy spadały na nas z góry. Niestety byłyśmy tam krótko, bo potem wróciła właścicielka mieszkania. Przydzielono nam pokój z balkonem, też w tym samym budynku, ale na trzecim piętrze, i tam byłyśmy do końca.
Po tej nocy, kiedy uciekłyśmy, następnego dnia postanowiłyśmy zobaczyć, co dalej ze sobą zrobić. Na ulicy Widok jeszcze wtedy nie było barykady. Bramą obok albo w drugiej bramie było przejście na ulicę Chmielną. Mama, siostra i ja poszłyśmy tym przejściem między domami na ulicę Chmielną. Wyszłyśmy naprzeciwko – tam później był hotel czy przedtem był hotel… Nie znałam Warszawy, więc pewne rzeczy mogą się mnie [mylić]. W tym hotelu „Terminus” był szpital – przy ulicy Chmielnej. Byłam wtedy oczarowana. To był kawałek wolnej Polski.
Ludzie chodzili z opaskami. Szli ulicą – nie wiem, skąd była muzyka – grali „Warszawiankę”, śpiewali. Pamiętam, że z hotelu przez okno wyglądał ranny. Miał zawiniętą rękę i też śpiewał „Warszawiankę”. To było coś bardzo wzruszającego. Poszłyśmy dalej. Już nie pamiętam dlaczego, ale poszłyśmy dalej i doszłyśmy do ulicy Świętokrzyskiej. Moim zdaniem to była Świętokrzyska 28, ale nie jestem pewna co do numeru. Przechodząc, zobaczyłam na bramie lilijkę czy też krzyż harcerski; dużą wyrysowaną i przywieszoną na bramie. Mama z siostrą poszły dalej, a ja skręciłam do tych harcerzy. Przyjęła mnie druhna „Gena” Jabrzemska, która już zmarła, pochowaliśmy ją dwa miesiące temu. No i wieczorem dotarłam z powrotem do domu z biało-czerwoną opaską. Powiedziałam, że chcę brać udział w Powstaniu.
Myślałam, że dostanę Bóg wie co, a dostałam przydział do… Po przeciwnej stronie znajdowała się restauracja (to był budynek obok Prudentialu), w której była stołówka harcerska. Przydzielono mnie do stołówki do zmywania naczyń. Nie byłam z tego bardzo zadowolona. Wstyd się przyznać, bo przecież każda czynność jest dobra, ale tak to było. Przychodzili tam harcerze, którzy (wtedy jeszcze nie było poczty, bo była w organizacji) gdzieś stacjonowali. To było przedłużenie ulicy Zgoda, koło banku pod orłami. W jakichś restauracjach, w podziemiach mieszkali chłopcy. Przychodziłyśmy do nich, oni przychodzili na obiady do tej restauracji. Te obiady to były tylko zupy.
Byłam wyobcowana, bo po pierwsze: nie znałam Warszawy, nie znałam ludzi, mówiłam, zaciągając, nie miałam przyjaciół… Poznałam tam dziewczynę. Miała pseudonim „Inka”, ale po wojnie nie odnalazłam jej i nie pamiętam, jakie były jej dalsze losy. Pytałam koleżanek, próbowałam szukać w różnych wydawnictwach, które mówiły o tym okresie. Nie znalazłam. Znalazłam panią, która sobie przypomina, że była taka „Inka”. Długo tam nie byłam, dlatego że zało wody, więc moja funkcja zmywania naczyń się skończyła.
Do stołówki przychodził druh Przemek Górecki pseudonim „Kuropatwa”, ale w okresie pierwszych dni Powstania używał pseudonimu „Gozdal”. Był bardzo opiekuńczy, stąd jego pseudonim „Kuropatwa”, bo jak kuropatwa chronił swoich piskląt. Zainteresował się mną, że stoi zawsze z boku jakieś dziewczę, i powiedział, że zabiera mnie do Harcerskiej Poczty Polowej i zapytał, czy chcę. Byłam niewymiernie szczęśliwa. Kiedy wracałam do stołówki, to przychodzili tam harcerze, całe grupy harcerskie. Przychodził taki Wojtek, który miał hełm strażacki i zawsze przyprowadzał swoich kolegów. „Kuropatwa” zabrał mnie do tej Harcerskiej Poczty Polowej, która na początku mieściła się w podziemiach Prudentialu, czyli tego drapacza chmur, a potem mieściła się poczcie przy placu Napoleona, na terenie Poczty Głównej. W Prudentialu odbywały się przepiękne kominki harcerskie, spotkania wieczorem… Przychodziliśmy, śpiewaliśmy. Pamiętam, że tak bardzo liczyliśmy, że 15 sierpnia to się stanie i będzie nowy cud nad Wisłą. Pamiętam taki kominek, gdzie na klęczkach śpiewaliśmy słowa hymnu polskiego: „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie. Odpoczniemy po swej pracy w ojczystej zagrodzie”.
W dalszym ciągu mieszkałam w domu przy ulicy Widok 16, bo to był teren już wyzwolony, czyli można się tam było poruszać. Był ostrzeliwany, ale jakoś można było żyć. Dziewczęta z harcerskiej poczty mieszkały przy ulicy róg Szpitalnej i Przeskok. Miałyśmy dwa pokoje, chyba na trzecim piętrze i stamtąd wychodziłyśmy na służbę. Zawsze jak się wychodziło na służbę, to podawano nam hasło na następny dzień. Na służbę przychodziłyśmy rano. Służba polegała na tym, że byłam przydzielona do segregowania listów. Samych listów nie roznosiłam. Była to domena chłopców. Zresztą była tam Poczta Główna. Czasami tylko dochodziłam do filii na ulicę Okólnik i chyba na ulicę Sienną, ale żeby tam dojść, to trzeba było przebyć barykady. Na Siennej, gdzieś chyba na wysokości Świętokrzyskiej, była barykada, którą trzeba było przejść. Była dość wysoka. Druga była, jak dochodziłam na Okólnik, gdzieś na wysokości ulicy Ordynackiej. Tak mi się wydaje. Przechodziło się ulicą Kopernika i dalej na Okólnik. Chodziłam tam po to… Coś odnosiłam, już nie pamiętam co. Niosłam jakieś przesyłki. W każdym razie listów jako takich nie roznosiłam.
Natomiast nas dziewczęta wysyłano z kolportażem prasy. W czasie Powstania było wydawanych sporo różnych czasopism. Pamiętam, że było chyba ze cztery, pięć. Najbardziej znany był „Biuletyn Informacyjny”. Nazywano nas – tak było kiedyś w gazecie napisane – roznosiciele radości. Ładna nazwa. Jak szłam na ulicę Sienną i przechodziłam ulicę Marszałkowską na wysokości Świętokrzyskiej, to docierałam na ulicę Żelazną, róg Żelaznej i chyba Chmielnej. Nie pamiętam, jaka to była. Była tam poczta dworcowa. Był tam jakiś oddział, czyli docierałam tam z prasą i czasami, wracając do Śródmieścia Północ, wręczali mi listy, które przenosiłam i oddawałam. Były to bardzo miłe spotkania. Bardzo się cieszyli i trudno mi było czasami donieść tę prasę, bo ludzie po drodze prosili, żeby im dać, więc zawsze mieliśmy troszeczkę więcej gazet, które można było jeszcze po drodze rozdać. Drugie dojście było takie, że wchodziłam na ulicę Tamkę, dochodziłam do elektrowni i tam donosiliśmy prasę i tam na Okólnik. Czasami skręcałam na ulicę Kopernika, bo tam miałam znajomego z mojego miasteczka Mir i odwiedzałam tego pana. Czasami miewał dyżury, bo zawsze mieszkańcy pełnili na dole przy wejściu dyżury, żeby ktoś obcy nie wszedł. Poza komendantem domu jeszcze byli tak zwani dyżurni.
Pamiętam, kiedyś szłam ulicą Tamka, zaczepiła mnie pani i mówi: „Wiesz co, dziecko – już nie byłam takim dzieckiem, miałam siedemnaście lat – zapraszam ciebie do mnie do domu. U nas w domu jest jeszcze woda. Będziesz się mogła u mnie umyć”. Jak ja musiałam ładnie wyglądać. Przecież nie było wody i człowiek się nie mył. Zabrudzona, nie miałam bielizny na zmianę. Ta pani zabrała mnie do siebie do łazienki. Miała w wannie zgromadzoną wodę, pomogła mi się umyć, dała mi bieliznę na zmianę. Jak wróciłam z czystą głową, odświeżona, to mnie koleżanki nie poznały. Powiedziały: „Co się z tobą stało?”. Mówię: „Znalazłam dobrego ducha, który mi pomógł dojść do siebie”.
Segregowanie listów… Pamiętam taką rzecz, że na listach nie było znaczków. Pokazały się dopiero gdzieś we wrześniu – tak mi się wydaje. Znaczki nie były potrzebne, listy miały być krótkie, kartki… Było polecenie, że koło skrzynek pocztowych można zostawiać książki, które potem dostarczało się do szpitali dla chorych, żeby mogli sobie czytać. Mimo że znaczki nie były potrzebne, to ludzie rysowali znaczki, więc był na przykład orzełek, napis AK i inne rzeczy. Utkwił mi w pamięci taki znaczek zrobiony przez nadawcę. Mianowicie w prawym rogu była wycięta z niemieckiego znaczka głowa Hitlera i była przyklejona, rozerwana, jakby pęknięta, nad tym do głowy Hitlera dochodził klin, a nad klinem narysowany był mały człowieczek, który wbijał młotkiem klin i nad człowieczkiem było napisane AK. Zapamiętałam ten znaczek, bo był jedyny w swoim rodzaju. Sprokurowane były właśnie takie znaczki.
Poznałam wtedy sporo koleżanek i kolegów. Byłam bardzo ciekawa. Chłopcy próbowali wejść na drapacz chmur i wchodzili wysoko. Trafił pocisk i była wyrwa w ścianie. Dochodziłam tylko do wyrwy, bo schodami na otwartej przestrzeni nie zdołałam przejść. Wchodziliśmy, żeby zobaczyć, czy zbliżają się już Rosjanie. Kiedyś słyszałam i ktoś mówił o tym, że w okolicy Banku PKO, gdzieś przy ulicy Zgoda szli powstańcy i jakiś Rosjanin. Utkwiło mi w pamięci Kaługin, ale może się przesłyszałam. Tak mi się wydaje, to nie jest zupełnie pewne. Spotkałam fantastyczną dziewczynę. Miała pseudonim „Anielka”. „Anielka” po służbie wynajdowała dla nas prace, jakieś zajęcia.
Chodziłyśmy do szpitali, żeby troszeczkę pomóc. Był duży szpital w gmachu PKO, gdzieś na rogu Świętokrzyskiej i tam chodziłyśmy. Chodziłyśmy również do Haberbuscha po pszenicę czy jęczmień. To były zakłady Haberbuscha za ulicą Żelazną. Przynosiło się w workach, kto ile mógł przenieść. Jak się przyniosło, to szło to do kuchni polowych i dostawało się część dla siebie, tak że w ten sposób żywiłam mamę i siostrę. Mieliłyśmy zboże w młynku do kawy, zdobywało się trochę wody i robiło się placuszki, które się piekło na płycie, bo była płyta na węgiel czy drewno. No i tym się żywiłyśmy. Miałam jeszcze wyżywienie w stołówce. Mama w międzyczasie chodziła do szpitala na ulicę Chmielną w „Terminusie”.
