Ludwik Błażejczyk „Kulawy”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się 15 listopada 1924 roku w Warszawie. Po ukończeniu szkoły powszechnej w 1938 roku, zdałem egzamin i zostałem przyjęty do II Gimnazjum Mechanicznego. W czasie obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku przez cały czas byłem w stolicy wraz z matką. Ojciec był zmobilizowany i bronił miasta w pozycjach na Czerniakowie. Po zakończeniu działań wojennych rozpocząłem naukę w drugiej klasie wyżej wymienionej szkoły, ale w styczniu 1940 roku wszystkie szkoły wyższe, średnie, techniczne zostały zamknięte na pewien okres czasu. W związku z tym 2 lutego 1940 roku rozpocząłem pracę jako praktykant w Miejskich Zakładach Naprawy i Remontu Samochodów. W drugim roku praktyki zapisałem się do wieczorowej szkoły zawodowej imieniem Konarskiego. Od dzieciństwa mieszkałem z rodzicami przy ulicy Wileńskiej 15, róg Inżynierskiej. W połowie 1942 roku koledzy z naszego domu wciągnęli mnie do pracy konspiracyjnej. Naszym dowódcą był pan Kazimierz, wiedzieliśmy tylko, że był z zawodu rusznikarzem. On odebrał od nas przysięgę, jemu mieliśmy być posłuszni, jego zlecenia wykonywać. Mój pseudonim w organizacji „Kulawy”. Grupa nasza składała się z pięciu kolegów. Znaliśmy się dobrze, mieszkaliśmy w jednym domu, oni na drugim i trzecim piętrze, ja najwyżej, bo na czwartym. Dwóch pozostałych mieszkało przy tej samej ulicy pod numerem 23. Jesienią 1942 roku dostaliśmy od pana Kazimierza zlecenie wykopania broni niedaleko szkoły kolejowej na Bródnie, schowanej tam po kapitulacji Warszawy przez żołnierzy, którzy stacjonowali właśnie w tej szkole. Trzy razy byliśmy tam, natrafiliśmy na broń krótką i granaty. Odebrał to od nas pan Kazimierz, jako rusznikarz mógł sprawdzić jej stan, a jeśli zachodziła potrzeba naprawić. Minęła spokojnie zima, a raczej pierwsza połowa. Mieliśmy nasze konspiracyjne spotkania, aż przyszedł fatalny dzień 24 lutego 1943 roku. Około godziny piętnastej trzech kolegów stało przed bramą naszego domu, właśnie wróciłem z pracy i dołączyłem do nich. W kilka minut po tym z bramy wyszedł pan Kazimierz, jak zawsze z małą walizeczką, pożegnał się z nami i poszedł Inżynierską w kierunku ulicy 11-go Listopada. Po pewnym czasie, było to może dziesięć minut, podbiegła do nas koleżanka i powiedziała, że pan Kazimierz został zabity na rogu Inżynierskiej i 11-go Listopada. Rozeszliśmy się po dwóch, poszliśmy ulicą Wileńską. Na rogu Wileńskiej i Targowej zablokowała nam drogę niemiecka policja i gestapo po cywilnemu. Była jakaś strzelanina na tej bardzo ruchliwej o tej porze ulicy Pragi. Zatrzymali nas dwóch, dwóm następnym w tym zgiełku udało się wycofać i zginęli w tłumie. Całe to zajście widziało dwóch kolegów stojących po drugiej stronie ulicy, jeden mieszkał w naszym domu, znał nas dobrze, ale nie miał nic wspólnego z organizacją. Wrócił do domu chcąc zawiadomić co zaszło i ich również Niemcy zatrzymali. Przewieziono nas do gmachu Dyrekcji Kolejowej na ulicy Targowej. Tam na podwórku leżało już ciało pana Kazimierza. Było wstępne przesłuchanie, a raczej pytanie o pana Kazimierza i walizeczkę, którą nam pokazano. Nie obeszło się bez kopniaków i uderzeń pięścią, ale to trwało krótko. Schodząc na dół przy bramie zobaczyłem jeszcze dwóch innych kolegów, którzy dowiedzieli się o zabiciu pana Kazimierza. Przejście ich tam i z powrotem koło bramy wydało się podejrzanym dla agentów gestapo, więc i ich zatrzymali. Było więc nas: jeden zabity i sześciu aresztowanych. Przewieźli nas na Pawiak, tam zaczęło się przesłuchanie. Udział w nim brało ośmiu cywili i czterech wachmajstrów z więzienia w mundurach SS uzbrojonych dodatkowo w pejcze. Przesłuchanie dotyczyło osoby pana Kazimierza i małej walizeczki, której zawartość była dobrze znana, dwa wisy i cztery granaty. Nie wiem, jak długo trwało przesłuchanie, ale było bardzo bolesne, zostawiło ślady, głowa była jakąś bezkształtną masą, powybijane palce zostały do dzisiaj, a pieńki połamanych zębów usunąłem dopiero w Belgii. Jak to bobrze, że w konspiracji znało się mało ludzi i mało się o nich wiedziało. Po zakończeniu przesłuchania kopniakami, uderzeniami w pierś pejsy wskazano nam drogę na VII Oddział w piwnicach, który był tak zwaną kwarantanną. Tam po obstrzyżeniu i rewizji z ubraniem pod pachą biegliśmy do celi, którą wskazano nam pejczem. Dla mnie była to cela numer 207, pojedyncza, tak zwana izolatka. Na bardzo krótką chwilę zapalono światło, nie będę opowiadał ile trudu i bólu zadało mi ubranie się po ciemku. Noc spędziłem na betonowej podłodze koło małego siennika. Nie wiem, która to była godzina, w celi zapaliło się światło, po pewnym czasie otworzyły się drzwi. Wachmistrz kopniakami pomógł mi się podnieść, a potem kapo oddziału więzień wytłumaczył mi, że to był apel, a na każdy apel należy stanąć na baczność trzy kroki od drzwi naprzeciw judasza. Jeżeli drzwi się otwierają i wchodzi wojskowy, należy stać na baczność i meldować. Formuła meldowania się w języku niemieckim była przyklejona na drzwiach wyżej judasza. Żeby uniknąć bicia i kopania, musiałem jej się nauczyć na pamięć i meldować: Ich melde […] Zelle zweihundertsieben, […] alles is ordung. Na śniadanie dostałem kawę, kapo powiedział mi, że chleb dostanę później. Jakiś czas potem otworzyły się drzwi, zobaczyłem wachmajstra Ukraińca, za nim tego, który pomagał mi podnieść się do apelu i brał udział w przesłuchaniu. Ukrainiec spytał mnie wskazując na Niemca: Znajesz ty tego pana? Odpowiedziałem, że nie. Ot charaszo, ty jego poznajesz. Podsunął mi ławeczkę i powiedział: Łożyj sia i musiałem głośno wyliczyć jego piętnaście uderzeń. Takie było moje pierwsze śniadanie na Pawiaku. Również mówienie i jedzenie utrudniało mi bardzo wyłamane zęby i porozbijane wargi, niezależnie od innych potłuczeń. Na kwarantannie byłem tydzień, a następnie przeniesiono mnie na IV Oddział, myślę, że na drugie piętro i też do celi izolacyjnej. Tam przez okno z ującymi szybami widziałem niebo, podwórze i domy za murami Pawiaka. Mijały dni i ustawiczny strach, kiedy przyjdzie na mnie kolej. Bardzo często w nocy wywoływano z celi, wiedziałem dobrze w jakim celu. Jednej nocy spałem czujnie, zawsze ubrany i w butach. Kraty wejściowe na oddział otworzyły się, słyszę meldunek wachmajstra pełniącego służbę, otwierają cele, wywołują nazwiska. Kroki na korytarzu zatrzymują się przed moją celą. Chwila ciszy, potem wkładanie w zamek klucza, zgrzyt w zamku, wyjecie klucza. Kroki oddalają się, zatrzymują się przy innej celi, wywołują kogoś. Rano kapo wytłumaczył mi, że przez nieuwagę wachmajster nie zamknął sztaby drzwi do celi po wieczornym apelu na klucz. Błąd ten zauważyli podczas nocnej wizyty, a ta chwila przerwy to sprawdzenie listy. Dwanaście tygodni przesiedziałem w celi izolacyjnej, zawsze w obawie, co przyniesie następny dzień. Były sprawdzenia i kontrole w celi, nie obchodziło się często bez pobicia. Samotność i izolacja była straszną. 19 kwietnia 1943 roku wybuchło powstanie żydowskie w getcie. Pawiak był na to przygotowany, Niemcy przerobili go na mały zamek obronny. Widziałem palące się domy dookoła. 