Andrzej Władysław Ankiewicz „Jędrek”
Andrzej Władysław Ankiewicz pseudonim „Jędrek”, urodzony 5 lipca 1922 roku; stopień z początku był strzelec, a pod koniec Powstania kapral z cenzusem; III Batalion Pancerny „Golski”.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny? Gdzie pan mieszkał? Gdzie pan chodził do szkoły?
Przed wybuchem wojny mieszkałem w Warszawie na ulicy Pięknej 11. Chodziłem jeszcze do liceum imienia Mikołaja Reja w Warszawie.
- Czym zajmowali się pana rodzice? Miał pan rodzeństwo?
Nie, byłem jedynak. Matka była dziennikarką, a ojciec bankowiec pracował w Banku Polskim.
- Mama była dziennikarką w gazecie?
Mama pracowała w pismach kobiecych. Jeszcze przed tym jak ruszało Polskie Radio, to zaczęła pracować w Polskim Radiu i prowadziła kącik dla kobiet.
Mama była Maria z Wacławowiczów, a ojciec Stanisław.
- Pamięta pan, jakie to były pisma, dla których mama pracowała?
Było pismo „Bluszcz”, chyba „Kobieta Współczesna”. Dokładnie nie pamiętam tytułu, było pismo dla matek i małych dzieci, tam współpracowała. Zresztą napisała książkę „Wychowanie dziecka do lat siedmiu”. Była dosyć czynna, założyła nawet pismo, to była „Gontyna”.
- Jak pan wspomina Warszawę przedwojenną? Pana mama była nowoczesną kobietą?
Tak, kobietą, która włączała się w życie. Ojciec znowuż zajmował poważne stanowisko w banku, był prokurentem. Przedtem to była Krajowa Kasa, w latach dwudziestych tam się poznali.
- Jak pan wspomina Warszawę przedwojenną, spacery w Ogrodzie Saskim, w Łazienkach, Paryż Północy?
Warszawa, jak dzisiaj patrzę, była wyraźnie miastem odrębnych dzielnic. Charakter wyznaczała społeczność danej dzielnicy. To było wyraźnie widać, że część Śródmieścia miała inny charakter, Czerniaków zupełnie inny. Ludzie z Czerniakowa nie wychodzili do innych dzielnic, tylko swoje interesy i charakter dzielnicy nadawali na miejscu. Może rozszerzając, to dzisiaj sobie uświadamiam, że Lwów był jedną dzielnicą. W związku z tym więź tego społeczeństwa przeniosła się aż do dzisiaj, jak we Wrocławiu albo... Warszawa była zlepkiem tych rzeczy. Doskonale to podkreślał „Wiech” w swoich [felietonach], że to były subkultury, co tam dużo mówić. Miasto miało ciekawy charakter. Poza tym ono żyło całą dobę, czego nie można powiedzieć dzisiaj, stąd sypialnie...
- Było wtedy w zwyczaju wychodzenie wieczorami do restauracji, do kawiarni?
Życie toczyło się też w nocy, oczywiście ludzie spali, ale... O! Przykład, dajmy na to ulica Krucza. Ponieważ tam było trochę sklepów kapeluszniczych, one jeszcze trochę oświetlały, ale potem miasto tam zamierało, bo były biura, a jak spojrzało [się] na Marszałkowską, to ona tętniła życiem bez przerwy.
- Bezpiecznie było wtedy w Warszawie?
Trudno mnie powiedzieć coś na ten temat, dlatego że nie czułem żadnego strachu ani na terenie szkoły, ani na terenie miasta. Na pewno pójście do innej dzielnicy, na Czerniaków, jakby się człowiek tak nie spodobał czy zrobił coś nie tak, mógłby tam oberwać. To właśnie wiązało się z kantonalnością dzielnic.
Maturę robiłem w czasie okupacji też u Reja. To była wspaniała szkoła. Ile lat minęło, a jeszcze jest nas pięciu czy sześciu z klasy, spotykamy się co ostatni piątek, żeby sobie pogadać, powspominać.
- Mógłby pan wymienić nazwiska swoich kolegów?
Oczywiście, to profesor Andrzej Seifried, znany chirurg ortopeda, Jurek Salinger ekonomista dosyć znany, Henryk Komorowski z rodziny dobrze postawionej, Janek Baum, który zresztą też musi być w waszych aktach, on był w „Baszcie”. Tak trzymamy się kupy. Jeszcze Tadeusz Malendowicz, on był w jednostkach leśnych, bo był, jak ja mówię, „krowi ogon”. Był związany w Siedleckim.
- Ostatnie lato przed wybuchem wojny – czy wtedy mówiło się, że wybuchnie wojna, czy był spokój?
Należałem do może dziwnych młodzieńców, bo byłem zdecydowany, co będę robił potem. Konsekwentnie chciałem to robić. Korzystając z tego, że jeden z moich przyjaciół, nieżyjący już Edzio Mączyński, miał ojca, który miał fabrykę śmigieł na Kamedułów 71, zgłosiłem się do niego, że chciałbym odbyć praktykę w fabryce. Myśl była dobra, zostałem przyjęty. Dwa miesiące tuż przed wojną, lipiec i sierpień, przepracowałem w fabryce, zresztą bardzo serdecznie prowadzony przez młodego inżyniera, lotnika Płoszańskiego. Uczestniczyłem niechcący w uruchamianiu dwóch polskich myśliwców, które zostały zrobione jako prototypy. Ponieważ nie osiągały jeszcze szybkości, trzeba było zmienić śmigła. Szybciutko zostały tam przekonstruowane śmigła. Jeszcze w sierpniu na Okęciu razem z Płoszańskim przekazywałem śmigła do samolotów. Zobaczyłem je w akcji, jak wychodziłem z Warszawy. Pod Dębem Wielkim zaatakowały one klucz Dornierów i na naszych oczach strąciły dwa bombowce, były ultranowoczesne. Dwie rzeczy, których Niemcy poszukiwali, to były właśnie plany samolotów i karabin „pepanc”, robiony w fabryce, w której pracowałem już po wojnie. To były ich zainteresowania techniczne.
Jeżeli chodzi o szkołę, to główną zaletą szkoły było wychowanie młodzieży w tolerancji. U nas obok byli Żydzi, byli ewangelicy, byli prawosławni, rzymsko-katolicy. Jak była w planie lekcja religii, to każdy miał swojego prowadzącego. Rzeczywiście to była bardzo cenna wskazówka. Drugie, to mieliśmy wspaniałych wykładowców. W przyszłym roku szkoła będzie obchodzić stulecie.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Byłem zachwycony. Byłem już po pierwszej liceum, to mieliśmy w gimnazjum zajęcia PW, które były prowadzone dość energicznie przez porucznika Dekslera. Do pomocy miał dwóch plutonowych. Miał warunki, których w innych szkołach nie było – myśmy mieli osiedle Rejówkę w Kątach pod Warszawą. Tam normalne klasy miały dwa razy do roku po tygodniowym pobycie bardziej usportowionym, z nauką, tyle że wybranych przedmiotów. W momencie jak w czwartej klasie zaczęło się przysposobienie wojskowe, to dochodził jeszcze tydzień ćwiczeń w Rejówce. To było dobre.
Muszę to powiedzieć, że zawsze chciałem prowadzić samochód, więc jak zrobiła się możliwość uzyskania prawa jazdy, to zapisałem się na kursy. Były znane kursy Prylińskiego na Nowym Świecie. Zrobiłem prawo jazdy w momencie uzyskania szesnastego roku życia, bo już można było. Egzaminował mnie – jak dziś pamiętam – inżynier Rychter.
- Przed wojną można było otrzymać prawo jazdy, jak się skończyło szesnaście lat?
Tak.
- Na kursach było dwadzieścia godzin jazdy po mieście czy więcej?
Było sporo jazdy, była też teoria. Śmiesznie było, bo były jeszcze stare samochody. Na przykład jeździłem na kabriolecie forda, siedziało się wysoko, żeby utrudnić, jeszcze trzeba było sygnalizować rękami zamiar skrętu, wyprzedzenia.
Świateł nie było, tylko majdające się wskaźniki, ale nie wolno było tego używać kursantowi, tylko miał pokazywać. W tą stronę to dobrze, a w drugą stronę to trzeba było nad głową. Egzaminator wiele wymagał. Na przykład inżynier Rychter jak kazał mi się już zatrzymać na koniec egzaminu, to wysiadł razem ze mną, wyciągnął calówkę i zmierzył odległość opon od krawężnika przednich, tylnych.
- Kiedyś było tak jak teraz. Też pan zdawał teorię?
Teoria tak, jazda była najważniejsza w egzaminie. Najlepszy był komentarz. Długi czas wyglądałem cholernie szczeniakowato, co mi przeszkadzało, bo nikt mnie poważnie nie brał. To samo inżynier Rychter, bo powiada: „Młody człowieku, zdałeś, ale życzę ci, żebyś pamiętał całe życie, że nie umiesz prowadzić”.
- Dlaczego on tak powiedział, na calówce mu się nie zgadzało?
Nie, dokładnie były po dwa centymetry. Powiedział: „Zdałeś, młody człowieku, ale pamiętaj, że nie umiesz prowadzić, pamiętaj przez całe życie”.
- Na ten kurs chodziły też kobiety, dziewczęta, czy większość było panów?
Tak jak patrzyłem, to wszystko była młodzież.
Tak, głównie młodzi. Starzy, którzy mieli zrobić prawo jazdy, to dawno już zrobili. Opowiadam o prawie jazdy, bo jak wybuchła wojna, to na telefon z gimnazjum w mundurach PW trzeba było zgłosić się na Konwiktorską 1. Tam na „Warszawiance” było zgrupowanie. Tu przydało się prawo jazdy, bo w jakiejś wersji przydzielono mnie samochód steyr, stary myśliwski. Trochę tym się poruszałem. Jakie były moje wrażenia? Samochód był postawiony do dyspozycji Przysposobienia Wojskowego Kobiet PWK, które było na Marszałkowskiej osiemdziesiąt parę, naprzeciwko Skorupki. Miałem wozić je po podwarszawskich miejscowościach. Prowadziły tam kursy przeciwlotnicze. Siedziałem w samochodzie i czekałem. 3 września jak ogłoszono, że Francja i Anglia wypowiedziały wojnę, to ani się spostrzegłem, jak cały samochód miałem w kwiatach. Znowuż było: „Taki młody…”. Wspomnienia były raczej przyjemne. Zresztą przyznam się szczerze, nie wiem, czy ja mam może taką konstrukcję, ale raczej pamiętam sporo przyjemnych rzeczy, a bardziej tragiczne, smutne, to odchodząc gdzieś dalej. Wtenczas człowiek nie jest wiarygodny...
- Kwiaty do samochodu przynosiła ludność cywilna?
Tak, przechodnie.
- Miał pan oznaczony samochód?
Oznaczony byłem ja. Miałem nie tylko kurtkę PW, ale miałem wojskowy szynel i furażerkę. Wszystko się zgadzało. Samochód miał prawo poruszania się w czasie nalotu.
- Była specjalna przepustka?
Była kartka drukowana, że jest prawo. Człowiek był zachwycony. Za mało wiedział o tym, czym to grozi i jak jesteśmy przygotowani, ale w jakiejś wersji zdarzenia własne były raczej przyjemne. Potem jak już wiadomo było, że trzeba będzie wyjść z Warszawy, to mama nie chciała, żebym wychodził z całym zespołem. Wykorzystała, że ojciec ewakuował się z bankiem, i dołączyłem do ojca. Tak żeśmy doszli dość daleko. Oglądaliśmy bitwę powietrzną dwóch „Jastrzębi” z niemieckimi samolotami. Potem z wrażeń – lasy wiśniowieckie żeśmy przechodzili, jak one płonęły. To nieprzyjemne wrażenia. Potem jak zdecydowaliśmy, że nie ma sensu dalej uciekać, bo wszystko nas przegania, to wróciliśmy. Chyba 3 czy któregoś października już byliśmy z powrotem w Warszawie.
- Jak pan wspomina lata okupacji?
Tutaj raczej zawsze ciążył strach i obawa matki, to rzutowało. Ponieważ bardzo wcześnie ruszyły komplety u Reja, więc zacząłem tam naukę, już ostatnią klasę licealną. Gdzieś w kwietniu już robiłem maturę, którą zresztą po wojnie dostałem. W czasie wojny ona nie była żadnym dokumentem, bo jej nie było. Chcąc dalej się uczyć, zgłosiłem się w szkole Wawelberga i Rotwanda, która jeszcze wtenczas nie była czynna, ale na jej terenie były tak zwane kursy Alichniewicza. To była kwestia poziomu maturalnego, żeby umożliwić wejście, jeżeli będą możliwości studiów. Rzeczywiście, kursy były prowadzone ze świadomością, że wszyscy ci, co tam chodzą, maturę zdali, tyle że nie mają dokumentów. Było zabarwienie techniczne, więc przede wszystkim [uczyliśmy się] przedmiotów matematycznych, matematyka była na bardzo wysokim poziomie. To umożliwiło potem start w szkole Wawelberga.
- Jak obywała się matura w czasie okupacji, to były egzaminy ustne czy pisemne?
Głównie ustne. Były też pisemne z polskiego czy z matematyki. One odbywały się w kameralnej formie, dlatego że na komplecie było nas pięciu, czasem czterech. Praca profesorów była nie tylko niebezpieczna, ale i ciężka.
- Trzeba było się uczyć, nie było łatwiej, bo były lata okupacji?
Nie, skąd! Trzeba było uczyć się, żeby wszystko zaliczyć. Był bezpośredni kontakt z nauczycielem w małej [grupie]. Jeden z profesorów matematyki kontynuował swoją metodę sprzed wojny, że każdy wykład przygotowywał któryś z uczniów pod jego kierunkiem i wygłaszał. To kolejno obowiązywało wszystkich. Trzeba było nie mieć dziur, dlatego że jakby czegoś zało, to była kompromitacja. To samo było i tutaj. Ponieważ były ciężkie warunki, to dawałem sporo korepetycji z matematyki, nie w sensie zarobku, tylko w sensie pomocy kolegom, którzy byli słabsi czy w niższych klasach. Potem przyszedł okres Wawelberga. Tutaj był ciężki okres, bo były łapanki. Profesor i dyrektor Zakrzewski regulował nasze wyjścia w stosunku do informacji z miasta, jakie były, z tym że ryzykował życiem w tej działalności. Zresztą główne grono profesorów „wawelbergowskich”, doskonałych specjalistów, zginęło w czasie bombardowania szkoły w Powstaniu. Większość z nich, którzy mieszkali na tym terenie: profesor Henzel, profesor Kozłowski zginęli razem ze szkołą.
- Czy w czasie okupacji działał pan w konspiracji?
Nie działałem. To moja działalność sprowadzała się do innych rzeczy. Mianowicie razem ze mną uczyło się, chodziło do szkoły, paru mocno zaangażowanych kolegów takich jak Janek Orzechowski, który zginął pierwszego dnia Powstania, był w „Odwecie”. Żeby mogli mieć legitymację i żeby ich nie wyrzucili, to robiłem im projekty. Tylko tak mogłem. Poza tym w jakiejś wersji, człowiek tylko patrzył, jak to się rozwija. Następnym etapem było uruchomienie przez Niemców Państwowej Szkoły Budowy Maszyn na politechnice. Tam profesorowie politechniki przyjmowali egzaminy w zakresie kursu politechnicznego, na kartkach otrzymywało się wyniki, bo indeksów nie było. Tam też grzecznie dostałem się. Były ciekawe postacie. Dajmy na to profesor Wolfke – który miał obywatelstwo szwajcarskie, mieszkał na terenie Politechniki od ulicy Koszykowej na parterze – to ustawiał radio z wiadomościami i puszczał na cały regulator.
- On jako obywatel szwajcarski mógł mieć radio?
Oczywiście.
Mitygowali go, ale on się w ogóle nie bał. Kiedyś pamiętam, miał wykład... On prowadził wykłady w formie – to co do egzaminu, to macie w skrypcie, a to co wam tutaj powiem, to nie do egzaminu. Kiedyś powiada: „Z jaką siłą oddziaływują na siebie ładunki dwóch kulombów w odległości jednego centymetra? Wyliczył, wyszła potworna siła. Powiada: „Nie wyobrażamy sobie, ale potrafię wam to zilustrować. Kilogram – to kupujemy kilogram mąki, kilogram cukru, wiemy, ile to waży. Dzisiaj wiem, ile waży tona, bo jak tonę węgla rozładujemy, to wiemy, ile to ważyło. Przyjmijcie, że to co ja tutaj wyliczyłem, to tyle spadło ubiegłej nocy na Berlin”. Były różne momenty. Dla pewności nie mieszkałem w domu, tylko w końcowym czasie okupacji mieszkałem na Sadybie.
U znajomych.
Zostałem uznany za typ nordycki, rasowy i naraz chciano mnie gdzieś zabrać. Jak się później okazało, była kolonia mnożenia ludzi rasowych i miałem być [wzięty] za jednego z takich. Wolałem z tego nie skorzystać. Bywałem w domu, ale mieszkałem na Sadybie. Rezultat taki, że jak wybuchło Powstanie, to byłem na Pięknej. Ponieważ mieszkaliśmy na siódmym piętrze i mieliśmy okna na ulicę, to obserwowałem, co się dzieje, tym bardziej że na rogu Pięknej i Mokotowskiej zapaliła się cysterna niemiecka, bo została przestrzelona pociskiem zapalającym. To był pierwszy pożar w Warszawie w Powstaniu, chałupę narożną zniszczył. Przez drugie okna zobaczyłem, że po dachu biegają postacie. Wyraźnie sobie uświadomiłem, że to są gołębiarskie przedsięwzięcia. W rezultacie rodzice przenieśli się z siódmego piętra do pracowni cukierniczej Mytkowskiego, na rogu była cukiernia Mytkowskiego, w sąsiednim domu w piwnicy był zakład. Tam były nienajgorsze warunki sanitarne do pobytu, więc się przenieśli. [Na] Mokotowskiej 45, które miało wspólne podwórze z naszym domem, zakwaterował się oddział powstańczy. To był oddział Zgrupowania „Ruczaj”, dowódcą jego był porucznik „Grzyb”, chyba nazywał się Sojecki. Czwartego dnia zgłosiłem się do niego, przyjął mnie, złożyłem przysięgę.
- Wielu wtedy było ochotników?
Nie, byłem sam jeden. Natomiast do oddziału, w trakcie jak byłem w oddziale, wróciło dwóch strzelców: strzelec „Wilkoń” i strzelec „Zemsta”, którzy przetrwali na rogu Chopina i alej Ujazdowskich nieudany atak na stanowiska niemieckie przy Pięknej róg alej. Za kulturalnie zachował się dowódca akcji, bo jak zobaczył dwóch Niemców idących nagle w kierunku, w którym oni biegli, to nie chciał robić hałasu i mając rewolwer, kazał im podnieść ręce do góry, a jeden serię puścił ze szmajsera, obracając się. Dowódca padł i jeszcze drugi. Tych dwóch przetrwało na rogu Chopina chyba dwa czy trzy dni i potem doszli z powrotem do oddziału. Po lokalizacji na Mokotowskiej 45 nastąpiła mała reorganizacja, bo przejął nas III Batalion Pancerny. Przenieśli nas na kwaterę na ulicy Pięknej, ale po drugiej stronie Marszałkowskiej. Stamtąd przenieśli nas do gimnazjum Rontalera, tam była kwatera, zresztą doskonale położona przy Polnej na Jaworzyńskiej. Wtenczas zmienił się też dowódca, porucznik „Pług” dowodził.