Miałam notesik, w którym któregoś dnia siostra napisała: „Zgłosiłam się do służby ojczyźnie”. To były jej słowa. Co robiła? Byłam tak zajęta sobą, że nie potrafię powiedzieć.
Koło 10 sierpnia budowałyśmy barykadę na ulicy Widok. Wiem, że wtedy przy budowie zginęła dziewczyna. Był ostrzał od ulicy Marszałkowskiej. Brało się płyty z chodnika, ktoś te płyty wyrywał, a my donosiłyśmy i brałyśmy udział przy budowie barykady. Próbowałyśmy się jakoś włączyć w ten nurt. Dochodzenie do Haberbuscha było… Nawet nie potrafię dokładnie określić, w którym miejscu to było, bo tam się nie szło ulicami, tylko podwórkami, podkopami pod ulicami…
Ktoś prowadził. Potem już znałyśmy drogę.
Tak, przed Powstaniem. Chyba w czasie okupacji.
Nie wiem, pod jakim kątem. Potem to już i w czasie Powstania były robione przejścia. Kiedy ten rozszalały tłum spotkał się w przejściu między moją kamienicą w Alejach Jerozolimskich i tą drugą, to u mnie się nasiliła klaustrofobia. Do dzisiejszego dnia boję się zamkniętych pomieszczeń. Dla mnie przechodzenie pod ulicami… Czasami to było dosyć wysokie, ale tu przechodziły rury, więc pod rurami i nad rurami to było bardzo męczące. Nie jeżdżę windami. Po prostu boję się zamkniętych pomieszczeń. To właśnie „Anielka” była pomysłodawcą. Zawsze nam znajdowała jakieś zadanie. Pamiętam, jak zginął druh Jacek Cirn. To był instruktor harcerski. Trafił do oddziału na ulicy Królewskiej, no i tam zginął. Pamiętam jego pogrzeb, kiedy jego żona Rysia (Jego ciało było chyba przeniesione na Świętokrzyską 28, bo tam mieszkali, od Królewskiej to nie było daleko) nas prosiła, żebyśmy odeszli, bo może bomba trafić. Skąd na tym pogrzebie były kwiaty? Mieliśmy kwiaty, które składaliśmy. Zginęło kilka osób. Pamiętam pogrzeb „Banana”. Nazywał się chyba Banaś. Nie odnaleźliśmy jego grobu. W tej chwili nie wiemy, gdzie jest pochowany. Zginął z boku, z prawej strony Tamki. Tam był początkowo pochowany. (Chyba w moim stowarzyszeniu powinniśmy poszukać tego grobu, żeby do niego dotrzeć).
Z polecenia druha „Granicy”, który był po południowej stronie Alei Jerozolimskich, przyszedł jakiś instruktor i wyszukiwał harcerzy, którzy znają obce języki. Uważałam wtedy, że znam język rosyjski, bo znałam. Dwa lata chodziłam do szkoły, w której uczyłam się języka rosyjskiego. „Anielka” znała dobrze niemiecki, bo pochodziła z Poznańskiego. Przygotowywano nas, ale to były dwa, może trzy spotkania. W planach było, że mieli nas wykorzystać jako łączników (liczyli się chyba z upadkiem Powstania) znających tereny wschodnie. Na przykład ja miałam tam znajomych i rodzinę. Potem to umarło śmiercią naturalną, bo kiedy Harcerska Poczta Polowa zlikwidowała swoją działalność i przeniosła się na drugą stronę Alei Jerozolimskich, to w tym czasie moja mama zachorowała. Była ciężko chora i musiałam się nią zająć, więc kazano mi tutaj zostać. Troszeczkę pomagałam zamiast mamy w szpitalu na ulicy Chmielnej, w „Terminusie”, a poza tym pełniłam dyżury przy przejściu przez Aleje Jerozolimskie po stronie północnej. Mało z tego pamiętam, więc trudno mi o tym coś więcej opowiedzieć. Pomagaliśmy w ewakuacji ludzi, którzy przechodzili kanałami i inicjatorem tego była „Anielka”. Wyjście było przy placu Napoleona na wysokości Ordynackiej. Nie pamiętam dokładnie.
Nie odbieraliśmy, tylko trzeba było im pomóc. Na placu Napoleona był duży przeciwpożarowy zbiornik z wodą. Wyciągało się wodę wiaderkiem, bo jeszcze były resztki wody, żeby im pomóc się umyć. Pamiętam, jak była ewakuacja szpitala. Kiedyś nawet mnie filmowano, ale nigdy tego zdjęcia nie zobaczyłam. To było na ulicy Zgoda, kiedy przenosiłam z kimś na noszach rannego. Przysłano mi jeszcze serię znaczków pocztowych, bo tutaj docierali chłopcy z południa.
No i tak doczekaliśmy do końca Powstania. Dni były coraz trudniejsze, ludzie byli mocno zdenerwowani, zmęczeni tym wszystkim. Na podwórkach zamiast skwerów były cmentarzyki. Na moim podwórku przy ulicy Widok 16 był taki cmentarzyk. Naprzeciwko banku „Pod Orłami” był cmentarz, czyli w miejscu, gdzie jest ulica Jasna i Złota. Kiedyś trafił tam pocisk. Ten cmentarz został częściowo zlikwidowany. Pamiętam ostrzeliwania. „Gruba Berta” to był taki pocisk – nie znam się na tym – który od czasu do czasu ostrzeliwał Warszawę. Na ulicy Jasnej na wysokości banku „Pod Orłami”, po przeciwnej stronie taki pocisk trafił w dom. Przechodziłam wtedy niedaleko i na ulicy leżał ranny człowiek, który był przykryty warstwą kurzu. Były już przy nim sanitariuszki i spod tego kurzu było tylko widać, że jest ranny, bo wydobywała się czarna krew. Leżał i prosił: „Weźcie mnie, weźcie mnie”. W każdym razie doczekaliśmy w ten sposób zakończenia Powstania i 6 października opuściłyśmy Warszawę.
Nie bardzo miałyśmy z czym wychodzić, ale mam walizkę, z którą wyszłyśmy. Jest jeszcze u mnie w domu. Jest już stareńka, powinno się ją wyrzucić, ale nie mam sumienia, bo to jest coś, co mi przypomina… Wyszłam z Warszawy, zabierając z mieszkania, w którym mieszkałyśmy, książkę kucharską „Kucharza polskiego”, żelazko elektryczne… Nie wiem, dlaczego zabrałam. To był nowy nabytek. Gros naszych rzeczy zostało zniszczonych właśnie na Alejach Jerozolimskich. Znaleźliśmy jeszcze troszeczkę tych naszych drobiazgów w piwnicy. Bardzo niedużo rzeczy zabrałyśmy ze sobą. Kiedy wybuchło Powstanie, było lato, więc miałam tylko ładne pantofelki na koturniku do biegania, ale przecież one zaraz mi się skończyły, więc ktoś mi ofiarował buty. Drugie buty, w których mogłam przeżyć, wymieniłam za znaczki. Ktoś mi odstąpił buty i mu dałam znaczki. Wyprowadzano nas. Szliśmy Alejami Jerozolimskimi. Doszliśmy do ulicy Szczęśliwickiej i tam na Dworzec Zachodni. Po prawej stronie, przed wyjściem w kierunku Dworca Zachodniego było duże pole, na którym rosły pomidory i cebula. Wszystko było przejrzałe, bo nikt nie zbierał, i ludzie się na to rzucili. Byliśmy spragnieni czegoś zielonego. Kucnęłam bliziutko i ten, który nas konwojował, zbił mnie bardzo po kręgosłupie, tak że mam uszkodzony kręgosłup lędźwiowy. Zabrałyśmy ze sobą tylko parę cebul. Wywieziono nas do Pruszkowa.
W Pruszkowie najważniejsze to było mieć jakieś naczynie, żeby dostać zupę, bo wydawano zupę. Byłyśmy we trzy – moja mama, siostra i ja, a miałyśmy jedną miskę. Potem zaczęto nas segregować i zapakowano nas do wagonu. Może i można było uciec, ale nie miałyśmy do kogo, nie miałyśmy znajomych koło Warszawy, bo to nie nasze strony. Na Kresach Wschodnich to człowiek by wiedział, gdzie można uciekać. Wywieziono nas najpierw pod Breslau, czyli Wrocław. Obok była duża fabryka cukrownicza i tam byli robotnicy, Polacy, podrzucili nam troszeczkę żywności. Całą noc stałam w kolejce do wc, bo miałam znowu niedyspozycję żołądkową. Stałam, żeby zdążyć. Załatwiłam, co trzeba, i znowu stawałam w kolejce. Stamtąd wywieziono nas do Wilhelmshagen pod Berlinem. Naturalnie były łaźnie; z brudnej strony na czystą stronę, rozbierano nas… Nie chcę o tym opowiadać. To bardzo nieprzyjemne rzeczy. Moja książka kucharska jakoś się zachowała. Nikt do niej nie zajrzał.
Potem w Wilhelmshagen znowu była jedna strona i druga strona – czysta i brudna. Miałam koleżankę, która w pewnym momencie przyszła do mnie i mówi: „Wiesz co? Ja wyjdę razem z małżeństwami”. Mówię: „Jak wyjdziesz razem z małżeństwami?”. – „Znalazłam takiego pana i on powie, że jesteśmy małżeństwem, bo małżeństwo będzie się miało lepiej”. Nie minęły dwie godziny, a Basia wraca z powrotem. Mówię: „Czemu wróciłaś?”. – „Wiesz co? Dali mi z nim jedną pryczę, to ja nie chciałam”. Tam nas kupiono. Pięćdziesiąt osób kupił przedsiębiorca budowlany z Berlina do pracy u niego na budowie. Budował domki jednorodzinne dla ludzi, którzy byli zbombardowani. Umieszczono nas w części Berlina Wittenau North. Były tam duże baraki i mieszkało wielu Polaków, raczej sami Polacy. Było dużo baraków, było wyżywienie – [raz dziennie]. Potem nas wożono do pracy. To była Wittenau North w kierunku na Oranienburg. Mieszkałyśmy w tym hotelu, a pracowałyśmy na Beusselstrasse. Trzeba było dojechać jakieś osiem stacji.
Przyznam szczerze, że trafiłyśmy dobrze, bo ten przedsiębiorca to był przyzwoity człowiek. Nadzorca, który przyjeżdżał i zabierał nas do pracy, zawsze rano przychodził i mówił: Guten Tag, meine Dammen. Nie mówił do nas inaczej jak meine Dammen. To był staruszek. Nazywałyśmy go Bąbelek, bo zawsze mu z nosa zwisał bąbelek. Mnie nazywał Freulein Schultz, bo wygodniej było mówić Szulc niż Hulpowska i mówił, że Freulein Schultz hat immer das letzte Worth (panna Szulc ma zawsze ostatnie słowo), bo ja się z nim wykłócałam. Już nie pamiętam, o co się wykłócałam, ale to był sympatyczny, dobry człowiek. Pracowałyśmy na budowie i razem z nami pracowali młodzi, niemieccy chłopcy z domu poprawczego. Mieli swoich nadzorców, bo nasz Bąbelek był dobry i można było wszystko z nim załatwić, ale trzymałyśmy sztamę z chłopcami z domu poprawczego. Był mróz, a my niwelowaliśmy grunty i robiliśmy wykopy. Jak można było nie robić, to się nie robiło i gdzieś się chowaliśmy. Oni wystawiali czujki i uprzedzali nas, że idzie nadzorca. Brałyśmy łopaty i szłyśmy dalej pracować. Chłopacy trzymali z nami. Jeden raz dziennie dostawaliśmy jedzenie. Jakoś się żyło. Mieliśmy prawo jeździć po Berlinie. Czasami po pracy gdzieś pojechałyśmy. Dokonałam tam poważnej kradzieży. Mianowicie miałam bardzo porwane pończochy, nie miałam czym zacerować tych pończoch. Poszłyśmy z koleżanką i ukradłam przędzę do cerowania w domu towarowym na Aleksanderplatz. Sprawa tej kradzieży mnie tak strasznie dręczyła… Przecież to był drobiazg. Co to znaczyło w tym czasie. Trzy lata temu byłam na operacji w Niemczech i wpłaciłam pięćdziesiąt euro na dzieci chore na raka w Niemczech jako zadośćuczynienie za moją kradzież. Są czasami takie sprawy, które człowieka prześladują.
Mieszkałyśmy w hotelu robotniczym. Były różne metody żywienia się. Ja jak dostałam jedzenie, to wszystko zjadałam wieczorem i byłam przynajmniej najedzona. Może zostawiałam coś na rano, w każdym razie była zupa … Byli tacy, którzy kroili ten kawałeczek chleba na prawie przezroczyste plasterki i potem zajadali. Nie zajadałam, nie miałam tego problemu, bo miałam to wszystko zjedzone. Co noc nękały nas naloty. Były zrobione schrony. Chodziłam do schronu, w którym zbierała się młodzież. Było tam bardzo wesoło, bo ktoś miał coś do grania.
Kiedyś w nocy był alarm. To był chyba 26 kwietnia. Nie było odwołanego alarmu, wróciłyśmy do naszego pokoju. Rano wyglądam przez okno, patrzę, idą Rosjanie. Od Oranienburga wkroczyli Rosjanie. Pamiętam tylko, że byli szarego koloru. To był wczesny ranek. Oni tacy zmęczeni, z karabinami. Wyszłyśmy z hotelu. Jacyś Niemcy nas zaprosili do siebie do dużego domu, bo mieli duży blok. Było nas tam osiem osób: pięć młodych dziewcząt i trzy dorosłe osoby. Spałyśmy w jednym pokoju i tam właśnie mieszkałyśmy. Spotkała nas przykra rzecz, bo 30 kwietnia przyszło dwóch żołnierzy radzieckich, wybrali sobie trzy dziewczynki: moją siostrę, mnie i moją koleżankę i pod karabinami poprowadzili. Moja mama znała bardzo dobrze język rosyjski, bo urodziła się w końcu dziewiętnastego wieku, więc jeszcze chodziła do szkoły rosyjskiej w Wilnie i pobiegła za nami. Przyprowadzono nas na taki ryneczek i był tam komendant. Był pijany i potrzebował towarzystwa, żeby opić święto 1 maja. Siedziałam koło niego, bo tak wypadło. Moja mama też weszła, oni wyrzucali ją, a mama się tam wdarła. [Komendant] ręką przejechał po nodze, a ja trzymałam drugą rękę w kieszeni, miałam różaniec i modliłam się. Nalał spirytusu. „Pij!”. Mówię, że nie mogę pić. Przyłożył mi pistolet. „Pij!”. Siostra coś powiedziała i on kazał ją rozstrzelać. Wydał takie polecenie. Całowałam po rękach tego wstrętnego dziada, tego pijaka, żeby siostry nie rozstrzeliwali. Zobaczył, że są dwie dziewczyny i matka, że nic nie poradzi, a tu jest jedna samotna dziewczyna. Była Halina. No więc nas do piwnicy niby rozstrzelać, ale w efekcie nas nie rozstrzelali. Zostawił Halinę. Stoczyła z nim walkę. Był pijany. Ściągnęła serwetę, na stole stała lampa, zaczęła się palić, zerwała zasłonę… Był już ranek, już chodzili ludzie, żołnierze, tak że ją wypuszczono. Widziałam tego [komendanta] następnego dnia. Miał ślady pazurów mojej Haliny na twarzy. Obok stał oddział pułkownika [radzieckiego] Pankrata, który skierował tę sprawę do sądu wojskowego.
Rosyjski pułkownik. Tam był oddział i oni nas zaprosili 1 maja i nie chciałyśmy pójść na uroczystość. Co to znaczy dowódca? Taki był ład, taki porządek, Śpiewali, podawano nam coś do jedzenia… W każdym razie szybko uciekłyśmy z tego domu do baraków, w których mieszkali Francuzi, którzy mówili, że jakby się coś działo, to tylko frappe – stukać do nich. Potem dowiedzieliśmy się, że ludzie wybierają się z powrotem do Polski i wychodzą już z Berlina. Jeszcze ciekawa rzecz. Kiedy weszli Rosjanie, to dostałyśmy żywność, był jakiś wagon z paczkami dla jeńców angielskich, więc dostaliśmy te paczki, słodycze, czekolady i papierosów. Przed wyjazdem do Polski postanowiłyśmy pójść do naszego Bąbelka pożegnać się, jako że to był człowiek. To był ciepły, słoneczny majowy dzień. Przyszłyśmy do niego. Siedział przed domem i jeszcze jakieś Niemki siedziały, jego żona… Zobaczył nas i bardzo się przestraszył. Naturalnie pierwsza rzecz: Meine Dammen… „Ale przecież ja niczego złego nie chciałem zrobić”. Mówimy: „Pan był dla nas uprzejmym, grzecznym, ludzkim człowiekiem. Wyjeżdżamy i przyszłyśmy się z panem pożegnać, bo tak nas uczono, że trzeba się pożegnać i przyniosłyśmy panu drobiazgi”. Przyniosłyśmy papierosy, czekoladę i coś jeszcze”. Niemki siedziały, wytrzeszczyły gały i patrzyły, a nasz Bąbelek siedział i płakał. Takie właśnie było pożegnanie z Bąbelkiem. Gdzieś zdobyłyśmy wózek i zrobiłyśmy flagę biało-czerwoną. Nie wiem z czego. Gdzieś zdobyłyśmy… Ruszyły takie wózki. Ludzie ruszyli. Były różne flagi. Flagi francuskie skręcały na prawo, włoskie gdzieś tam, a my szłyśmy tam, gdzie były flagi biało-czerwone. Parę dni wędrowałyśmy. Dotarłyśmy do Odry. W Kostrzynie przeszłyśmy Odrę. Nocowałyśmy w jakiejś wyludnionej wsi. Była straszna strzelanina, więc siedziałyśmy za stodołą, bałyśmy się, że to partyzanci niemieccy. Wychodzimy na szosę. Jechał samochód z żołnierzami i zabierano ludzi. Zabrali nas z wózkiem i pewną część osób do samochodu. Mówimy, że dzisiaj w nocy była strzelanina, że prawdopodobnie są tu gdzieś partyzanci niemieccy. A on mówi: Nie, Da widź wajna akończyłaś – wojna się skończyła i [żołnierze] strzelali na wiwat. Zawieźli nas do Gorzowa 9 maja. To się nazywało Landsberg nad Wartą – niemieckie miasto. Miałyśmy jechać dalej. Nie było pociągów i trzeba było czekać na pociąg. Wyszłyśmy na ulicę i spotkałyśmy pana, który mówi: „Panie Polki?”. – „Tak”. – „A dokąd panie jadą?”. Mówimy: „Do Polski”. On powiedział: „Proszę pani, przecież tutaj już jest Polska”. Tak zostałyśmy na pięć lat w Gorzowie. To wszystko.