12 maja otworzono celę każąc szybko wychodzić. Nie zdążyłem założyć butów. W dzień, jak na jakiś czas zdejmowałem, żeby nogi odpoczęły. Zgonili mnie na parter do jednego z referentów, myślałem, ze na przesłuchanie, ale była to tylko formalność administracyjna, nawet bez bicia i coś kazali mi podpisać. Po powrocie do celi kazano zabrać rzeczy i przepędzono na wyższe piętro do bardzo dużej celi. Tam byli inni więźniowie, wolno było rozmawiać. Co za radość, po dwunastu tygodniach izolacji spotkanie ludzi. Było to przygotowanie do transportu. W nocy z 12 na 13 maja był nalot lotniczy na Warszawę. Modliliśmy się, żeby jakaś bomba spadła na ten przeklęty więzień, ale prośba nasza nie została wysłuchaną. Wczesnym rankiem na podwórku więziennym sprowadzono i przeliczano nas po kilkakroć. Grupie więźniów, w której byłem, kazano zdjąć buty i rzucić na kupę, żebyśmy nie mogli uciec po drodze, tak jak to przydarzyło się czasem w transporcie. Załadowano nas do ciężarówki i wzdłuż zgliszczy palącego się getta przewieziono nas na Dworzec Gdański. Załadowano nas do specjalnie przygotowanych wagonów i nastąpił odjazd w nieznane. Po osiemdziesięciu czy więcej w wagonie, bez picia, o jedzeniu nawet się nie myślało, bez możliwości załatwienia się wieźli nas, nikt nie wiedział gdzie. Było już bardzo ciemno, słychać było zgrzyt kół na zwrotnicach. Pociąg stanął, otworzono drzwi wśród ujadania psów, krzyków raus, schnell wypędzają nas z wagonów. Na wszystkich filmach, które widziałem o transportach więźniów, scena wyładowania na rampie, wtedy nie wiedzieliśmy jakiej, była dobrze i prawdziwie odtworzona, więc nie będę o niej opowiadał. Z jednego wagonu wyrzucono nasze buty, każdy złapał jakie popadło. Przegnano nas do obozu, wpędzono do dużego baraku, który, jak potem powiedziano, był blokiem cugangowym numer 22 dla nowo przybyłych. Tam ustawiono piątkami, liczono i przeliczano, robili to więźniowie funkcyjni. Kiedy było już wszystko wyrównane i obliczone i sprawdzone, blokowy więzień zdał raport Blockfuehrerowi, wojskowe Esesman, ten znów przeliczył i odszedł. Blokowy, którego nazywali Blockaeltester w bryczesach z czerwonymi lampasami, w oficerkach, tylko bluza w pasiaki, wlazł na długi, znajdujący się w baraku piec, przechodząc z końca na koniec spytał: „Czy wy wieta, gdzie wy jesteśta? Jesteśta w Lager Oświęcim.” Wtedy wszystkim z piersi wyrwało się ciche westchnienie trwogi. „Wy jesteśta w niebo. A wieta, kto tu jest Pan Bóg? Pan Bóg jest tu, Lageraeltester, chłop z takim sercem.” I potwierdził to gestem. Potem nastąpiła lekcja regulaminu obozowego, jakie są funkcje, przed kim trzeba zdejmować czapkę. Rano spisanie ewidencji, między innymi trzeba było podać nazwisko i adres osoby, do której chciało się pisać listy. Następnie tatuowanie numerów. Mnie wytatuowano numer 121382. Oświęcim był jakby obozem przejściowym, stąd odchodziły często transporty do innych obozów, gdzie było zapotrzebowanie rąk na pracę. Regularnie zaczęto tatuować numery w końcu 1942 roku, więc jeśli ktoś był odtransportowany wcześniej z Oświęcimia nie ma wytatuowanego numeru, stąd są tacy, nawet moi koledzy w Belgii, dla których pierwszym obozem był Oświęcim, a nie mają wytatuowanego numeru. Na tą osławioną rampę przyjechały również transporty. Transporty aryjczyków były mniejsze i z tego co wiem, nie były selekcjonowane, wszyscy szli do obozu. Transporty Żydów z całej Europy były liczniejsze i selekcja odbywała się od razu na rampie. Starzy, ponad pięćdziesiąt pięć lat, chorzy, dzieci, kobiety ciężarne i z małymi dziećmi odwożono ciężarówkami bezpośrednio do komór gazowych. Młodzi, zdrowi szli piechotą do obozu, dzielić los już będących tam więźniów. Na Brzezince Oświęcim II Birkenau było zbudowane cztery krematoria, w których według oryginalnego dokumentu niemieckiego, można było spalić na dobę cztery tysiące czterysta szesnaście zwłok. Był okres czerwiec, lipiec i sierpień 1943 roku, kiedy te cztery krematoria nie zdążyły, więc dokonywano to, jak nazywaliśmy, w dzikim krematorium pod pobliskim laskiem. Za komorę gazową służyła stodoła, zagazowanych ludzi palono na stosie. Nieraz aż do obozu dochodziły krzyki na pół zagazowanych, palących się ludzi. Kiedy na przewieziono 14 maja 1943 roku obóz był prawie pusty, potrzeba było rąk do pracy przy budowie, a raczej rozbudowaniu obozu, ale nie odbywaliśmy więc kwarantanny. Wyprowadzono nas, cały transport, do budowy nowej części obozu po drugiej stronie rampy, który nazywano BII. Praca polegała na wyładowaniu części baraków i roznoszeniu na wyznaczone miejsce. Pracowałem potem na innych komandach, wykonywałem różne prace budowlane. Ostatnie komando koniec 1944 roku to komando DeAWe, praca polegała na rozbijaniu zestrzelonych samolotów, dzielenie na różne materiały, które ładowano na wagony. Nie można zapomnieć o tak ważnym wydarzeniu w obozie, jakie było pisanie listów. Tak się złożyło, że trzy tygodnie po przyjeździe wypadł dzień pisania. List musiał być pisany po niemiecku zwykłym ołówkiem na specjalnym blankiecie ze znaczkiem pocztowym, który można było kupić w kantynie obozowej za dwie marki w bonach. Kto nie miał dwóch marek, mógł kupić taki blankiet na giełdzie za porcję chleba. Żeby napisać pierwszy list, oddałem moją dzienną porcję. Od początku 1943 roku można było otrzymywać paczki, z początku trzykilogramowe i w dowolnej ilości, potem dwie paczki tygodniowo, ale podwyższono wagę do dziewięciu kilogramów. Pierwszą paczkę otrzymałem mniej więcej miesiąc po napisaniu listu: „Kochane paczki przysyłajcie rodzice bardzo regularnie, pozwolą mi one przeżyć ten obóz śmierci.” W dzień przed Bożym Narodzeniem 1943 roku zachorowałem na tyfus plamisty, w dzień świąt zgłosiłem [się] do szpitala. Jak długo byłem nieprzytomny, nie wiem. W obozie najwięcej więźniów umierało na tyfus i biegunkę, Durchfall, powodowaną wodą nienadającą się do picia bez przegotowania. Przed wyjściem ze szpitala ważyłem trzydzieści siedem kilogramów. Przetrzymałem to, wyzdrowiałem przy pomocy kolegów, pracowałem, powróciłem do sił. Jak wspomniałem Oświęcim był tak jakby obozem przejściowym. W ostatnich dniach kwietnia 1944 roku wyselekcjonowany zostałem na transport do obozu Natzweiler, ale od razu na komando, tak że w obozie, w którym dano mi numer 154…, nie pamiętam, wcale nie byłem. Wieźli nas trzy dni, ale w lepszych warunkach jak z Pawiaka do Oświęcimia. Raz nawet w drodze dostaliśmy zupę. Wysadzono nas w mieście Kochen i na piechotę doprowadzono nas do wioski B[…]. Nazywało się to SR Ausweiskommando d[?].Umieszczono nas za wioską na boisku sportowym. Na transport ten wyselekcjonowani byli w dużej większości Polacy i Rosjanie. Mieszkańców wioski uświadomiono, że jesteśmy wszyscy przestępcami i bandytami. Witano nas po drodze kamieniami i wyzwiskami Verfluchte Banditen. Praca nasza, to powiększenie przebitego już w czasie I wojny światowej tunelu i budowy w nim fabryki amunicji, który miał długość mniej więcej trzech kilometrów, po pracy w tunelu budowanie baraków i ulepszenie ogrodzenia. Tam paczki już nie chodziły. Wyżywienie – porcja chleba 350 gram, 25 gram margaryny i litr bardzo rzadkiej zupy. Praca w tunelu [była] ciężka, szybko straciliśmy siły. W sierpniu lub wrześniu była komisja lekarska, na czterystu dwudziestu więźniów w obozie, dwustu pięćdziesięciu zostało uznanych za niezdolnych do pracy. Ważyłem czterdzieści pięć kilogramów, ale nadawałem się jeszcze do pracy w zaczynającej już produkcję fabryce. W drugiej połowie września w nocy słychać było artylerię wojsk alianckich, zmieniła się mentalność mieszkańców wioski. Przynosili do obozu zbierane w sadach opadłe jabłka. Dzieci szkolne wraz z nauczycielem zbierały po łąkach pokrzywę i przynosili do kuchni obozowej, bo przecież biednym więźniom witamin. W ostatnim tygodniu września alianci byli już tak blisko, że obóz ewakuowano do Nordhausen-Dora, gdzie również w ogromnym tunelu, ciągle powiększanym, szła na pełną parę produkcja W-1 i W-2. W Dorze było również spisywanie ewidencji, został mi się numer 88979. Tym razem ze względu na moją wagę nie przydzielono mnie do pracy w tunelu, ale do komanda przy naprawie i układaniu nowych torów kolejowych dochodzących do tunelu. W moim bloku [były] również inne komanda, jedno z takich wyjeżdżało do pracy rolnej, okres wykopywania ziemniaków i buraków w pobliskich majątkach. Przywozili oni oczywiście po kryjomu te płody ziemi. Pracowali tam z robotnikami cywilnymi i jeńcami. Marzyłem, by dostać się do pracy w takim komando. W połowie października Sonderkommando 34, w którym pracowałem, zostało zatrzymane na placu apelowym. Rozległ się rozkaz: „Rolnicy wystąp!”, co zrobiłem z myślą, że będę pracował w pobliskim majątku. Dostaliśmy przyśpieszony obiad, dwa litry zupy i porcja chleba, a potem marsz do obozu z drugiej strony tunelu, który nazywał się Ehrlich. Praca przy wykuwaniu nowych sztolni była bardzo ciężka, warunki życia pod każdym względem najgorsze, jakie widziałem dotychczas. Duża część więźniów umieszczona była w starych zabudowaniach fabryki gipsu, do pracy dowozili ich pociągiem, który nieraz z powodu alarmów lotniczych stał długie godziny. Zdarzyło się, że wracali nad ranem, przeliczono, dostali swoją porcję chleba i zimną zupę i znów ładowano ich do pociągu. W obozie tym odkryto nawet wypadki ludożerstwa. Byłem szczęśliwcem, w grupie pięćdziesięciu, z którymi wyszedłem z Dory, dostaliśmy się w komandzie Kartoffelm[?]e. Zadaniem naszym to wyładowanie na rampie kolejowej wagonów z ziemniakami i kopcowanie. Trafiłem do piątki, która wyładowywała ziemniaki. Pilnowała nas jeden wachman, jakiś Rumun, palił sobie małe ognisko, pozwalał nam piec ziemniaki, a wracając do obozu, co prawda z ryzykiem, przenosiliśmy jeden, dwa ziemniaki. Była więc organizacja, odżyłem i nabrałem sił. Kiedy ziemniaki były już w kopcach, w listopadzie, po apelu wywołano komando i arbaitzen furer zapytał kolejno każdego o zawód. Dwudziestu pięciu, którzy podali z zawodu rolnik, poszło na drugą stronę z myślą, że zostaną jeszcze w tym komandzie. Podałem prawdziwy mój zawód – mechanik i było takich więcej. Dwudziestu pięciu rzekomych rolników nazajutrz znalazło się w najgorszym komandzie B Zwoelf, praca w przebijaniu nowych tuneli i przejazd pociągiem, o którym mówiłem. Druga część, a więc między innymi ja, pozostali przy tych kopcach dla konserwacji i pracy w obozie. Któregoś dnia w grudniu znów po apelu wywołują nasze komando. Strach, że jutro już o trzeciej rano trzeba będzie wychodzić z komandem B Zwoelf, albo B Drei. Z grupy dwudziestu pięciu Arbeitsfuehrer wybrał czterech, między innymi i mnie, pozostałym kazał wrócić do bloku, a nam mówi: „Od jutra będziecie pracować w kuchni. Musicie być ostrzyżeni i umyci.” Znów problem, jak to dokonać, w całym obozie nie było fryzjerni i maszynek do strzyżenia, nie było też wody w umywalniach. Za porcję chleba na giełdzie kupiliśmy cztery stare żyletki, oprawiliśmy w patyczki i golenie jeden drugiego. Nie było to łatwe i bez bólu, a za to co to znaczyło wobec tego, że jutro będziemy pracowali w kuchni. Praca w kuchni była ciężka, ale żołądek nie był pusty. Mieszkaliśmy w oddzielnym bloku, mogliśmy się umyć, można powiedzieć byliśmy uprzywilejowanymi więźniami. Bez większych wydarzeń, bo mniejszych nie owało, doczekaliśmy się 1 kwietnia 1945 roku. Rano nie wyszły komanda do pracy, rozpoczęto ewakuację obozu kolejno blokami. Były cztery transporty, kucharzy załadowano do ostatniego, który odjechał 4 kwietnia 1945 roku. Po zakończeniu wojny spotkałem kolegów, którzy odjechali pierwszym, drugim i trzecim transportem, dotarli oni do celu, do tak zwanego obozu Bergen-Belsen. Oswobodzeni zostali tam przez aliantów 13 czy 14 kwietnia. Nasz transport nie dojechał do tego miejsca z powodu uszkodzenia przez bombardowanie torów kolejowych, wozili nas z miejsca na miejsce do 15 kwietnia bez żadnego wyżywienia i picia. Ludzie wycieńczeni pracą umierali teraz z głodu i pragnienia, pozostałych gnębiła niepewność co z nami zrobią. Dali broń kapo i Niemcom. 15 kwietnia wyładowano nas w obozie Sachsenhausen-H[?]. Tam się już nie pracowało, fabryka była zbombardowana. Porcje wyżywienia głodowe – jedna druga litra zupy i kilogramowy bochenek chleba na dziesięciu. Jak w każdym obozie znów spisywanie ewidencji i numery. Dostałem numer 131…, reszty nie pamiętam. Gdy usłyszało się syreny alarmowe w dzień czy w nocy, trzeba było wychodzić z baraków i udać się do rowów ochronnych, patrzyliśmy się w niebo na przelatujące samoloty. W nocy z 19 na 20 kwietnia alarm, ostatnie bombardowanie Berlina (dzień urodzin Hitlera). Było na co patrzeć i podziwiać, Sachsenhausen był o osiemnaście kilometrów od Berlina. O świcie, kiedy nalot się skończył, wróciliśmy do bloku, był rozkaz wziąć jeden koc i ustawić się piątkami i kolejna ewakuacja. Na bramie przy wyjściu dostaliśmy bochenek chleba na pięciu. Sformowano kolumny po pięciu więźniów, otoczono esesmanami i marsz. To był marsz śmierci, kto nie mógł iść, zostawał w tyle, był zastrzelony, widzieliśmy trupy ludzi w pasiakach, wiedzieliśmy co nas czeka jeśli zanie siły. By opisać to wszystko można użyć wiele kartek papieru, jeszcze się nie odtworzy całej zgrozy przeżyć. W końcu kwietnia doprowadzono nas do lasu koło W[?], gdzie zbierano wszystkich, którzy pozostali z zredukowanych obozów. Żywiliśmy się liśćmi i korzonkami bukowych drzew, gdzie człowiek mógł dosięgnąć nie zobaczyło się zielonego listka. W tym czasie prowadzone były już pertraktacje z przedstawicielami Czerwonego Krzyża. Myślę, że to był 29 kwietnia. Na drodze przecierającą las zobaczyliśmy ciężarówki z czerwonym krzyżem, przywieźli nam paczki. Po wyładowaniu nie wróciły pusto, załadowano do opróżnionych wozów wycieńczonych i słabych, którzy nie mogli się poruszać o własnych siłach. Rozdzielili paczki i oznajmili nam, że kto może jeszcze iść, niech idzie dalej w kolumnach prowadzonych przez niemieckich żołnierzy w kierunku Schwerina i Lubeki. Zaznaczono, że już więcej nie wolno nas zabijać, że jesteśmy pod opieką Czerwonego Krzyża. Kto nie może dalej iść, nich pozostanie przy drodze, będzie zabrany przez samochody, które dowoziły nam paczki. 2 maja na drodze bardzo blisko Schwerina dogoniły nas ciężarówki, dostaliśmy paczki. Pilnujący nas żołnierze zagrodzili nam drogę i kierując do przydrożnego lasu, tak jak na każdy nocleg nie okrążyli nas, to był wyjątek, tylko zostawili wolni. Zaczęło się ściemniać, więc nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie się znajdujemy, więc przenocowaliśmy w lesie. Rano przeszliśmy most na Elbie, tam już byli Amerykanie. Byliśmy wolni. Stało się to 3 maja 1945 roku. Potem dalsze życie aż do dzisiaj.

  • Proszę powiedzieć, dlaczego nie wrócił pan do Warszawy?

Pierwszy raz pojechałem do Warszawy na urlop w 1969 roku.Pan dobrze wie, jaka była sytuacja z byłymi żołnierzami AK. My o tym wiedzieliśmy tam, to do nas dochodziło, więc nasza grupa zdecydowała się pozostać i raczej wtedy jeszcze nie przewidziane były powroty do Polski. Nas zgrupowali w obozach dla uchodźców i do końca 1944 roku nie było żadnych transportów, dopiero pierwsze transporty z obozów dla uchodźców odeszły do Polski w początkach 1945 roku. Jeszcze wtedy nie było wyjaśnionej sytuacji między Ameryką i Rosją. Jeszcze my żeśmy żyli z tą nadzieją, że wrócimy do Polski, ale w mundurach.

  • Zostawił pan w Warszawie rodzinę?

Rodzina moja była w Warszawie. Ocaleli dlatego, że mieszkali na Pradze, więc Praga nie brała udziału w Powstaniu. Ojca na pewien okres czasu zabrali, był wywieziony, ale potem, niedaleko na terenach polskich i wrócił zaraz jak to było możliwe do Warszawy. Matka była cały czas w Warszawie. Muszę zaznaczyć, że pierwszy kontakt z rodzicami to miałem listownie dopiero... Otrzymałem pierwsze listy od nich, dokładnie pamiętam datę, bo to była dla mnie nie do zapomnienia do dzisiaj, 15 sierpnia 1947 roku. Wysyłałem zawsze kolegów, znajomych, ci którzy wracali do Polski, jak jedziecie, którzy byli z Warszawy, zajdźcie do rodziców, powiedzcie, że żyję. Oni wiedzieli, że żyję, bo pierwszy dotarł już w końcu maja 1945 roku i powiedział, że żyję. To się urwało do 1947 roku. Rodzice wiedzieli i potem skądś wysłałem kogoś ze znajomych i podałem adres i wysłali mnie dziesięć kart imieninowych, moje imieniny były 25, więc mama dawała ludziom karty, żeby swoją ręką odwrotne pismo było i dostałem te karty 15 sierpnia 1947 roku. Dlatego tą datę dobrze pamiętam, bo akurat wróciliśmy z kościoła ze ślubu, bo to był dzień kiedyśmy sobie przysięgli przy ołtarzu, że jesteśmy żoną i mężem. To już w poniedziałek będziemy obchodzili pięćdziesiątą ósmą rocznicę. Od tamtej pory już pisałem bardziej regularnie listy. Potem były transporty, zdecydowałem się nie wrócić, zaangażowałem się w Belgii. 10 października 1947 roku przyjechałem do Belgii do pracy w kopalni i tu pracowałem jako górnik. Nie miałem zapałów jak inni, żeby się szkolić, już miałem rodzinę, bo jak jest mąż i żona, to potem są i dzieci, więc pozostałem. Wiecie, że górnictwo to jest też zawód bardzo niewdzięczny, bardzo ciężki, ale coś przyciągający. Nie wstydzę się nigdzie powiedzieć, ze pracowałem w kopalni, chociaż w Belgii najgorszym robotnikiem, może lepiej zarabiającym to był górnik. Tego się nie wstydziłem, pracowałem i udało mi się szczęśliwie więcej jak innym przepracować dwadzieścia jeden lat. Dopiero w 1968 roku przeszedłem [na rentę], miałem kłopoty z kolanami, byłem operowany i doktor mi nie pozwolił więcej zjechać, dostałem rentę inwalidzką. Na rencie byłem, potem zmieniły się lata, bo mi owało jeszcze lat, bo w tym czasie w 1968 roku, trzeba było przepracować trzydzieści lat w kopalni bez względu na wiek do otrzymania pełnej emerytury, więc mnie owało, ale pobyt na rencie inwalidzkiej liczył się jako lata przepracowane. Potem ten okres czasu zmniejszyli do dwudziestu siedmiu, dwa lata potem do dwudziestu pięciu lat pracy pod ziemią otrzymywało się pełną pensję. W 1974 roku już miałem dwadzieścia siedem lat, przeszedłem na emeryturę, ale już byłem zaangażowany, miałem chorobę zawodową, pylicę i to teraz jest moim... Dla mnie sto metrów przejść, to jest prawie niemożliwe, a jeszcze po nierówny terenie, czy gdzieś po schodach, to już wykluczone, bo mam duży procent tej choroby. Pylica jest taką chorobą, której nie widać, której kopalnie już dawno zamknęli, bo w 1972 roku mnie się zdaje zamknęli w naszym okręgu ostatnią kopalnię, a choroba się rozwija. Z kolegów, z którymi razem żeśmy przyjechali 10 października 1947 roku, to myślę, że nas jeszcze koło dwóch co żyje.

  • Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy po tym wszystkim, co pan przeszedł, żałuje pan, że należał pan do AK?

Nie, nie żałuję. Wtedy człowiek był młodym i gotowym na wszystko. Jak potem dowiedziałem się, że w rodzinie byli bardziej zaangażowani ode mnie w AK, bo byli aresztowani i byli skazani na długie lata więzienia i tak wyszło komicznie, to był jeden z moich wujków, tak że jak moja matka przyjechała w 1956 roku, tak się złożyło, że zaraz po tej rewolucji październikowej na zaproszenia można było wyjechać z Polski i moja matka nie wiem jakim cudem, może trochę pomagała pani Gałkowa, która pokazywałem wam książkę, bo ona pracowała w związkach zawodowych, była referentem spraw społecznych, że matka dostała wizę i przyjechała do mnie i mi powiedziała: „Wiesz, ciężko, ale może dobrze, że nie wróciłeś.” Bo znając mnie byłbym zaangażowany, to może musiałbym podzielić los wujka. Co z tego on odsiedział siedem i pół roku i w 1956 roku został zwolniony z amnestii po rewolucji październikowej, jak przyszedł Gierek do władzy, a potem dostał odszkodowanie, że był niewinnym jako żołnierz AK. Prawda, jaka to jest parodia, nie do pomyślenia. Dobrze go znam i potem z nim rozmawiałem, jak byłem w Warszawie, bo miał wyrok piętnaście lat, odsiedział siedem i pół roku, podlegał amnestii, był zwolniony, potem dostał odszkodowanie za to, że siedział niewinnie, dlatego może nie wróciłem. Potem taka jest sytuacja w Belgii, że ten kto nie pracował dłużej w innym zawodzie jak rok, co było moim, bo nigdy nie pracowałem zarobkowo, byłem na praktyce, albo w szkole, więc miałem prawo, gdyby mi zało zdrowia, renty inwalidzkiej już wcześniejszej, a ktoś mógł przepracować, to wystarczyło bez żadnych warunków dziesięć lat pracy w kopalni, jeśli ktoś był uznany za niezdolnego do pracy w kopalni, otrzymywał rentę inwalidzką i te lata zawsze się liczyły do emerytury, tak jak teraz jestem od 1974 roku na emeryturze. Teraz widziałem, bo my mamy stację Polonię, na antenie strajk górników, którzy jednak wywalczyli o te dwadzieścia pięć lat. Zapewniam was, dwadzieścia pięć lat to nawet bardzo ciężko przepracować w kopalni. Jeszcze wszystko zależy, gdzie kto pracował. W Belgii były i tu w naszym okręgu były kopalnie tak paskudne, gdzie nie można było zastosować nowych zdobyczy technicznych, bo teren był bardzo słaby, raz i bardzo nieregularny, nierówny, tak że nie można było zastosować robotów czy innych. Pracowałem jako górnik na węglu, to jest dziesiąta kategoria, oczywiście zarobek był dobry i pracowaliśmy na akord, więc jeśli był dobry pokład i dobrze szło, to można było zarobić na dobre utrzymanie. Tak że teraz jakoś tak nieszczęśliwie miałem mały procent choroby zawodowej i on się bardzo długo utrzymywał, do 1992 roku miałem tylko trzydzieści procent, to był mały dodatek do emerytury i można było jeszcze się poruszać, chodzić, jeździłem do Polski, jeździliśmy na wakacje. Potem moi rodzice do mnie przyjeżdżali co dwa lata, potem ja jeździłem i do 1982 roku na pogrzeb matki byliśmy co dwa lata w Polsce, to znaczy jeden rok oni przyjeżdżali... A potem jak oni już nie mogli przyjeżdżać, od 1972 roku (wtedy byli ostatni raz u nas), to my jeździliśmy co roku. Nie na wakacje, żeby ich odwiedzić, bo byłem jedynakiem, jak nazywają mnie, sam jeden, oni nie mieli więcej najbliższych, pociotki i siostry były, ale z dzieci to byłem jeden i tak daleko od nich, więc aż do ich śmierci to jeździliśmy już co roku, nie na wakacje, ale po prostu żeby ich odwiedzić. Byliśmy też na granicy dwa razy, nie wiem dlaczego, byliśmy z szeregu specjalnie wyciągnięci na bok i tam specjalnie rewidowani i przeszukiwani. To było akurat po powrocie z pogrzebu matki. Myśleli, że wiozę jakieś skarby, czy co, ale nic nie znaleźli, bo miałem tylko do deklaracji butelkę radzieckiego szampana, to już nie kazali deklarować. Ale to było dwie i pół godziny na granicy, rewizja osobista, wszystkie łachy, nawet żony majtki przetrzepywali. Wrócimy może do emigracji. Osobiście przyjechałem do Belgii i od razu już w pierwszych miesiącach pierwsza moja łączność to była ze związkami zawodowymi. Potem przez związki zawodowe zapoznałem się, że w Belgii istnieje Związek Polaków, trzeba było się załatwić. Potem przez związki zawodowe, to oni mieli połączenie z partiami politycznymi i tu w Belgii mam całą krótką historię. PPS w Belgii. Był taki komitet najpierw, a potem był zjazd w 1950 roku i powstała Polska Partia Socjalistyczna na uchodźstwie. Byłem cały czas członkiem i do tego już doszło, tak długo, tak byłem wytrwały, że już, w którym roku nie pamiętam dokładnie, zostałem przewodniczącym Polskiej Partii Socjalistycznej komitetu głównego w Belgii. Bo PPS składało się, to była międzynarodowa, w Anglii był komitet centralny, a w Niemczech, we Francji, w Belgii były komitety miejscowe. My mieliśmy taki komitet i on istniał aż do pierwszego zjazdu Polskiej Partii Socjalistycznej w Polsce, to było początek 1993 roku, nie chciał bym daty, bo nawet miałem mandat z terenu Belgii na ten zjazd, ale nie mogłem wziąć udziału, dlatego że byłem bardzo poważnie chory na chorobę, która prawie nie istnieje już w Belgii i ona spowodowała szybki wzrost pylicy, tak że w 1994 roku przyznali mi sto procent choroby zawodowej. Po roku czasu definitywnie przyznali mi sześćdziesiąt cztery procent, które mam do teraz. Belgia była też takim krajem, gdzie było więcej organizacji polonijnych: Związek Polaków, Stowarzyszenie św. Barbary potem zostało przekształcone na Mężów Katolickich, kobiety był Związek Polek, który potem został przerobiony na Stowarzyszenie Matek Różańcowych, najpierw była Robotnicza Młodzież Katolicka, bo to przeważnie byli robotnicy, dzieci robotników, jeszcze którzy się nie uczyli, ale potem kiedy te dzieci już pokończyły szkoły i nie były robotnikami, to zrobili to SMK – Stowarzyszenie Polskiej Młodzieży Katolickiej, która jeszcze tu istnieje do tej pory. Powstawały organizacje między organizacyjne, pierwszym taką organizacją przez moment powołania Macierzy Szkolnej i w Macierzy Szkolnej brały udział wszystkie organizacje społeczne. Wykluczone nawałem zebrane zostały tylko partie polityczne, które istniały w Belgii, prócz PPS było jeszcze PSL – Polskie Stronnictwo Ludowe, było Stronnictwo Pracy i jeszcze jakaś partia, tak że aż było czterech. Ale my zawsze, nasze przekonania odkładaliśmy na bok w sprawach społecznych, w pracach emigracji, tak że na przykład kiedy powstała Macierz Szkolna, potem Milenium Polski, powstał komitet między organizacyjny, który nazywał się komitetem Milenium i do tego komitetu już weszły prócz organizacji społecznych wszystkie partie polityczne z równym prawem zabierania głosu. Tak się złożyło, że zawsze organizowałem tych organizacji, brałem udział z ramienia Polskiej Partii Socjalistycznej. Potem skończył się okres Milenium, musiało powstać nowego, żeby przedłużyć naszą akcję, więc powstał Naczelny Komitet Wolnych Polaków w Belgii ze swoim statutem, który znów miał w swoich ramach, to nie był komitet, gdzie należeli osobno członkowie, tylko organizacje były członkami. To trwało i my byliśmy w komitecie, byłem z ramienia Polskiej Partii Socjalistycznej, do czasu pierwszego kongresu PPS. Potem okazało się, że program partii jakiejś nie był całkiem nadający się do emigracji, więc żeby temu nie przeszkadzać na mój wniosek i inne partie, PSL i Stronnictwo Pracy, wystąpiliśmy z tego niezależnego komitetu, pozostaliśmy jako członkowie, ale już nie jako partia. To potem, po zmianach jakie zaszły, to się potem zamieniło na Naczelny Komitet Organizacji Polskich, który istnieje, może panowie spotkali pana Dropińskiego, który jest prezesem. Jaka była emigracja, to trzeba powiedzieć, że praca emigracyjna tworzyła się raczej na okręgach na prowincji. W Brukseli tylko były komitety główne, ale bez członków, czy Związek Polaków, czy Mężowie Katolicy. Trzeba powiedzieć, że bardzo mało było inteligencji w organizacjach społecznych, za wyjątkiem kilku osób, którzy brali udział od początku, reszta, którzy są dzisiaj, to przystąpili bardzo późno, w większości ci, którzy wrócili z Konga, bo dużo było Polaków, którzy pracowali w Kongo, po otrzymaniu wolności przez Kongo oni wrócili tutaj i już nie wiedzieli co robić, wiek emerytalny, to też wstąpili do organizacji., ale to już było kilka lat potem i te organizacje jeszcze istnieją. U nas już ze względu na członków, to prawie praca w Związku Polaków w naszym okręgu ustała. Jak mówiłem, PPS była tylko do czasu pierwszego kongresu, potem też zawiesiliśmy, bo uważałem, żeby tu utworzyć jakąś partię na tą odległość nie mając możliwości brać czynnego udziału w pracach partii, to nie trzeba należeć, bo to mnie nie odpowiadało. Tak że żeśmy naszą pracę zarzucili. To jest historia emigracji polskiej w Belgii. Kilka danych z historii. A) Przed I wojną światową. Ślady Polaków w Belgii znaleźć można już w XV i XVI wieku. Są to studenci Katolickiego Uniwersytetu w Louvain, jednej z najstarszych uczelni w Europie. „Wyróżniali się dziwnym strojem, sumiastym wąsem i swoistą swobodą”, mówi o nich kronikarz tych czasów. Nie byli to oczywiście emigranci. O emigrantach polskich, a nawet politycznych można dopiero mówić w XIX wieku, głównie po upadku powstania listopadowego. Warto nadmienić, że wybuch tego powstania pomógł Belgom w odzyskaniu niepodległości, bo wojska rosyjskie skoncentrowane na rozkaz Mikołaja I, zamiast iść na Brukselę, by pomóc królowi połączonych Niderlandów Wilhelmowi Orańskiemu, brali udział w stłumieniu powstania Belgów zgodnie z zobowiązaniami Świętego Przymierza, musiały zmienić kierunek i ruszyć na Warszawę. Po upadku powstania listopadowego w Polsce zjawia się w Brukseli grupa polskich emigrantów. W większości są to oficerowie, a między innymi ostatni dowódca powstania generał Skrzynecki. Wielu oficerów wstępuje do organizującej się armii belgijskiej. Zjawia się też w Belgii Joachim Lelewel, pracuje w Bibliotece Narodowej. Przy stworzeniu rynku w Brukseli znajduje się jeszcze jednak kawiarnia „Pod Łabą”, gdzie dochodziło do ostrych sporów między zwolennikami Hotelu Lambert i Towarzystwa Demokratycznego. Pod koniec XIX wieku, na początku XX zjawił się w Belgii więcej młodzieży polskiej przeważnie z zaboru rosyjskiego, by móc studiować w wyższych uczelniach. Spotyka się polskich studentów w Brukseli, w Louvain, w Gandawie, w G[?], w Antwerpii, najliczniejsi są jednak w Leodium, koło Liege. Studenci ci posiadają własną organizacje samopomocową, tworzą organizacje polityczne, nawet wojskowe. W Belgii również zakupuje się broń dla oddziałów bojowych Polskiej Partii Socjalistycznej frakcji rewolucyjnej. W pierwszych latach XX wieku spotyka się już ślady emigracji zarobkowej. Maria Dąbrowska w swoich „Nocach i dniach” wspomina, że będąc w Belgii przed I wojną światową spędziła wigilijny wieczór w górniczym osiedlu zamieszkałym przez Polaków. Okres międzywojenny. Liczna grupa Polaków zjawia się w Belgii około 1922 roku. Przybywają oni głównie z Westfalii. Belgia potrzebuje wtedy chętnych do pracy w rozbudowujących się kopalniach węgla. W roku 1927 przybywa druga, liczniejsza grupa Polaków do pracy w kopalniach, tym razem przyjeżdżających już z kraju. Powtarza się to zjawisko w latach 1937 – 1938. W zasadzie przybywają oni tu z myślą, by za kilka lat z zarobionymi pieniędzmi wrócić do Polski. Wojna pokrzyżowała ich plany. Lata po II wojnie światowej. Bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych, już w 1945 roku spotyka się w Belgii, głównie w Brukseli, pierwszych Polaków uwolnionych z obozów niemieckich. Przeważa młodzież studencka, ci co rozpoczęli jeszcze studia przed wojną, bądź studiowali podczas wojny, względnie pragnącej rozpocząć studia. W Brukseli powstaje specjalny ośrodek naukowy. Ułatwia się umieszczenie studentów na uczelniach belgijskich, udziela im stypendium z funduszu oddanego do dyspozycji przez władze polskie w Londynie. Po wyczerpaniu się tego funduszu przychodzi najpierw z pomocą młodzieży studiującej UNRRA, a później już władze belgijskie. Na wszystkich uczelniach belgijskich studiowało w tedy około pięciuset młodzieży, najwięcej w Brukseli i w Louvain. Część studenckiej grupy nie dokończywszy jeszcze studiów wraca do kraju. Inni po uzyskaniu dyplomów jadą do krajów obydwu Ameryk, Australii, Konga belgijskiego, a skromna liczba pozostaje nadal w Belgii. W lata 1947 – 1948 przyjeżdżają do Belgii Polscy z obozów zwerbowani do pracy w kopalniach na podstawie umowy rządu belgijskiego z kierownictwem UNRRA. Są to w stu procentach uchodźcy polityczni. Po jednorocznym kontrakcie część z nich wraca do Niemiec, a w późniejszych latach poważna ilość górników wyjeżdża na dalszą emigrację do Kanady, Ameryki Południowej, Ameryki i Australii. W roku 1947 przybywa także do Belgii grupa byłych żołnierzy po zdemobilizowaniu ich w Polskich Siłach Zbrojnych na zachodzie. Dla całości obrazu dodać jeszcze trzeba, że kilkaset osób głównie ze statutem emigracji wróciło do Polski w pierwszych latach po wojnie. Obecnie ocenia się ilość Polaków i Belgów polskiego pochodzenia w przybliżeniu około czterdziestu tysięcy, to w tym czasie. W pierwszych latach po wojnie ukazały się w Brukseli pisma „Czas” i „Polonia”. Znajdowały się tu późnij redakcje niektórych pism emigracyjnych „Orzeł Biały” oraz drukarnia polska. Redakcja przeniesiona do Londynu drukarnię zamknięto, zlikwidowano nawet placówkę Czerwonego Krzyża, który występował po lipcu 1945 roku pod nazwą Komitetu Pomocy Polakom. Struktura organizacyjna. Okres międzywojenny. Przyjeżdżający z Westfalii Polacy zakładają na terenie Belgii te organizacje, do których należeli w Niemczech. Będą to głównie stowarzyszenia górników o różnorodnych nazwach, a między innymi pod wezwaniem św. Barbary, Bractwo Różańcowe Żywego Różańca, Związki Polek. Organizuje się chóru amatorskie, zespoły taneczne, działa Sokół, później też i harcerstwo. Powstają kluby sportowe. Niektóre z obecnych belgijskich klubów piłki nożnej wywodzą się z dawnych polskich klubów, tu mamy w tej wiosce też taki. Ponieważ nie ma jeszcze ubezpieczeń społecznych, powstają także towarzystwa samopomocy. Obserwuje się poważny udział Polaków w ruchu zawodowym, istnieją związki byłych wojskowych i rezerwistów. W roku 1923 powstaje pierwsze koło pod nazwą Związek Polaków, a po roku 1930 powstaje przy poparciu polskich placówek dyplomatycznych Strzelec. Jego instruktorzy są płaceni przez konsulaty, ale jeszcze z Londynu. Wyłania się centralna koordynacja działalności większości tych towarzyszeń, ona przystępuje do Światpolu. Opieka duszpasterska. Opiekę duszpasterską na początku sprawują księża uzupełniający swe studia na Katolickim Uniwersytecie w Louvain. Znajdował się między innymi także obecny prymas Polski, pracowało również dwóch księży belgijskich, którzy wcześniej opanowali język polski. Przed samą wojną powstała Polska Misja Katolicka z rektorem na czele. Szkolnictwo. W pierwszych latach zakładano szkoły siedmioklasowe z pełnym polskim programem, ponieważ przyjeżdżano do Belgii z zamiarem powrotu do kraju. Władzom polskim chodziło o to, aby dzieci z tego powodu nie były upośledzone w nauce. Później głównie ze względów finansowych ograniczono się jedynie do przedmiotów ojczystych: język polski, historia, geografia, raz lub dwa razy w tygodniu. Normalną naukę odbywały dzieci w szkołach belgijskich. Nauczycieli sprowadzano z kraju, zajmowali się oni także organizacjami młodzieżowymi, głównie harcerstwem. Lata po II wojnie światowej. Z chwilą zajęcia Belgii przez Niemców wszystkie organizacje polskie zawiesiły swoją działalność, niszczono wtedy większość archiwów. Wcześniej, kiedy rząd generała Sikorskiego przystąpił do organizowania armii polskiej we Francji, zgłosiło się do niej wielu Polaków z Belgii. Powstał w Belgii fundusz pomocy rodzinom zmobilizowanych. Z tych co zostali w Belgii w czasie okupacji, wielu wstąpiło do poziemnego ruchu oporu lub znalazło się w szeregach Polskich Organizacji Walki o Niepodległość. Po uwolnieniu Belgii odbył się w Brukseli w listopadzie w 1944 roku zjazd delegatów POWN – Polskich Organizacji Walk o Niepodległość. Na zebraniu tym wybrano tymczasowy komitet na okres sześciu miesięcy. W maju 1945 roku powstała organizacja pod nazwą Związek Polaków w Belgii. Intencją założycieli było, by związek ten stał się naczelną reprezentacją polonii belgijskiej. Nie należeli do niego indywidualni członkowie, mogły również przystąpić do niego całe organizacje, po kilku latach większość z tych organizacji, które początkowo były członkami Związku Polaków z niego wystąpiły. Nadmienić jeszcze wypada, że z chwilą cofnięcia uznania rządowi polskiemu w Londynie powołano w Belgii do życia tak zwaną Radę Polonii, która stanowiła parawan dla dalszej działalności londyńskich placówek dyplomatycznych. Rada ta obecnie już nie istnieje. Normalizacja powojennych warunków w Belgii, normalny zespół Polaków, stwarzają warunki rozbudowy, różnicowania polskiego życia emigracyjnego. Studenci skupiają się w szeregach bratniej pomocy w Brukseli. Tworzy się referat koordynujący działalność podobnych organizacji studenckich w całej Europie. Reaktywują się przedwojenne organizacje: Bractwo Żywego Różańca, Związek Polek, stowarzyszenia górników pod wezwaniem św. Barbary, które z czasem stają się członkiem akcji katolickiej w Belgii. Odżywa harcerstwo, którego działalność niestety później słabnie, także dziś jedynie Koło Starszo Harcerskie przyczynia się wydatnie do podtrzymania tradycji tej zasłużonej organizacji. W Niesz jeszcze istnieje Koło Starszo Harcerskie. Wznawia swą działalność Sokół, który po kilku latach przestaje jednak działać z u napływu nowych członków. Jedynie istniejący przed wojną Strzelec wymagany przez władze polskie nie wszczął swego działania, mimo że jego członkowie w dalszym ciągu znajdowali się w Belgii. Z organizacji nowych wymienić należy najpierw Stowarzyszenie Polskich Kombatantów. Gromadziło ono w zasadzie kombatantów ostatniej wojny, ale nawiązało równocześnie kontakt z istniejącymi już kołami byłych wojskowych i rezerwistów. W rezultacie powstała jedna organizacja kombatantów w Belgii. Przy kole SPK Bruksela, które założyło i administrowało dom kombatantów w Brukseli, skupia się życie polonijne stolicy. W domu tym odbywają się zebrania wszystkich placówek organizacji niepodległościowych. Teraz mamy ten dom na K[…], wpierw był pod innym numerem, teraz jest biblioteka. Przez pewien okres działała młodzieżowa organizacja pod nazwą Robotnicza Młodzież Katolicka, korzystająca z finansowej pomocy biskupa Szelka z Chicago. Kiedy tej pomocy zało, organizacja ta przestała istnieć. Wobec osłabienia działalności harcerstwa, młodzież głównie z inicjatywy księży skupia się w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Polskiej. Istnieje ona tu od kilkunastu lat i zawsze prowadzi ożywioną działalność. Z czasem organizacje tak zwane kościelne, to jest Związek Bractwa Żywego Różańca, Stowarzyszenie Mężów Katolickich, Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, tworzą w ramach akcji katolickiej komitet koordynacyjny pod nazwą Chrześcijańskie Zjednoczenie Wolnych Polaków w Belgii. Rozbudowa i wzrastająca rola związków zawodowych sprawiają, że tworzą one specjalną sekcję dla Polaków. Jeśli chodzi o syndykaty chrześcijańskie, albo biura dla robotników cudzoziemców – syndykaty socjalistyczne, gdzie kierownictwo znajduje ciągle w rękach polskich. Wydane są prze te związki zawodowe biuletyny informacyjne w języku polskim. Wydają również swoje biuletyny Związek Polaków SPK […] rzadziej Związek Bractwa Różańcowego i Stowarzyszenie Mężów Katolickich. Organizacje polonijne w Belgii działają w oparciu o koła terenowe i władze centralne Polskie Stronnictwo Ludowe, Polska Partia Socjalistyczna, czy PS. W pewnym okresie czynne było koło młodzieżowe Wici a przy PS Towarzystwo Uniwersytetów Robotniczych. Za zrozumiałych względów starych działaczy, dopływu młodych, stronnictwa te liczą coraz mniej członków. Posiadają również swoją reprezentację w Belgii Stronnictwo Narodowe i Stronnictwo Pracy. Współpraca emigracji przedwojennej z emigracją powojenną. Były podejmowane próby stworzenia w Belgii organizacji skupiając wyłącznie powojennych nową emigrację. W Brukseli odbył się przecież pierwszy zjazd delegatów Polskiego Związku Uchodźców Wojennych i tu przez kilka lat urzędował jego zarząd główny. Zamierzono również w Belgii utworzyć oddział PZUW, odbyło się jedynie walne zebranie delegatów i na ty skończyła się organizacja. W rezultacie próby podziału między starą i nową emigracją nie udały się. Stara i nowa emigracja znalazły się w tych samych organizacjach społecznych i politycznych. Uniknięto w ten sposób konfliktów, jakie na tym tle powstawały w innych polskich skupiskach, a co ważniejsze wspomnieć szeregi tych, którzy chcą czynnie pracować dla wolnej Polski. Poważnym niepokojem napawa nas fakt, że uchodźcy przybywający ostatnio z Polski bardzo rzadko włączają się w życie organizacji, tak jest dotychczas. Szkolnictwo. Zaraz po wojnie zorganizowano naukę języka polskiego dla polskich dzieci, w oparciu o pomoc finansową polskich władz w Londynie. Opiekę nad nimi sprawował najpierw specjalny inspektor, a później Związek Polaków. Lokali na te kursy udzielały w większości wypadków szkoły belgijskie. Obecnie niektóre skupiska polskie rozporządzają już własnymi lokalami i wybudowanych świetlicach, jest tak do dzisiaj. Po wyczerpaniu tych funduszów w Londynie, zaczęto w Belgii tworzyć w poszczególnych okręgach specjalne komitety szkolne, do których wchodziły polskie organizacje tak społeczne jak i polityczne. Inicjatywa w tym kierunku wychodziła od organizacji rodziców i duszpasterstwa. Z kolei Związek Polaków wystąpił z inicjatywą stworzenia centralnej organizacji opiekuńczej dla szkół polskich. W ten sposób w roku 1952 powołana do życia Macierz Szkolna wolnych Polaków w Belgii. Jego członkami rzeczywistymi podobnie jak wcześniej w zorganizowanych okręgach komitety szkolne są wszystkie organizacje polskie. Komitety okręgowe są samowystarczalne finansowo, jedynie trudności to znalezienie wykwalifikowanych nauczycieli. Macierz Szkolna koordynowała działalnością komitetów, zapewniała fachową opiekę nad szkołami troszcząc się o pomoce naukowe, organizacje konferencje nauczycielskie oraz kolonie wakacyjne dla dzieci. Dla zobrazowania osiągnięć Macierzy (warto tu nadmienić, że w momencie jej powstania nie rozporządzała ona żadnymi funduszami), po dwudziestu pięciu latach istnienia prowadzenia sprawozdania finansowe za ostatni rok wykazują, iż zamknęły one rok budżetowy nadwyżką w kasie w wysokości około pół miliona franków belgijskich. Ponadto posiada ona swój własny ośrodek wakacyjny, który obecnie wartość wynosi, to w tym czasie kiedy pisał, osiem milionów franków, około dwudziestu tysięcy dolarów. Wszystko to dzięki wysiłkom i ofiarności wynikającej ze zrozumienia potrzeby tego rodzaju akcji społecznej w Belgii. Natomiast potrzeba, że władze reżimu warszawskiego próbowały przeciwstawić akcji Macierzy i komitetów szkolnych. Przysyłano tu nauczycieli płatnych przez konsulaty, pomoce naukowe bezpłatne, prawie darmowa kolonia wakacyjna, próby te nie udały się, oczekiwany przez reżim wyników. Obecnie działanie na odcinku szkolnym jest utrudnione, gdyż zanikają zwarte polskie ośrodki. Pozostaje nowy problem transportu dzieci do szkół, zmniejszył się również przyrost naturalny w związku ze starzeniem się, nowego narybku w wieku szkolnym jeszcze nie ma. Duszpasterstwo. W dalszym ciągu istnieje w Belgii Polska Misja Katolicka, której uprawnienia rozszerzono ostatnio na pozostałe kraje Beneluksu, Holandia i Luksemburg. Posiada ona obecnie w Brukseli swój własny dom, gdzie mieści się także kaplica, w której odbywają się nabożeństwa dla Polaków mieszkających w stolicy Belgii. W terenie pracuje siedemnastu polskich księży. Większość z nich to także polscy działacze społeczni, szczególnie, gdy chodzi o szkolnictwo niezależne, związki młodzieżowe KSMP, służą też oni radą i pomocą innym organizacjom. Miska Katolicka wydajnie pomogła przy budowie trzech świetlic służących wszystkim Polakom polskim organizacjom niepodległościowym. Reprezentacja polonii belgijskiej – koordynacja. Pierwsza próba stworzenia ośrodka, który by koordynował działalność polskich organizacji niepodległościowych nie był w pełnej mierze ich reprezentantem na zewnątrz. Zaistniała z okazji obchodów tysiąclecia chrztu istnienia Polski powołano wtedy do życia specjalny komitet złożony z przedstawicieli wszystkich polskich organizacji niepodległościowych tak społecznych jak i politycznych. Ostatnie osiągnięcia tego komitetu w czasie jego istnienia i atmosfera w jakiej rozwijał swa działalność sprawiły, że w chwili jego likwidacji podniosły się głosy, aby stworzyć stałą organizację tego rodzaju. W rezultacie powstał Naczelny Komitet Wolnych Polaków w Belgii. Przystąpiły do niego organizacje społeczne i polityczne. Z większych organizacji nie należały do komitetu jedynie Związek Polaków i to ze względów, które jak się często zdarza w życiu emigracyjnym, posiadają swe źródło z różnicy ludzkich charakterów. Tu jest znów inna para kaloszy tego, który to pisał i prezesa Związku Polaków, który dobrze znał to. W każdym razie stwierdzić trzeba, że niepodległościowa polonia w Belgii jest chyba jednym skupiskiem polskim w wolnym świecie, gdzie przy wspólnym stole znajdują się i posługują się dotąd wspólnym językiem organizacje społeczne i organizacje polityczne, niezależnie od ustosunkowania się ich do tak zwanego legalizmu. Na tych zasadach oparta współpraca między organizacjami w Belgii pozwoliła już wcześniej powołanie do życia Macierzy Szkolnej, która mogła skutecznie przeciwstawić się reżimowej penetracji, na odcinku szkolnym, poszerzyć i równocześnie wspomnianymi wyżej osiągnięciami. Później także z powodzeniem rozwijać swą działalność Komitet Milenium, a teraz Naczelny Komitet Wolnych Polaków w Belgii. Radio. Program radia belgijskiego, tak jak jego akcja francuska, jak i flamandzka nadają raz w tygodniu półgodzinny program w języku polskim. Struktura społeczeństwa wychodźstwa polskiego w Belgii. Poza niezbyt liczną grupą studentów i inteligencji przybyłych do Belgii po roku 1945, polska emigracja ma charakter robotniczy. Doliczyć się jednak już można około dwudziestu lekarzy polskiego pochodzenia, dwa razy tyle inżynierów, są architekci, prawnicy, absolwenci szkół wyższych innych specjalności. Jest kilku pracowników naukowych na wyższych uczelniach, w tym dwóch profesorów zwyczajnych, kilkanaście osób pracuje również w szkolnictwie średnim i niższym. Jest między innymi już znaczna liczba tych, których rodzice pracowali w kopalni. Sytuacja ekonomiczna zdecydowanej większości jest pomyślna. Warto też może zauważyć, że we władzach Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej i to czasem na stanowiskach kierowniczych pracuje kilka osób pochodzenia polskiego i to równo z kwoty belgijskiej, niemieckiej, francuskiej czy nawet irlandzkiej. Stwierdzić wypada, że w polskim życiu organizacyjnym zaangażowana jest bardzo szczupła grupa inteligencji. Specjalnie podkreślam co mówiłem. Organizacje reżimowe. Po zakończeniu działalności wojennych powstają w Belgii oddziały tak zwanego Związku Patriotów i koła komitetów współpracujących z władzami reżimowymi. Zgrupowały się one w tak zwanej Radzie Narodowej Polaków w Belgii. Pierwszym jej przewodniczącym aż do swego wyjazdu z Belgii był Edward Gierek. Obecnie lokalne koła Związku Patriotów i kobiet nie działają, pozostały jedynie okręgowe zarządy Rady Narodowej. Przeprowadzana w swoim czasie akcja przeciwstawiania Macierzy na odcinku szkolnym zamierzająca przez dzieci zdobyć rodziców, podkreślam zamierzająca przez dzieci zdobyć rodziców, nie powiodła się, w większości nauczycieli szkół reżimowych zwolniono. Istnieje cztery punkty szkolne konsulatu oraz tyle grup skupiających młodzież. Darmowe prawie wyjazdy na kolonie letnie do Polski oraz organizowanie dla młodzieży różnego rodzaju imprez z głównym motywem współpracy reżimowym. Pragnę dodać, że jak powstała Macierz, ale były komitety okręgowe i właśnie u nas powstał taki problem, że ci nauczyciele reżimowi, tak jak podkreśliłem, za pośrednictwem dzieci chcieli dotrzeć do rodziców, co im się nie udało, musieliśmy temu zaradzić i w naszym okręgu powołaliśmy Okręgowy Komitet Szkolny, do których wstąpiły wszystkie organizacje z okręgu, Związek Polaków, Związek Polaków miał swoje oddziały w wioskach, Stowarzyszenie św. Barbary, które potem zrobiono Stowarzyszeniem Mężów Katolickich, Matki Różańcowych. To wszystko się razem związało i zgodnie powołaliśmy ten komitet i udało nam się zorganizować w naszym okręgu dziesięć szkółek. Trudno, muszę się pochwalić, że pierwszym prezesem tego komitetu przez cztery lata byłem ja. Po czterech latach poprosiłem o zwolnienie, bo u nas była praca społeczna, nie mieliśmy żadnych subwencji, żeby zdobyć pieniądze organizowaliśmy święta, zabawy, bale, loterie, żeby nasze dzieci, które przychodzą do naszej szkoły, wynagrodzić, bo tak jak wam czytałem, że konsulat zapraszał nie na gwiazdkę, tylko na święto Dziadka Mroza. Dziadek Mróz przyszedł i w roku 1950, 1951 przynosił dzieciom w Belgii buciki, gdzie może w Polsce dzieci na wsi musieli do szkoły w zimę chodzić na bosaka. Ojciec, jak przyszedł z dziećmi na takie święto, to dostał butelkę Wyborowej i jeszcze łokieć kiełbasy. My tego nie mogliśmy dać, ale ludzie dobrze wiedzieli i było bardzo mało tych, którzy współpracowali, tak że na końcu oni musieli zamknąć. Był jeszcze jeden problem, że na przykład władze belgijskie musiały dać lokal na polską szkołę, ale jak konsulat zgłaszał takie zapotrzebowanie, ale my wnosząc wniosek na gminę, rodzice tych dzieci, że my nie chcemy tej szkoły, my mamy swoją szkołę, to lokal oddawało nam, ci nauczyciele zostawali na lodzie i nie mieli dzieci, mimo, że te dzieci mieli wakacje darmowe do Polski. Dlatego u nas była chęć i próba zakupienia domu Macierzy, żeby tam organizować dla dzieci wakacje po możliwie najniższych cenach i w języku polskim. Moje dzieci nie chodziły do szkoły reżimowej, bo tam nie było św. Mikołaja, tam był Dziad Mróz, tam był portret Bieruta w ich podręcznikach i może właśnie rodzice pamiętają propagandę dla młodzieży, a szczególnie to tu na emigracji było skierowane, żeby emigrację, to było ze szkołami. Potem, jak mówiłem, były organizacje polskie i kiedy przyszedł czerwiec 1956 rok i strajk w Poznaniu, my zorganizowaliśmy też taką między organizacyjną manifestację w Brukseli. Było nas, jak władze belgijskie liczyły, ponad cztery tysiące ludzi. Dano nam największą salę w Brukseli…, po marszu zebraliśmy się na salę i to było pod opieką związków zawodowych belgijskich. Przemawiałem w imieniu robotników zorganizowanych w Generalnej Federacji Pracy, to jest związek zawodowy o odcieniu socjalistycznym. Drugi przemawiał, zapomniałem jego nazwisko, w imieniu zorganizowanych w chrześcijańskich związkach zawodowych. To nam się udało, odniósł do tego wniosek, mam tyle fotografii. Potem Lommel. Już od 1947 roku tam już Polacy z Limburgii odnaleźli cmentarz, który był bardzo zaniedbany, polski cmentarz wojskowy. Tam jest czterdzieści siedem grobów tych, którzy zostali zabici żołnierze w Belgii i w Holandii. Tam żeśmy zorganizowali w większości najpierw loterie i powstał drewniany, duży krzyż na tym cmentarzu. Najważniejszym wydatkiem i najpotrzebniejszym najpierw było ogrodzić ten cmentarz, dlatego że to było wśród lasów, wtedy to było w lesie i tam były dzikie króliki, a to świeże jeszcze trupy. Więc trzeba było na pewną, nie tyle nad ziemią, co po ziemią, żeby króliki nie mogły przechodzić sobie dowolnie na ten cmentarz. Tam żeśmy organizowali zawsze święta w ostatnią niedzielę października. Dlaczego w ostatnią niedzielę października? To dlatego żeby na 1 listopada na Dzień Zmarłych cmentarz był ubrany, a żeby nie przeszkadzało, bo wtedy jeszcze było dużo ludzi w Belgii z emigrantów, którzy już mieli swoje groby, swoje rodziny, gdzie chcieli iść 1 listopada, więc dlatego ustalone było, wszystkie organizacje zjeżdżały w ostatnią niedzielę października. Te zjazdy trwają do tej pory, tylko teraz to prowadzi w zasadzie komitet okręgowy Związku Polaków, ale dowodzi tym konsulat polski w Brukseli. Wtedy, przed zmianami w Polsce, z konsulatu na ten cmentarz też przyjeżdżali, ale bardzo skromnie jakimś autobusem. My organizowaliśmy święto ze zebraniem wszystkich przed gminą, z marszem przez wioskę ze sztandarami organizacyjnymi, a możecie zobaczyć na zdjęciu, że ich było dużo, nieraz może dochodziło do stu, jak nas się zebrało cztery sztandarów z rozkładaniem, potem msza w kościele, potem przejazd z kościoła na cmentarz, na cmentarzu znów składanie wieńców, przemówienie. Wtedy co roku gospodarzem tego święta był zawsze Związek Polaków z Limburgii, bo oni się pierwsi zajęli tym cmentarzem, bo tam byli członkowie Związku Polaków, ci starzy mieli swoich synów czy kogoś z rodziny na tym cmentarzu, więc to im leżało też specjalnie na sercu. Przemawiali z każdej organizacji. Mnie przypadł znów udział mówienia w imieniu emigracji na cmentarzu w Lommel w dniu 27 października 1957 roku.
Bruksela, 10 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Ludwik Błażejczyk Pseudonim: „Kulawy” Stopień: cywil

Zobacz także

Nasz newsletter