Krystyna Kramer
Nazywam się obecnie Krystyna Kramer, z domu Tomczykowska. Urodziłam się 25 lipca 1934 roku przy ulicy Zakrzewskiej i Chełmskej w Warszawie. Tam mojej mamy rodzice mieli swój domek. Nie umiem powiedzieć, jak wysoki, ale mam w domu zdjęcie z mamą na balkonie, więc musiał być przynajmniej jedno- albo więcej piętrowy.
- Proszę powiedzieć o swoim rodzeństwie. Czy miała pani rodzeństwo?
W 1939 roku było nas już czworo. Brat był najstarszy i później trzy siostry.
- Pani była najmłodsza w rodzinie?
Ja byłam w środku. Tam mieszkaliśmy bardzo krótko. Zaraz po 1939 roku nas zbombardowali.
- W czasie obrony Warszawy?
Zaraz po 1939 roku. Jak zbombardowali, pamiętam tyle, że żeśmy uciekali z mieszkania, że byliśmy w jakiejś piwnicy. To inaczej teraz wygląda. Chełmska, Zakrzewska kiedyś to były pola. Tam wybudowali coś, żeby tylko przetrwać. W niedługim czasie dostaliśmy mieszkanie niedaleko, na Krasnołęckiej.
- To już było w czasie wojny?
Tak. Już po 1939 roku, to był 1940 rok czy któryś.
- Czym zajmowali się rodzice, oboje pracowali?
Nie. Mama wychowywała dzieci. Natomiast ojciec przed wojną był policjantem. Tak żeśmy się wychowywali.
- Jakie wspomnienia zachowała pani z okresu przedwojennego?
Wspomnienia mam takie, że naprzeciwko naszego domu był piękny park. Czasami żeśmy tam szli – do parku przy Chełmskiej. Był taki moment, że siostra moja przyleciała do mamy z krzykiem, że mnie Cyganki chcą zabrać, bo mnie namawiały do siebie i szłam na jakąś rozmowę z nimi. Tam było bardzo dużo Cyganów. Mamie udało się mnie odebrać. Później jeszcze jedno wspomnienie, że szłam w pobliżu domu, jakaś dziewczyna dała mi dzbanuszek, a w międzyczasie zdjęła mi złote kolczyki. To są tego typu wspomnienia.
- Czy w domu mieszkała pani z rodzeństwem i rodzicami, czy również z jakąś dalszą rodziną?
Z dalszą rodziną, ale przyznam się, że tak bardzo ich nie pamiętam. Tylko pamiętam nasze mieszkanie, pokój, kuchnię.
- Jakieś uroczystości rodzinne? Może z tego okresu zapisały się w pamięci Wigilia, urodziny?
Przyznam się, że nie. Wiem, że sadzali mnie nieraz na kanapie i się cieszyli, podobałam im się. Tylko tyle zapamiętałam.
- Jak pani wspomniała, tato był policjantem, czyli służbą mundurową. Czy przed wybuchem wojny w domu wyczuwało się jakieś napięcie? Czy może to napięcie spowodowało, że ma pani jakieś wspomnienia tuż sprzed wybuchu wojny?
Przed wybuchem – nie. Pamiętam, jak 1 września 1939 roku leciały bomby. Moja młodsza siostra podchodziła do balkonu i krzyczała. Wszyscy byliśmy przerażeni.
Młodsza, ale później jeszcze miałam brata.
- Czyli w momencie wybuchu wojny była pani z dwójką rodzeństwa i rodzicami?
W momencie wybuchu miałam najstarszego brata, był z 1929 roku, siostrę z 1932 roku, później ja i młodsza siostra z 1938 roku.
- Czyli rodzina była w komplecie, kiedy wybuchła wojna?
Tak. Rodzina była w komplecie.
- Wspomniała pani o bombardowaniu, które pozbawiło państwa domu. Czy to naloty niemieckie doprowadziły do tego, że dom został zbombardowany?
Tak. Ten nalot musiał być chyba w nocy, bo przyznam się, że nie pamiętam. Wiem, że później byliśmy w piwnicy, gdzieś w innym domu, nie w naszym. Jak szliśmy spać (to takie moje wspomnienia dziecinne), to nam kazano ubranie, które się zdejmowało, układać równiutko w miejscu, w razie czego, żeby szybko chwytać i uciekać.
- Czy długo państwo w tym innym miejscu przebywali?
W tym innym miejscu może za długo nie. Tam w pobliżu mieliśmy taką trochę rodzinę.
- Czyli to było przy rodzinie?
Tak. Nieraz poszło się tam do jednej ciotki, do drugiej. Ale dostaliśmy szybko mieszkanie na Krasnołęckiej.
- Pani wspomniała, że były budowane domy?
To przedtem było, a później już dostaliśmy na pierwszym piętrze, pamiętam, z balkonem było. Mieszkaliśmy na Krasnołęckiej. Miałam już siedem lat, to był 1941 rok. Stamtąd poszłam do pierwszej klasy. Nie umiem powiedzieć ulicy, dalej na Chełmskiej. Tam zaczęłam chodzić do szkoły.
- Czy kiedy Niemcy zaatakowali Polskę, pani rodzina, poza stratą domu, poniosła jakieś straty? Czy po zakończeniu działań wojennych byliście w komplecie? Czy ktoś został aresztowany?
Nie. Nikt nie był aresztowany. Tyle że traciło się mieszkanie i co chwilę żeśmy coś zmieniali. Bo później z Krasnołęckiej z kolei… Podejrzewam, że był taki moment, że jak getto organizowali, to wyrzucali wszystkich Żydów i na Siennej dawali ludziom mieszkania. Przypominam sobie, jak żeśmy się tam sprowadzili, podwórko, które tam było. Dookoła dom, a w środku podwórze. Wszyscy wyrzucali pewnie z mieszkania różne rzeczy, tak że gdzieś do drugiego piętra były rzeczy powyrzucane z mieszkań. Tam żeśmy zamieszkali. Musiałam kończyć drugą klasę.
W tamtej szkole. Z Siennej na Chełmską jeździłam tramwajem. Brat miał obowiązek, żeby mnie pilnować i ze mną jeździć, ale ja mu często uciekałam.
Tak, pięć lat starszy. Często mu uciekałam. Potrafiłam sama na Chełmską jechać i z powrotem. Muszę powiedzieć, że kiedyś, pamiętam, stałam na przystanku i podszedł do mnie Niemiec. Byłam blondynką, włosy miałam bardzo długie, warkocze grube. Pewnie mu się podobałam albo może mu przypominałam własne dziecko. W każdym razie wziął mnie za ramiona, zaprowadził do sklepu, kupił mi cukierki. Byłam mocno zdziwiona, ale czasami się tak zdarza. Musiał mieć jakieś wspomnienia swoich dzieci.
- To był żołnierz czy cywil?
To był żołnierz. Wiem, że do domu przyszłam, to później opowiadałam. Byłam trochę w strachu.
- Był to pani pierwszy kontakt z niemieckim żołnierzem?
Pierwszy nie, bo mieliśmy też taki przypadek, że z mamą byłam na mieście i nagle była łapanka. Krzyk: „Łapanka!”. Obydwie w strachu byłyśmy, szybko udało nam się wskoczyć do kawiarni i ta pani nas przechowała. Niemców chodziło sporo na Siennej, bo to było centrum, tak że ich chodziło bardzo dużo. Trzeba było bardzo uważać.
- Przed łapanką pani i pani mama schowałyście się w kawiarni?
Kawiarnia albo sklep, w stu procentach nie wiem. Wiem, że tam wpadłyśmy i ona pomogła nam. Wzięła nas na zaplecze. Łapankę udało się tak ominąć. To moje wspomnienia dziecinne.
- To było w okresie drugiej klasy?
To było w okresie drugiej albo trzeciej. Trzecią klasę już robiłam… Chyba to była ulica Złota. Tam chodziłam, stamtąd poszłam do Komunii.
- Pamięta pani tą uroczystość komunijną, przygotowania?
Nie bardzo. Mam zdjęcie z Komunii, ale to powiem, jak już Powstanie wybuchnie. Powiem, jaką mam pamiątkę wyjątkową.
- Wspomniała pani, że brat był starszy o pięć lat. Czy w tym czasie również uczęszczał do szkoły?
Tak. Chodził do szkoły. Siostra też chodziła do szkoły. Muszę powiedzieć, że każdy miał swoich kolegów.
- Pamięta pani trudności wynikające z aprowizacji, z dostępem do butów, ubrań, jedzenia?
Oczywiście. Były szalone. Poza tym pieniędzy też nie było. Pamiętam, miałam osiem, dziewięć lat, a pomagałam mamie zakańczać pończochy, bo brała do domu, to robiła i my jako dzieciaki żeśmy jej troszkę pomagali.
- Czyli pani mama wykonywała chałupnicze czynności?
Tak. Długo nie, ale trochę.
- Pani tato był przed wojną policjantem. W momencie kiedy rozpoczęła się okupacja, podjął jakąś pracę?
Był administratorem. Pamiętam, miał książki. Wiem, bo woziliśmy te książki z bratem. Taki moment pamiętam: jechaliśmy w tramwaju, mnie się dobrze siedziało, z boku położyłam książkę administracyjną. W końcu wysiadamy i on mówi: „Gdzie masz książkę?”. Mówię: „Nie ma, w tramwaju”. Zdenerwował się. To był róg Marszałkowskiej i Alej. On mówi: „Stój, nie ruszaj się, ja zaraz będę”. Wsiadł w tramwaj, pojechał do końca tym tramwajem i udało mu się to zdobyć. Byłaby straszna draka z tego powodu. To takie wspominki. Też jeden moment pamiętam. Siedzieliśmy w domu, już na Siennej, chyba kolację jedliśmy przy stole. Nagle spadł kawałek sufitu. Mój tata się zdenerwował, poleciał na górę. Co się stało? Okazało się, że armatę puścili. Tam była PAST-a i chyba ostrzeliwali. Wpadł jakiś pocisk. Ten pocisk wpadł w tapczan, ludzie nad nami mieli tapczan. Na szczęście on nie wybuchł, tylko trochę sufitu poleciało.
- Pani wspomniała o Komunii, że zatarło się to w pamięci, a może jakieś święta, Wigilia pod okupacją?
Pamiętam, że nieraz znajomi przychodzili, jak się lody robiło. Mieliśmy bardzo dobrych znajomych, którzy nam później pomogli. Wiem, że lody się robiło w bańce. Trzeba było iść, kupić lód, wkładało się do wiaderka, kręciło się tą bańką i wytwarzało się lody.
- Jakie produkty służyły do wytwarzania lodów?
Nie wiem. Za dużo bym wiedziała.
Nie, dla gości. Nie było za dużo co jeść, czym częstować.
- Wspomniała pani, że jeździła do szkoły na Chełmską. Z Siennej to jest kawałek drogi.
Jest, [jeździłam] tramwajem.
- Czy miała pani koleżanki, z którymi po szkole utrzymywała pani kontakt?
Nie, bo każda gdzie indziej mieszkała. Wsiadało się w tramwaj i się jechało. Wiem, że jakieś gry były chyba, w coś tam grali, ale nie umiem powiedzieć, w co. Nieraz stanęłam, przyglądałam się, jak grają.
- Wspomniała pani o znajomych, którzy odwiedzali pani rodziców. Pani wtedy była jeszcze dzieckiem. Uczestniczyła pani w tych spotkaniach, siedziała obok, słuchając, jak dorośli rozmawiają na różne tematy?
Nie, bo nas było sporo dzieci. Tylko wiem, że nieraz do nich żeśmy pojechali. Oni mieli wytwórnię lodu, tak że im źle nie było. Potrafili dzieciaki wsadzić na furmankę, pozałatwiali bilety do teatru, pozbywali się dzieciaków, a sami siedzieli.
- Zdarzały się jakieś przykre wydarzenia, jak rewizja w domu czy w okolicznych budynkach? Rzeczy, które obserwowaliście, których uczestnikami nie byliście, ale zapadły pani w pamięć?
Nie. Muszę powiedzieć, że na Siennej nie. Nie było takich. Chodziło się tylko do szkoły.
- Jakieś wydarzenia na ulicy?
Zdarzało, że ojciec przychodził nieraz, był zrozpaczony. Nie mówił tego do nas, tylko mamie opowiadał, jak rozstrzeliwali. Starał się dzieciaków nie denerwować, ale nieraz się podsłuchało, że było jakieś rozstrzelanie. Akurat wtedy, kiedy mój najmłodszy brat się urodził, 10 lutego 1944 roku, w tym dniu przyszedł i opowiadał, jak rozstrzelali za jakiegoś Niemca. Rozstrzelali iluś tam ludzi, chyba przy Alejach Jerozolimskich.
- Czy pani brat urodził się w szpitalu czy w domu?
Wydaje mi się, że w domu. Czy w szkole akurat byliśmy? W każdym razie tyle, że już było dziecko. Podejrzewam, że w szkole byliśmy wszyscy.
- Zbliżamy się do roku 1944. Zbliżają się pani dziesiąte urodziny. Czy pamięta pani okres tuż przed samym Powstaniem? Czy Warszawa zmieniła się podczas okupacji?
Pamiętam, że kilka dni, ze dwa dni przed samym Powstaniem byłam zdziwiona, co się dzieje. Na parterze mieszkaliśmy, ojciec mój był i podawał coś przez okno. Okazało się, że przechowywaliśmy broń i ojciec to wszystko podawał, i zabierali.
- Czy pani tato był w konspiracji?
Był w AK. Zawsze żeśmy wyjeżdżali na wakacje. Jeździło się za Wilanów. A ten rok – widocznie wiedzieli, co będzie, i ojciec nie pozwolił mamie nigdzie jechać, tylko żeśmy czekali. Twierdził, że to kilka dni i się skończy. Zaraz na drugi dzień zaczęło się Powstanie. Brata nie było.
- Ile wtedy pani brat miał lat?
Miał 15 lat w 1944 roku, a najmłodszy miał pół roku. W międzyczasie bardzo chorował. Całe noce (ja, jak ja, ale starszy brat) się go bujało, żeby wyleczyć. Coś z płucami miał.
- Jak wyglądał moment wybuchu Powstania?
Brata nie było, żeśmy byli sami z mamą. Było to bardzo głośne. Wiem, że żeśmy uciekli do piwnicy. Później wracaliśmy. Zresztą podczas [okupacji] (tego nie mówiłam) mieliśmy stale naloty, tak że jak jakaś syrena wyła, to uciekało się do piwnicy. Nawet jak na Chełmskiej jeszcze mieszkaliśmy, pamiętam, jak uciekaliśmy za Wilanów. Było tak, że i na piechotę. Rodzice zostawali na Krasnołęckiej, a ja z jakimś towarzystwem żeśmy na piechotę uciekali gdzieś za Wilanów. Tak że nawet sobie przypominam, jak spaliśmy w stodole. Jak siedzieliśmy na górze, w tej stodole, to widzieliśmy, jak Warszawa się pali.
- To było jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem. Naloty, tych nalotów było bardzo dużo. Jak Powstanie już się zaczęło, był taki moment, że to małe dziecko… Nie było centralnego, tylko piece, coś się zawaliło i z pieca spadło do łóżeczka. Na szczęście nic się nie stało. Później już tak nam zrujnowali ten dom, że siedzieliśmy tylko w piwnicy. Bardzo długo pamiętałam, jak sąsiadka poczęstowała mnie kawałkiem chleba polanego oliwą. Byliśmy tak szczęśliwi, że to takie dobre! Siedzieliśmy w piwnicy, aż przyszedł moment, że ojciec się dowiedział razem ze swoim bratem (też o tym nazwisku, tylko prawdopodobnie Henryk, to był jego brat stryjeczny), że dom jest zwalony.
- Czyli pani ojciec wraz z bratem byli cały czas poza domem?
Tak, cały czas poza domem, od dnia Powstania. A mój brat dopiero na drugi dzień wrócił do domu. Udało mu się, był gdzieś u kolegi, ale udało mu się. W związku z tym matka została z pięciorgiem dzieci i w piwnicy żeśmy siedzieli. Przyszedł moment, kiedy ojciec przyszedł z bratem (bo dowiedział się, że siedzimy chyba w piwnicy, wszystko zwalone) i stamtąd nas zabrał. W międzyczasie poszedł jeszcze do mieszkania – miałam to powiedzieć – i zadowolony był, że przyniósł tylko dwa zdjęcia: moje i mojej starszej siostry od Komunii. Moje zdjęcie wisi u mnie w mieszkaniu do tej pory. Przetrwało to wszystko. Udało się jakoś, że to wszystko przetrwało. Teraz był najgorszy problem. Zaczęli nas prowadzić z Siennej na Wilczą. Pamiętam, że szliśmy blokami, ale poprzez piwnice, z piwnicy do piwnicy przechodziło się dziurami poprzebijanymi. Tak żeśmy doszli do Alej Jerozolimskich przy Marszałkowskiej. Tam chyba żeśmy czekali całą noc. Nie można było przejść rzez Aleje (o tym w ogóle nigdy nie słyszałam), bo było strasznie ostrzeliwane. Po bokach stały worki z piachem, z jednej i z drugiej strony, miedzy tymi workami trzeba było przechodzić.
- Był jakiś przekop czy po płaskim trzeba było przejść?
Mnie się wydaje, że po płaskim, tylko trzeba było przeczekać. Żeśmy czekali, aż przestaną ostrzeliwać. Oczywiście nas przeprowadzili za ręce, bo miałam dziesięć lat, tamta trzynaście, młodsza siostra sześć chyba miała. Czekaliśmy, aż w końcu przyszedł taki moment, że dali nam znać, żeby przechodzić. Jak zaczęliśmy przechodzić, to muszę powiedzieć, że po trupach. Było tyle trupów, że nie wiem, jak myśmy w ogóle dali radę tam przejść. Przeszliśmy. Przeprowadzili nas na Wilczą.
- W nocy państwo przechodzili?
Być może, że nawet w nocy.
- Wspomniała pani, że czekaliście?
Czekaliśmy bardzo długo (ale czy to jeszcze była noc? chyba tak) aż przestali ostrzeliwać. Znaleźliśmy się na Wilczej. Tam, podejrzewam, było mieszkanie po Niemcach, pokoik z kuchenką. Przypominam sobie, że bardzo dużo cukru w kostkach było i nic poza tym. A dziecko było maleńkie, więc chodziliśmy do kogoś, bo miał kózkę, przynosiło się mleka trochę dla maleństwa. Tam nas zostawił ojciec z bratem, zajęli się sobą. Prosili nas tylko, żeby w razie czego zbierać odłamki, że to było potrzebne akowcom.
Tak, tak że myśmy nieraz latali po podwórku i się zbierało. Coś trzeba było robić. Wiem, że całą szufladę zostawiliśmy tych odłamków.
- Czy w momencie kiedy państwo przeszli na Wilczą, coś się jakoś zmieniło? Czy tam było spokojniej?
O tyle było na Wilczej spokojniej, że nie rujnowali tak. Nawet wiem, że na podwórku kapliczka była, potrafiliśmy tam iść na mszę.
- Pamięta pani, w którym momencie Powstania to było? Czy to był sierpień czy wrzesień?
Musiał być chyba sierpień, bo wszyscy wychodzili we wrześniu z Warszawy. My żeśmy ostatni wyszli. Tak że chyba sierpień. Gdzieś była kuchnia AK, to wysyłali nas. Matka wysyłała, bo pięcioro dzieci miała, tak że jej najbardziej współczuję. W akowskiej kuchni nieraz coś się dostało, coś się przyniosło, bo nie było co jeść.
- Pamięta pani adres na Wilczej?
To była [Wilcza] 54A.
- Czy pani ojciec odwiedzał was później?
Nie. Tylko przeprowadził i już później w ogóle żeśmy go nie widzieli. Siedzieliśmy tam do oporu. Co tam jeszcze się działo? Może mniej… Były bombardowania, były alarmy, to się chowało gdzieś. Tak żeśmy tam przesiedzieli.
- Czy w jakiś sposób, poza zbieraniem odłamków, starała się pani pomagać? Może był jakiś punkt sanitarny, może pani przenosiła jakieś gazetki, może pocztę?
Nie. Tam nie było to zorganizowane. Najwyżej robiliśmy na ulicach barykady. A tak, to było dosyć spokojnie.
- Czy budowa barykad była samowolna, że nagle zbierali się sąsiedzi i organizowali?
Tak. Co każdy miał, to przynosił.
Oczywiście. Zawsze ktoś starszy miał coś do powiedzenia.
- Jak to się stało, że pani i pani rodzina wyszła z Warszawy?
Siedzieliśmy do końca. Mnie się wydaje, że mama czekała, że może ojciec przyjdzie. Bo jednak sama jedna z pięciorgiem dzieci, jeszcze to maleństwo półrocze. Czekaliśmy do samego końca, aż przyszedł moment, że wszyscy zostali wyrzuceni z Warszawy. Wszyscy mieli wychodzić do Pruszkowa.
- Z domu na Wilczej nie wygonili was Niemcy, tylko była informacja, że trzeba wychodzić?
Informacja i wszyscy żeśmy wychodzili, szliśmy gromadą. Chwilami się zastanawiam, dlaczego nie pamiętam, jak się szło. Do Pruszkowa żeśmy szli. Czy w tym momencie byłam zmęczona, nie wiem. W każdym razie tylko pamiętam, jak byliśmy w Pruszkowie. Później, jak z ciotką rozmawiałam (z Mokotowa, gdzie też dostali solidnie), jej się udało jakoś w Pruszkowie uciec chyba z rodziną. Tam wynajęli mieszkanie i byli. Liczyli na to, że może nas spotkają.
- Tę informacje zdobyła pani po wojnie?
Tak, po wojnie. W Pruszkowie byliśmy sami, matka i dzieci tylko. Ludzi było strasznie dużo.
- Jakie warunki tam panowały?
Warunki były takie, że się siedziało na podłodze. To była taka zajezdnia. Siedziało się na podłodze i się tak spało albo położyło na bok. Coś mnie się wydaje, że tam kocioł z zupą chyba widziałam. Jak żeśmy wychodzili, to mama nas zaopatrzyła, każdy miał trochę cukru ze sobą.
Tak, tego z Wilczej. Każdy miał po kieszeniach troszeczkę cukru, żeby się posilić.
- Długo byliście w Pruszkowie?
Nie wiem, czy to była jedna, czy kilka nocy. Tylko sobie przypominam moment, kiedy później nas rozdzielali. Musieliśmy wychodzić na zewnątrz. Moja mama wymyśliła, że ma pięcioro dzieci, a koło niej było młode małżeństwo, ledwie co po ślubie. Jej się szkoda zrobiło i pożyczyła mnie i moją starszą siostrę temu młodemu małżeństwu, że niby oni mają dzieci. Wzięli nas za ręce, prowadzili. Mama z kolei wzięła młodszą siostrę, Marysia się nazywała, a brat udawał starszego pana. Chustę mu założyła i bobasa półrocznego miał w chuście. Tak wszyscy żeśmy wyszli. Niemcy stali i kierowali, gdzie kto ma iść, do którego wagonu, w które miejsce. Był taki moment, że no dobrze, idziemy, ale ponieważ moja mama miała ciemne włosy, nie wiem, co im się skojarzyło i z siostrą wzięli ją do innego wagonu. Strasznie się zdenerwowała, bo dzieci poszły gdzie indziej, a ona tylko z jednym. Zmieniła kierunek, zaczęła lecieć do nas (to były wagony towarowe), to Niemiec wystawił karabin i chciał ją zastrzelić, a drugi złapał go i powstrzymał. Żeśmy wszyscy weszli do jednego wagonu towarowego.
- Czyli mimo początkowego rozdziału udało się całej rodzinie?
Udało się, że wszyscy byliśmy. Pamiętam z tego wagonu, żeśmy głodni byli bardzo. Ludzie z Pruszkowa sprzedawali chleb.
- Na stacji, gdzie odbywał się załadunek, czy później?
Nie. Już z wagonu. Wiem, że mama kupiła chleb. Nie wiem, czym zapłaciła, bo miała trochę złota przy sobie. Za pierścionek można było dostać bochenek chleba. To, co ciotka mówiła, ojca siostra, że na szukała – niestety nie widzieliśmy nikogo. Żeśmy pojechali.
- Czy wiedzieliście, dokąd jedziecie?
Nie. Siedzieliśmy w wagonie. Ile czasu jechaliśmy? Nie mogę powiedzieć. Wiem, że zajechaliśmy. Kazali nam wysiadać. Patrzymy: jakieś fury stały. Wsiedliśmy na furę i nas zawieźli do miejscowości Mstów, to było pod Częstochową. Tam żeśmy zajechali wszyscy. Porozsyłali nas po różnych domkach, bo to wioska była. Dzisiaj jest co innego. Byłam z mężem, to nie wierzyłam.
- Czyli to nie był obóz czy teren zamknięty, tylko miejscowość?
Normalna miejscowość i każdego prawie [umieścili] gdzie indziej. Spałam u kogoś na ławce pod piecem. Przyszła po mnie siostra. Zła byłam na nią, bo mnie obudziła, zdenerwowałam się. Nie wiem, ile dni żeśmy tak u wszystkich byli, ale mamie się to nie podobało. Udało jej się załatwić w pobliżu, też w tej miejscowości, jakąś budę. Zamieszkaliśmy w tej budzie, tam nam zbili prycze, siana nakładli czy słomy, trochę nam czegoś dali i tam mieszkaliśmy.
- Czy cały czas w tym okresie pilnowali was Niemcy, czy po przywiezieniu zostawili was, żeby każdy sobie radził?
Tam się w ogóle nie widziało Niemców. Nawet było tak, że jak tam mieszkaliśmy, mama miała problemy z jedzeniem, nie było co kupić. Każdy chłop miał obowiązek, żeby coś nam dać do jedzenia. Obok był zakon, trochę zakonnice nam pomagały. Nieraz przyniosły trochę jedzenia albo kazały przyjść do siebie, więc pomagały. Raz zostawiło się talerz, to była wściekła na nas, ale nie było na czym jeść. Myśmy wyszli tak, jak żeśmy stali. Nie mieliśmy prawie nic na sobie. Kiedyś mama mówi: „Wiesz,co – ponieważ byłam sprytna – idź do pana, może da ci parę ziemniaków”. Poszłam. Przecież miała małe dziecko do nakarmienia. Dostałam dwa ziemniaki i jeszcze miałam powiedziane: „Wam się Powstania zachciało!”. A sam się budował, budował dom. Tak że przyszłam z płaczem do domu. No i żeśmy przeżyli.
- Miała pani już wtedy świadomość tego, co to jest Powstanie?
Oczywiście. Naloty, to wszystko, to się odczuwało. To był jeden strach.
- Wspomniała pani o człowieku, który powiedział: „Powstania wam się zachciało!”, a pani zareagowała na to płaczem. Odczuła to pani jako przykrość?
Oczywiście. Przecież nie mieliśmy domu, nie mieliśmy nic. Dosłownie nic nie było. Przecież to nie tak jak dzisiaj, że człowiek wsadzi w samochód i zabiera swoje rzeczy. Myśmy nic nie mieli. Trochę cukru w kieszeni i nic poza tym.
- Czy pani mama próbowała dowiedzieć się coś na temat pani ojca?
Nie było możliwości, absolutnie. Tyle że czekało się, że może się dowiemy, że Warszawa jest wolna. Nic poza tym. Żeśmy przeżyli, to jeszcze nie był koniec. Nie wiem, kiedy to było, ale w każdym razie podejrzewam, że to już w następnym roku. [Mama] dowiedziała się, że w Żarkach niedaleko otworzyli dla uchodźców ośrodek. Pomyślała więc, że może tam będzie miała chociaż co jeść, co dzieciom dać. Przecież to dziecko małe pieluch wymagało i wszystkiego, przecież pół roczku miało. Wiem, że furą jechaliśmy do Żarek. Był to dosyć wysoki dom w Żarkach, było sporo ludzi. Żeśmy tam dostali łóżka. Nie wiem, czy jedną noc żeśmy przenocowali. W każdym razie był straszny nalot. Podobno to Rosjanie, to co słyszałam. W każdym razie w czasie nalotu mama nas wszystkich złapała i żeśmy uciekali przez pole, aż żeśmy trafili do gospodarstwa. Tam się dogadała z babką, to dała nam trochę jeść. Już bała się tam wrócić, w Żarkach już nie chciała. Tak że nie wiem, czy to jedna noc była, czy dwie. Wróciliśmy z powrotem do budki w Mstowie.
- Czy wie pani, czy w Żarkach byli uchodźcy z Warszawy?
Byli uchodźcy z Warszawy, chyba tak. Wyglądało na to, że tam stworzyli dla tych ludzi tylko…
Jak żeśmy wrócili tam, to jakoś żeśmy przetrwali zimę. W każdym razie zaraz po wyzwoleniu Warszawy mój brat zaproponował mi, że pojedzie ze mną do Warszawy. Mówię: „Oczywiście”.
Tak. Dogadał się z mamą, że pojedziemy do Warszawy. Dziecinne wspomnienia, ale działo się. Tak się umówili, że pojedziemy do Warszawy, zobaczymy, co się dzieje, i on mnie gdzieś tam zostawi, a wróci po mamę. I żeśmy jechali. Poszliśmy na dworzec, wsiedliśmy w pociąg, jechaliśmy. Po drodze żeśmy się zatrzymali, nie wiem dlaczego, wiem, żeśmy wysiedli. Ale głodni jak psy, strasznie. Mówię do brata: „Stasiek, poczekaj”. Poszłam do jakiegoś mieszkania czy to domek był, nie umiem powiedzieć, zapukałam, mówię: „Proszę pani, my jedziemy do Warszawy, ale jesteśmy głodni”. Muszę powiedzieć, że spotkałam się naprawdę z ludźmi. Ona mówi: „Wchodź, dziecko, wchodź ”. Weszłam, posadziła mnie przy stole. Akurat jedli obiad. Mówię: „Proszę pani, mój brat jeszcze czeka”. – „To szybko leć po brata”.
- Pamięta pani, w jakiej miejscowości to się działo?
Nie. Poczęstowała nas obiadem, zjedliśmy. Później wsiedliśmy w pociąg, jechaliśmy dalej.
Jeszcze był chłód, to może już był luty. Siostra dzisiaj wspomina, że miałam jeden but inny i drugi inny. Dojechaliśmy chyba do Pruszkowa. W Pruszkowie jakaś pani nas poznała, podobno żeśmy na Siennej razem mieszkali. Zaprosiła, że u niej przenocujemy, bo to pewnie już był wieczór. Poczęstowała nas czymś, żeśmy przenocowali. Rano poszliśmy do Warszawy. W Warszawie doszliśmy do Siennej. Brat mówi: „Czekaj, zobaczę, co się dzieje”. Oczywiście tam nic nie było. To co było jeszcze w piwnicy, to było wszystko wykradzione. Tak że wrócił z gołą ręką i mówi: „Nic nie ma”.
- Z Pruszkowa na Siennej na piechotę całą drogę?
Na piechotę cały czas. Później szliśmy Alejami Jerozolimskimi. W pewnym momencie on mówi: „Stój, nie ruszaj się, zaraz będę”. A tam ktoś jechał na rowerze i go potrącili, i chleb mu się rozsypał. Wiec on poszedł, krzyczał, żeby nie kradli, ale sam złapał bochenek chleba i przyniósł. Ułamał, mówi: „Jedz”. Dobra, to jemy. Gdzie teraz idziemy? Idziemy, znowu na piechotę, na Chełmską, bo już nie było gdzie, tylko tam, gdzie trochę mojej rodziny było. Idziemy Chełmską i nagle jedzie jakaś fura. Okazało się, że siostra mojego ojca. Mieszkała w Pruszkowie, od jakiegoś faceta (czy ona prowadziła, to nie wiem) wypożyczyli furę i chcieli zobaczyć, że może kogoś spotkają. A ciotka przechowywała Żydówkę. Jak nas zobaczyła, to zaczęła krzyczeć do nas: „Stasiek!”, szczęśliwa, że nas zobaczyła. Pierwsza rzecz, złapała nas na furę, mówi: „Patrz, znalazłam akurat drewniaki, zakładaj je”. Bo miałam dwa różne buty.
- Zbieg okoliczności, że akurat tego samego dnia pojawiła się na Chełmskiej.
Tak. Akurat po Chełmskiej jechała, bo tak, to nie wiem, co by było dalej. Stamtąd zabrała nas do Pruszkowa, do siebie.
- Czy wiedziała coś o swoim bracie, pani ojcu?
Nic nie wiedziała, dopiero później. Zawiozła do Pruszkowa, w Pruszkowie była cała rodzina, był mój chrzestny, brat mojego ojca, matka mojego ojca, ciotka z dwoma synami, ta Żydówka, którą przechowywała. Ona znana była, [nazywała się] Charezińska, stale ją wzywali, dziękowali, że się zaopiekowała. Tam żeśmy przenocowali.
Brat mówi: „Dobrze, to jadę po mamę”. Ja u nich zostałam, on pojechał, ale niestety matki nie zastał. Nie wytrzymała. Nie wiem, ile to trwało. Nie wytrzymała, wzięła dzieci, przyjechała do Warszawy. Przyjechała w okolice Sadyby, tam gdzie jej rodzina mieszkała. Tam jej brat cioteczny dał pokój i później do nich dotarłam. Żeśmy troszkę tam mieszkali, ale krótko, bo się znalazł właściciel. Było odgruzowywanie Warszawy. Mama o ojcu nic jeszcze nie wiedziała.
- Warszawa była wyzwolona, natomiast sama wojna jeszcze trwała?
To było już po siedemnastym stycznia. Warszawa była wyzwolona, jeden gruz. Znalazł się właściciel i zabrał nam mieszkanie na Sadybie. Ciotka, która Żydówkę miała (na Padewskiej mieszkała przed Powstaniem) wzięła nas koło siebie, gdzie mieliśmy pokoik z dziurą piętro niżej. Moja mama, jeszcze będąc na Sadybie, poszła odgruzowywać Warszawę, bo chciała zdobyć troszkę pieniędzy. Nabawiła się przeziębienia, lekarz przyszedł: „Zapalenie płuc”. Ale ponieważ miała dzieci, nie chciała iść do szpitala. Na Padewskiej żeśmy trochę pobyli. Później trafiliśmy do swoich znajomych, którzy na Czerniakowskiej mieszkali i zobaczyli, co się u nas dzieje. Szybko nam kupili [mieszkanie] przy Czerniakowskiej od wojskowego. Jak go gdzieś przenosili, to on po prostu sprzedał. Brali później ich pod pistolet, żeby się przyznali. W każdym razie jeden pokoik nam kupili, a drugi pokój z kuchnią zajmował jakiś wojskowy ze wsi. Mama moja już nie wstawała po tym zapaleniu. To był już 1945 rok. Tam pomieszkaliśmy parę miesięcy. Nasi znajomi nam pomagali. Mama już nie wstawała z łóżka, nie wiem, jak myśmy się zajmowali tym wszystkim. Przypominam sobie, jak mamę myłam. Mówi: „Umyj mnie”. Leżała w łóżku, a ja ją całą myłam. Do szkoły żesmy chodzili, chodziliśmy też, bo nie było co jeść… Kuchnie były, tak że można było coś zdobyć. W międzyczasie siostra mojego ojca, co Żydówkę miała, dostała list od ojca, że do nas już jedzie czy płynie. Przekazała to mojej mamie, ale mama powiedziała: „Ja w to nie wierzę”. Nie mogła sobie darować, że tyle czasu była sama z tym wszystkim. Drugiego grudnia miała iść do szpitala, już się zdecydowała, że pójdzie, ale niestety 1 grudnia w domu zmarła.
- Przed śmiercią dostała tę informacje od siostry pani ojca, że pani tato przeżył wojnę?
Dostała, ale powiedziała, że nie wierzy w to, że wróci.
- To była jedyna i pierwsza informacja o pani ojcu?
Pierwsza, jedyna informacja. Pierwszego grudnia zmarła. Zaraz się trafili znajomi, bo widocznie jakoś daliśmy znać, brat czy kto. Ciotka przyszła, zabrała najmłodszego brata, ponieważ swoich dzieci nie miała. Jeszcze chyba miała tę Żydówkę. Wzięła go i do końca wychowywała. Nam z kolei ci znajomi po pogrzebie załatwili jakieś sanatorium pod Warszawą, Otwock, coś w tym kierunku. Tam żeśmy byli, ja byłam i dwie siostry, a brat z kolei był u znajomych i trochę tam pomagał. Jak byliśmy w sanatorium, przyszedł taki dzień, że siedzimy w lesie, to był może marzec. Nagle patrzymy: ojciec idzie. To była straszna radość. Płacz i radość.
- Poznała pani ojca od razu?
Tak. Na drzewie siedziałam. Ojciec w niedługim czasie nas zabrał. Musiał postarać się o pracę i na jakiś czas nas do Płud do zakonnic [oddał]. Tam nas zostawił, żeby mógł się jakoś zorganizować. W Płudach byliśmy może trzy miesiące u zakonnic. Później już zabrał nas do siebie.
- W Warszawie pani tata znalazł pracę?
Tak. Cały czas w Warszawie. Mieszkaliśmy dosyć długo jeszcze na Czerniakowskiej.
- A najmłodszy pani brat został u siostry pani taty?
Tak. U siostry Charezińskiej.
Nie, ona się później przeniosła. Była z Mokotowa, z Padewskiej. Była tylko jakiś czas w Pruszkowie wtedy, kiedy wyrzucali ich z Warszawy. I tak już został ten najmłodszy brat. Żeśmy z tatą na Czerniakowskiej mieszkali. Później dostał na Grochowie mieszkanie. Raz wiem, że go wzywali, ale nie mówił. Wiem, że przyszedł po tym spotkaniu, gdzieś był, nie wiem gdzie. W każdym razie chyba go pytali. Dlatego u mnie w domu się nie rozmawiało na temat AK, absolutnie.
- Może ma pani jakieś wspomnienia związane z okupacją czy z samym Powstaniem Warszawskim, które tutaj się nie pojawiło, a chciałaby pani je przywołać?
Był jeszcze taki jeden moment, że moją mamę zabrali. Łapanka była i zabrali w tej łapance. Ona wtedy do tramwajarza krzyczy: „Niech pan powie, że jestem w łapance! Sienna 20 mieszkania 8!”. Dlatego tak pamiętam ten adres. Ale jakoś się udało, chyba ojciec za tym chodził czy miał znajomych. Udało się, że jej nigdzie nie wywieźli. Wieczorem zapukał do nas ten, który prowadził tramwaj, i mówi: „Chciałem powiadomić, że w łapance została złapana”. Ale na szczęście było inaczej.
- Czyli kiedy przyszedł z informacją, to mama już była w domu?
Tak. Była w domu. Były straszne naloty, to człowiek bardzo przeżywał.
- Przez cały okres okupacji?
Przez cały okres.
- Jak z perspektywy dziecka pani ocenia Powstanie Warszawskie?
To był jeden strach. Nam w szkole na przykład mówili: „Słuchajcie, jak idą żołnierze niemieccy, to liczcie ich”. Chyba dlatego, że ich się liczy, żeby zginęli. Tak nam podpowiadali. Żeby nie naloty, nie łapanki, to może człowiek by tak nie przeżywał. Później miałam macochę, bo ojciec sobie nie dawał rady. Ona nam opowiadała, że pod Warszawą gdzieś była i było bombardowanie, była ranna. Myśmy podziwiali: ranna była, wszystkich wyrzucali z mieszkań, a ona nie mogła wyjść, leżała w łóżku. Mówi: „Byłam pewna, że mnie zastrzelą”. Ale też się trafiali ludzie. Przyszedł Niemiec, zobaczył, że jest ranna, wezwał lekarza i nawet jej opatrunek zrobili. Tak że są ludzie i ludziska. Później to bardzo wspominała. Straciła syna, był Powstańcem, męża. Na Bródnie leżał, myśmy tam chodzili. Tak że swoje przeżyła bardzo, ale mówiła, że takiego czegoś to się nie spodziewała. Tak że czasami ludzie się trafiają. Najgorsze były wszystkie naloty, bomby, nie wiadomo było. W tramwaju jak się jechało, Niemcy mieli wydzielone, że dotąd jest ich, a reszta jest dla innych. Ale też mi się zdarzyło, że stałam razem ze wszystkimi, ciasno. To mnie Niemiec pociągnął, żebym tam stanęła, bo tam luźniej. Może miał jakieś wspominki własnych dzieci, różnie to bywa. Tak że są ludzie i ludziska.
Warszawa, 20 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadził Sebastian Ambroziak