W tym czasie jak przechodziliśmy na ulicę Piękną na kwaterę, nazywało się, że to miało być na odpoczynek, nastąpił atak na politechnikę i poderwali nas z powrotem, włączyli do obrony politechniki. Brałem w tym udział. Przyznam się, że był moment, że miałem cholernego pietra. Sytuacja była taka, że we dwóch byliśmy z jednym kb przy oknie w gmachu „H” skierowanym na korty tenisowe, które były prawie przy bramie wejściowej. Tam patrzyłem. Ono było niewiele zabezpieczone, nie było możliwości, ani czym. Była transzeja wzdłuż kortów. Wjechał czołg niemiecki. Patrzyłem z zaciekawieniem, co jest, bo patrzę jeden z moich kolegów Jurek Paciorek, potężne chłopisko, transzeją podbiegł i zaatakował czołg plastikiem. Czołg ruszył w tym momencie i odciął lont tak, że stłamsił plastik, nic się nie stało. Naraz patrzę, kopuła czołgu się obraca. Nigdy nie byłem przekonany, że lufa jest tak okrągła, jak zobaczyłem w tym momencie, bardzo nieprzyjemne uczucie. Efekt był taki, że tamtędy wycofywał się oddział „Odwetu” z Chałubińskiego i trochę tam żeśmy pilnowali, żeby mogli wycofać się stosunkowo bezpiecznie. Ciężko tam było. Pewno byśmy zostali na politechnice, ale przyszła szczęśliwie łączniczka i zawiadomiła o wycofywaniu się. Wycofywali się na politechnikę, kreślarnię. Po tym okresie przenieśli nas do Rontalera. Głównym zadaniem było trzymanie barykad Śniadeckich, ulicy 6 Sierpnia, drobne wypady na Pole Mokotowskie i pilnowanie, co się dzieje, bo tam przebiegała transzeja niemiecka, po której był stale ruch. Z bronią było kiepsko, karabin był przekazywany na służbę.
- Ile trwała służba, dwanaście godzin?
Nie, nie, nie. Mniej więcej co dwie godziny była zmiana. Z tragicznych momentów pamiętam – przyszedł, zmienił mnie młody człowiek, razem z ojcem. Ojciec nie chciał, żeby on był sam. To był bardzo młody jeszcze człowiek. On zajął stanowisko, które przed chwilą ja zajmowałem. Wyszedłem, za chwilę wiadomość, że mimo zabezpieczenia, pocisk trafił przez otwór okienny, rykoszet i młody człowiek zginął.
- Nie pamięta pan jego pseudonimu?
Nie pamiętam pseudonimu. W każdym bądź razie człowiek razem z trwaniem Powstania nabierał swoich reakcji, które dawały pewne zwiększenie poczucia bezpieczeństwa. Pamiętam, jak przechodziliśmy na Piękną, tam była barykada wzdłuż Kruczej w narożniku Pięknej i Kruczej, a z Doliny Szwajcarskiej co pewien czas strzelał granatnik. Zawsze był groźny. Coś tam żeśmy zrobili, już nie wiem co, byliśmy we dwóch czy we trzech i szliśmy od barykady w kierunku Mokotowskiej 45. Usłyszałem odgłos jak wystrzał z dubeltówki i instynktownie dałem rozkaz – padnij. Natychmiast żeśmy padli i za chwile rąbnął granatnik może sto metrów od nas. Człowiek się uczył.
- Zaczynał pan Powstanie jako ochotnik, jako strzelec i później pan dostał awans na starszego strzelca, za co pan dostał awans?
Po prostu to, co żeśmy robili, to bezskuteczne polowanie na gołębiarza, który gdzieś był zlokalizowany koło ulicy Koszykowej, tyle że on potem zaprzestał działalności.
- Jak to polowanie wyglądało?
Żeśmy obstawiali narożnik tam, gdzie on działał, przez punkty obserwacyjne, żeby można było dachy obserwować i wiedzieliśmy, że on z tamtej strony wychodzi. On widocznie wiedział, że my wiemy o nim, bo zaprzestał. Z działalności w czasie pobytu na Mokotowskiej 45 to żeśmy wyprowadzali tankietkę z ambasady czeskiej. To też pomysł był nie za bardzo, bo żeśmy rozebrali barykadę i Niemcy to wykorzystali. Potem trzeba było się bronić, ale w każdym bądź razie taka akcja miała miejsce. Obsadzało się, bo ciągle były dostawy do PAST-y, ulicę Piękną, potem barykada trochę to ograniczyła. Tam były momenty, gdzie oni sobie przed kolumną czołgów znaczy tankietek dostawczych, pędzili kobiety, dzieci właściwie w formie ohydnej, brutalnej. Barykada umożliwiała, że bractwo uciekało w Kruczą czy w Mokotowską, ale padało, bo ci strzelali.
- Kiedy pan dostał awans na starszego strzelca?
Trudno mi odpowiedzieć, mam legitymację oryginalną i tam jest wpisane.
Tego dokładnie nie pamiętam.
Nie, to odbywało się tak – przyjechał „Monter”, wzięli nas, postawili oddziałem i dekorował dwóch z „Odwetu”, jednego Krzyżem Walecznych, a drugiego Virtuti Militari – Leonarda pseudonim „Kot”. Drugi Kwiatkowski, brat profesora z Łazienek, dostał Krzyż Walecznych, obaj z „Odwetu”. W „Odwecie” straciłem serdecznego przyjaciela Jasia Orzeszkowskiego.
- Jak pan zapamiętał spotkanie z „Monterem”?
Byliśmy kompanią honorową, wszystko to odbywało się bardzo szybko.
- W piwnicy czy na powietrzu?
Na świeżym powietrzu. Według wszelkich przepisów, króciutko, „Monter” był jeszcze z kimś drugim, pewno z Zawadzkim od nas. Wreszcie przyszedł dzień 22 sierpnia i brałem udział wtenczas w ataku na „małą PAST-ę” na Pięknej. We trzech żeśmy byli w obstawie barykady Marszałkowska, Piękna. Chyba był „Zemsta” i podchorąży „Konrad”. Wtenczas jeszcze działał plutonowy podchorąży „Konar”, nie „Konar”, „Huragan”. Atak szedł głównie z przeciwka od gimnazjum Platerówny. Atak szedł jeszcze pod dodatkowym utrudnieniem, które dowództwo nakazało, mianowicie chodziło o niezniszczenie stacji telefonicznej. Włączone zostały wtenczas miotacze ognia, które skutecznie [odsunęły] Niemców od wyglądania przez okna i siedzenia w bunkrze, który tam był. Żeby było śmieszniej Niemcy jak zaczęli się wycofywać, wycofywali się w kierunku „Ruczaja” na barykadę na Kruczą. Potem wytworzyła się taka sytuacja, że dalszej odwagi zało wycofującym się oddziałom. Na terenie cukierni Mytkowskiego usiedli, rozbroili się, złożyli broń na kupę i tak ich zastał ojciec, który akurat pełnił funkcję dyżurnego tego dnia.
- Niemcy sami się rozbroili i czekali?
Czekali, a część przeszła dalej. Chyba „Ruczaj” niezupełnie dopilnował, bo przeskoczyli barykadę i zginął wtenczas jeden z trzymających wartę na Mokotowskiej 45.
- Pana tata działał w komitecie...
Tak, to był starszy pan, po prostu [pełnił] społeczną funkcję – przynieś wodę i pilnuj porządku.
- Wszedł i zobaczył Niemców, którzy sami się rozbroili?
Bardziej się bali, niż ojciec się przestraszył. To była poważna zmiana w życiu naszego oddziału, dlatego że zostaliśmy doskonale uzbrojeni. Miałem z kolegą zdobyczny „erkaem”.
Nie, ze Stachem Wadasem. Cały oddział został uzbrojony tak, że to w ogóle zmieniło im poczucie.
- Niemcy zostali wzięci do niewoli?
Wzięli ich do niewoli, zajęła się nimi żandarmeria.
- Nie zostali potraktowani tak, jak byli powstańcy traktowani?
Nie, żadnych zemst, chociaż pretensje do nich były duże, bo natłukli nieświadomych łączniczek, sanitariuszek, które chciały poruszyć się przez Piękną, nie orientując się w niebezpieczeństwie. Tam miałem też przejście. Niby człowiek miał rozeznanie terenu, ale w czasie dostaw, kiedy im się przeszkadzało, był trup Niemca, który leżał na wysokości PAST-y, trochę przed i został rozdeptany potem przez pojazdy, zdążył wyschnąć. Cholerny świat, jak tam akurat dochodziłem do PAST-y, to stanąłem na tym Niemcu, też wrażenie nieprzyjemne.
- Miał pan cały czas kontakt z rodzicami?
Tak, miałem kontakt z rodzicami.
- Niesamowita radość, ze zdobycia „małej PAST-y”...
To był rzeczywiście duży sukces, to oczyściło od razu kawał dzielnicy. To było dobre. Potem, jak mówiłem, byliśmy uzbrojeni, pilnowaliśmy wzdłuż Polnej dość dużego odcinka, były zrzuty. Jeden ze zrzutów padł od naszej strony przy ścianie szpitala Józefa Piłsudskiego, chodziło o to, żeby podnieść zrzut, dopilnować, żeby Niemcy nie zabrali.
- Między Polakami a Niemcami spadł?
Tak, ale bliżej Niemców. Było tak, że w gmachu „H” w drzwiach było zrobione stanowisko ciężkiego karabinu maszynowego, który panował nad całym placykiem. Żeby podnieść zrzut, to obie obsługi ręcznych karabinów maszynowych zostały skierowane wieczorem na Pole Mokotowskie. Zajęliśmy stanowiska tak, żeby stworzyć krzyżowy ogień na ckm. Grzecznie tam żeśmy się okopali. Rzeczywiście za chwilę ekipa, która miała podnieść zrzut, przemknęła koło nas, przeczołgała się. Cisza kompletna, nikt nie strzela, nic się nie dzieje. Wyszedł księżyc, niepotrzebnie, ale wyszedł. Słychać sapanie, popychają przed sobą skrzynki. W świetle księżyca nie podobał mi się tylko ich kolor, tacy byli jak Indianie. Co się okazało, rzeczywiście niemiecki karabin się nie odezwał, chociaż musieli widzieć, że przeskok przez Polną robili. Przyszedł moment – odwołali nas, przeskoczyliśmy bezpiecznie. Okazało się, że Niemcy podmienili zrzut, tam była pasta „tempo”, czerwona jak cholera, rozsypana naokoło. Ci biedni, spoceni, ubrudzili się. Jak szliśmy do niewoli jeszcze byli podbarwieni interesem.
- Niemcy zamienili zrzut wcześniej, dlatego cicho siedzieli, żeby Polacy mieli nauczkę?
Tak, dowcip. W każdym bądź razie wiedzieli, jaki będzie rezultat. Jak żeśmy wylądowali z Ożarowie, to cieszyli się z tych, którzy jeszcze nie mogli się domyć.
- Przejęli państwo jakiś zrzut amerykański czy sowiecki?
Sowieckie były, dlatego że dostałem pepeszę.
Nic nie dotarło. Robiliśmy za to wyprawy do Haberbuscha.
Były wyraźne kłopoty. Trochę pomagało nam Pole Mokotowskie, ono było zaminowane. O tym, że było zaminowane, dowiedzieliśmy się, jak zaczęły się parady kukuruźników. Oni zrzucali pociski granatnika na Pole i obok wybuchu, czasem był inny wybuch, ale żeśmy robili wyprawy na Pole Mokotowskie, żeby trochę warzyw, cebuli zebrać.
To były organizowane całe wyprawy, kwestia i przepustek, i wszystkiego.
- To szli powstańcy czy ludność cywilna?
Powstańcy.
Raz szedłem.
- To się wiązało z bardzo dużym niebezpieczeństwem.
Przykre było przejście przez Aleje Jerozolimskie. Trzeba było się dobrze schylać w wykopie, żeby nie oberwać. Ale do Haberbuscha żeśmy chodzili. Zboże, słód, butelki ze słodkim syropem – to się nosiło i jakoś tam było.
- Jakie były kontakty z ludnością cywilną? Jak ludność cywilna przyjmowała powstańców?
Nie spotkałem się ze złym podejściem, z odmową czegoś.
[Problemy z] wodą odczuwała ludność cywilna. Przyznam się szczerze, że po wodę nie chodziłem.
- Ktoś był odpowiedzialny, że przynosił wodę dla powstańców?
Nie umiem powiedzieć, jak to było. Z myciem było kiepsko, to wiadomo. Pamiętam jedną rzecz, jak ewakuowano Mokotów i wyjście z kanałów było przy ulicy Wilczej, Wilcza, Krucza czyli na terenie „Ruczaja”. Coś tam miałem do załatwienia i mnie tam pognali. Tak akurat się zbiegło, że trafiłem przy wylocie, w momencie jak wychodził stamtąd Wacek Borzym, mój kolega z gimnazjum, serdeczny przyjaciel, który był w „Baszcie”, w strasznym stanie. To było też znamienne, to nie był pierwszy oddział, który wyszedł z [kanału]. W zawiązku z tym opieka nad nimi była inna na terenie współkolegów. Zabrałem go z sobą, bo wiedziałem jedną rzecz, że na siódmym piętrze u rodziców w wannie jest woda, napuszczona jak jeszcze była. Tam się chłop wymył. Poszedł do matki niżej, coś zjadł. Potem się zbiegło, że jak ja wracałem z niewoli, to pierwsza osoba, którą spotkałem i która się mną zaopiekowała, to był właśnie Wacek Borzym, ale to już inna historia.
- Koniec Powstania, a kamienica jeszcze stała?
Narożnik cały był zwalony, a kamienica stała, zresztą do dziś stoi.
- Z czym się panu dobrze kojarzy Powstanie Warszawskie?
Bardzo ładne pytanie. W życiu nie czułem się tak wolny, poczucie zupełnie bezgranicznej wolności – to mi zostało do dzisiaj.
Z tym to różnie. Przyznam się, że 5 października żeśmy wyszli przez 6 Sierpnia, tam żeśmy się rozbroili.
- Mówił pan, że przed wyjściem do niewoli pana dowódca dawał też awanse, żeby uchronić przez pracą?
To nie w Warszawie, ale już na terenie Ożarowa.
- Czy powstańcy oddawali całą broń Niemcom?
Przede wszystkim żeśmy to psuli.
- Bo ostatnio odkopaliśmy broń na Jaworzyńskiej, trzydzieści godzin kopaliśmy.
Bardzo możliwe. Karabin miałem niekompletny, z „erkaemu” też wywalano części.
- Czy na przykład mieli państwo możliwość wyjścia z ludnością cywilną?
Jak ktoś miał ochotę, to mógł.
- Wyjście odbywało się przez 6 Sierpnia?
Tak, tam zresztą były rozmowy. Żeśmy wiedzieli, jak nasze władze przychodziły do rozmowy. AL chciał jeszcze walczyć. Od nas przeszło paru do AL-u, nawet jeden z dowódców przeszedł do AL-u.
- W czasie Powstania kontakty z AL-em były dobre?
W jakiejś wersji to mnie trochę przypomina „Polskie Drogi”. Prawdziwy jest tylko pierwszy odcinek, a reszta to jest... Potem jak byłem w ZBOWiDzie, to na terenie fabryki było technikum. Tam na godzinie wychowawczej usiłowały nasze władze robić spotkania. Element, młodzież była raczej trudna. Tak że zbytnio się nie garnąłem, ale kiedyś mnie pogoniono. Rzeczywiście, mimo że wychowawczyni była w klasie, to zachowywali się dość niegrzecznie. Poprosiłem komu przeszkadzam, żeby wyszli. Ze dwóch wyszło, reszta się uspokoiła. [Powiedziałem] do nich w ten sposób, że ja im się nie dziwię, że oni się tak zachowują, bo my myśmy też nie byli święci w tamtych czasach, tylko mieliśmy więcej szczęścia, bo nas trzymali za bohaterów, a was za chuliganów, a robiliśmy to samo. W jakiejś wersji też powiadam – nie będę wam opowiadał o swoich historiach, tylko powiem, że nie wyobrażam sobie, żeby przy dobrze rozumianej konspiracji, można było się tak zachowywać jak w „Polskich Drogach”, że facet się miota, czy ma iść tu, czy ma iść tam. Nie chodziło o politykę, tylko chodziło o niepodległość, o walkę.
- Z Armii Ludowej nie chcieli wyjść razem z AK? Część pana kolegów przeszła do nich, żeby dalej walczyć?
Oni wcześniej przeszli, tylko potem deklarowali, że chcą walczyć i żeby oddać im broń, że oni zostają. Skończyło się na tym, że potem przyszli, wydano im z powrotem legitymacje, żeby uratować przy przejściu do [niewoli].
- Gdzie oni mieli swoją kwaterę?
Mieli przy PKO czy gdzieś – tam ich kupę zginęło, to zostało zbombardowane.
- Jak któryś przyszedł, to nie było problemu, żeby dostał legitymację Armii Krajowej?
Dowództwo nie robiło żadnych trudności, żeby po prostu [ich] uratować. To był zaczątek polityki, który był nie dla wszystkich zrozumiały. Miałem jeden wiatyk dany przez ojca, który twierdził, że uczciwy człowiek może się podpisać obiema rękami pod statusem każdej partii, ale jak przychodzi do realizacji programu, to nie ma miejsca dla uczciwych ludzi. To się potwierdza, dlatego ominąłem rafy okresu już powojennego.
- Wróćmy do wyjścia z powstańcami, jak Niemcy traktowali powstańców?
W czasie wyjścia był tylko jeden incydent. Myśmy wychodzili z chorągwiami. Szkop oficer doskoczył, złamał drzewce, rzucił, podeptał. To był jeden wyskok. Tak to odbywało się to z powagą. Jak oni się odnosili? Kawałek jeszcze jeżeli mogę opowiedzieć, to opowiem o dalszym... Jechaliśmy w fatalnych warunkach. Tyle nas nawtykali do wagonów, że właściwie na zmianę trzeba było siedzieć. Robiliśmy sztuki, rozkładaliśmy nogi, nie dawało rady. To była gehenna.
Dojechaliśmy, jak się później okazało, do Sandbostel. Tam nas wyładowali i wsadzili nas do obozu zamkniętego, bez możliwości poruszania się po całym obozie. W obozie byli też Amerykanie oddzielnie, Rumuni, Serbowie, Rosjanie. Sandbostel był o tyle dziwnym obozem, że obok stalagu był oflag. Nasi oficerowie łącznie z naszymi jak Wacek Mikulski, który pewno żyje jeszcze, jest w okolicach Gdańska... Obóz był kiepski. Baraki, to wszystko była nędza. Człowiek miał niepotrzebne przeżycia, bo każdy z nas dostał żołd w dolarach, po dwadzieścia. Byłem pierwszy, który sprzedał dolary. Tak jak było nas razem sześciu z oddziału, to co za to kupiłem, podzieliłem na nas sześć, ale już następny nie podzielił. Tłumaczył się, że ja jeszcze dobrze sprzedałem, a dolary spadły. Zostałem w obozie sam jak palec. Szwendałem się, patrzę, siedzi jeniec i graweruje coś. Zacząłem się przyglądać, rozmawiam z nim. To był Wiktor Tołkin, za chwilę skończył. Przyszedł kolega, za pierścionek, który grawerował [Wiktor], daje mu pajdkę chleba z margaryną. Ten przecina na pół, smaruje i mnie częstuje, ni stąd ni zowąd, pierwszy raz go na oczy widziałem. Tak żeśmy się dobrali.
- Z jakiego zgrupowania on był?
Nie chcę kłamać, ale nie wiem z jakiego zgrupowania. Znalazł się jeszcze drugi towarzysz, który okazał się technikiem dentystycznym, Stefcio Maćkowiak, znalazł się jeszcze czwarty – jubiler Stefan Sławiński, nieżyjący. Tak żeśmy w czwórkę się trzymali. Jeden był jubiler, jeden grawer, jeden technik dentystyczny, a mnie strzeliło coś do głowy, że już nie można było wysyłać listów do rodziców, to napisałem do Szwajcarii, do Czerwonego Krzyża, że jestem zegarmistrzem i jest kupa roboty, a nie ma czym robić. Na Boże Narodzenie ekipa szwajcarska przyjechała do Sandbostel i dostałem przesyłkę – części zegarmistrzowskie. Z Wadasem zaczęliśmy prowadzić interes – reperację zegarków.
- Wcześniej się pan tym nie zajmował?
Zajmowałem się starymi zegarami, bo to mnie interesowało, trochę tego studiowałem, trochę w domu uruchamiałem staroci. Czwórką trochę technicznie zaczęliśmy działać. Obserwowało się, że Niemcy cholernie czuli są na odznaczenia regulaminowe i inaczej traktują jeńców poprzednich naszych, którzy zostali w obozie, nie pojechali na komenderówki...
- Żołnierze z września też tam byli?
Też byli.
- Oni dobrze przyjęli powstańców?
Nie bardzo, mnie to dziwiło, ale powiem, że potem zrozumiałem, czego oni nie mogli darować – większość dla nich to była szarża, a u [nich] jak był kapral, to już było bardzo dużo, a jak widział młodych oficerów... To różnie bywało, oficerowie też zachowywali się różnie. Ale to wszystko było [wynikiem] pięciu lat niewoli, które zmieniają psychikę. Jak był facet nieodporny, to musiało kosztować. To samo dotyczyło naszych współtowarzyszy.
- Przerwałam panu jak pan mówił, że Niemcy pilnowali porządku...
Umundurowanie mieliśmy pod psem, prawie żadnego. Dali nam stare szmaty. To wszystko wyglądało kiepsko. Wiktorkiem Tołkinem zaopiekował się jeniec z 1939 roku, który był magazynierem w obozie. Miałem przepisowego orzełka na czapkę. Postanowiliśmy zrobić dla wszystkich orzełki. Pomógł nam magazynier – który wydał nam guziki od mundurów, kalesonów, które były z łatwotopliwego srebrnego materiału – dostarczył gipsu. Wykorzystując umiejętności technika dentystycznego, żeśmy zrobili dla prawie siedmiuset ludzi orzełki. Kompania, w której żeśmy byli, nie chciała przyjąć orzełków, chociaż one były darmo. Ale jak się okazało, że pozostałe kompanie przestały – miały tylko orzełka świecącego na czapce, furażerce, to już robiło wrażenie na Niemcach – chodzić do „szajskomando”, to przekonało kolegów z naszej kompanii. Chociaż nazywali nas smutnie „grawery”. Nastał czas przejścia na obóz międzynarodowy. Myśmy wiedzieli, Niemcy też wiedzieli, że jest sporo złota w wyrobach, razem z tymi, którzy przyszli z Powstania. Jak zobaczył któryś gefrajter, że robimy pierścionek, to przyszedł i koniecznie, żeby mu zrobić pierścionek dla córki. Wiktor to zrobił. On zobowiązał się przez tydzień przynosić nam śniadania. Rzeczywiście dostawaliśmy po dodatkowej pajdzie chleba, margaryny.
Nie, co to w pierścioneczku... Wywiązał się z transakcji. Potem dzięki jego działalności z powrotem ustawiliśmy kolegów, bo przechodząc na obóz międzynarodowy, w jednym z baraków był oddzielny czteroosobowy pokój, ale był nieurządzony. Żeśmy tego Niemca przyłapali i mówimy, żebyśmy chcieli mieć pokój. On: „Dobra, ale tam nic nie ma”. Potem, proszę wyobrazić sobie obrazek, jak grzecznie Niemcy niosą pryczę, a my idziemy za nimi. Wstawili nam to grzecznie i tam żeśmy już rezydowali do czasu wyjścia z obozu. Łatwiej było przenieść jeńców, niż przenieść władze obozowe, które miały sporo na sumieniu. Najprzód ewakuowano oflag do Lubeki, z tym że to przeznaczone było na unicestwienie, oni tam na statki ładowali, ale do tego już nie doszło. Natomiast na to miejsce zaczął dochodzić kacet, właśnie Stutthof, Oświęcim i jeszcze jakiś. To było tragiczne. Ci ludzie szli ósemkami, bo pojedynczo nie byli w stanie się poruszać. Tych, co padli, przywozili na lorach. Ładowali tak – kto padł na dół, musiał się udusić ciałami innych. Straszliwe to robiło wrażenie. Mieliśmy wśród nas lekarza. Lekarz widząc, co się dzieje, zaczął organizować pomoc. Nie przyszło mu to trudno, bo my też widząc, co to jest, to każdy chętnie rezygnował z obiadu, który też nie był nadzwyczajny, ale był, żeby scedować na ludzi, których przywozili z kacetu. Przyznam się szczerze, że zrozumiałem żądanie doktora, który powiada: „Słuchajcie, mało jest dać jedzenie, trzeba ich nakarmić, bo oni się rzucą i zginą przez jedzenie”. Poszedłem, ale tylko raz. To niewyobrażalne jest, jak tragicznie wyglądała sytuacja ludzi zagłodzonych na śmierć, zmordowanych nieludzkim wysiłkiem i jeszcze walczących, żeby przeżyć.
Narodowość była [różna], reprezentację stanowił kościotrup, który wył, żeby coś mu dać jeść i żeby zrobić to w formie takiej, którą on przeżyje.
Oczywiście, bractwo się na to rzucało. Straszliwe wspomnienie.
Nie pamiętam. On zrobił dwie rzeczy, zaraz o drugiej opowiem. Akcja jeszcze trwała, obóz się zorganizował, a nas szykowano do ewakuacji. Tutaj wystąpił ostro nasz lekarz, który powiedział, że on musi przebadać i dopuści do ewakuacji tylko tych, którzy będą zdolni podjąć trud marszu. Wydusił to z Niemców. Rzeczywiście przeselekcjonowano nas, wypuszczając z obozu tylko tych, co dotrwają. Równocześnie mieliśmy uratowanych trzech czy czterech akowców ze Stutthofu, którzy na tyle byli krótko w Stutthofie, że jeszcze fizycznie odbiegali [od pozostałych]. Tam się ich ubrało w płaszcze i jako opiekunowie przeszli do nas. Potem razem z nami wyszli, z tym że nic nie nieśli, bo nie mieli siły. Marsz był ciężki, bo akurat dali nam okresowe paczki. Każdy miał jeszcze pięć kilo paczki. Ale żeśmy twardo szli. Przyszliśmy do Westertimke, około czterdziestu kilometrów trzeba było pokonać. Naraz przed kolumnę zajeżdża motocykl, wyłazi Niemiec, żąda tłumacza. Nasz tłumacz, zresztą dobrze urodzony Zamoyski, wyszedł z szeregu i ten trzyma do nas przemowę, powiada: „Trzymaliśmy was za bandytów, a okazuje się, że jesteście jedyni żołnierze, którzy przyszli bez strat, bez gubienia po drodze kolegów cały odcinek. Możecie sobie wybrać miejsce w obozie, które chcecie”. Rzeczywiście, Amerykanie specjalnie się rozleźli, zbierali ich w różnych [miejscach]. Wszystko było jak trzeba.
W Westertimke już warunki były znakomicie lepsze. Dowódcą naszego oddziału był awansowany jeszcze w oflagu podchorąży sprzed wojny. Popełnił od razu prawidłowe posunięcie, mianowicie naszym opiekunem, arbiterem zrobił kapitana marynarki angielskiej, który został w Westertimke. To spowodowało, że dostaliśmy natychmiast paczki angielskie, inne od amerykańskich z magazynu i zaczęło się dziać lepiej żywieniowo. Odbicie było akurat trafiające w naszą część obozu, przez nasze druty przejechał sztab... [niezrozumiałe] kanadyjski, z którego wysiadł, można powiedzieć, kowboj, przy koltach. Radość była dzika, wybujaliśmy [go], facet stanął na nogach, patrzy olstry puste, koltów już nie ma.
- Polacy go tak przywitali...
W naszym gronie było dwóch złodziejaszków wyzwolonych z Rakowieckiej, zresztą kapitalnych facetów.
Oni oddali. [Kanadyjczyk] bez pretensji, ale z dużym szacunkiem popatrzył na nich. Byli specyficzni, łącznie z dowództwem...
Tak, przyszli z Powstania, bo Powstanie ich wyzwoliło. Zresztą [było] humorystycznie, bo najprzód kradli różne rzeczy nam, oprócz jedzenia, bo to było tabu, a potem jak już nam nie mieli co, to sobie kradli i ciągle się leli. W każdym bądź razie byli pogodnego usposobienia.
Zdecydowanie. Rezultat był taki, że postanowiono zaopatrzyć nasz obóz w jedzenie. Dowódca zrobił delegację łącznie z Zamoyskim, jako tym, który znał dobrze języki, i poszliśmy do dowództwa kanadyjskiego prosić o zezwolenie na zaopatrzenie obozu. Przyjął nas pułkownik, rozłożył ręce, powiada: „Co mam wam pozwalać? Dam wam swoich chłopaków, oni wam pomogą i rzeczywiście tą metodą nagonili krowy. Pierwsze zaopatrzenie obozu było zrobione.
- Kiedy pan wrócił do kraju?
Pierwszym naszym odruchem było, jak byliśmy wyzwoleni, wybiec po czarnych drogach, chociaż do wsi dobiec. Szedł z nami jeniec z 1939 roku. Wyszedł kawałek czarnymi drogami i zawrócił, bo on się czuł już niepewnie. Wtenczas zrozumiałem, że to, że oni odnosili się do nas nie tak, to wszystko było wynikiem nie niechęci, nie zazdrości, tylko po prostu przeżyć, które mieli przez parę lat pobytu w obozie.
- Kiedy pan wrócił do kraju?
Z obozu pojechałem jeszcze na studia. Tak się złożyło, bo w Westertimke przestało mi się podobać. Chcąc się tam dostać, najprzód musiałem zwiać z Westertimke, bo tam robili z powrotem wojsko.
- Pan chciał na studia do Belgii?
Była tam okazja dla wojska, nie tylko dla jeńców, ale dla dywizji, dla wszystkich, to chciałem z tego skorzystać. Pojechałem do Oberlangen, w Oberlangen poszedłem, zameldowałem się w obozie, obok kobiecego był męski. Tam dowódcą był major Prewysz-Kwinto, człowiek rozsądny. Uznał, że nasze zamiary są prawidłowe, napisał odkomenderowanie na studia. Chodziło o to, żeby tam się dostać, ale już było legalnie. Dostałem przepustkę z dywizji i razem z urlopowiczami przez Nijmegen, już dalej pociągiem, dojechałem do Brukseli. Tam się zgłosiłem, zdałem egzaminy, przywróciłem sobie język, czytając ichnie gazety, bo dawno nie używałem. Po semestrze, który odbyłem na Ecole Spécial Université Catholique de Louvain, zdobyłem kontakt z rodziną i dowiedziałem się, że rusza uczelnia w Polsce. Tutaj spotkałem się pierwszy raz z tak zwanym życzliwym przyjęciem w konsulacie, mimo że już był nowy konsulat. Uznano, że mój pośpiech powrotu jest uzasadniony. Wycofali cywilów i nas dwóch, bo we dwóch żeśmy wracali, włączono do najbliższego rejsu statku szwedzkiego Ragne, który między Londynem, Antwerpią a Gdynią kursował. Polacy płacili tylko za niewykorzystane miejsce, a miejsca były obsadzone w ramach UNNRA. Tak dojechałem do Gdyni, do PUR-u. Tam nastąpiła automatyczna dekonspiracja. Z tym już nie miałem kłopotów i dojechałem do kraju. Wróciłem 22 lutego, a 4 lipca składałem dyplom na uczelni.
- Tak na zakończenie mam do pana pytanie: czy poszedłby pan drugi raz do Powstania?
Jeżeli taka byłaby potrzeba, to bym poszedł.
Warszawa, 5 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama