Krystyna Jędrzejewska
Nazywam się Krystyna Jędrzejewska. Mama moja jest rodowitą warszawianką, ojciec urodził się w Żychlinie, ja też się urodziłam w Warszawie. Mieszkaliśmy na Woli i tam się urodziłam, ale od 1938 roku mieszkałam na Czerniakowskiej 64, w domu, który wybudował mój ojciec.
- Kim był z zawodu pani ojciec?
Mój ojciec był mistrzem budowlanym. Miał uprawnienia, że mógł prowadzić budowę na własne nazwisko. Miał firmę budowlaną i gdyby nie wojna, bylibyśmy zamożnymi ludźmi, bo był to okres, kiedy budowano wiele, jak wszyscy wiemy.
Moja mama urodziła się w Warszawie. Babcia, prababcia też. Taka była typowa warszawianka, chociaż z wyglądu nie, bo urodę miała południową. Mama zajmowała się domem. Ja byłam pierwszym dzieckiem, po mnie urodziła się dwa lata później siostra, więc miała co robić, no i pomagała ojcu w tych różnych papierkowych sprawach związanych z tym jego zawodem.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Zaczęłam edukację u sióstr nazaretanek, to była prywatna szkoła. Pierwszą i drugą klasę, a właściwie pierwszą klasę, a w drugiej klasie jak już byłam, to Niemcy zlikwidowali. Siostry próbowały jeszcze organizować komplety, ale moja mama zrezygnowała z takiej edukacji i drugą klasę skończyłam na Podchorążych w szkole powszechnej.
- Jak pani pamięta wybuch wojny w 1939 roku?
Doskonale pamiętam moment, jak ojciec poszedł na wojnę i przyszedł się pożegnać. Miałam wtedy cztery lata i pamiętam, był duży, miał taką szablę z boku i poszedł na front. Został wcielony. Ten 1939 rok jeszcze mi został w pamięci, bo jak zostałyśmy same, to mama przeniosła się do rodziny ojca na Wolę, a ojciec uciekł Niemcom, jak już była kapitulacja i w jakiś łachmanach odnalazł nas tam i pamiętam ten moment, jak wracaliśmy pieszo przez Warszawę. Pamiętam leżące na jezdni zabite konie, poprzewracane tramwaje, no i ruiny, bo część budynków była ocalona, ale część była już po zbombardowaniu. Przede wszystkim utkwił mi w pamięci obraz tych zabitych koni, taki bezład straszny i oczywiście szliśmy na pieszo. Ojciec mnie trzymał na barkach, a mama pchała wózek z siostrą, bo siostra była przecież maleńka, miała rok z czymś. Jak dotarliśmy na Czerniakowską, to oczywiście dozorca cały czas w tym domu pilnował tych mieszkań i właściwie nic żeśmy nie stracili, bo mieszkanie było pod opieką. Cóż więcej... Pamiętam jeszcze moment, jak mój wujek był w obronie Warszawy i przynieśli go, bo miał nogę poharataną. Przynieśli go do nas do domu i nie było gdzie położyć, bo łóżko było dla rodziców, nasze małe łóżeczka i mama zrobiła posłanie na podłodze i ten wujek z nogą poharataną leżał na tej nodze. Taki obraz 1939 roku. Potem jakby mi się trochę urwała pamięć, ale pamiętam wiele momentów z okresu okupacji.
- Proszę powiedzieć o okresie okupacji, czym zajmowali się wtedy pani rodzice?
Mama nie pracowała, cały czas była w domu, a ojciec to właściwie w swoim zawodzie nie pracował, bo nie było warunków, no ale przypuszczam, bo nie wiem dokładnie, ale jakimś handlem się zajmował, a przede wszystkim pomagał swoim rodzicom, bo miał starszych rodziców i kupę rodzeństwa, bo ich było ośmioro w domu. Tak dokładnie to naprawdę nie wiem. Wiem tylko, że w wielu sytuacjach były w domu jakieś nieporozumienia, bo ojciec wychodził i nie wiadomo było, kiedy wróci. Takie jakieś sytuacje utkwiły mi w pamięci, ale chyba nie pracował nigdzie w jakimś przedsiębiorstwie czy u Niemców.
- Pani chodziła najpierw do nazaretanek, a potem tak jak pani mówiła, do jakiejś szkoły powszechnej?
Do powszechnej, tak.
- Jakie jeszcze pamięta pani epizody z okresu okupacji?
Pamiętam, że moja mama, ponieważ była mocną brunetką, o czarnych, prawie granatowych włosach i południowych oczach, to bardzo się bała, że Niemcy ją posądzą, że jest Żydówką. Pamiętam, że zawsze wiązała sobie bardzo na głowie chustkę i na to nakładała kapelusz. Parę razy byliśmy na mieście w trakcie łapanki, zresztą mama nigdy nie wychodziła sama na miasto, tylko zawsze ze mną albo siostrą, albo czasem zabierała nas obie, bo jakkolwiek ja nie byłam podobna do mamy, a siostra tym bardziej, bo siostra była blondynką z białymi lokami, to była jakaś osłona, że Niemcy ją nie zaczepią. Po prostu dzieci stanowiły jakąś ochronę.
Raz byłyśmy na Pięknej i wtedy była egzekucja i pamiętam, że mama nas wcisnęła do jakiejś bramy i myśmy tą egzekucję słyszały, ale nie widziałyśmy rozstrzelania tych ludzi. Teraz już nie ma, ale przez pewien czas były tablice na Pięknej i ja zawsze jak tamtędy przechodziłam, to po prostu przeżywałam to na swój sposób.
Często wychodziłyśmy na spacery, ale tylko w stronę Wilanowa, bo tu dalej, Czerniakowską, to na 11 Listopada były koszary niemieckie i czasami zdarzało się, że zaczepiali mamę moją właśnie przez moją siostrę, bo te jasne włosy bardzo Niemców interesowały, że to jest takie dziecko podobne do niemieckich.
Pamiętam, że na przykład przez nasze mieszkanie, przez nasz dom przewijało się sporo młodych ludzi. Często nocowali i dawali im takie schronienie nie na stałe, ale właśnie nie wiem, czy to byli znajomi mamy, czy ojca, ale to było dosyć często, właściwie do samego Powstania.
- A wujek z poharataną nogą długo był u państwa?
Tam przychodził taki felczer, Żyd zresztą, i tą nogę jakoś mu podleczył. Potem wujka złapali i najpierw z łapanki znalazł się w Radogoszczy w tym obozie, potem przewieźli go do Oświęcimia i potem jeszcze do jakiegoś trzeciego obozu. Zresztą wrócił po tych obozach bardzo chory, z malarią. Przeżył, przeżył obozy po prostu.
- Czy mieli pani rodzice kontakt z konspiracją?
Mama na pewno była w AK. Ojciec natomiast nie wiem, czy był związany z jakąś organizacją, ale z całą pewnością jeździł do lasu i woził często jakieś zakupy od pijanych Niemców, bo w naszym domu była knajpa dla Niemców. Folksdojczka ją prowadziła i oni często sprzedawali koce, czasami jakieś konserwy, i wiem, że to nie tylko od nich, bo jeździł po całej Warszawie i tak raz czy dwa razy w tygodniu znikał z sąsiadem, który był kierowcą. Jechali gdzieś, ale nie potrafię powiedzieć gdzie.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania?
Pamiętam. To pamiętam. Już był od rana ruch w naszym domu. To był spory dom, dużo lokatorów i dwie rodziny miały dzieci nastoletnie, bo jedno małżeństwo miało dwoje dzieci i drugie też, i zauważyłam, że się szykują. Mieli jakieś torby, ale jeszcze nie byli w opaskach, bo opaski zobaczyłam dopiero wieczorem, jak oni wpadli. Jeden z nich zginął na pewno, a co do tych dwojga, to nie wiem, ale ponieważ byłam wiele młodsza, bo jak oni mieli po te osiemnaście, siedemnaście lat, a ja miałam dziewięć, to wie pan, nie bardzo oni chcieli z takimi dzieciakami rozmawiać, ale ja ich widziałam. Sam wybuch Powstania zapamiętałam dlaczego. Przed naszym domem zatrzymał się tramwaj i z tego tramwaju wszyscy schronili się u nas w bramie. Też był taki mniej więcej, może trochę większy... Ta brama była dosyć duża i wszyscy schowali się, bo pojedyncze strzały na ulicy było słychać, ale mama nas trzymała pod skrzydłami i nie wypuszczała nas na ulicę, a ponieważ mieszkaliśmy na trzecim piętrze, to całe życie przeniosło się do piwnicy i spaliśmy nawet w piwnicy. Tymi pasażerami z tego tramwaju oczywiście wszyscy się zajmowali, dożywiali ich, jakieś zupy były gotowane dla tych ludzi. Wiadomo było, że to się szybko nie skończy, ale oni byli tam do końca, dokąd żeśmy nie wyszliśmy z Warszawy. Mama, ponieważ była sanitariuszką i z drugą sąsiadką, która była z zawodu pielęgniarką (męża miała chirurga, który zginął na Czerniakowskiej w tym szpitalu, teraz Orłowskiego), prowadziły taki punkt sanitarny, w każdym razie przyprowadzali tam takich lżej rannych Powstańców i one się nimi zajmowały. Robiły opatrunki, usztywniały czasem nogi. Tak jak mówię, same największe działania na Czerniakowie to były w obrębie Solec, Nowosielecka, a cały ten najgorszy okres Powstania, to do nas dotarł gdzieś pod koniec sierpnia.
- Co się działo z pani ojcem w tym czasie?
Ojciec cały czas tam funkcjonował i przeprowadzał Powstańców, ponieważ tam zrobili podkop między tymi budynkami. Ojciec uczestniczył w tych pracach. W szczegółach nie powiem, ale w Powstaniu mój ojciec jako Powstaniec nie brał udziału.
- Ale był razem z państwem?
Był z nami razem. On właściwie tymi naszymi sąsiadami się zajmował, pomagał nam, tak jak wszyscy w tym okresie przecież i tak jak mówię, jak była ewakuacja szpitala Czerniakowskiego, tego tam przy Książęcej, to pamiętam, bardzo mi to utkwiło w pamięci, to był niezapomniany, powiedziałabym, obraz, pochód tych chorych ludzi – i na noszach, i na jakichś wózkach prowadzonych przez pielęgniarki, przez lekarzy – i oni szli przez całą Czerniakowską do Chełmskiej. Na Chełmskiej był tam jakiś budynek, ja tego nie pamiętam, i ten budynek, jak już przeprowadzili szpital, tych chorych, to został zbombardowany i ludzie zostali ocaleli tam w tym szpitalu na Czerniakowskiej, a zginęli na Chełmskiej. To oczywiście już wiem [teraz], bo ja nie widziałam tego, ale po tym zbombardowaniu to już było bardzo gorąco w tym naszym odcinku między Nowosielecką a Chełmską i już na ulicę nie można było wyjść. W nocy sąsiedzi z tych okolicznych domów, chociaż właściwie to ten dom, w którym ja mieszkałam, to był niezniszczony, zaczęli robić barykadę, ten tramwaj został przewrócony i wszystko co było, to na tą barykadę się nosiło i ja też nosiłam. Po zrobieniu tej barykady przyszedł jakiś dowódca z Powstania i powiedział, żeby się, jeżeli jest możliwość, przedostać na Siekierki, bo już tu będą takie działania, że cywile mogą ucierpieć. Rzeczywiście, tak się stało.
Mój ojciec ten pochód, te Siekierki, zorganizował i już pod obstrzałem, bo strzelali tam właśnie, tam port jakiś był i dalej były wodociągi i z tych wodociągów Niemcy walili właśnie na te Siekierki i my żeśmy tak chyłkiem, pamiętam, przeszli na te Siekierki i tam zatrzymaliśmy się wieczorem. Nie tylko my, bo i sąsiedzi też. Zatrzymaliśmy się w jakimś niewykończonym domu i utkwiło mi w pamięci, że były takie straszne komary, że aż płakałam, bo tak mnie pocięły te komary. Okazało się, że rano Niemcy zaczęli wyciągać z tych budynków wszystkich mężczyzn, a ludność cywilną [skierowali] w drugą stronę. Tych mężczyzn, których powyciągali, właściwie wszystkich mężczyzn ze wszystkich tych domów na Siekierkach w jedną stronę, nas w stronę Wilanowa. Mojego ojca też.
- Jeszcze wrócę do tego momentu, kiedy byli jeszcze państwo na Czerniakowskiej. Czyli w tym okresie to dla państwa największym zagrożeniem nie były jakieś bezpośrednie walki, tylko raczej bombardowania i ostrzał artyleryjski?
Tak, tak. Potem ten dom został zgruchotany, nasze mieszkanie też. Jak żeśmy w styczniu wrócili.
- Proszę powiedzieć, jak było z zaopatrzeniem w tym okresie bycia na Czerniakowskiej?
Ponieważ te Siekierki były niedaleko, a tam wokół były jakieś ogrody, to jakieś warzywa można było sobie uzupełnić. Trochę było w piwnicach, bo każdy miał piwnicę i coś w tej piwnicy się znalazło. Nie pamiętam, żebym była głodna.
- Nocowali państwo w piwnicy?
W piwnicy? Tak. Zniesiona była pościel, jakieś tam porobione posłanie. Myśmy spały, a ojciec z mamą na zmianę, ale cały czas, cały prawie sierpień, to żeśmy na górę... Do tego swojego mieszkania my żeśmy nie chodzili, [tylko] mama czy ojciec, bo tam przecież windy nie było, tylko schody, to jak było spokojniej, to oni wchodzili. Oczywiście widzieli i słyszeli, co się dzieje wokół, bo to było słychać. Chociaż jakichś akcji większych niemieckich to tam nie było, tylko tak jak mówię, jak była ewakuacja tego szpitala z Czerniakowskiej, to był niesamowity widok, to się nie da opisać. Ja widziałem to. Ja wyszłam, mimo że mi mama broniła. Ja wyszłam i patrzyłam się. Mama tam też obsługiwała trochę tych chorych. Jak ktoś się zatrzymał, to też pomagała temu personelowi, bo ten personel nadzorował ten marsz chorych.
- Jaka atmosfera panowała u państwa w domu?
Bardzo życzliwa. Wszyscy sobie pomagali. Sąsiadki gotowały dla uciekinierów z tego tramwaju, ale i my żeśmy były dokarmiane przez nie, bo taka była więź. Nie wiem, czy to się kiedyś w życiu jeszcze powtórzy. Już poza tym, że była kapliczka w tej bramie i wieczorem się śpiewało i modliło do Matki Boskiej, to była życzliwość. Po wojnie też te więzy takie lokatorskie, można powiedzieć... Ludzie byli zaprzyjaźnieni ze sobą i życzliwi dla siebie. Do dzisiaj, jak tam panowie byli u pani Lekarewicz, to ja z nią przecież, ona mnie znała od takiej dziewczynki, nie wiem, czy miałam trzy lata, czy dwa... Niestety, teraz już niewiele nas zostało.
- Pani się tam z kimś bawiła z jakimiś dziećmi, dużo razy?
Tak! Sporo było dzieci, moich rówieśników, z którymi chodziłam to szkoły i po wojnie, w czasie okupacji, takich w moim wieku to było ze cztery dziewczynki i kilku chłopców. Po wojnie to żeśmy się bawili, graliśmy w piłkę. Jednak w czasie okupacji to mama nas trzymała krótko. Chociaż ja należałam do takich dzieci, że lubiłam się sama poruszać po Czerniakowskiej i tak jak już mówiłam, trudno mnie było utrzymać, tak że każdy kąt w okolicy znam. Nawet teraz, już po tylu latach, miałam takie trudne chwile, mój mąż chorował piętnaście lat, to jak już tak padałam zupełnie z sił, to wsiadałam w autobus, jechałam na Czerniakowską, pochodziłam, pochodziłam i byłam ozdrowiała. To na mnie tak działało. Poza tym ja sobie nie wyobrażam, że mogłabym gdzieś indziej mieszkać. Wracając jeszcze do tego wyjścia z Siekierek, to też było dla mnie przeżycie.
- Chciałbym jeszcze tylko domknąć wątek tego pobytu na Czerniakowskiej i wtedy przejść do Siekierek. Tam zjawiali się Powstańcy?
Tak, tak! Przychodzili, dostawali zjeść. Jakieś drobne skaleczenia, jakieś rozmowy były, bo to wszyscy żądni byli przecież jakichś informacji. Wiem, że zawsze byli otaczani tymi mieszkańcami i pytania były na pewno. Wie pan, ja byłam za mała, żeby uczestniczyć w tych rozmowach.
- Czy pamięta pani, czy docierała do państwa jakaś prasa konspiracyjna?
Chyba tak. Tylko że... Wiem, że nawet ci kurierzy, co roznosili pocztę, przychodzili od tych, co byli w innych dzielnicach, schronili się w naszym domu, to zabierali listy. Pamiętam też, że pogrzeby były. Parę osób było chowanych przy domu. Taka pani była, która bywała w naszym domu, bo ona mamie pomagała, jak jakieś większe branie, to przychodziła i pomagała mamie i ona była zabita tam na Czerniakowskiej. Pamiętam, jak ją koło domu pochowano. Takie historie, jak widok marszu tych chorych, to nawet trudno zapomnieć. Chyba do końca życia mnie będzie ten widok prześladował, czasami nawet w snach. Potem, jak dowiedziałam się, że zbombardowali Niemcy ten budynek i ci ludzie, którzy tam ocaleli z tego szpitala zginęli, to przeżyłam to na pewno.
- Proszę powiedzieć, czy oprócz tych modlitw przy kapliczce czy też pogrzebów, które się odbywały, czy w okolicy odprawiano jakieś msze, był jakiś ksiądz?
Nie, nie. Księdza nigdy nie było tam, przy tej naszej kapliczce. Przy kościele nazaretanek, bo to najbliższy był kościół, to tam byli Niemcy, to oni się tam zakwaterowali w tej szkole i w tym klasztorze. Siostry chyba uciekły do Częstochowy przed Powstaniem. Drugi kościół był na Chełmskiej, ale to był trochę dalej. Nie, nie, księdza żadnego nie widziałam. W każdym bądź razie te modlitwy i śpiewy w bramie to były codziennie i ja chodziłam i też śpiewałam.
- Wróćmy do momentu na Siekierkach, kiedy pani ojciec został oddzielony z innymi mężczyznami.
Tak, tak. Z nami była też żona tego mojego wujka, który znalazł się w Oświęcimiu. To była młoda dziewczyna. Miała dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Ja miałam rower, taką damkę niedużą i na tym rowerze co można było, to zabrałyśmy z tego domu. Myśmy z tym rowerem, mama pchała wózek, ja szłam koło ciotki z tym rowerem, no i tak – krowy, świnie, ludzie, tak jak na filmach się widzi takie sytuacje, to zupełnie... Jeszcze do tego wrzask, pisk tego wszystkiego. I w pewnym momencie, tak gdzieś przed samym Wilanowem, ta moja ciotka stanęła i do mojej matki: „Słuchaj, Lucyna, Marian cię woła”. Ojciec miał na imię Marian. Myśmy się zatrzymali i ojciec nas dogonił. Uciekł Niemcom. Z tego co potem opowiadał, bo ja przecież przy tym nie byłam, ale ojciec mój przed wojną służył w wojsku w artylerii czy gdzieś, w każdym razie orientował się, w jakim czasie może nastąpić następny wybuch. Wtedy jak ten wybuch [nastąpił], to ojcie uciekł Niemcom. Schował się w jakiś rów i Niemcy popędzili dalej tych mężczyzn. Z tego naszego domu nikt nie ocalał. Z tych sąsiadów wszyscy zginęli, nie wiemy nawet, w jakich warunkach i gdzie. Czy ich rozstrzelali w Warszawie, czy gdzieś wywieźli do jakiegoś obozu? Ojciec uciekł Niemcom i nas dogonił.
Jak dotarliśmy do Wilanowa, to w tym ogrodzeniu przy kościele też było strasznie dużo mężczyzn i Niemcy chodzili z pistoletami koło tego ogrodzenia, a ten tłum uchodźców z Siekierek szedł i myśmy w tym tłumie byli, a mój ojciec był jedynym mężczyzną, bo to były przeważnie jakieś kobiety. Miał zawsze dużo szczęścia w życiu i tak się pochylił przy tym rowerze i jakoś przeszedł. Przez Konstancin Jeziornę, Powsin żeśmy dotarli do lasów kabackich.
- Państwo z tych Siekierek szli sami, nie było żadnej niemieckiej eskorty?
Nie, nie. Sami. Oni puszczali nawet. Tak jak pamiętam, przy tym ogrodzeniu było ich bardzo gęsto, co parę kroków był Niemiec z dużym pistoletem.
- Dotarli państwo do lasów kabackich.
Przez te lasy żeśmy wylądowali w Pyrach, bo tam w Pyrach mieszkała rodzina mojego ojca, mojego ojca chrzestna, rodzona siostra mojej babci. Oni tam mieli taki domek i tam właściwie wszyscy, co wyszli z Warszawy, się schronili w tych Pyrach i do stycznia żeśmy tam byli.
- Jakie tam panowały warunki?
Okropne! Na podłodze się spało, na słomie, na szmatach, bo trudno to nazwać pościelą. Dzieci spały na łóżkach, ale dorośli na podłodze, bo to było takie pół domku i tak na dole były dwa pokoje i kuchnia i na górze był pokój z kuchnią i strych i to była część mojej rodziny, a z Warszawy uciekło co najmniej czterdzieści osób. Tam też byli, dokąd Niemcy się nie wynieśli, bo Niemcy też mieszkali na tej ulicy, bo ten dom stał na ulicy Kościelnej w Pyrach, a po drugiej stronie Niemcy mieli jakąś kwaterę czy jak to nazwać. Dokąd Niemcy się nie wynieśli, to parę razy były jakieś naloty, przychodzili i szukali mężczyzn. Oczywiście [mężczyźni] chowali się po kątach, po różnych zakamarkach, gdzie się dało. Nikogo nie aresztowali. Potem, przed samym styczniem, pewnej nocy się spakowali i wyjechali.
Tam w Pyrach też przeżyliśmy dramat, bo już wtedy wiadomo było, że te wojska idą w stronę Warszawy i tą szosą od Piaseczna i ludzie wyszli, żeby zobaczyć to wojsko, a u góry leciał samolot i zaczął strzelał, bo myślał, że to Niemcy. W tym wypadku z mojej rodziny zginęły dwie osoby, mój brat cioteczny był ranny.
- Czyli w tym domu przebywało co najmniej kilkadziesiąt osób przez ten okres jesienno-zimowy?
Tak, tak.
- Nie było problemów z żywnością?
Coś tam moi rodzice na tym rowerze wynieśli. Mama jakieś futra, jakąś biżuterię. Jeździło się do Piaseczna i to się sprzedawało. W Pyrach była funkcjonująca piekarnia i dostawało się bochenek na osobę, to myśmy z mamą szły i dostawałyśmy trzy bochenki chleba. Tak jak w każdym takim gospodarstwie, jak u tej rodziny, to coś tam było w tym ogródku, coś tam mieli. Była koza przede wszystkim i tą kozą te dzieci, które wyszły z Warszawy, codziennie dostawały taką szklankę po oranżadzie, nie wiem, czy pan widział, takie na takiej nóżce szklankę. Jedne dzieci rano dostawały szklankę tego koziego mleka, a drugie dzieci wieczorem, no i jakoś żeśmy przeżyli. To znaczy ojciec się rozchorował, a my z mamą – mama nas na sankach przywiozła na Czerniakowską na pieszo.
- Jeszcze chciałem zapytać, jak pani spędzała tam czas w Pyrach, to znaczy tam były jeszcze jakieś dzieci, z którymi pani się bawiła?
Tak, tak. Tam nawet były takie lekcje, szkoła jakaś prowizoryczna. Oczywiście ani zeszytów, ani książek nie było, ale mama nas tam zaprowadzała. Wprawdzie moja siostra nie była jeszcze w wieku szkolnym, ale też koniecznie chciała ze mną iść, i chodziłam na taką szkołę. Proszę pana, myśmy tam dotarli tak w końcu sierpnia, na początku września, [potem] październik, listopad, grudzień – trzy miesiące. W styczniu też. No, był problem z ubraniem, bośmy nie miały zimowego ubrania i na przykład mama dla nas z koca musiała uszyć nam jakieś spodnie, jakieś takie pompy czy jak się to nazywało. Nie miałyśmy palt, tylko jakieś płaszczyki, takie cieniutkie. No, były problemy, bo przecież kupić nic nie można było. Nawet targ w Piasecznie to nie był taki, żeby tam coś z ubrania kupić. Tam ludzie jeździli, żeby kupić trochę mąki, trochę jakiegoś mięsa, bo czasami można było jakąś słoninę przywieźć. Jakoś żeśmy przeżyli. Na pewno gdyby nie to, że tam była sama rodzina i każdy tam w jakiś sposób... A poza tym tam, w Pyrach, jeszcze pamiętam, za tym domem, za tą ulicą były już zupełnie pola. Tam rosła kapusta, tam można było iść i sobie kartofli jakichś tam wygrzebać, oczywiście nie motyką, tylko ręką, jakieś marchewki. W każdym razie coś tam te kobiety gotowały, ja głodna nie byłam. W każdym razie przeżyliśmy jakoś ten okres.
- A właśnie, jak pani pamięta ten okres wyzwolenia?
To pamiętam też, bo zaraz na drugi dzień, siedemnastego to było, jak oni weszli do Warszawy. Pamiętam to wojsko, pamiętam, że ludzie wychodzili, że dawali pić, że dawali coś do zjedzenia tym żołnierzom, pamiętam. Bo to też było takie zmordowane towarzystwo, to nie byli już tacy wojskowi prężni, tylko widać było już po nich tą… W każdym razie byli witani tam w Pyrach ci wojskowi. Tam ruskich nie było.
- Sami Polacy. A Niemcy, rozumiem, że noc wcześniej się ewakuowali.
Tak. Niemcy się wynieśli, tak w tej chwili to rzeczywiście nie pamiętam, czy to był dzień przedtem, czy dwa dni przedtem, w każdym razie rano jak żeśmy wstali, patrzymy – Niemców nie ma. Uciekli po prostu. No i potem był ten wypadek, no to było tragiczne, bo tam zginęła mojej ciotki, ojca siostry, córka, trzynastoletnia dziewczyna, bardzo do mnie zresztą podobna, i jej brat, syn tej ciotki był ranny, urwało mu trzy palce i dostał odłamek w płucu. Do końca życia tego odłamka nie wyjęli. Umarł z tym odłamkiem na zawał. Tak że tu przywieźli tego chłopaka, wszyscy się zajęli tym bratem moim, a tą siostrę wieźli do Piaseczna na furmance i ona się wykrwawiła, bo dostała w tętnicę szyjną, no i umarła. No tragedia była, bo to przecież też było dziecko jeszcze, trzynastoletnia dziewczyna. To jeszcze nie była panna jakaś. A oprócz tego jeszcze z rodziny tylko oni nie mieszkali u tej chrzestnej mojego ojca, tylko mieszkali gdzieś tam w Pyrach, krewni mojego ojca. Też zginął jeden syn, a drugiemu urwało nogę. To była makabra, muszę panu powiedzieć. A najgorsze, że myśmy też tam były, jak te samoloty strzelały do tych ludzi. Zresztą, ponieważ moi rodzice są pochowani w Pyrach, to ja przechodzę koło tego miejsca, gdzie tych wszystkich zabitych pochowano. W Pyrach jest taka kwatera na cmentarzu, przechodzę i zawsze zapalam lampkę, bo ja to pamiętam. Coś więcej żeby panu powiedzieć…
Pamiętam jeszcze wiele takich drobnych rzeczy właśnie z okupacji. Jak mówiłam, w tym naszym domu była taka knajpa. Właścicielką tej knajpy była folksdojczka, która oczywiście też mieszkała w tym domu. I tam ci Niemcy przyjechali i popijali. Były takie dramatyczne sytuacje czasami, że pijany Niemiec wchodził na klatkę i ja pewnego razu wpadłam na takiego Niemca. Oczywiście się przewróciłam, rozcięłam sobie głowę, ale to już taki incydent drobny. Szczegółowo muszę panu powiedzieć, przeżywałam zawsze te takie momenty, jak widziałam ulicę, jak widziałam tych chłopaków z opaskami, jak bardzo byłam niezadowolona, że nie mogę z nimi polatać.
- Wróćmy jeszcze do Pyr. Pani wspominała, że pani ojciec tam zachorował.
Tak, zachorował. Miał jakieś sprawy z nerkami i jak mama z nami wróciła do Warszawy, to ojciec jeszcze został. Tam też był zorganizowany taki szpital prowizoryczny i tym szpitalem dowodził pan Cyranowicz, doktor Cyranowicz chyba się nazywał. I w tym szpitalu zatrudniła się ta pielęgniarka, która z mamą prowadziła ten punkt sanitarny na Czerniakowskiej. I lekarz nie pozwolił ojcu wstać, bo ojciec spuchnięty był i dopiero chyba po jakimś tygodniu czy dwóch tygodniach jakoś do nas dotarł.
Mieszkanie było, tak jak mówiłam, zrujnowane, bo od frontu nasze okna wychodziły, wpadła „krowa” i taki winkiel między oknami cały został wywalony. Oczywiście wszystkie te dwa, trzy obrazki, portret mamy ocalał, ale meble, wszystko było zniszczone. Ale ponieważ to było duże mieszkanie, trzypokojowe, to ta druga część mieszkania ocalała i myśmy w tym… No i ja oczywiście pomagałam mamie, jak mogłam, latałam po tych gruzach, zbierałam jakieś kawałki drewna, bo trzeba było się ogrzać, bo zima w 1945 roku to była bardzo sroga, śniegu było po pas, jak to się mówi. No i znosiłam jakieś drewno, jakieś papiery i paliło się w tym, właściwie nie piecu tylko taki termofor był do pieca przykręcony, na którym można było ugotować trochę wody. Wody nie było, światła nie było. Siedziało się przy jakiś tam ogarkach. A potem na wiosnę już puścili wodę. Na podwórku, ojciec jak wrócił, to wykopali taką studnię, co się pompowało, i już była woda. A wujek z Oświęcimia wrócił... To był styczeń, a wujek wrócił z Oświęcimia na Wielkanoc, Wielkanoc była w kwietniu. No i właściwie to by było na tyle, co mogę panom powiedzieć. Oczywiście może trochę mi pouciekało w tej chwili, bo jestem trochę poddenerwowana.
- Proszę jeszcze powiedzieć, pani ojciec jak wrócił, mówiła pani, że wrócił jakiś tydzień, dwa po pani do domu i już był w lepszym stanie?
No zreperował to mieszkanie, zamurował ten winkiel. No i ojciec od razu się zajął pracą, wszędzie trzeba było coś reperować. Ojciec sąsiadów zorganizował i zarabiali, tylko pieniądze były, ale kupić nic nie można było.
- A proszę mi jeszcze powiedzieć, co się stało... Pani mówiła, że wielu z tych sąsiadów, którzy wyszli z państwem i potem zostali wypędzeni na tych Siekierkach - zginęli?
To mężczyźni, ale to nie tylko sąsiedzi, bo przecież tam na Siekierkach mieszkali jeszcze inni ludzie w swoich domach. Wszyscy mężczyźni, po drodze [Niemcy] szli i wyciągali wszystkich mężczyzn.
- Mężczyźni zginęli, a większość, część sąsiadów wróciła?
Część. Na przykład w tym naszym [budynku], co ja zapamiętałam, na parterze mieszkał pan, który przed wojną prowadził księgarnię, czyli to był człek z jakimś wykształceniem, taki pan, z którym często moi rodzice rozmawiali, to on też zginął. Nad nim mieszkał dentysta, też zginął po tej łapance na Siekierkach. Ale przecież to był dom dosyć duży, trzy klatki schodowe, na każdej klatce po ileś tam mieszkań, z tym że jedna byłą taka klatka, ale ekskluzywna, gdzie były większe mieszkania, a te dwie klatki to były małe, takie czynszowe, bo to właściciel taki mecenas Perzyński był właścicielem tego domu. A po wojnie to wszystko przejęło państwo. Ale dużo osób wróciło.
Dużo osób też było, znalazło się tam w okolicy Pyr. A to w Dąbrówce, a to w Piasecznie. Sąsiedzi nasi, państwo Janiszewscy też mieszkali tam w Dąbrówce, obok. Pamiętam, żeśmy tam ich odwiedzali, chodziliśmy do nich. Ale w Pyrach można było się swobodnie poruszać, nie było jakiejś takiej sytuacji, żeby ci Niemcy byli na każdym rogu. Oni tam siedzieli w tym swoim miejscu i przychodzili do tej mojej rodziny po wodę, bo była studnia i była dobra woda, to przychodzili po wodę, czasami tam dzieciom przynieśli jakieś cukierki albo coś. Zresztą zanim myśmy dostały, to najpierw starsi próbowali, czy nie zatrute. No ale wśród Niemców też byli ludzie i ludziska, prawda. Widocznie zobaczył takiego malucha, to dał jakiegoś cukierka. W Pyrach chodziliśmy do kościoła, bo tam ksiądz odprawiał mszę. No nie pamiętam, czy to było często, czy rzadko, ale wiem, że mama nas tam zaprowadzała.
No a po wojnie poszłam do szkoły od razu, jeszcze zimą, w kaloszach, w których były dziury, bo takich jeszcze nikt nie ukradł z tej piwnicy. Jak wracałam do domu, to w tych kaloszach była woda, ale chodziłam do szkoły. Ja nie miałam żadnych opóźnień, bo jak wróciłam do Warszawy, to poszłam do trzeciej klasy, mimo że to już parę miesięcy było i chodziłam do szkoły tam na Czerniakowskiej. To była przed wojną szkoła Piłsudskiego, a po wojnie była Jana Kochanowskiego. Tam skończyłam powszechną szkołę na Czerniakowskiej. Potem jeszcze zrobili ogólniak, ale po dwóch latach ogólniak został zlikwidowany i zrobili w tej szkole szkołę taką dla przedszkolanek, średnią szkołę. A nas porozsyłali po całej Warszawie.
- Jak pani po latach ocenia Powstanie?
Dla mnie to było konieczne. Przecież sama okupacja zrobiła swoje. Ludzie się w takich sytuacjach zmieniają, prawda? A to Powstanie to był zryw, zwłaszcza młodzi ludzie, którzy raptem mogli pokazać, że walczą, że to państwo dla nich jest najważniejsze, że nie liczą się z tym, że mogą stracić życie. Szli przecież właściwie na śmierć, bo z takimi siłami trudno by było zwyciężyć. Ale ja uważam, że… Ja jestem, tak jak panowie tam widzą, staram się kupować, co mogę, książki o Powstaniu i oglądam wszystko w telewizji, a zwłaszcza teraz mam kontakt z tym kanałem „Historia” na co dzień. Bo tam właśnie mogę sobie pewne rzeczy wyjaśnić, przypomnieć. Ja uważam, że to, że posądzają, że to było… Jedni mówią, że to było niepotrzebne, a drudzy mówią, że było potrzebne, ale ja uważam, że było potrzebne.
Warszawa, 27 czerwca 2013 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek