Lidia Zofia Pawłowska-Mijalska
Lidia Zofia Pawłowska-Mijalska, w czasie Powstania Pawłowska, urodzona w 1932 roku.
- W którym miejscu Warszawy była pani w czasie Powstania, w jakiej dzielnicy?
Pierwszy miesiąc, sierpień, byłam na Powiślu, na ulicy Dobrej, a drugi miesiąc byłam w Śródmieściu: Wielka, Zielna, na takim skrzyżowaniu, gdzie Pałac Kultury teraz stoi.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
Było nas czworo. Mama, tata i mój brat. Mieszkaliśmy na Dobrej 63. Rodzice mieli skład węgla, to znaczy tata pracował, mama oczywiście nie, wychowywała nas. Brat był starszy ode mnie o cztery lata, chodził do szkoły do Górskiego. Ja jeszcze do 1939 roku nie chodziłam do szkoły, natomiast chodziłam do przedszkola takich sióstr. Żyło nam się dobrze, przyjemnie, spokojnie.
- Czego pani była uczona w tym przedszkolu, jakie nastroje panowały? Bo to siostry zakonne prowadziły?
Siostry wizytki. U wizytek. Siostry nas bardzo ładnie prowadziły, bo oprócz oczywiście wszystkiego, co jest związane z kościołem i z religią, to były jeszcze tak jak to dla dzieci zajęcia z przyrody. Miałyśmy żabkę, którą żeśmy hodowały, jakieś opowiadania nawet historyczne, takie które mogą być dla dzieci. To było bardzo pozytywne i bardzo kształcące dla dzieci. Myśmy się bardzo dużo dowiadywały rzeczy tam.
- To było takie uczenie w duchu patriotycznym?
Tak, zdecydowanie tak.
- Pani się urodziła w ogóle w Warszawie?
Tak.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku? Czy byliście państwo wtedy w Warszawie?
Byliśmy wtedy w Warszawie, wróciliśmy z wakacji. Tata mój niestety już był zmobilizowany. Tak że byliśmy sami z mamą w domu. Tata był już w jednostce swojej, wojskowej. Pierwszego września ja miałam iść do szkoły i była straszna strzelanina, jakieś huki. Ja wtedy sobie nie zdawałam z tego sprawy, co to jest, i oczywiście do szkoły już nie poszłam, mimo że szkołę miałam
vis-à-vis, dosłownie po drugiej stronie ulicy. Oczywiście mama powiedziała, że to jest wojna, na czym to polega, że tata jest w wojsku. Kilka dni żeśmy byli w domu. Mój tata miał skład węgla na Świętokrzyskiej 5 albo 7, tego nie pamiętam. Mama wzięła nas i powiedziała, że tam chciała zamknąć wszystkie pewnie jakieś sprawy. Poszliśmy tam, jakoś żeśmy się dostali na Świętokrzyską.
- Ale to nie było 1 września, tylko…
Nie, na Świętokrzyską to żeśmy się dostali trzeci, czwarty, w każdym bądź razie dwa, trzy dni po [wybuchu]. Cały czas już były huki, samoloty.
- Widziała pani te samoloty?
Tak, tak. Ja nie wiedziałam tylko, co to są za samoloty, z tego sobie nie zdawałam sprawy. I strzały, jakieś strzały.
- Czy panią to ciekawiło, czy pani się bała tego, co nagle się zaczęło wokół pani dziać?
Nie, ja się nie bałam, dlatego że wiedziałam, że mój tata jest w wojsku, a ja jestem z mamą i z Jurkiem, więc ja się nie bałam. Przeszliśmy na Świętokrzyską, żeby mama [mogła] pozamykać sprawy. Wchodziło się od podwórka do suteryny, tam ten [taty] skład był. W pewnym momencie usłyszałam tylko samoloty i jakiś straszny huk, straszny huk. Zrobiło się zupełnie ciemno i zaczęliśmy się dusić. Mama miała gaz maskę, bo to wtedy widocznie żony żołnierzy dostawały. Trudno powiedzieć, skąd miała tą gaz maskę. Chciała założyć i oczywiście jej nie umiała założyć, tylko złapała butelkę wody i coś, chusteczkę czy coś takiego, i przytknęła nam do twarzy. W tym momencie usłyszałam wołanie gdzieś z zewnątrz: „Tam jest pani Pawłowska z dziećmi”. Po jakimś krótkim czasie wpadli jacyś mężczyźni. A myśmy się zaczęli dusić po prostu od kurzu, dlatego że to był taki czworobok i w oficynę naprzeciwko uderzyła bomba. Ten cały kurz, to wszystko wleciało do tej suteryny. Wyprowadzili nas stamtąd i już żeśmy nie wrócili na Dobrą, bo moja babcia mieszkała na Pańskiej 112 (ten dom zresztą jeszcze chyba stoi) i mama nas zabrała tam, ponieważ uważała, że nasz dom jest między dwoma mostami i elektrownią, że to nie będzie bezpieczne miejsce. A babcia z kolei koło kolei. Tam już do końca oblężenia Warszawy byliśmy, u babci.
- Gdzie przebywaliście w czasie nalotów, bombardowań?
W piwnicy albo w suterynie.
- Kiedy ojciec wrócił do domu?
Mój ojciec wrócił do domu w 1943 roku, w styczniu, dlatego że przeszedł... wycofywali się na Węgry do Rumunii z całą armią. Dostał się później na Bliski Wschód. Z Bliskiego Wschodu przyłączyli się, przedostali się nasi żołnierze, nasza armia do Francji i tam jeszcze walczyli we Francji. Mój ojciec jako żołnierz armii francuskiej dostał się do niewoli i do 1943 roku był w niewoli.
Oj, nie. Gdzieś we Francji, ale nie wiem gdzie.
- I w 1943 roku został zwolniony czy uciekł?
Nie, nie, nie. Nie wiem, w którym to było roku. W każdym bądź razie był taki moment, że Niemcy zwalniali z niewoli Francuzów, którzy mieli pięcioro dzieci albo byli kombatantami I wojny światowej. Ponieważ mój ojciec w I wojnie światowej brał udział w latach 1918-1920, więc go zwolnili. Oczywiście Niemcy doskonale wiedzieli, że to są Polacy. Spytali się, gdzie chce jechać. Ojciec mówi: „Jak to gdzie, do Warszawy”. – „Przecież ty jesteś Francuz”. – „Jak jestem Francuz, to do Paryża”. Tam został zatrudniony, gdzieś znalazł [pracę jako] jakiś stolarz, nie stolarz, wszystko jedno co. U nas w czasie okupacji Niemcy z łapanki wywozili ludzi na roboty. Natomiast we Francji były ogłoszenia, że na roboty można wyjechać tu i tam. Ojciec znalazł takie ogłoszenie, że [biorą] do Mińska Mazowieckiego, jakieś zakłady naprawcze przy wojsku. Oczywiście natychmiast się tam zgłosił. Przywieźli go do Mińska Mazowieckiego. Powiedział: „Lepiej nie potrzeba, jestem w domu”. W ten sposób natychmiast oczywiście przyszedł do nas. Wiem, że to był styczeń czy luty.
1943 roku. Pobył tam trochę, popracowali. Później się front przenosił gdzieś na Kaukaz czy gdzieś i całe przedsiębiorstwo, w którym tam pracował, wywozili. Więc ojciec powiedział: „Nie po to mnie przywieźli pod Warszawę, żebym wyjechał na Krym. Na Krym mam jeszcze czas”. I oczywiście uciekł z tego całego transportu, ukrywał się i tak już do Powstania.
- Jak w związku z tym pani rodzina radziła sobie przez te pierwsze dwa lata. Ojca nie było, z czego się państwo utrzymywaliście. Zdawała sobie pani z tego sprawę?
Tak, zdawałam sobie sprawę. Mój brat z kolegą jakimś tam...
- Ile miał wtedy lat? Jak wojna wybuchła mówiła pani, że...
Ja miałam siedem, a on był cztery lata ode mnie starszy, więc miał jedenaście, dwanaście lat. Nie wiem, skąd mu taki pomysł przyszedł, ale w każdym bądź razie wiem, że robiliśmy w domu papierosy i on to sprzedawał. Gdzie? Nie mam pojęcia zielonego. Początkowo trochę pomagały siostry urszulanki. Można było takie dla... już nie pamiętam, jak to się nazywało... rezerwistki. Dla rodzin rezerwistów dawali obiady. Później mama za namową babci otworzyła też taki skład węgla na Freta, więc trochę już było lepiej, bo jednak ten węgiel… Tak się złożyło, że babcia miała skład węgla i tata miał skład węgla, bo to się kiedyś paliło węglem. Tak że w ten sposób do tego 1943 roku żeśmy sobie dawali radę. Później, już jak ojciec przyjechał, to było lepiej dlatego, że mój ojciec... nie wiem, czy nie na drugi dzień po powrocie od razu związał się z AK, z jakimś zgrupowaniem.
Proszę pani, nie wiem, czy to zgrupowanie nazywało się „Pocisk”, czy to było w fabryce Pocisk na Grochowie. Tego nie wiem, czy to było zgrupowanie, czy to było w tej fabryce. Zresztą tam był do końca. No więc w ten sposób się jakoś, prawda, [żyło]. Pewnie mieli jeszcze rodzice jakieś zasoby pieniężne sprzed wojny. Tego to już nie wiem. W każdym bądź razie było biednie. Biednie, ale było razem.
- A kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły?
Gdzieś w listopadzie chyba.
1939 roku. Ponieważ tą szkołę
vis-à-vis zamknęli, więc (mama się jakoś dowiedziała) chodziłam na Drewnianą.
- Pamięta pani, jak się szkoła nazywała, jaki numer miała?
Szkoła na Drewnianej – tak się mówiło. Istnieje do dzisiejszego dnia. Tam chodziłam do pierwszej klasy, troszkę do drugiej klasy, później oczywiście Niemcy zamknęli szkołę, dlatego że tam szpital zrobili w tej szkole na Dobrej, to chodziłam do szkoły na Sewerynowie prowadzonej przez zakonnice. Tam chodziłam chyba rok. Później chodziłam w ostatniej klasie, to znaczy piąta klasa, czwarta i piąta klasa, do pani Rzeszotarskiej. To była prywatna szkoła pani Rzeszotarskiej na ulicy Stalowej bodajże, na Pradze.
- Co pani szczególnego zapamiętała z którejś z tych szkół? Czy były jakieś rzeczy godne zapamiętania?
Piękna [szkoła] na Sewerynowie. Piękna, jak to u sióstr palmy, biało, cudownie. Drewnianej to nie bardzo pamiętam, Drewnianej to szkoła jak szkoła. Natomiast jeśli chodzi o panią Rzeszotarską, to tam było bardzo skromnie, ale mówili nam historię. Mówili nam historię, religię też, oczywiście, ale przede wszystkim wprowadzali nas, tyle na ile można było takie dziecko wprowadzać, w obecną sytuację. Uświadamiali nas po prostu.
- Czy uczono was, jak macie się zachowywać?
Tak, tak. Na przykład jeżeli zobaczę, że jadą „budy”, to do pierwszej lepszej bramy czy sklepu, czy gdziekolwiek. „Chowaj się. Jak usłyszysz strzały, to też się chowaj. Poproś o opiekę jakiejś osoby starszej, jeżeli gdzieś się będziesz musiała schować, i powiedz, że mieszkasz tu i tu i usłyszałaś strzały, wpadłaś do sklepu na przykład. Powiedz tej pani, że mieszkasz tu i tu i wracasz ze szkoły”. Takich rzeczy nas uczono.
- Chodziła pani sama do szkoły, czy zawsze ktoś z dorosłych panią odprowadzał?
Niestety chodziłam sama, bo mama musiała się zająć tym składem. Tam było dobre połączenie, bo ja tutaj, gdzie jest obecnie trasa WZ, to był nowy zjazd, tam miałam bezpośredni tramwaj do szkoły na Stalową.
- Czyli nie odczuwała pani jakiegoś zagrożenia, lęku, chodząc do szkoły?
Nie, nie. Tylko byłam wyczulona na... właśnie byłam cały czas uczona i w domu, i w szkole – „Jak widzisz, że idzie patrol niemiecki z tymi blachami, zejdź z drogi, nie rozmawiaj z obcymi, nie rozmawiaj z żadnym Niemcem, ale bądź grzeczna, usuń się z drogi. Jeżeli będzie jakaś łapanka, to nie bój się, bo ciebie nie złapią, bo ty jesteś dzieckiem, to przecież cię nie złapią”. Cały czas byłam, że tak powiem, uświadamiana pod tym względem.
- Czyli nie czuła pani takiego zagrożenia, nie bała się pani wychodzić na ulicę, bo wiedziała pani, jak się zachować.
Tak, tak.
- Dawało to pani takie poczucie...
Na pewno nieraz mi skóra ścierpła.
- No właśnie, czy pamięta pani takie sytuacje, kiedy się pani wystraszyła?
Tak, na ulicy Dobrej, koło Mariensztatu, wracałam kiedyś od mojej chrzestnej, która mieszkała na Mariensztacie i zobaczyłam, że leży kobieta na ulicy zabita. Stanęłam, a szłam z mamą. Mama mówi: „Chodź, chodź, ta pani nie żyje, chodź”. Okazało się później, że to była jakaś Żydówka, co ją zastrzelili na ulicy. To było takie chyba pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z nieżyjącą osobą na ulicy. Dosłownie niemalże weszłam na nią, bo rozmawiałam, rozmawiałam i w pewnym momencie – o, coś jest.
- Czy pamięta pani, kiedy to mogło być. Chodzi mi mniej więcej o rok, porę roku?
Na pewno to była jesień, na pewno to była jesień. To był gdzieś czterdziesty pierwszy. Później to już było wiele takich zdarzeń.
- No właśnie, proszę o nich opowiedzieć. Czego była pani świadkiem w czasie okupacji.
Wracałam z mamą z ulicy Pańskiej, od babci, i jechałyśmy Alejami Jerozolimskimi. W pewnym momencie wygruzili nas z tramwaju i kazali nam stanąć tutaj, gdzie jest teraz Rotunda. Tam były oczywiście inne domy. Żeśmy stanęli, nie wiadomo co. Potem podjechały samochody i wyciągnęli z samochodów ludzi i tam gdzie jest ta tablica, gdzie jest ten dom, rozstrzelali ich. Mama usiłowała mi zakryć oczy, ale to nie było możliwe. Chyba z okupacji to było najstraszniejsze [przeżycie]. A nie, jeszcze jedno takie było. Zmarł dziadek. Jeszcze jak ojciec był w niewoli, zmarł dziadek i mama w swojej naiwności chciała, żeby zwolnili ojca na pogrzeb z niewoli. Nie wiem, skąd wiedziała, w każdym bądź razie wzięła mnie i poszłyśmy na Szucha prosić o to zwolnienie. Wtedy kiedy żeśmy wchodziły na Szucha, ja zobaczyłam, po lewej stronie do tych kazamatów ciągnęli jakiegoś mężczyznę za nogi, głowa skakała po schodach. To był...
- Pamięta pani, kiedy to było?
Nie, kiedy dziadek umarł, czyli też gdzieś 1940/41 rok, mniej więcej tak.
- A jakieś przyjemne momenty z pani życia. Przecież było kilka lat okupacji, więc oprócz szkoły jeszcze coś pani robiła.
Chodziłyśmy z moją przyjaciółką, która teraz mieszka w Australii. Ona mieszkała wtedy na Starym Mieście. Bez przerwy żeśmy do siebie biegały.
- Proszę przypomnieć, jak się nazywała.
Lidia Krzewniak, w tej chwili się nazywa Widowicz. Chodziłyśmy bez przerwy, bo jej dziadek z kolei był dozorcą w naszym domu, tak że ona stale tutaj przebywała. Nasz dom był bardzo piękny, dlatego że to były trzy oficyny, podwórko było odgrodzone od ulicy tylko siatką, bo tu był ogród, dosłownie ogród. Ja przed wojną nie wychodziłam na podwórko na zabawę, tylko chodziliśmy z mamą do ogródka jordanowskiego, ale w czasie okupacji to żeśmy się bawiły na tym podwórku. Chodziłam do wizytek, jeszcze wtedy jako bielanki. Jeszcze wtedy mama z moją komunią pierwszą czekała na ojca, tak że ja trochę później brałam. Ale ponieważ ja byłam już znana u wizytek z przedszkola, więc żeśmy brały udział. Były procesje, po kościele, bo po kościele, ale były, myśmy tam biegały. Poza tym z takich przyjemniejszych [wspomnień] w czasie okupacji... Szłam kiedyś z mamą ulicą Karową, tutaj bliżej Krakowskiego Przedmieścia. Ja miałam włosy do ramion, kręcone, byłam blondyneczka, mama mnie trzymała za rękę i szło dwóch oficerów niemieckich
vis-à-vis. Oni się zatrzymali i zatrzymali nas. Jeden wziął mnie ręką pod włosy tak mi... oczywiście ja zdrętwiałam, a później wzięłam… Nie! Mama mnie ścisnęła za rękę, żebym się już nic nie odzywała i oni nas puścili. Prawdopodobnie może też miał dziecko w tym wieku co ja i mu przypomniałam, bo to był taki gest przyjazny czy jakiś taki jak do dziecka. W każdym razie coś takiego. Ja tylko pamiętam, jak powiedziałam: „Nie!”, krzyknęłam mocno. A tak jakieś przyjemniejsze...
- Czy na przykład w szkole było u pani harcerstwo?
O tym nie wiedziałam, w czasie okupacji o tym nie wiedziałam. Do pewnego momentu…
- Czy jak tata wrócił z niewoli, to wiedziała pani, że ojciec już jest tutaj, najpierw w Mińsku, a potem w Warszawie?
Tak, tak, i wiedziałam, że się tata ukrywa. „Po prostu nie wiesz, gdzie jest tata, nie wiesz. Jakby cię ktoś pytał, [mów]: »Chcesz się coś dowiedzieć, idź do mamy, bo ja nie wiem«”. Jak ojciec wrócił, jakieś tajemne rozmowy przeprowadzał z mamą, później z moim bratem. Oczywiście ja nie byłam w to wciągana, więc nie wiem, o co tam chodziło. Później okazało się, że mój brat chciał wstąpić do „Szarych Szeregów”. Rodzice doszli do wniosku, że jeżeli mu nie pozwolą, to on i tak i tak wstąpi, a jeżeli mu pozwolą i będą wiedzieli, to będą mogli go bronić, chronić, czuwać jakoś nad tym. Rzeczywiście on wstąpił. Wtedy jakoś tak się zmienił jego stosunek do mnie, bo był pobłażliwy, pouczał mnie. Widocznie przenosił z tych swoich zbiórek jakieś rzeczy na mnie.
Opiekuńczy, chociaż był zawsze opiekuńczy. Ja byłam raczej „psot wenecki”. Ale taki był... wydoroślał i też mi dawał różne instrukcje, jak ja mam się zachować wtedy, jak wtedy. Poza tym jeszcze z okupacyjnych takich [wspomnień] to na przykład były zabawne rzeczy – mama mówi: „Pójdziesz do cioci na Mariensztat i tam jej coś zaniesiesz”. Drobiazg to był. Ja szłam, to była zima, miałam rajtuzy. Nie wiem dlaczego, ale ciocia zawsze jak przychodziłam, to ona mnie od razu rozbierała z rajtuz. Ja nie wiedziałam dlaczego, przecież ja tylko na chwilę, tylko coś przyniosłam. Okazuje się, że ja gazetki w tych rajtuzach nosiłam.
Nie, nie wiedziałam o tym. Dopiero się dowiedziałam długo, długo po tym.
Nie.
- Czyli z okresu okupacji oprócz tej sceny rozstrzelania grupy Polaków nie pamięta pani żadnych takich historii ludobójstwa?
No ten Szucha.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia, czy coś się zmieniło w pani domu, w klimacie w Warszawie, czy pani odbierała tę zmianę?
Więc była od kilku dni duża nerwowość. Duża nerwowość, to się po prostu czuło. Pierwszego sierpnia ojciec mój znikał, był w domu, znikał, no i mama mówi: „Słuchaj, jedziemy na Pańską, bo trzeba otworzyć skład”. Myśmy z mamą jechały, jechałyśmy przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat chodził tramwaj „dwójka”. Tutaj, koło „domu bez kantów”, na Krakowskim Przedmieściu mama mówi: „Popatrz, popatrz idzie Jurek z kolegą”. Zobaczyłam mojego brata, dwóch młodzieńców szesnastoletnich spacerowało sobie po ulicy. To był ostatni raz, kiedy ja go widziałam. Pojechałyśmy tam na Pańską, byłyśmy tam. W południe przyszedł tata. Coś tam z mamą rozmawiali, później tata bardzo czule się ze mną żegnał. Ja sobie myślę, co ojciec się tak żegna, przecież wieczorem przyjdzie do domu. I tata poszedł. Tylko usłyszałam: „Renia, zamknij wcześniej skład”. I rzeczywiście tak się stało. Mama zamknęła wcześniej skład. Doszliśmy Towarową do Alej, tutaj do placu Starynkiewicza, żeby wsiąść w tramwaj. Mama w pewnym momencie mówi: „Lila, zapomniałam bransoletki złotej, myłam ręce i zdjęłam. To ja się wrócę, a ty wsiądź w tramwaj i jedź szybko do domu. Tylko nigdzie się nie zatrzymuj, tylko jedź szybko do domu”. I rzeczywiście wsiadłam w tramwaj i dojechałam do skrzyżowania Nowego Światu z Alejami. Tu się miałam przesiąść w inny tramwaj. Jak wysiadłam z tramwaju, to usłyszałam strzały od strony placu Trzech Krzyży. Tutaj jeszcze przed Muzeum [Narodowym] były pagórki zrobione, to były schrony. Wszyscy zaczęli biec w stronę tych schronów. Ja oczywiście też pobiegłam. Tam na placu Trzech Krzyży strzelanina. Ale wyobrażałam sobie... ponieważ nieraz słyszałam taką strzelaninę, nie wiedziałam gdzie, nie widziałam co, a strzelaninę słyszałam, więc wiedziałam, że należy się gdzieś schować. Ale zobaczyłam, że jedzie „dwójka”, więc wyrwałam się, wyskoczyłam i wsiadłam do tego tramwaju. Oczywiście wsiadłam... jakoś mnie tam wepchnęli ludzie do tego tramwaju, grono ludzi dookoła. Jechałam Nowym Światem i Krakowskim. Tutaj koło Kopernika tramwaj był oblepiony ludźmi, jechał niemiecki czołg, a tam było bardzo wąsko. Ten czołg zmiażdżył tych ludzi. Że tak powiem, otarł się o ten tramwaj. W ten sposób dojechałam do Karowej, tutaj do „Bristolu”. Od strony placu Zamkowego usłyszeliśmy strzelaninę. Tramwaj stanął, usłyszeliśmy strzelaninę. Wszyscy wyskoczyli z tego tramwaju. Jakiś pan, nie wiem, kto to był, złapał mnie za rękę i tutaj gdzie jest teraz ogródek koło wizytek, to tam była jakaś brama, jakieś pomieszczenie. Tam, zdaje się, były jakieś składy wina, Fukiera, czy coś takiego. W każdym bądź razie w kilka osób wskoczyliśmy do tej bramy. Strzelanina nie ustępowała, nie ustępowała. Starsi, którzy byli ode mnie, to gdzieś się porozchodzili, bo dość długo to trwało. Zapamiętałam tylko, że było dużo butelek w tej bramie. Ten pan pyta się mnie, gdzie ja mieszkam. Powiedziałam, gdzie mieszkam. Spytał się, czy umiem szybko biegać. Powiedziałam, że tak. Mówi: „Słuchaj, to zrobimy w ten sposób...”. Karową jakby się poszło w dół, to był duży mur od wizytek. Mówi: „Słuchaj, to będziesz biegła wzdłuż tego muru i pamiętaj, cokolwiek się stanie, czy będziesz słyszała strzały, czy ja cię zawołam, czy coś takiego, nie oglądaj się, tylko biegnij – bo tam były schodki i po tych schodkach – biegnij prosto do domu. Jesteś gotowa?”. – „Tak”. I ten pan – ten pan pewnie miał ze 20 lat wtedy – i jeszcze taki jakiś młodszy, tak że dwóch mężczyzn, wyskoczyliśmy z tej bramy i żeśmy zaczęli biec wzdłuż muru. W pewnym momencie ja usłyszałam dziwne strzelanie, ale trochę inne odgłosy, bo rozróżniałam głos oddawany z karabinu, a to był taki jakiś inny. Odwróciłam się, mimo wszystko się odwróciłam, i zobaczyłam, nie wiem dlaczego, zapamiętałam, że to był starszy człowiek, pewnie miał ze trzydzieści lat. Stał Niemiec koło „Bristolu”, rozkraczony, z pistoletem w ręku i on strzelał po kamieniach. Dlatego to był taki dziwny odgłos kul. Kule odbijały się, tak że ja później dopiero zdałam sobie z tego sprawę, że on nie chciał nas zabić, bo przecież miał nas na widelcu. On strzelał po kamieniach. Dopadłam do tych schodków, oni też dopadli do tych schodków, ci dwoje. Biegiem ulicą Karową do Browarnej. Róg Browarnej i Karowej stał wysoki [dom], to był nowoczesny dom, chyba pięcio- czy sześciopiętrowy. On stał trochę oddzielnie. Jak żeśmy dobiegli do tego domu, to odezwała się artyleria przeciwlotnicza w domu Schichta. To jest ten dom, który jest przy trasie WZ. Tam jest teraz stomatologia, coś tam. To był dom Schichta. Ten pan mnie po prostu popchnął w bramę tego domu i żeśmy wskoczyli do bramy tego domu. Tu już była kanonada. Bez przerwy. Tam znalazło się sporo przechodnich osób. Zaprowadzili mnie do jakiejś kotłowni. Wiem, że były worki z cementem, z czymś, i powiedzieli: „Dziecko, siedź tutaj spokojnie”. Tak siedziałam do wieczora. Ludzie z pięter znaleźli się też już w piwnicy, w kotłowni. Jakaś pani mi dała kromkę chleba z miodem. Mówi: „Jesteś głodna?”, ja mówię, że tak, to dała mi kromkę chleba z miodem. I cały czas strzelanina, strzelanina, strzelanina. Tak przenocowałam na tych workach.
Wieczorem wpadli jacyś mężczyźni z pistoletami ręcznymi w ręku i kazali nam wszystkim wstać i ustawić się pod ścianami, więc oczywiście… I wyciągnęli opaski i mówią: „Jest Powstanie”. Ja wtedy powiedziałam: „Aha, to dlatego była taka nerwówka, to dlatego coś się działo, dlatego taty nie było, dlatego tata się ze mną pożegnał”. To były takie przebłyski. Ja w tym domu byłam trzy dni. Ten dom zapalił się na górze u jednego pana, tylko nie wiem, czy jego zranili, czy zabili, tego już nie pamiętam, w każdym bądź razie znieśli go stamtąd, bo nieostrożnie w białej koszuli w nocy wyszedł na dach, żeby gasić. Ja zobaczyłam, jak go znosili, miał zakrwawioną klatkę piersiową. Ale to już nie robiło na mnie takiego szokującego wrażenia, no bo już wiedziałam, że są panowie z opaskami, że ja tutaj jestem między ludźmi, którzy mnie karmią czymś tam. Tak to trwało trzy dni w tej piwnicy. Po trzech dniach przyszła do mnie jakaś pani, pewnie miała z 19 lat, i mówi: „Słuchaj, gdzie ty mieszkasz?”, no tu i tu, tu i tu. „No dobrze. Słuchaj, ja się nazywam Danusia Mamak”. Nie wiem, czy to był jej pseudonim, czy to było nazwisko, trudno mi powiedzieć. Mówi: „Słuchaj...”, podeszliśmy do bramy, która była zamknięta, wychodziła na Browarną. Przez szparę ona mówi do mnie: „Słuchaj, popatrz. Tam leży pani na chodniku, ale ona nie żyje, bo ona śpi, nie żyje, tak że ona ci nic nie zrobi. Ty się nią w ogóle nie przejmuj, w ogóle na nią nie patrz. Spójrz na tą bramę, co jest na
vis-à-vis”, ja mówię: „No widzę”, „Słuchaj, wiesz co, my tak bardzo szybko przebiegniemy do tej bramy i ja cię zaprowadzę do domu”.
Przed południem, przed południem. Słońce, pełne słońce, bo 1 sierpnia to rano padał deszcz. Później było pięknie, ale rano padał deszcz. Ona mi jeszcze powiedziała: „Słuchaj…”. Na Browarnej, w lewo jak się skręcało, to były takie schodki, schody niżej, tam było stanowisko niemieckie. Drugi ostrzał był od strony Uniwersytetu. Tam był mur od strony parku uniwersyteckiego. Tam w Uniwersytecie byli Niemcy. Mówi: „Słuchaj, tu są Niemcy, tu są Niemcy, ale ich w tej chwili nie ma, oni poszli na obiad, tym się nie przejmuj. Tylko przebiegnij bardzo szybko do tej bramy, a jak ja bym krzyknęła, to nie zwracaj na to uwagi, tylko leć”. Rzeczywiście myśmy przebiegły szybko do tej bramy, wpadłyśmy, ona mówi: „Wiesz, gdzie jesteś?”. Ja nie wiem, jakieś podwórko, w ogóle nie miałam pojęcia gdzie, bo nigdy tam nie chodziłam. I jakimiś piwnicami, przekopami przeprowadziła mnie do bramy i mówi: „Słuchaj, wiesz, gdzie jesteś?”, ja mówię: „Tak, dwa domy dalej mieszkam”. [Ulica] Dobra ślicznie wyglądała, puściusieńka, zalana słońcem, tylko zasieki ustawiane były w poprzek. Ona mówi: „Słuchaj...”. Na
vis-à-vis była [budowla], przepompownia myśmy na to mówili, na rogu Karowej i Dobrej. I tam niestety byli „własowcy”. „Słuchaj, wiesz, tutaj są Niemcy, ale oni poszli na obiad, ich nie ma – tłumaczyła jak dziecku. – Wiesz co, ja będę stała w tej bramie, a ty dwa domy dalej i leć do swojej bramy”, u nas była tylko siatka, więc właściwie do furtki. I mówi: „A ja muszę już wracać”. I rzeczywiście ja zaczęłam biec pod murem, pod murem. Myślę sobie: „Dlaczego ona mi każe biec pod murem, jak tu jest pusto, głucho i cicho”. Wpadłam na moje podwórko szczęśliwa, że jestem w domu, zobaczyłam, że jest mogiła tam, bo tak jak mówiłam, jak ogród był… Stanęłam nad tą mogiłą i zastanawiałam się, co to jest. Usłyszałam tylko krzyk: „Lila, Lila!”, ze wszystkich stron, bo trzy oficyny były. Ja wpadłam nie do siebie w prawo, tylko prosto wpadłam. Wszyscy: „Jezus Maria, co się dzieje! Nie stój tam, bo jest ostrzał”. Ja mówię: „A gdzie jest mama?”. – „A gdzie jest twoja mama?” Ja mówię: „Jak to, to mamy nie ma w domu?”. – „Nie ma”. Sąsiedzi się mną zajęli, przede wszystkim mnie umyli. To wszystko się działo już na parterze u jakichś ludzi, których, owszem, znałam, ale nigdy u nich w domu nie byłam. Okazało się, że mojej mamy nie było. Później pod osłoną nocy pod murkiem przeszłam do swojej oficyny, poszłam pewnie z sąsiadką jakąś do domu. Ona mi pomogła. Ja mówię: „Co ja mam robić?”. – „Wszystko, co masz w domu, spakuj w walizki”. Popakowałam wszystko w walizki, poznosiłyśmy to wszystko z sąsiadkami do piwnicy, tak że w mieszkaniu zostały tylko puste meble. Tam już, w domu u siebie, bo ja mieszkałam na drugim piętrze…
- A babcia, bo babcia też mieszkała na Dobrej?
Nie, nie. Babcia na Pańskiej. Pańska 112. No i tam sąsiedzi się mną zajęli, ale nocować nie można było, bo drugie piętro więc było niebezpiecznie. Któryś z sąsiadów na parterze, w piwnicy i tak dalej. W międzyczasie już [widywałam] tych ludzi z opaskami. Ciągle się przewijali przez nasz dom, to już się wiedziało, skąd jest obstrzał, jak jest obstrzał, to już się po prostu te rzeczy wiedziało.
- Jaki nastrój był pani sąsiadów, pani?
Ja miałam przedziwną historię, dlatego że na piętrze były tylko dwa mieszkania.
Vis-à-vis nas mieszkali państwo Martyniukowie, którzy mieli tak samo dwoje dzieci. Wszystko było ok., dopóki nie przyszedł 1939 rok. Później się okazało, że ten pan to jest Ukrainiec i chodzi w żółtej koszuli z czerwoną opaską i tak dalej. Wszyscy lokatorzy z całego domu przypuszczali, że pan Martyniuk nas ostrzegł i że myśmy wyjechali, bo tu Powstanie się zaczęło i nas nie ma. Wszyscy myśleli, że myśmy po prostu wyjechali. On się wcześniej wyniósł. Oni jeszcze przez krótki czas, dwa lata, może trzy, mieszkali tam, mimo że on chodził z tym
Hakenkreuz i tak dalej, chociaż krył się z tym, raczej starał się w cywilu. Później raptem ich nie było.
- Dobrze. Pani miała 12 lat.
Tak.
- Dobrze, że byli sąsiedzi, którzy się panią opiekowali.
Tak.
- Co z mamą? Nie martwiła się pani, że mamy nie ma, babcia daleko?
Ja ciągle, co z mamą, co z mamą. Pewnie mama została na Pańskiej, nie wiedziałam co. Ale tam od razu mi dali zajęcie. Na ulicy Gęstej… Bo był nasz dom, później była tak zwana cementownia, następna posesja to były jakieś tam składy cementowni czy coś takiego, do ulicy Gęstej i urszulanki. I tam zrobili przekop w ulicy, ale nie mogli [usunąć] tego krawężnika, nie było czym. Tak że trzeba było przeskoczyć przez ten krawężnik do tego wykopu i do urszulanek. Ponieważ ja byłam mała, to powiedzieli, że urszulanki jeżeli ktoś ma mąkę, to pieką chleb, więc ja miałam jakąś mąkę. Nie pamiętam już, kto, podprowadzili mnie, wytłumaczyli mi, co ja mam zrobić, jak przeskoczyć przez to, poczekać w tym wykopie i tam po schodkach do urszulanek. Ja już później tam kursowałam i sobie i sąsiadom i jacyś panowie czy panie z opaskami czy z karabinami – „Lila zanieś, Lila, tam jest taki pan, kartki jakieś”, więc pewnie to były meldunki, coś takiego. Tak że ja ciągle kursowałam.
Tak, tak. Bardzo chętnie. Właśnie jednego razu wracałam z takiej wyprawy, weszłam, był przekop, że ja już nie musiałam przez podwórko, tylko piwnicą. Wchodzę na swoją klatkę schodową i słyszę głos mamy: „Lila” i patrzę, mama chlap. Więc mama przyszła po pięciu dniach. Mama już nie mogła się dostać tramwajem, tylko ulicą Pańską szła, chciała się dostać do Świętokrzyskiej i do Tamki, żeby [zejść] na dół. Mamę zastał wybuch tutaj, gdzie jest teraz Pałac Kultury – Zielna, Wielka, tam taki kompleks. Tam mieszkali rodziców znajomi, państwo Kalowie. Mama wpadła do nich i tam utknęła. Oczywiście w strasznych nerwach, co jest ze mną, bo przecież nie wiedziała, czy doszłam do domu, czy nie doszłam do domu. Tam mama po pięciu dniach ciągle dowiadywała się, czy może jakoś przedostać się. Jacyś łącznicy chodzili, Powstańcy jakoś się przedostawali. Jakiś Powstaniec podprowadził mamę do Tamki. Mówił: „Tu to już na Tamce może pani spokojnie iść do Solca, a tam to już panią dalej przeprowadzą podkopami, przekopami, piwnicami i tak dalej”. W ten sposób mama się dostała do domu. Przyszła i: „Gdzie jest Lila?”. – „A, Lila u urszulanek”. – „Jak to?” I właśnie ja wtedy wróciłam. Mama jak mnie zobaczyła, to zemdlała po prostu.
- Czyli nastrój mieszkańców był w stosunku do Powstańców pozytywny?
Doskonały, doskonały.
- W jaki sposób wspieraliście Powstańców?
Każdy jeszcze miał żywność, jakieś resztki. Dzieliliśmy się wszystkim, czym tylko można było. Zawsze jakaś pani coś gotowała, czy kaszę, czy inne rzeczy, to, co było. Konia jakiegoś zabili, więc oczywiście mama zapłaciła złotym pierścionkiem za kawałek koniny i jakoś tak. Później w naszym domu – to było w drugiej połowie sierpnia – przyszli partyzanci z Kampinosu. Zresztą dzięki dziewczynie z Kampinosu ja jestem prosta, a nie garbata. Ja się w tej dziewczynie zakochałam. To już była poważna pani, bo pewnie miała z dziewiętnaście lat. Ja się strasznie w niej zakochałam, kazałam się czesać tak jak ona, wszystko tak jak ona. A ja w ogóle się garbiłam. Chodziłam zgarbiona, nic nie pomagało, prośby, groźby, leczenie, nic nie pomagało. Mama ją podpuściła na mnie. Ona powiedziała: „Słuchaj, jeżeli ty chcesz być w naszej partyzantce, to ty musisz się trzymać prosto”. I ja z Powstania wyszłam prosta.
- Wie pani, jak ona się nazywała czy jaki miała pseudonim?
Nie, tego nie pamiętam.
- Jak długo ci partyzanci byli?
Około dwóch tygodni byli u nas.
- Czyli oni przyszli w połowie sierpnia?
Tak gdzieś mniej więcej w połowie sierpnia, tak.
- Co jeszcze pani zapamiętała z tych scen powstańczych? Czy na przykład mieszkańcy przygotowywali jakieś środki opatrunkowe, bandaże? Jak ludność cywilna oprócz tego gotowania, wspierania żywnością Powstańców, co jeszcze robiliście?
Akurat wtedy jeszcze nie było potrzebne [robienie] właśnie środków opatrunkowych. To znaczy ja wiem, że panie, ja z nimi (no bo cóż mogłam innego robić) darłam prześcieradła i się zwijało takie rulony. Ale jeszcze nie było nam to potrzebne, dlatego że u nas był względny spokój poza tym, że nie można było wyjść z domu, tylko jak się do drugiej oficyny chciało pójść. to tylko przekopem – w piwnicy porobili panowie dziury i piwnicami się przechodziło. Był względny spokój. Bez przerwy kanonada, bez przerwy kanonada była. To było
non stop kanonada. Ale do tego się można było przyzwyczaić. Ciągle przechodziły mniejsze, większe grupki Powstańców, przebiegali przez nasze piwnice. Ale był względny spokój, dlatego że wtedy było pełne zaangażowanie na Starym Mieście, pełne zaangażowanie. A nasz dom i następny jeszcze to jeszcze były, że tak powiem, dwa wolne domy. Następny już był pusty, bo już „własowcy”, którzy byli właśnie w tej przepompowni, wygarnęli ludzi i tam już był pusty. Właściwie jeszcze te dwa domy i już dalej był koniec, tam dalej byli Niemcy. Tak że ten miesiąc był spokojny, ale trudno nazwać to spokojem, prawda.
Tak, jeszcze była woda. Znaczy była woda na parterze i w piwnicy. Na górze już nie.
- Czy uczestniczyła pani w ciągu tego miesiąca na przykład w mszach w kościele?
Nie, nie.
- Nic z takich rzeczy nie było. Ksiądz nie odwiedzał waszych domów?
Raz tylko przebiegał z Powstańcami jakiś ksiądz, to tylko nas pobłogosławił, bo nie było możliwości.
- Czy na przykład Powstańcy przechodząc przez wasz dom zostawiali jakieś biuletyny, ulotki, gazetki Powstańcze, miała pani z tym kontakt?
Tak, to raczej przynosili gońcy w moim wieku. To było rzadko. Raczej jeżeli... bo widocznie dorośli jednak piwnicami gdzieś przechodzili. Ale to było rzadko. Ulotki to było rzadko, bo to już było bardzo blisko strefy niemieckiej i tutaj... to była pierwsza linia frontu ten nasz dom i następny. Tu już raczej zbrojne, ludzie uzbrojeni szli w pierwszej linii, bo pewnie sobie zdawali sprawę z tego, że będą może i się przesuwali, nie wiem jak tam.
- Czy pani brat, ojciec próbowali się z wami skontaktować w ciągu tego miesiąca?
Nie.
Nie. Mój tata miał przydział na Grochowie i o tacie żeśmy absolutnie nic nie wiedziały. Natomiast mój brat miał przydział na Starym Mieście. Wtedy co myśmy go widziały na Krakowskim koło „domu bez kantów”, to on po prostu szedł na patrolu. Sobie dwóch chłopaczków szło i to był normalny patrol, bo on już był...
Pierwszego sierpnia. On już wiedział. Mama tylko wiedziała, że jego zgrupowanie jest na Starym Mieście.
- A kiedy się pani o bracie dowiedziała?
O bracie się dowiedziałam już po Powstaniu.
Ja od mamy oczywiście, ale mama od kogoś się dowiedziała, bo mama po Powstaniu przyjeżdżała tutaj do Warszawy i po prostu szukała Jurka, gdzie robili ekshumacje na Starym Mieście.
Mama wiedziała, jakie zgrupowanie, mama wszystko wiedziała. W jakiś sposób skontaktowała się widocznie ze zgrupowaniem, czy może jakieś ogłoszenie na miejscu było. Jak się mama dowiedziała, trudno mi powiedzieć, ale nie znalazła i później dowiedziała się tylko, że Jurek zginął podczas tego wybuchu czołgu, bo to akurat przed ich kwaterą. Jurek stał na warcie, jak ten czołg wystrzelił. Jego rzuciło do bramy, a cała brama była zastawiona butelkami z benzyną. Tak że on najprawdopodobniej spłonął.
- Proszę panią, jak długo była pani na Dobrej w czasie Powstania?
Po upadku Starego Miasta, nie umiem powiedzieć, czy to było trzydziestego czy 31 sierpnia, czy pierwszego, drugiego września, w każdym razie w tym momencie do upadku Starówki, dopóki się nie wzięli za Powiśle. To było gdzieś między 30 sierpnia a 2 września, bo daty niestety nie pamiętam. Ale to tak sam początek września, jak tylko Starówka upadła i wzięli się za Powiśle.
- Proszę opowiedzieć o tym momencie wyjścia z domu.
Siedziałyśmy oczywiście na parterze. W pewnym momencie przybiegł jakiś z Powstańców i powiedział: „Niemcy są obok, uciekajcie, kto może, niech ucieka”. Mama miała dość dużą torbę, w której były wszystkie dokumenty i pewnie jakieś kosztowności, w każdym razie dużą torbę. Złapała mnie za rękę i mówi: „Nie, nie pójdziemy do Niemców, uciekamy”. I żeśmy piwnicami, przekopami przez urszulanki [szły] do ulicy Lipowej. A to wszystko było przez piwnicy i przekopy. Na ulicy albo Radnej, albo Leszczyńskiej wchodziłyśmy z mamą do kolejnej wydrążonej dziury, żeby się przedostać do jakiegoś wykopu, i mama nie mogła sobie poradzić z tą torbą, bo nie chciała wejść czy coś takiego. W tym momencie przynieśli Powstańca ciężko rannego na noszach czy jakichś drzwiach, żeby puścić go, żeby przecisnąć go. Mama rzuciła torbę z dokumentami, z tym wszystkim i wpadłyśmy do przekopu i dalej, i dalej, i dalej. Tak żeśmy doszły do Tamki.
- Szłyście z grupą ludzi czy same?
Nie, nie. Same, bo to...
Ileś osób razem z nami też wycofywało się, oczywiście.
- Ale to nie byli mieszkańcy domu?
Nie, a jeszcze na rogu Lipowej właśnie mieszkały moje ciotki. Przechodziłyśmy przez ich dom i mama mówi: „Słuchaj, wy jak chcecie, to zostańcie, bo Niemcy się zbliżają. Ja z Lilą uciekamy”. A one powiedziały: „Nie, my zostajemy”. One zostały, a myśmy z mamą poszły do Tamki. Stanęłyśmy na Tamce. Tamka była nasza, tak że tam było jeszcze względnie spokojnie, z tym że na moście kolejowym było ustawione takie [działo], „berta” myśmy na to mówili, takie działo niemieckie, bardzo duże. Oni od czasu do czasu strzelali. Te pocisku leciały wzdłuż Tamki. Myśmy zaczęły iść w górę Tamką z mamą i tutaj, gdzie jest Konserwatorium, tam zresztą do dzisiejszego dnia jest taki mur, i w pewnym momencie myśmy zobaczyły z mamą, że od strony Wisły, wzdłuż Tamki, leży taki pocisk i nie wiem dlaczego, mama wskoczyła do jakiegoś bramy czy sklepu, a ja przeskoczyłam na drugą stronę pod ten mur. Nie wiem dlaczego. Stałam pod tym murem i tak patrzyłam, patrzyłam, jak ten pocisk leci. Gdyby tam spadł, to już nie byłoby rozmowy, ale gdzieś tam poleciał i tylko detonację było słychać. Mama nie wiedziała, co zrobić, i pomyślała, że może znowu wróci do tych państwa Kalów, bo to jedyni znajomi. Tak żeśmy doszły do ulicy Szczyglej. To było tak, od jednej bramy do drugiej, od jednej do drugiej, mimo że na Tamce była nasza [część Warszawy], były flagi, grało radio, słychać było, ale mimo wszystko cały czas,
non stop kanonada. To była
non stop, większa, mniejsza, samoloty zrzucające bomby, odlatujące samoloty. To było
non stop, tak że do tego już każdy się przyzwyczaił.
Dobiegłyśmy z mamą do ulicy Szczyglej i zaczął się jakiś większy nalot. Wpadłyśmy do jakiegoś domu, Szczygla 5, 6, gdzieś do jakiejś tam oczywiście piwnicy, masa obcych ludzi, i siedzimy, czekamy, co będzie dalej. W pewnym momencie potworna detonacja i kurz, pył i zasypało nas. Mama zawsze miała butelkę wody ze sobą i tylko mi przytknęła do twarzy chusteczkę z tą wodą, żeby się nie udusić. Jak długo to trwało, nie umiem powiedzieć. W każdym razie w pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś stukania gdzieś w ścianę czy w drzwi tej piwnicy, nie wiem, i zaczęli nas odkopywać.
- Czy pani miała takie… Czy paniczny lęk odczuwała pani w takim momencie, kiedy was zasypało?
Tak, że się uduszę. Tylko: „Mamo, mamo, powietrza, powietrza!”. Tego się bałam, że się uduszę, bo to było tak, jakby ktoś garścią mąkę pakował do ust.
- Mówiła pani o tym, że zaczęli tam państwa odkopywać?
Tak, odkopywać. I jakieś tam zrobili takie małe wyjście i myśmy z mamą wyszły, pewnie wszyscy też. Zaczęłyśmy iść. Tam wszędzie, gdziekolwiek byli nasi, to byli gońcy, były patrole, tak że nam mówili, że: „Tu, tędy iść, tędy nie. Tu po prawej stronie, tam po lewej. Tu uważajcie na to, tu uważajcie na to”. W ten sposób żeśmy doszły do ulicy Górskiego. Na ulicy Górskiego powtórzyła się historia. Znowu gdzieś jakiś świst bomb, taki bardziej skondensowany, i wpadłyśmy znowu do jakiegoś tam domu. Wiem, że na parterze to było. Z jakimiś ludźmi żeśmy siedziały i mama mówi, że chce się przedostać tam i tam, że tego. W tym momencie straszliwy huk i widziałam, jak w tym domu, w tym pomieszczeniu, gdzie byłam, okno było i tak się to okno zasypuje deskami, jakimś gruzem, deskami, deskami i czarność. Znowu ten straszny pył, ten straszny kurz. Znowu nie wiem, jak długo to trwało, w każdym bądź razie odkopali nas stamtąd, bo miałam tyle szczęścia, że dom nie zawalał się prosto na nas, tylko w jedną albo drugą stronę, tak że jedna strona była jeszcze na tyle, że można było odkopać. Wyszłyśmy stamtąd…
- W takich momentach, kiedy tam, gdzie pani była, ten dom zaczynał się być zasypywany, jak ludzie reagowali, czy był krzyk, czy była cisza i czekaliście, czym się to skończy?
Nie, była cisza, a jak już przestało to lecieć, tylko się zrobiła ciemność, to modlitwa: „Boże, Boże ratuj, Boże, Boże ratuj!”.
- Mówiliśmy o tym domu, gdzie pani widziała przez okno, jak…
Na Górskiego.
- Tak, na Górskiego, jak coraz wyżej te…
Deski. Pamiętam, że deski leciały.
- Jak długo tam byłyście, nie wie pani?
Nie umiem powiedzieć, ale to były na pewno jakieś godziny, bo nie wyobrażam sobie… nie wiem, tego nie umiem powiedzieć. W każdym bądź razie to wszystko się działo jednego dnia, bo myśmy wyszły z naszego domu przed południem, rano, nie wiem, dziewiąta, dziesiąta, nikt nie miał zegarka, nikt nie patrzył na to. To się wszystko działo jednego dnia. I stamtąd żeśmy dostały się na ulicę Śliską. Oczywiście te przejścia przez Nowy Świat, później przez Marszałkowską, to były albo barykady, albo były takie, co się nawija, takie kable, takie olbrzymie role takie, więc to wszystko było pod osłoną barykad. Tutaj wszędzie przeprowadzali Powstańcy. Tutaj łącznicy kierowali, bo to przecież…
- Czyli taką opiekę w sumie miał każdy cywil, który się tam pojawiał?
To znaczy nie, to było nas za dużo, żeby każdy.
Oni mówili: „Tędy, tędy. Dokąd, dokąd?”. No więc mama mówiła, że chce tam na Wielką się dostać, „to tędy, to tędy”. Też mnóstwem jakiś przekopów, jakiś piwnic. Ludzie w piwnicach siedzieli, to kierowali: „Idźcie tędy, idźcie tędy”. To kierowali.
Doszłyśmy do ulicy Śliskiej i tam były już wypalone domy. Znowu jakiś kolejny, kolejny nalot, kolejny jakiś wybuch intensywniejszy, to myśmy stanęły w takiej niby bramie, ale było niebo widać, bo to już były tylko same mury. Cegły się zaczęły sypać i mama mówi: „Nie ma co”. Już wiedziała, gdzie jest, to już było blisko tego domu, tych państwa Kalów i żeśmy wyszły na tą ulicę Wielką róg Zielnej gdzieś tam. Cisza, spokój. Znaczy cisza, z daleko wszystko oczywiście słychać, ale akurat w tym miejscu cisza, spokój. Tam był na rogu Wielkiej i Zielnej olbrzymi lej po bombie, na samym skrzyżowaniu. Myśmy tak stanęły pod jakimś tam murem. Mama mówi: „Słuchaj, to jest ten dom państwa Kalów. My musimy się tam dostać”. Mówię: „Mamo, a ja zobaczę, czy tam nie ma wody w tym leju”. I weszłam na ten lej, zobaczyłam, że leci woda, tam gdzieś daleko w dole rura pęknięta. Wzięłam butelkę, weszłam do tego leju, nabrałam wodę, wyszłam z tego leju. Mama koło tego stała i w pewnym momencie mama słyszy: „Szybko!”. Złapała mnie za rękę i wpadłyśmy do bramy i seria poszła. Proszę sobie wyobrazić, że ten lej był pod straszliwym obstrzałem, pod straszliwym. W odległości może pięćdziesięciu metrów tam była już grupa niemiecka. Oni w tym czasie mieli obiad. Powiedziałam: „Czyja to zasługa?”. Tylko i wyłącznie. Przecież weszłam do tego leju, nabierałam wodę w butelkę, a mama stała na wierzchu. Właśnie żeśmy się tam dostały do państwa Kalów, do tej piwnicy. Już żeśmy tam cały czas w tej piwnicy były.
Już do końca.
Do 4 października. Ale tym z żywnością było doskonale, dlatego że nasi Powstańcy odbili zakłady Haberbuscha i przynieśli worki żyta i jęczmienia czy pszenicy, czegoś takiego. Oczywiście z tymi łupinami, z tym wszystkim. I dużo butelek przemysłowego soku pomarańczowego. Nie znoszę do dzisiejszego dnia. Już wtedy było co jeść. Było żyto, była pszenica czy jęczmień, jakieś tam zboże było. To gotowały panie i to się jadło.
- Czy również Powstańcy korzystali z tej kuchni?
Tak.
- Co pani jeszcze zapamiętała takiego charakterystycznego z tego okresu pobytu w piwnicy domu państwa Kalów?
Tam to już był taki, że tak powiem… stałe punkty medyczny były, więc tam bez przerwy myśmy – i mama, pani Kalowa i jej cała rodzina – to się tam bez przerwy coś z tymi bandażami robiło. Ciągle jakieś prześcieradła się nosiło, bo tam było mnóstwo przecież rannych, tak że co się mogło [to się pomagało]. Poza tym karbidówki, które były w tej piwnicy, śmierdzące straszliwie. Stały kontakt z Powstańcami, gdzie przynosili różne wiadomości. „No co z Powiśla?” – „Na Powiślu niestety są Niemcy. Już Powiśle całe zajęte. Niemcy się zbliżają”. – „Co będzie z nami?” – „Wszystko będzie dobrze. Nie bójcie się, nie dajcie się, nie załamujcie się, nie wywieszajcie, broń Boże, białych flag!” To tego typu, takie były rozmowy. Tam u państwa Kalów, ponieważ te dwie panienki były starsze trochę ode mnie, więc książki żeśmy czytały. One mi głównie czytały. Takie normalne życie.
- Jak nastąpiło wyjście z tego domu? Jak to wyglądało?
Więc w pewnym momencie, to było 1 października, już tam dorośli się dowiedzieli, że niestety kapitulacja i koniec Powstania.
- Czy do 1 października cały czas Powstańcy się tam przewijali?
Tak,
non stop. To był ciągły ruch, to był ruch jak na ulicy. Wtedy dorośli [zrobili] naradę: „Co robimy? Wychodzimy, nie wychodzimy?”. Tak to trwało mniej więcej do czwartego. Wreszcie zdecydowała mama i państwo Kalowie, że nie no, jednak wychodzimy, nie ma co. Żeśmy wyszły z tego domu…
- Czyli Niemcy do tego domu nie przyszli i nie wygarniali mieszkańców?
Nie, tylko Powstańcy przychodzili i mówili: „Słuchajcie, wychodźcie z Warszawy, bo jest kapitulacja. Nie wiadomo, jak się będą Niemcy zachowywali, jak tutaj wpadną, co nie daj Boże, niech wam się jeszcze tutaj »własowcy« czy jacyś inni »ukraińcy« trafią, to nie chcemy być w waszej skórze, bo to nie to co Niemcy”. Tak że raczej Powstańcy namawiali, żeby jednak wychodzić, że lepsze pójście do niewoli niż zginąć w jakichś okrutnych męczarniach jakichś zwyrodnialców. I żeśmy szły z mamą…
- Przepraszam, czyli przez cały właściwie ten okres Powstania, oprócz tej sytuacji na Karowej, gdzie pani widziała Niemca strzelającego w kamienie, bruk, to nie widziała pani Niemców walczących z Powstańcami?
Nie, samoloty.
Tak, więc zrzuty były. To była euforia, to było wspaniałe, a później żeśmy się dowiadywali, że część spadała na stronę niemiecką, bo przecież Warszawa była tak podzielona na ulice, nawet już dzielnice, tylko ulica na piętnaście części, tu Niemcy, tu Polacy.
- A tam, gdzie pani była, w tym rejonie jakiś pojemnik spadł w pobliże?
Tak, na ulicy Dobrej spadł pojemnik i wiem, że ściągnęli, w nocy jakoś ściągnęli. Tam były części karabinów i spadochrony.
- Ale nie wie pani, czy to był zrzut wojsk sowieckich, czy to byli alianci?
Nie, alianckie, zdecydowanie alianckie. Proszę pani, ja słyszałam, nie widziałam tego, ale słyszałam, że radzieckie samoloty zrzucały ulotki. Tego nie widziałam, natomiast zrzuty tych pojemników i tam… nie wiem, jak to się nazywało… z samolotów alianckich widziałam. Widziałam, jak te pojemniki leciały. Gdzie one spadały? Trudno mi powiedzieć, ale to widziałam i te samoloty z tymi okrągłymi znakami widziałam.
- Jeszcze jedno pytanie, mówiła pani, że Powstańcy, jak przychodzili, jak pani była na Dobrej i później, przekazywali informacje, co się dzieje w Warszawie. Czy wiedzieliście coś o Woli?
Tak, mówili, że na Woli działy się dantejskie sceny i na Zieleniaku. Ja nie bardzo wiedziałam, co to jest ten Zieleniak, bo nigdy tam nie byłam. Ale mnie mama nie wszystko mówiła. Pewnie jak były jakieś drastyczne wiadomości, to pewnie mnie tam odwracano jakoś uwagę, żebym nie słyszałam tego, ale tak…
- Czyli takie informacje były przekazywane?
Były i zawsze nas ostrzegali: „Słuchajcie, uważajcie na »ukraińców« i tych…”. O Jezus, w tej chwili mi wyleciało z głowy, jak oni się nazywali, w każdym bądź razie: „Uważajcie, bo to jest tysiąc razy gorsze niż Niemcy!”.
- Proszę panią, teraz wróćmy do tego momentu, kiedy podjęliście państwo decyzję wyjścia z tego domu. Proszę kontynuować.
Myśmy nie miały ze sobą nic. Tak, jak żeśmy stały, tak nie miałyśmy nic. Pani Kalowa dała mnie jakiś płaszcz, jakieś palto. Mamie dała jakiś prochowiec, bo było gorąco, wiec mama wyszła z domu w pantofelkach i sukience, bo wszystko… bo to było, jak wpadli do nas Powstańcy i powiedzieli: „Uciekajcie, bo idą Niemcy”. To był błysk. To nie było mowy, żeby jeszcze gdzieś po coś wejść do domu czy… Nie było mowy o tym, to było już i wyjść natychmiast tak jak żeśmy stały. Wychodząc, nie miałyśmy nic. Mama miała jakąś torbę, ale taką niedużą, więc czy pani Kalowa mamie coś dała, nie wiem, ręcznik czy… nie mam pojęcia. W każdym razie to było dosłownie nic. W naradzie z państwa Kalami mama postanowiła, że jednak wychodzimy z Warszawy. Co nas czeka – wola, niewola – nie wiedziałyśmy tego.
- No i wyszłyście z tego domu.
Szłyśmy Żelazną i tutaj, gdzie jest tak zwany…
- Czy dużo ludzi szło w tej grupie?
Masa, masa. To było tak jak pochód na Boże Ciało. Sznur, ze wszystkich stron, ze wszystkich piwnic, domów, ze wszystkich stron tych bocznych ulic – to była masa ludzi. To był tłum, jeden olbrzymi tłum. Tutaj, gdzie jest ten dom, Pekin tak zwany, na rogu Żelaznej i Złotej bodajże, to tam była taka barykada pod pierwsze piętro, więc trzeba było przejść przez tą barykadę i tutaj, gdzie jest ten wiadukt przy Alejach Jerozolimskich, dołem idzie kolejka, tam stał Powstaniec z flagą białą. Ludzie przechodzili przez ten most. Mama podeszła do niego i mówi: „Proszę pana, co ja mam zrobić? Czy ja mam wyjść, czy nie?”. – „Proszę pani, ja dla siebie to mam to – i wyjął z kieszeni kulę rewolwerową – ale pani niech wyjdzie”. Myśmy wyszły, przeszłyśmy przez ten most, a po drugiej stronie taki jest półokrągły dom. Tam oczywiście już stali Niemcy. Pełno kamer i filmowali, jak my wychodzimy. Skręciłyśmy w Aleje Jerozolimskie w stronę placu, jak ten plac się nazywa, w każdym bądź… w stronę Towarowej. Szłam tak z brzegu i podszedł do mnie Niemiec. Wiem, że miał taki czarny kombinezon i z takim przemiłym uśmiechem podał mi na ręku kromkę chleba ze smalcem czy z jakąś konserwą. To był ułamek sekundy. Pach! Trzasnęłam go w tą rękę i ta kanapka – fru! Oczywiście ludzie mnie zaraz schowali między siebie. On stał, mama mi później mówiła, on stał jak wryty. Stał jak wryty, ale nie było żadnej reakcji. Powiedziałam: „Opatrzność Boża, tylko i wyłącznie”. [Szliśmy] do Grójeckiej i Grójecką prosto, prosto do… jak to się tam nazywały te [ulice]… w każdym bądź razie Grójecką i tam dalej i dalej, i do Pruszkowa.
- Tam już Niemcy wskazywali?
Całe Niemcami było obstawione. To jeszcze na Grójeckiej, tam dalej. To był bardzo gęsty szpaler, bardzo gęsty szpaler. Dalej to już było ich coraz rzadziej. Jak żeśmy wyszły już za Grójecką, tam były już te pola. Na tych polach, pomidory, ogórki i jeszcze różne rzeczy, które ja dwa miesiące w ogóle nie wiedziałam, że istnieją. Mówię: „Mamo, może ja wezmę”. A mama: „Ani się waż. Zobacz, że oni tu stoją z karabinami!”. Tak że nie było mowy, ale to było jakieś zjawisko. Pomidory są, coś w ogóle zielonego jest. Już tak dalej za Warszawą, chyba już taki się zmierzch robił i tak coraz rzadziej ci Niemcy stali, oczywiście z karabinami i mama przechodziła i to był taki starszy człowiek, i to był chyba Ślązak, bo on tak mówi: „Ne chocz Pruszków, Pruszków Auschwitz!”. Mama mówi: „Jezus Maria, ale jak się tutaj stąd wydostać, jak pole i szpaler tych Niemców?”. No, ale trudno. W ten sposób żeśmy dobrnęły do Pruszkowa, ale to już była noc.
W Pruszkowie olbrzymie hale były, już była nieprawdopodobna ilość ludzi, tak że przejście między głowami a nogami to były już prawie że niemożliwością. W czasie Powstania, nie wiem, może to był młodzieńczyk trądzik, w każdym razie zakaziłam sobie tutaj i miałam ropień, Miałam taki plaster, tak że byłam taki żywy dowód, kto ja jestem. W tych zakładach pruszkowskich pracował mój wujek od dawien dawna, jeszcze chyba od przed wojny, ponieważ znał tam wszystkie przejścia, dojścia i tak dalej. To nie tylko on jeden, tylko wiele osób takich było. Przychodzili tam ciągle i szukali rodziny, znajomych. Wujek nas znalazł, też Opatrzność Boża, tylko i wyłącznie. Mówi: „Słuchaj, tutaj ona ma ten plaster tego, tu ją trzeba do lekarza. Niemcy się boją zarazy, to ja powiem, że tu jest to, że tamto”. Gdzieś nas wyprowadził, widziałam jakąś siostrę, pielęgniarkę jakąś. Jakimiś, nie wiem, korytarzami, torami kolejowym, gdzieś, a to już było rano, to już było widno. Wujek nas wyprowadził, bo oni mieszkali w Piastowie, wujek mieszkał w Piastowie. Jakimiś zaułkami do ciotki do Piastowa, a tam już było…
- Tylko was dwie czy razem z państwem Kalami?
Nie, myśmy się rozstali w Pruszkowie. Pani Kalowa była tak wytworna, że wychodząc z Warszawy, założyła chusteczkę na głowę, to była dużo starsza od mamy pani, powiedziała: „Pani Ireno, czy aby twarzowo?”. To była dama.
- Zostałyście panie w Piastowie?
Zostałyśmy w Piastowie. Niedługo, bo do grudnia. W listopadzie i w grudniu, zaczęli Niemcy… Bo jak żeśmy przyszły do mojej ciotki, to u niej już było kilkadziesiąt osób w domu. Oni mieli taki jednorodzinny domek, więc już pokotem wszyscy leżeli, bo to znajomi, nieznajomi, ci co właśnie uciekali z Pruszkowa, nie z Pruszkowa, jakimś cudem. Wszędzie wchodzili, do pierwszego lepszego domu. Rzeczywiście tak było. Niemcy zaczęli chodzić i wybierać warszawiaków. Oczywiście kenkarta była Warszawa, a nie Piastów i tak dalej. Ktoś mamie powiedział, że w Łowiczu meldują jeszcze z wcześniejszą datą. Nie znając nikogo, pojechałyśmy do tego Łowicza.
Pociągiem, jakimś pociągiem, ale skąd ten pociąg szedł, nie umiem tego powiedzieć. Jakimś pociągiem żeśmy pojechały do Łowicza. Tam żeśmy wysiadły, a tam nie mamy nikogo. Mróz, bo to już był grudzień. Mróz, nikt nas nie chciał przyjąć, bo mama zaczęła stukać po prostu od drzwi do drzwi, na nocleg, bo z dzieckiem. Nikt nie chciał przyjąć i znalazłyśmy jakąś taką werandę i usiadłyśmy na tej werandzie. To trudno, jakoś tą noc przeczekamy. Wreszcie otworzyła jakaś pani, okazuje się, pani Zimna się nazywała, zobaczyła i wzięła nas. Tak żeśmy tam kilka dni przenocowały u niej i później taka jakaś starsza pani powiedziała, że ona ma jakiś tam, w przybudówce, jakiś pokoik czy pomieszczenie jakieś. Tam żeśmy były już do wkroczenia radzieckiej armii.
- Do tego czasu nic pani nie wiedziała ani pani mama o ojcu i o bracie?
Nie.
- Nic nie wiedziałyście. Jak wyglądało to przyjście Sowietów?
To było tak, że w tym domu, gdzie wchodziło się w taką jakby bramę, po lewej stronie była taka stróżówka, coś takiego, gdzie myśmy spały, a po prawie stronie był jakiś taki jednopiętrowy budyneczek i tam była kuchnia niemiecka. Byli żołnierze, to oni się w ogóle nie pytali, nie wtrącali się o nic. W pewnym momencie, którejś nocy, straszny ruch, szum, szurum-burum, Niemcy się wynoszą – nie ma Niemców.
Wstajemy rano, nie ma Niemców, więc na ryneczek mama się wychyla, mówi: „Słuchaj, koło szpitala – bo to było blisko szpitala – tam stoi czołg jakiś”. Czołg, to przecież Niemcy mają czołg. To było blisko szosy poznańskiej. Tam kilka osób jeszcze wyszło i [stoi] czołg, a z tego czołgu wyszedł żołnierz i zaczął machać ręką. Ale nie niemiecki żołnierz, jakoś tak inaczej, więc zaczęli tam, mama i jakiś pan, zamiast siedzieć w domu, to zaczęli coraz bliżej podchodzić. W pewnym momencie, odległość było może pięćdziesięciu metrów, może czterdziestu metrów i wyskoczyli żołnierze właśnie, żołnierz radzieccy wyskoczył i mówi: „Tutaj my jesteśmy żołnierze radzieccy, nie bójcie się. Gdzie są Niemcy?”. Mama mówi: „Tutaj jeszcze do wczoraj byli, ale nie ma ich”. – „A, no tak, no tak”. Mama się z ludźmi wycofała i czekamy, co będzie dalej. Ten czołg się też wycofał. Później było coraz więcej czołgów, a później zaczęło właśnie przez ten ryneczek i do tej szosy poznańskiej, no setki, nie wiem, czy tysiące ich szło – samochody, sanie ciągnione przez psy, czołgi, samochody…
- Pamięta pani, jak oni wyglądali, jak byli ubrani?
Obraz nędzy i rozpaczy. Oczywiście, ponieważ to był straszny mróz, więc oni jak się ta kolumna zatrzymywała, wpadali, żeby się ogrzać. Karabiny na sznurkach to było na co dzień. Postawił karabin, tutaj przyszedł, ugrzał się, bo paliła się jakaś tam, nie wiem, czy mama tam paliła w takiej kozie, w takiej kuchence paliła, no i wychodzili. Ale oni nie byli źli nastawieni, tylko że zimno, że…
Na razie nie, na razie nie. Na początku, te pierwsze dwa dni, to była lawina. Ich dosłownie szła lawina. Oni tylko zagrzali się i dalej, i dalej. Po tych dwóch dniach taka była lekka przerwa i znowu zaczęło się. Już wtedy to było bardzo różnie. Mama już usiłowała tam z nimi rozmawiać: „Dlaczego żeście nie przyszli, dlaczego żeście byli na Pradze, a nie przyszliście?”. – „Nie było rozkazu. Nie wiedzieliśmy”. I tak dalej i tak dalej, to takie były normalne. Już wtedy się właśnie [pojawiła] wóda, pijaństwo – oni byli pijani w sztok. Na samochodach po pięćdziesięciu czy tam ilu jechali. Widać było, że to było… Kiedyś przyszedł taki oficer. No, to było KGB, bo w tej skórzanej kurtce i tak dalej. Oni się pytali: „Czy można wejść i zagrzać się?”. Powiedz: „Nie”. Nie było możliwości. No i mama zaczęła i mówi: „Dlaczego żeście nie przyszli, dlaczego żeście nam nie pomogli?”. On słuchał, słuchał, po czym się podniósł i powiedział: „Chcieliście mieć Warszawę sami, to ją macie”, zabrał się i wyszedł. Jeden jedyny, który nam to powiedział, a to był KGB takie… buuuch. Po ubraniu było widać i po zachowaniu, to był oficer jakiś.
- Mama nie czuła się zagrożona? Mówię o zagrożeniu właśnie ze strony żołnierzy sowieckich.
Proszę pani, oni nie mieli czasu. Oni tak pędzili, że oni nie mieli czasu. Oni wpadali, żeby się zagrzać, żeby ręce zagrzać i to… Wpadali, to od czasu któryś tam… Oni pędzili, dosłownie pędzili. To były szybkie przejazdy.
- Co było dalej? Wojska sowieckie przeszły?
Wojska sowieckie przeszły. Mama zaczęła tam… aha, były duże takie jakieś koszary niemieckie, więc oczywiście wszyscy tam polecieli do tych koszar. Ja przecież też – musiałam przecież zobaczyć, co to jest. Stamtąd zdobycz przyniosłam niemiecką, plecak taki z tym futerkiem, tak że miałam zdobycz niemiecką i mam jeszcze do dzisiejszego dnia talerzyk ze swastyką niemiecką. Przyniosłam jako pierwszy sprzęt popowstaniowy, jaki zdobyłam na Niemcach. Mama usilnie usiłowała kogoś znaleźć, więc jakieś powstały takie, czy to RGO, czy jakieś inne, jakaś tam już organizacja była, czy to PCK może było. Mama szukała może ciotek, nazwiska, właśnie te z Lipowej, i odnalazła je pod Łowiczem na wsi, gdzieś na wsi. Jak ich wygarnęli tam z Lipowej, jak myśmy uciekły, one zostały. Oni ich zagarnęli, zawieźli i porozsyłali ich po [terenach] wiejskich, na wsiach, po wsiach, do tych gospodarzy, którzy nie byli szczęśliwi z tego powodu, ale były. Mama je odnalazła. Jak je odnalazła, to je ściągnęła to naszej stróżówki. Tam już przyszło wojsko polskie, bo już jakieś urzędy się zaczęły [tworzyć]. Ponieważ ciotka jedna pracowała w ministerstwie, nie wiem, skąd się dowiedziała, że wojsko szuka do pracy czy do administracji, w każdym bądź razie gdzieś tam się zaangażowała, gdzieś pisała na maszynie, do jakiejś prasy. Ale mama mówi: „Ja chcę do Warszawy.”. To było niemożliwością. Jeszcze żeśmy do maja, do zakończenia wojny, były w tym Łowiczu.
- Jak pani zapamiętała zakończenie wojny, jak się pani dowiedziała?
Zaraz, jak to było, aha.
Nie. Może nie odczuwałam, może sobie nie zdawałam sprawy, co to oznacza, ale nie przypominam sobie, żeby była. Tak jak na początku Powstania, tutaj gdzie się pokazali Powstańcy, to jakoś z taką radością człowiek z nimi rozmawiał. Chciał im coś tam dać czy pytał się o coś, tak tu nie przypominam sobie, by była jakaś euforia. Już była władza wojskowa, bo już w Łowiczu się widziało polskich wojskowych, ale to… to była już tylko władza, to nie byli żołnierze liniowi, frontowi, to już była tylko władza…
- Czyli w maju wróciłyście panie do Warszawy?
Nie. Jak można było pojechać jakąś tam, nie wiem, jakim cudem, na jakiejś tam lorze, jakimś tam, na czymś, pojechała do Warszawa, żeby zobaczyć, czy dom stoi, czy może Jurek się znalazł, może tata, może ktoś się znalazł. Pojechała do Warszawy. Zostawiła mnie w Łowiczu i pojechała do Warszawy. Nocowała tam… Nasz dom, jak myśmy wychodziły, to nawet szyby jeszcze były, wszystko. Jak mama tam przyjechała, to była kupa gruzów i nic więcej, tak że to zostało wysadzone później, dlatego że to było blisko linii Wisły, blisko frontu. Jak Niemcy nie wysadzali, to sojusznicy wysadzili, żeby mieć pole, tak że nie znalazła nikogo, wróciła. A myśmy miały dziadka, mamy ojca, który mieszkał w Sosnowcu jeszcze od przed wojny. Mama, nie wiem, chyba napisała do dziadka, tego to nie wiem, czy napisała, czy po prostu… W każdym bądź razie pojechałyśmy do dziadka do Sosnowca. Tam żeśmy zamieszkały u dziadka. Tam w maju czy na początku czerwca poszłam do szóstej klasy.
- Czterdziestego piątego roku?
Czterdziestego piątego roku. Poszłam do szóstej klasy. Po miesiącu chodzenia do szóstej klasy to już była skończona szkoła podstawowa. Zdałam egzamin, gdzie poszłam na egzamin do gimnazjum, napisałam pracę, po czym ją wzięłam pod rękę i wyszłam, bo nie wiedziałam, że trzeba zostawić tę pracę, ale nauczycielka mnie złapała. [Poszłam] do gimnazjum i chodziłam do pierwszej klasy gimnazjalnej w Sosnowcu. Tam żeśmy mieszkały. W międzyczasie mama kilkakrotnie przyjeżdżała do Warszawy, żeby znaleźć kogoś i wtedy pewnie nawiązała jakiś kontakt ze zgrupowaniem Jurka, żeby się dowiedzieć, poza tym później jednak ten zbiorowy grób i msza, i tak dalej. To jest na Powązkach. Jakiś tam miała kontakt z jego zgrupowaniem.
O ojcu żeśmy nic nie wiedziały. Tam żeśmy były do 1947 roku, w Sosnowcu. Tam zaczęłam chorować na tarczycę, bo tam straszne powietrze, a poza tym mama powiedziała: „Nie, ja tu nie…”. Powiedział lekarz: „Wyjeżdżać z dzieckiem stąd!”. A mama też chciała wrócić do Warszawy. Wróciłyśmy znowu do Piastowa, bo nie było gdzie, więc do Piastowa, do ciotki. Tam żeśmy utknęły tylko na dziewiętnaście lat. Już w Piastowie skończyłam szkołę, później zaczęłam pracować.
- Czyli w którym roku wróciła pani do Warszawy?
To był, aha, już do samej Warszawy to był 1968, 1969, ale cały czas jak szkołę skończyłam w Piastowie, maturę zrobiłam, w pięćdziesiątym pierwszym roku, w lipcu poszłam do pracy. Pracowałam w Instytucie Meteorologii i Gospodarki. Zresztą od pierwszego do ostatniego dnia, do emerytury, tak że cały czas pracowałam w Warszawie.
- Czyli dojeżdżała pani do pracy?
Dojeżdżałam, tak.
- Proszę pani, czy chciałaby pani w jakiś sposób podsumować swoje przeżycia powstańcze? Bo pamiętajmy o tym, że była pani dzieckiem i to Powstanie widziała pani oczami dziecka i rzeczywiście ten 1 sierpnia był niebywale trudnym dniem dla pani. Jak pani patrzy na to dzisiaj, z perspektywy czasu?
Proszę pani, to było tragiczne, cudowne dwa miesiące. Tragizm polegał na tym, że co krok się człowiek potykał o zabitych, o rannych, o możliwości, że kolejnego dnia zleci chałupa na głowę, że znowu mnie zasypie, że pochylę się i dostanę kulę, a jednocześnie byli ci żołnierze, były te dziewczyny, były te opaski, była serdeczność ludzi. Chociaż zdarzali się tacy, tak jak mówiłam, jak konia zabili, to mama dała złoty pierścionek, żeby taki kawałek mięsa kupić dla mnie, więc i tacy też byli, tacy też się zdarzali. Ludzie jak ludzie.
- Proszę jeszcze na zakończenie opowiedzieć o Tamce. Mówiła pani, już tu myślę o tym momencie, kiedy Tamka była ciągle polska, że słyszała pani muzykę, że flagi… Jak ona jeszcze wyglądała, ta Tamka? Chodzi mi o pani wrażenia.
Była pusta. Nie można powiedzieć, że po ulicy chodziło się swobodnie, nie, nie. To było takie od bramy do bramy, ale już nie takie zupełnie chyłkiem, nie w takiej dużej panice. Leci taki pocisk, to oczywiście się wszyscy chowali. Pocisk gdzieś tam sobie strzelił, detonował, to szli już jakoś normalniej: „Dziewczynka, gdzie ty idziesz?!”. A jak byłam po jednej stronie ulicy, mama po drugiej i ktoś tam też mówi: „Dziecko, dlaczego jesteś sama?”. – „Nie, mama tam stoi”. Tak że takie zainteresowanie, dlaczego dziecko samo.
- Mówiła pani, że słyszała pani muzykę.
Tak, radia były wystawione do okien.
Tak. Ci chłopcy i te dziewczęta w takich mundurach prześmiesznych, bo hełm niemiecki, tu jakaś panterka, tu granatowa bluza, opaski biało-czerwone, i na hełmach. Oni siedzą na oknach z tymi karabinami. Tak, nie do strzelania jak Niemcy, tylko tak swobodnie, bo może akurat mieli odpoczynek… Albo jak się podchodziło do barykady tutaj już dalej, bliżej Śródmieścia, gdzie barykady, cały czas przecież oni stali na posterunkach: „Teraz nie, leć! Teraz nie, leć!”. Ci, co byli na barykadzie, co mieli obserwację, to mówili. To było takie, że ja to chciałam przy nich stanąć i chociaż im tą taśmę do karabinu pomagać…
- A czy spotkała pani tych młodszych Powstańców?
Och, tak, spotkałam swojego, młodszego ode mnie… Kiedyś przyszła jakaś grupa Powstańców, jeszcze na ulicy Dobrej. Jakiś taki bardzo spokojny był dzień, ponieważ to był taki [układ] – ulica, piękne podwórko i tutaj były oficyny. Tutaj w rogu na tym podwórku siedzieli jacyś Powstańcy, a ja patrzę, to taki kolega jak ja albo młodszy ode mnie siedzi na hełmie, zdjął hełm, usiadł na hełmie i jajko jadł. Kto miał jajko, skąd się to jajko wzięło, kto mu to jajko dał? Rozbijał sobie o ten hełm to jajko i jadł, więc stanęłam obok niego: „Jak ty się nazywasz?” – „Orzeł!” Tak więc widocznie miał pseudonim „Orzeł”. Co to było za dziecko, czy to było… może jakiś zagubiony i przygarnęli, może grupa partyzantów gdzieś tam czy Powstańców biegła i zagubiony dzieciak, złapali go ze sobą. Trudno mi powiedzieć, ale byłam taka dumna, że takiego „Orła” poznałam, że z nim rozmawiałam, że ach. Chciałam być taka jak on, ale munduru nie… Dostałam ten taki brązowy jakiś, ci partyzanci, co przyszyli, to oni mieli takie brązowe kombinezony. Dali mi taki, bo powiedzieli, że jak będę się prosto trzymała, to oni mnie wezmą do siebie, ale niestety był za duży. Strasznie się w tym plątałam i musiałam z tego zrezygnować.
- Czy docierała poczta polowa tam do państwa?
Na Powiślu nie. Tam w Śródmieściu już tak. Tutaj na Powiślu nie. Tu było za blisko frontu, bo jeszcze tylko dwa domy, [numer] 63 i 65 i koniec. Już byli ci „własowcy”, niestety ci „własowcy” po drugiej stronie, tak że tutaj nie.
- A wracają do „własowców” jeszcze, czy była pani świadkiem jakichś ich działań?
Nie, całe szczęście nie, ale o tym się w domu mówiło, o tym się wiedziało. Proszę pani, moja rodzina od dawna, to znaczy bracia mojej, mój ojciec, to była bardzo patriotyczna rodzina. Oni byli i mój ojciec i bracia mojej mamy to piłsudczycy. Mój ojciec jest z 7. pułku, z tamtej wojny, ułan, tak że to była taka… i u nas o takich rzeczach, nawet tych przykrych, się mówiło. Opowiadało się chociażby o tej rzezi na Ukrainie, u nas w domu się mówiło o tym. Ja może niewiele z tego rozumiałam wtedy, ale u nas się o tym mówiło. Na przykład w czterdziestym trzecim, czterdziestym czwartym roku wiedziałam, że coś się stało w takiej miejscowości jak Katyń, że nasi żołnierze, że nasi panowie oficerowie, że zostali zastrzeleni. Nie wiedziałam ilu, nie wiedziałam jak to, ale u nas się w domu o tym mówiło. U nas był bardzo patriotyczny dom, to byli piłsudczycy. I tak zostało to w naszym domu.
Warszawa, 17 maja 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna