Krystyna Bernat
- Rozmawiamy z panią, która przeżyła Powstanie w Warszawie na Powiślu i była nadawcą listu, o którym nam dokładnie opowie. Jak zapamiętała pani początek wojny? Była pani wtedy nastoletnią dziewczynką i może wiele nie pamiętać. Jakim w pani pamięci pozostał 1 września 1939 roku?
To była bardzo przykra sprawa, bo zdałam egzamin konkursowy do gimnazjum państwowego, trzeba zaznaczyć, że bardzo trudno było [się dostać] do państwowego – miałam książki kupione, wszystko miałam gotowe. Mieszkałam w tym czasie na Grochowskiej 283. Rano budzę się, żeby już szykować się do szkoły i słyszymy bomby. Grochów był pierwszy bombardowany w 1939 roku. Ale wszyscy zaczęli mówić, że to są próby, że to jest alarm próbny. Okazało się, że nie. Wtedy, kiedy zobaczyłam, że z fabryki (nazywała się „Perun” czy „Perkun”) wynosili już rannych [i była] krew, myślę sobie – jakie próby mogą być, skoro jest krew. Wtedy już wiedziałam, że wojna. Radio jeszcze wtedy działało, więc mówili. Mamusia mówi: „Nie bójcie się, będzie można do szkoły chodzić”. Ale już tego dnia nie poszłam do szkoły. Gdzie można było chodzić do szkoły? Wojna się zaczęła. W krótkim czasie przyszli żołnierze i kazali nam opuścić dom, bo postanowili postawić karabin maszynowy właśnie w tym domu, który był vis à vis Instytutu Weterynaryjnego,. Powiedzieli, że absolutnie nikt z lokatorów nie może pozostać, więc wyprowadziłyśmy się do cioci (siostry matki) i tam zamieszkałyśmy jakiś czas. Okazało się, że wszędzie było bombardowanie, wszędzie ludzie ginęli, więc mój szwagier [Antoni „Szczep” Szczepecki] (jeszcze wtedy niedoszły szwagier, ten co zginął w Powstaniu) mówi: „Słuchajcie, wyjeżdżamy”. Miał samochód, więc w samochód wsiedliśmy, zabraliśmy coś niecoś i [pojechaliśmy].
- Jaki miał pomysł, że dokąd wyjedziecie?
Przed siebie, dalej. Jechaliśmy, tak jak wszyscy, w stronę Brześcia. Tam się okazało, że i wojsko uciekało. To było tak strasznie przykre, bo żołnierze, którzy jechali z armatami, odcinali konie od sprzętu, wsiadali na nie i uciekali. Wszyscy nam mówili: „Nie jedźcie! Gdzie wy jedziecie?!”. Ale gdzie tylko dojeżdżaliśmy i byliśmy szczęśliwi, że spokój jest, to zaczynały się natychmiast bombardowania. Tak było w Stoczku, nasz pierwszy przystanek był w Stoczku. Tam wojsko polskie też już uciekało, więc patrzenie na to wojsko, jak ci żołnierze strasznie zmartwieni uciekali (sami nie wiedzieli gdzie – przed siebie). My też [uciekaliśmy]. Tak znaleźliśmy się aż za Równem. To było sześćdziesiąt kilometrów od granicy rosyjskiej. Tam było bezkrólewie, bo to było 15 września i nie było ani ruskich ani Polaków. Odetchnęliśmy. 17 [września] wchodzą ruscy. To był dla mnie szok nieprawdopodobny. To znaczy z historii wiedziałam o ruskich, ale ich czołgi były strasznie dziwne, [jak] jakieś chałupy trzęsące się i klekoczące, żołnierze – później się z tego żartowało, ale to była prawda – mieli karabiny na sznurkach. Przychodzili, na nas patrzyli, a my na nich – wystraszone byłyśmy.
- Jakie było ich podejście do was?
Na razie obojętne. Później spisywali nas, nazywali nas
bieżeńcami.
Tak. Spisywali nas na powrót do kraju. A to wcale nie był powrót do kraju. Kto się zapisał, to później wywieźli [go] na Syberię. Wszystkich znajomych okolicznych wywieźli (później się dowiedzieliśmy). Ale szwagier mój [Antoni „Szczep” Szczepecki], przedarł się przez zieloną granicę, zobaczył, że ciocia żyje, mieszkanie jest bardzo zniszczone, ale jest i mówi: „Wracamy do Warszawy. Nie ma w ogóle mowy, bo nas wywiozą ruscy, bo tutaj zasięgną wiadomości”. Nam tak źle tam nie było. Pasłam krowy – dostawałam mleko, ser, masło za pasienie krów.
Wynajęliśmy sobie pokój i mieszkaliśmy u kogoś. Byli państwo, co mieli majątek, ale to było w lesie, oni sami mieli biedę. Ale mieli trzy psy, więc byłam szczęśliwa, bo z psami chodziłam paść krowy. Najpierw usiłowałyśmy z siostrą kopać kartofle, ale nas z pola wyrzucili, bo my po prostu nie umiałyśmy kopać kartofli. Najlepiej nadawałam się do pasienia krów. Ruscy mieli swój sprzęt po lasach rozstawiony. Wtedy… Podziwiam siebie, bo krowy pasłam w tych lasach, które tamtejsi ludzie nazywali bankowe. Przypuszczam więc, że to były państwowe lasy, ale mówili „bankowe lasy”. Jagodziny były [bardzo dużej] wysokości, urodzajne [lasy]. Mamusia kupiła gęsi, więc je karmiłyśmy, żeby było co jeść, ale biedy nie miałyśmy, głodu nie [było].
Wróciłyśmy do Polski przez zieloną granicę, ale już wtedy ruscy bardzo utrudniali. Najpierw ileś kilometrów przed [stacją] zatrzymywali pociąg i mówili, żeby wysiadać. Darli się i nawet brzydko bardzo mówili. Później, już w Zarębach Kościelnych kazali nam całkowicie wysiąść i iść. To było pięćdziesiąt siedem kilometrów do Małkini. My z plecakami, bo poszyłyśmy sobie plecaki, w których były upieczone gęsi (jedna chyba). Szłyśmy pięćdziesiąt siedem kilometrów jednego dnia. To było coś makabrycznego. Wtedy przecież miałam piętnaście lat, byłam potwornie zmęczona. Doradzili nam przewodnika, bo okoliczni ludzie mieli zabronione zatrzymywać kogoś. Składaliśmy się wszyscy, bardzo dużą sumę przewodnikowi daliśmy i przeprowadził nas w nocy przez granicę. Trzeba było w nocy, bo patrzył między światła. Przy posterunku było światło, tu było światło, więc jak on kucał, to my też. Mówił: „Róbta to wszystko, co i ja”. Jak on kucał, to i my, ale my nie wiedzieliśmy po co. W każdym razie przeprowadził nas i znalazłyśmy się w chałupie już w Małkini. Rozłożona była słoma, powiedzieli, że możemy spać, odpoczywać do rana. Rano kazali nam się ogarnąć – same zdawałyśmy sobie sprawę, żeby wychodząc na dworzec, nie zwracać na siebie uwagi, więc każdy jak mógł, tak się ze słomy wygrzebał. Poszliśmy na dworzec. Na dworcu pierwszy raz zobaczyłam Niemców, bo to już było za granicą. Wtedy wsiedliśmy w pociąg i przyjechaliśmy do Polski. To był akurat – tak szczęśliwie się złożyło – 8 grudnia, święto Matki Boskiej, więc może to pomogło, że tak szczęśliwie przebrnęliśmy. Ale też strzelali okropnie! Okropnie!
Rosjanie! Jak kazali wyjść i wszyscy szli w jednym kierunku, bo przecież nikt nigdzie nie potrzebował iść, tylko chciał przejść granicę, to krzyczeli:
Dawaj nazad! To pamiętam, bo się darli niesamowicie. Kazali nam wracać i przy tym strzelali, tylko że oni, w lesie, widocznie… Może i kogoś zastrzelili, postrzelili. Nie wiem, bo nikt na to nie zwracał uwagi, myśmy tylko byli zainteresowani, żeby jak najprędzej dojść do granicy. To było okropne. Później, jak już znalazłyśmy się w Polsce, to ciężko było, bo nie miałyśmy mieszkania, mamusia zaczęła handlować, to znaczy przewozić żywność.
Tak, przyjechaliśmy do samej Warszawy. Z Małkini przyjechaliśmy do Warszawy. W Warszawie jakoś sobie dawałyśmy radę. Myślę sobie – coś muszę robić, to jest niemożliwe, nie miał kto mną pokierować. Zapisałam się do szkoły na Pięknej. Były dwa biureczka – jedna pani zapisywała do handlowej, druga zapisywała do zawodowej. Stałam chwilę i myślę – Tu? Tu? Tu? Tu? Gdzie mam podejść? Nie wiedziałam gdzie. Podeszłam do handlowej. Szkołę skończyłam, ale nas bardzo przerzucali. Byliśmy na Pięknej, byliśmy na Chłodnej, w wielu miejscach, bo stale Niemcy przerzucali. Z tym, że ta szkoła była pod ich patronatem, niemieckim. Miała zezwolenie na nauczanie, ale nauczyciele – teraz nie mogę się pogodzić z tym – wtedy nikt tym nauczycielom nie płacił. Nauczycielki pracowały i nam stale mówiły: „Dziewczynki – to była żeńska szkoła – uczcie się. Nie wiadomo co będzie, nie wiadomo jak będzie”. Kto miał jakąś książkę, oczywiście te panie przynosiły książki – uczyłyśmy się tych przedmiotów, które były dozwolone przez Niemców, ale książka była, że w razie [czego] jak ktoś przyjdzie, to my już mamy co innego na stole. Nauczycielki takie były oddane.
- Oprócz normalnego, zawodowego toku nauki, były jeszcze tajne komplety?
Tak. One same od siebie to robiły. To nie było tak, że my je prosiłyśmy, tylko one nas prosiły i tłumaczyły: „Słuchaj, przecież to może być całe wasze wykształcenie, bo nie wiadomo, co będzie”. I my skończyłyśmy tę szkołę.
[…] To była szkoła trzyletnia. Nazywała się Dokształcająca Szkoła Handlowa – jeszcze coś było [dodane], nie przyszło mi do głowy, żeby wynaleźć. Nie mam zaświadczenia, później przez kuratorium sobie robiłam, bo wtedy jeszcze pamiętałam nazwiska nauczycieli i kierowniczki. Później były okropne naloty – rosyjskie naloty. Okropne były naloty na Warszawę (pierwszy był na tramwaj, który [jechał] na Pragę). Bombardowania były. My już wtedy jakimś cudem wynajęłyśmy mieszkanie na Radnej. Musiałyśmy się od cioci wyprowadzić, bo jeszcze inni ludzie tam byli, nie było już warunków, było za ciasno. Mieliśmy swoje mieszkanie – ale jeden pokój tylko. Był [tam] system hotelowy, więc ubikacja była na korytarzu, ale to było bardzo zadbane, było czysto, tak się dobrali lokatorzy, że każdy miał dzień swojego sprzątania, tak że było zupełnie możliwie. Nawet nieźle wspominam ulicę Radną. Szkoła wymagała zaświadczenia o pracy. Trzeba było mieć zaświadczenie - bo już wreszcie wszystkie [dorosłyśmy] – że zaczęłyśmy pracować. Zaczęłam pracować w fabryce pończoch na Lesznie. Ale do szkoły chodziłam. W godzinach rannych chodziłam do pracy, a później, po południu [do szkoły]. Nawet było tak, że szkoła była na dwie zmiany, bo stale nam zabierali pomieszczenia.
- Chciałabym, żeby pani powiedziała o 1 sierpnia 1944. Ciągle mieszkała pani na Radnej, na Powiślu?
Na Radnej. Tego dnia byłam też w pracy. Byłam w pracy na Lesznie i wracałam… Szwagier mój [Antoni „Szczep” Szczepecki] (ten, który nie żyje) cały czas należał do AK, miał nawet stopień oficerski, działał, ale nie chciał nas wciągać, bo uważał, że ja za młoda, siostra troszkę starsza, ale mówi: „Wystarczy jak ja jestem”. Nie wiedziałam, że będzie Powstanie.
- Czy siostra już wyszła za niego w międzyczasie?
Tak, już wyszła za mąż. Nie wiedziałam o tym, że będzie Powstanie. To znaczy zanosiło się, bo zaczęli bardzo dużo ściągać wojska niemieckiego. Bardzo dużo – na ulicach chodzili. W końcu lipca już było bardzo dużo wojska niemieckiego. Przechodziłam, oczy zamykałam, żeby na nich nie patrzeć. Jak wracałam, to już na Woli słychać było strzały. Ale – myślę sobie – do domu muszę dojść. Już nie było ani tramwaju, ani autobusu, tylko pieszo z Leszna na Radną doszłam. Wtedy dopiero się zaczęło piekło. Strzelanie było przez trzy dni – jeszcze nasi mieli amunicję – bez jednej chwili przerwy. Bombardowanie było, ale to już nie nasi bombardowali tylko Niemcy. Było piekło. Było ładne podwóreczko na Radnej, usiadłam na klombie, patrzyłam w niebo – kule świszczą – myślę: „Boże, zlituj się nad nami, bo my tu zginiemy wszyscy! Nie ma mowy!” Później zwykle tak było, że były modlitwy, były kapliczki.
- Mieliście urządzane msze na tym podwóreczku?
Tak.
Od księdza Siemca. Trzecia chyba uliczka była – Radna, Lipowa, Leszczyńska, księdza Siemca. Ale cały czas myślałam o siostrze i o szwagrze.
[Szwagier Antoni „Szczep” Szczepecki] wpadł do siostry na Hożą, [gdzie] razem mieszkali i powiedział: „Halinko, do widzenia, idę. Mam wezwanie, idę, stawiam się”. Ona oczy wtedy otworzyła, została sama, ale musiał iść przecież. Myśmy o tym nic nie wiedziały, tylko cały czas martwiłyśmy się, co z nią, czy coś ma (bo każdy miał jakieś zapasy – chleb suszony, coś było).
Wtedy, jak już zdawało się w ogóle nie było nadziei, to napisałam list. Adresowałam „Hoża 9 mieszkania 90”, chociaż nie miałam żadnej pewności, czy to istnieje. Były gazetki roznoszone, których nie mam, bo bałam się Niemców – jak tylko dostaliśmy gazetki, to się przeczytało i niszczyło, albo komuś się jeszcze dalej dawało.
- Ale dzięki nim wiedziała pani, co się dzieje.
Tak. Śródmieście jakoś się jeszcze trzymało.
- Który to był dzień? Kiedy pani napisała list?
Tego nie pamiętam. A tu nie było daty?
- Nie. Teraz panią poproszę, żeby pani przeczytała swój własny list, pisany do siostry i przypomniała nam wszystkie swoje wrażenia i odczucia związane z tym momentem i potem oczywiście z dalszymi dziejami.
Było polecenie, że nie można dużo pisać i trzeba było odpowiednio złożyć ten list, nie w kopertę. „Kochana Halinko”. To jest moja siostra. „Dzięki Bogu żyjemy i jesteśmy zdrowe. Jeść mamy pod dostatkiem”. To było bardzo ważne. „Napisz choć kilka słów – czy żyjecie i jak Tosiek”. [Szwagier] nazywał się Antoni – Tosiek. „Gdy tylko będzie można, przyjdę do ciebie. Krysia z mamusią”. Ten list wysłałam. Były skrzynki pocztowe z lilijką harcerską, wrzuciłam list do skrzynki na Dobrej i wiedziałam, że dojdzie, bo przecież wszystko funkcjonowało, mimo tak ciężkiej sytuacji. Chłopcy nosili. Sama widziałam, bo przechodziłam później przez Aleje [Jerozolimskie], że do takich worków jak do szkoły (szkolne woreczki na kapcie) kładli listy i kładli kamień. Przez Aleje nie można było przechodzić, bo to było bardzo niebezpieczne, więc machali workiem i [wołali]: „Łapiesz?!”. – „Łapię!!” tamten krzyczy. Przerzucali. Tamten już złapał i roznosił pocztę. Bardzo dzielni byli chłopcy. W ogóle wszyscy byli dzielni. Byłam tak pełna podziwu dla powstańców. Stale czułam, że za mało zrobiłam, że jeszcze coś powinnam zrobić. Jak chodzili powstańcy po domach, to trzeba im było przecież coś dać jeść – a mamusia stale gotowała, przeróżne rzeczy się wymyślało z tych produktów, które były. Przychodzili [powstańcy]. Mówię: „Słuchajcie, mam pomysł doskonały. Mieszkam na piątym piętrze – jest tam taki doskonały [punkt], że można patrzeć na uniwersytet, na tyły uniwersytetu. Chodźcie, to wam pokażę”. Zaprowadziłam tych żołnierzy do swojego mieszkania. Byli chyba młodsi ode mnie, albo w moim wieku. Młodzi byli, strasznie młodzi, ze zwykłymi karabinami. Jak weszli: „Masz rację! Tutaj jest dobry widok!”. Jak parę razy pstryknęli z karabinu ręcznego, to tamci…
Sprowokowali. Tamci nastawili „krowy”! Jak nastawili „krowy”, tak zmiotło moje piąte piętro. Zmiecione było tak, że nie myślałam, że tak może nic nie być. Drzwi nie było, nic nie było – kawałek klatki schodowej, po której weszłam. Dalej już nie można było iść, bo [była] wyrwa.
Nie, ofiar nie było, bo wszyscy siedzieli w schronach. A ja tak „mądrze” zadziałałam. Później się tego wstydziłam, bo nie wiem, czy to było dobre, czy to było złe. Myślałam, że oni dopiero narobią im… A oni… Straszne! Dużo było ofiar właśnie przez tych naszych – najlepszych chłopców, ale byli po prostu niedoświadczeni. Kto nimi kierował? To trzeba było kogoś doświadczonego, kto by powiedział: „Nie prowokujcie ich karabinem zwykłym”.
- Proszę powiedzieć o tym jak pomagała pani w szpitalu.
Tak. Siostra moja otrzymała list i wtedy dostała zezwolenie od komendanta, bo trzeba było przepustkę mieć na przejście przez Aleje, nie mógł tak każdy iść, bo przecież byłby zator, nikt by nie przeszedł, a żołnierze byli przeprowadzani. Dostała przepustkę, przyszła do nas na Radną, z nami się spotkała i powiedziała, że [szwagier Antoni „Szczep” Szczepecki] poszedł do punktu wyznaczonego, że cały czas należał do AK i nie chciał nas wciągać w to wszystko, bo uznał, że jesteśmy za młode. [Siostra] dostała już wiadomość, że [szwagier] jest w klinice położniczej Webera.
- Dlaczego tam się dostał? Jakie były okoliczności zranienia?
Brał udział w ataku na PAST-ę. Był porucznikiem, więc miał drużynę, chyba siedemnaście osób. Ponieważ tam były bardzo trudne warunki, bo to były marmury, więc nie mogli ani podpalić, ani strzelić, postanowili się wycofać. Pierwszy atak był nieudany, następny – dopiero zdobyli PAST-ę. Dość późno zdobyli, już mnie nie było w Warszawie. Przy wycofywaniu się z PAST-y któryś z Niemców strzelił i ranił go w udo kulą dum-dum. Kule przeważnie mieli dum-dum. Leżał na ulicy dość długo, na Zielnej. Przechodnie nie mogli z początku [podejść], ale wzięli prześcieradło czy coś – pokazywali, że rannych chcą pozbierać – pozwolili Niemcy. Zanieśli go do klinki położniczej Webera. Weber w tym czasie, jak tylko mógł, to wszystkie kobiety wypisał i przyjmował już rannych, tak że [szwagier Antoni „Szczep” Szczepecki] był od razu, 1 sierpnia, ranny.
- Szpital był na ulicy Chmielnej?
Tak, na ulicy Chmielnej 34. Nawet patrzyłam, jak byłam na wystawie na Podwalu, ale Chmielnej nie było zanotowanej. Siostra, jak przeszła przez Aleje, z nami się spotkała, to już poszła tylko do szpitala i w szpitalu siedziała dzień i noc. Ile mogła tyle też pomagała – tak jak każdy przecież się przydawał.
Włączyłam się i chodziłam. Przychodziłam na noc do domu, bo mamusia przez ten czas zbierała wodę, gotowała z sokami, bo ludzie już mieli w sierpniu soki. Bańki od mleka miałam pełne zupy i to wszystko nosiłam do szpitala. Jak trzeba było, to siostra polowa – tak się nazywała wtedy, teraz chyba nazywa się oddziałowa – kierowała mnie. Tacę trzymałam, chorych obmywałam. Ran oczywiście nie, bo przecież trzeba było mieć jakieś [przeszkolenie]. Ale było ciężko. Póki Weber miał zastrzyki z penicyliny i leki, to jeszcze, a później to już było strasznie ciężko. Operacje robili bez znieczulenia, bo już nie było możliwości. Było bardzo ciężko, ale codziennie, codziennie – nie było dnia. Chorzy właśnie czekali na zupę. Skórki odkładałyśmy z razowego chleba, później mamusia to kwasiła i robiła zalewajkę. Ach, jak oni to jedli! Boże! Jak oni czekali! Pytałam się ich: „Słuchajcie, co wam przynieść do jedzenia?”. – „Tylko zupę”. Tę właśnie. Bo gorączka była – nie było leków ani na spędzenie gorączki ani nic. Coś okropnego. W szpitalu byłam cały czas do 5 września, z tym że dochodziłam. Było to tak strasznie przykre, jak przechodziłam i na ulicy Górskiego myślę sobie (bo już słyszę „krowę”, jak naciągają ją i hałasuje) – dolecę tu, czy nie? Wpadłam do domu, myślę sobie – a, jeszcze do następnego. Takie miałam szczęście, że dobrze, że przeszłam, bo [pierwszy] dom [został] zbombardowany. Później żołnierze nie chcieli mnie przepuścić: „Gdzie idziesz?! Gdzie idziesz?! Co? Chcesz żeby cię zabili?!”. Mówię: „Muszę iść do szpitala! Patrzcie, co mam – muszę to zanieść. Przecież oni tam na to czekają”. Jakoś mnie przepuszczali. Już później były zakazy, bo przecież nie mogą się cywile plątać tu, gdzie były takie obstrzały okropne. 6 września – wszyscy siedzieliśmy w piwnicy, bo góra była zniszczona przez „krowy” – przyszli Kałmucy. Zeszli z uniwersytetu na Browarną, a z Browarnej dwa kroki przecież do nas. [Przyszli] z pochodniami i powiedzieli, że mamy wychodzić. My nie bardzo chciałyśmy wychodzić – przeważnie były kobiety – mówimy: „Nie, nie wyjdziemy. Tu będziemy czekać aż się skończy”. – „Nie, bo my już rzucamy granaty”. Zamierzał się, pochodnie zapalone, mówi: „Już tu was spalimy”. Wtedy wyprowadzili nas, jednak zdecydowaliśmy się, że musimy wyjść. Prowadzili nas do Dobrej, Dobrą prosto do Browarnej, Browarną do góry i tam gruzy.
- Krakowskim Przedmieściem.
Tak. [Na ulicy] leżała figura Pana Jezusa, bo koło kościoła przechodziliśmy. Tam [były] czołgi. Byliśmy osłoną czołgów, więc później czołgi ruszyły, a my przed nimi. Ale sobie nawet nie zdawałam sprawy wtedy, że jesteśmy osłoną. Ale [Niemcy] byli zabezpieczeni, że już do nich nie będą strzelać. [Szliśmy] do Ogrodu Saskiego.
- Jak długi to był odcinek, gdzie stanowiłyście tę osłonę?
Daleko, prawie do samej Woli. Dalej – do kościoła, [gdzie] była zbiórka wszystkich ludzi. Coś okropnego w tym kościele było, bo i dzieci. Od nas nie było dzieci w moim domu, ale innych zbierali.
- To był taki etap, kościół świętego Wojciecha.
Tak. Później poszłyśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie dość długo siedziałyśmy – długo nie, ale ze trzy dni byłyśmy. Tylko, że było okropnie, bo to były hale fabryczne, [gdzie] była oliwa, podłogi były tłuste. Na tym trzeba było siedzieć, spać, bo przecież nie było rady, już człowiek nie wytrzymywał. Przychodził ktoś, kto mówił po polsku, trochę po niemiecku i mówił – Do fabryki takiej i takiej, do takiego miasta ileś osób mu potrzeba. Nie zgłosiłyśmy się. Tych, co się nie zgłosili, postanowili [wpędzić] do wagonów i wywieźć dalej. Wywieźli nas z Pruszkowa w zamkniętych wagonach towarowych. Tego dnia było tak strasznie ciemno – mżawka była, tak ciemna była noc, że nic nie było widać. Wywieźli nas i nie wiedziałyśmy gdzie jesteśmy. Raptem mówią: „Breslau! Breslau!”. Boże! Co za Breslau?! Nie wiedziałam, co to jest. Pozwolili nam, żeby wyskoczyć z wagonów w jakimś polu i słyszę, że Niemcy rozmawiają. Ustawili nas znów w gromadkę i przeprowadzili nas, otoczonych, na placyk zagrodzony drutem, bez żadnego dachu, bez niczego i tam nas zgromadzili, w Breslau (Boże, jak teraz sobie pomyślę, że syn mieszka we Wrocławiu…). Tam byłyśmy i tam też przyjeżdżali już – kto potrzebował. Rolnicy przyjeżdżali, przyjeżdżali z fabryki i mówili, że do takiej i takiej fabryki, do takiego i takiego miejsca potrzeba tyle i tyle osób. [Wtedy już] dostałyśmy wszy (już po drodze złapało się wszy), już nie mogłyśmy wytrzymać – nieumyte, głodne – mówimy: „Jedziemy”.
- To był targ niewolników właściwie.
Okropnie! Przecież pod gołym niebem, za drutami – coś okropnego. Przede wszystkim dobrze nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy. Breslau jeszcze wtedy nic mi nie mówiło. Jeden powiedział, że do Heiligenhaus potrzebuje sześćdziesiąt osób do fabryki kluczy. W Niemczech to tak się nazywało – fabryka kluczy, jeszcze czegoś, a to były wszystko fabryki broni, bo wszystkie były poprzerabiane. Zgłosiłyśmy się, sześćdziesiąt nas poszło (przeważnie wszystkie z Warszawy). Ale już byłyśmy wtedy nawet szczęśliwe, jak
Lagerführer nas odebrał z zamkniętych wagonów i w gromadce nas poprowadził do baraków, które były nie tak dawno uprzątnięte po stajni, bo [przedtem] stajnie tam były. Nie było nawet okien w tych barakach, tylko u góry były małe okienka podłużne. Tam były łóżka piętrowe, dali nam papierowe sienniki, kazali słomy napychać, żebyśmy sobie zrobiły spanie. Ale było mycie. Na każdym kroku Niemcy nas bardzo gnębili, ale dlaczego: przecież później już byli i mężczyźni. Było mycie. My spragnione byłyśmy mycia – przecież cały czas się nie myłyśmy, mamusia to aż płakała i się śmiała, bo byłam cała usmolona, brudna. Obsługę nam dali Ukraińców do kąpieli, do kobiet. A trzeba było się rozebrać, bo wszystko szło do pieca, żeby wyparzyć wszy. Dali nam wieszadełka metalowe, wszytko trzeba było zawiesić i podać. Tam też obsługa męska. A u mężczyzn kobiety były. To przecież tylko czysta złośliwość była.
Lagerführer też chodził. To było upokarzające. Bo żeby nie było wyjścia, nie ma innej obsługi, to tak. Później już byłyśmy szczęśliwe, że zabrałyśmy ubrania odwszone, miałyśmy swoje miejsca. Później [
Lagerführer] nas odprowadzał. Byłyśmy w pół-karnym obozie (ci z Powstania Warszawskiego, nas było sześćdziesiąt, w pół-karnym [obozie byli]).
Lagerführer przyprowadzał nas do fabryki i odbierał z fabryki. Pracowałyśmy od siódmej do siódmej. Nawet byłam zadowolona, że z baraków wyszłam, że Niemców widzę – biedni ci Niemcy byli, bo nawet bez nogi, na protezie, też pracował. Kobiety były, a mężczyzn młodych w ogóle nie było widać (Niemców). My pracowałyśmy, nawet nie najgorszą miałam pracę, bo montowałam malutkie części – nie wiedziałam, co to jest, ale montowałam to, bo mi Niemiec pokazał, że to włożyć tu, później to, później to. Później na malutkich szynach to odjeżdżało, Niemka siedziała, aparatem przyciskała i jeszcze swastyka się tam odbijała. Później pracowałam tak, że z jednej strony był Włoch – to byli ci Włosi zbuntowani, co nie chcieli [współpracować], więc byli na warunkach takich jak my. Jeden był z jednej strony, drugi [z drugiej], ja w środku. Mówili do mnie po włosku, ja po polsku i tak rozmawialiśmy. Pytali, czy [jestem] z Warszawy – „Tak, z Warszawy”. Za głowę się brali co tam było, więc ja im, jak mogłam, tak opowiadałam, co się działo. Też byli bardzo biedni, bo to byli oficerowie, trzydziestu sześciu oficerów. A że jakaś była umowa międzypaństwowa, że nie wolno było oficerów zatrudniać, to zatrudniali ich właśnie przy montowaniu, przy lekkich pracach.
Napisałam list z Niemiec – znów list napisałam – do Kalisza, do rodziny szwagra. Ale byłam przekonana, że list nie dojdzie. Myślę sobie – na pewno nie dojdzie. To była Rzesza w tym czasie (Kalisz należał do Rzeszy), więc jak wysłałam list, to nawet dosyć szybko przychodzi list od nich, odpowiedź, że dziękują mi za wiadomość, bo to była pierwsza wiadomość, jaką oni w ogóle dostali. Napisałam im, bardzo oględnie, że Tosiek był ranny, że zostawiłam go w szpitalu, że nic nie wiem. O różnych [innych rzeczach] nie pisałam, bo kontrole. Odpisali mi i później mi dwa razy paczkę przysłali – to Rzesza, więc można było paczki [przesyłać]. Mieli wprawę, bo dużo ludziom pomagali. Przysłali mi szczoteczkę do zębów, pastę, sucharki – coś takiego, co się nie zepsuło. To było dla mnie bardzo ważne, bo to od rodziny [szwagra]. Siostra też się z nimi skontaktowała później. Do mnie też napisała. Byłam pewna, że [list] nie dojdzie, ale jednak Niemcy… Czasem są podli, ale jednak…
Zorganizowani i poczta kursowała, przysłali. Już wiedziałam, że… To była Nadrenia. Heiligenhaus to jest trzydzieści kilometrów od Essen i trzydzieści kilometrów od Dusseldorfu. Byliśmy w samym kotle okropnym. Tam się zrobiło bardzo źle, bo były naloty amerykańskie, ale tak okropne, że takich nalotów to w życiu… Nawet nie zdawało mi się, że można przeżyć te naloty. Tak bombardowali Essen i Dusseldorf. Fosfor się sypał, całe niebo było w ogniu, okropne to było, ale wtedy już się zupełnie nie przejmowałam. W tym czasie można było [wyjść] (bo tak
Lagerführernie pozwolił) – znalazłyśmy pola i wykopane kartofle i mamusia prosiła
Lagerführera, że jestem młoda, że powinnam spacerować, [wyjść] na powietrze, że tak długo jestem w pracy – zgodził się. Jak poszłam drogą, miedzą, to na polu czasem znalazłam kartofla. Kartofle wrzucałam sobie pod bluzkę, trzymałam w łóżku i jak był nalot okropny, to
Lagerführer pierwszy uciekł. Tylko powiedział, żeby się chować. A my się wcale nie chowałyśmy – co mamy do stracenia. Mamusia poszła do pieca centralnego ogrzewania – mały piecyk – i w żar włożyła kartofle. Później wyciągnęła, a ja po ciemku jadłam, bo tak to [
Lagerführer] by nie pozwolił. Taki był podły, że nieraz jak ktoś miał kartofle znalezione, to zalewał specjalnie wodą, niszczył wszystko. Jak po ciemku jadłam, to byłam tak usmolona (a światło było natychmiast wyłączane) – później jak się światło zapaliło, to coś okropnego! Ale mnie nic nie obchodziło. Właśnie się wtedy też tak modliłam: „Boże, żebym tylko mogła umrzeć, ale żebym się najadła”. Sami już później mieli biedę, Niemcy, ale dawali nam jeden chleb malutki, prostokątny, ciężki jak nie wiem co, na siedem dni. Jeden chleb na siedem dni, dwie łyżki stołowe marmolady (trzeba było mieć swój kubeczek i wrzucali), margarynę i to wszystko. Ale dostawałyśmy jeszcze miskę zupy rano i miskę zupy na obiad.
Ale! Coś okropnego. Byliśmy w kotle, więc nie mieli [możliwości], zresztą nie potrzebowali nas karmić. Albo brukiew była, albo kapusta, ale paskudna kapusta – nie wiem skąd tę kapustę brali, że to było wszystko tak strasznie okropne. Ale zjadałam to wszystko. Później dostałam kartki na odzież (bo kartki Niemcy nam wydali, ale to już jak Amerykanie przyszli), żeby kupić – wchodziłam do sklepu i pokazywałam kartki (były takie same jak niemieckie). Sprzedawczyni mówi: „Pani jest taka ładna jak Niemka”. Taki mnie „zaszczyt” spotkał. Byłam młoda, jakoś wyglądałam. Taki mnie „zaszczyt” spotkał wtedy.
- Kiedy nastąpiło wyzwolenie?
6 kwietnia. Weszli Amerykanie. Amerykanie wjechali, oswobodzili, a Niemcy nie mogli się nadziwić, że my z nimi rozmawiamy, jakie to my zdolne, że wszystkie języki znamy. A to dali Polaków. Polaków na te najgorsze linie dawali. Wtedy nas z baraków… Niemki były skoszarowane i gdzie trzeba było, to oni ich kierowali. Młode Niemki. Jak Niemki zwolnili, to Amerykanie nam zajęli hotel – był budynek, pokoje były, było już tak po ludzku urządzone. Były prysznice, kuchnie ogólne, duże, już wtedy coś można było jeść, robić sobie coś. Ale przeżyłyśmy bardzo głód, dlatego że tam byliśmy zamknięci i tylko bombardowania były. Ale pracowaliśmy długo, aż później Amerykanie zaczęli bombardować, to już nie można było.
- Kiedy się pojawiła możliwość powrotu?
Pierwszy transport był i pierwszym transportem wróciłyśmy do Polski przed Wielkanocą w 1945 chyba. Ale w Niemczech – jeszcze nie powiedziałam, że oprócz pracy… Jak przyszli Amerykanie, to znów pomyślałam sobie – przecież muszę działać! Już raz dobrze zadziałałam, to tutaj muszę działać. Było trochę dzieci – w naszej grupie nie było, ale z [innych] były. Przenieśli nas wtedy do Solingen. Jak byłam w Solingen, to postanowiłam uczyć w szkole. Nawet miałam doskonałe rezultaty. Tak, jak [moje] nauczycielki mówiły: „Uczcie się, bo nie wiadomo, co będzie”. Tak jak do mnie mówiły, tak do tych dzieci mówiłam. „Słuchajcie, wychodziłam z Warszawy. Była całkowicie zbombardowana Warszawa. Uczcie się, bo nie wiadomo co będzie, jak przyjedziemy do Polski”. A jeszcze nas straszyli bardzo, że ruscy jednak urzędują. „Uczcie się”. Zaczęłam pracować w szkole. Nawet mam zdjęcia, jak dzieci składały mi życzenia imieninowe. Uczyłam przyrody. Później była wizytacja ze szkolnictwa, bo w Niemczech było szkolnictwo polskie. Przyszedł na wizytację kurator i był na mojej lekcji. Widzi, że młoda, i mówi: „A kiedy pani zdążyła skończyć konserwatorium?”. Mówię: „W ogóle nic – kończyłam jakąś szkołę przymusową, niemiecką – tylko po prostu chciałam te dzieci uczyć”. Tak, że każde dziecko umiało czytać, umiało pisać, uczyłam przyrody, uczyłam robót ręcznych – to przecież każdy umie. Zabawki na choinkę lepiliśmy. Tak, że też tam działałam jak mogłam. W Niemczech poznałam swojego męża, bo był w armii amerykańskiej, bo uciekł ze Stutthofu i przedarł się. Boże, gdzie on nie był! Jego to jest osobna historia, okropna, męczennik. Razem wróciliśmy do Polski. On też taki działacz, zorganizował tam zbiórki na odbudowę Warszawy, koncerty – co tam się nie działo!
Tak.
- Kiedy pani spotkała się z siostrą?
Jak wróciliśmy w kwietniu do Polski, to wróciliśmy na Hożą, bo mieszkanie na Hożej ocalało. Dom był bardzo zniszczony, mieszkanie okradzione, bo złodzieje chodzili, ale ocalało i się z siostrą spotkałam.
- Siostra już wiedziała, co się dalej z jej mężem stało?
Pochowała go. Najpierw był pochowany w ogródku na Mokotowskiej (u Rostkowskich w ogródku), ale później, jak już Powstanie się skończyło, a zrobił jej stolarz trumnę z desek, to jakimś cudem – miała złoto, dolary – kupiła miejsce na Powązkach i jego grób jest na Powązkach.
- Jak siostra wyszła z Warszawy? Jak dla niej się to skończyło?
Ponieważ już nie miała wiadomości ode mnie, mąż jej umarł, więc nie miała już nic do stracenia. Jej się po prostu zdawało, że nas też nie ma. Tą samą drogą szła, co my, z tym że jak ją zamknęli w wagonach i później otworzyli na chwilę, to wyskoczyła pod Błoniem (niedaleko za Warszawą) z wagonu. Niemcy krzyczeli, bo dużo ludzi powyskakiwało z wagonu. Uciekła. Ktoś ją przygarnął, a że bardzo ładnie umiała robić na drutach, więc tam siedziała i robiła dla wszystkich (bo trudno było coś kupić) rękawiczki, skarpetki, majtki, różne rzeczy, swetry. Za to dostawała jeść. Później, jak tylko można było do Warszawy się przedrzeć, to wozem – gospodarz pozbierał, kto do Warszawy chciał jechać, przywiózł do Warszawy i [siostra] już tu zamieszkała. Ale to były ruiny, nie było przecież i światła i… Straszne było. Straszne.
- Trzeba było wielkiej odwagi, żeby wracać do Warszawy.
Tak. Dzielna była. Zaczęła pracować w kantynie oficerskiej i jakoś się utrzymywała. Bardzo, bardzo było ciężko.
- Pani przyjechała z matką?
Tak, z mamusią.
- Rodzina się znowu odnalazła. Powracając do listu – był ostatnim spoiwem całej rodziny, to znaczy dotyczył okresu, kiedy szwagier żył.
Tak.
- Tak, że to istotna pamiątka.
Ach! Bardzo. Bardzo. Gdyby nie to, że ja ją zawiadomiłam i ten list szczęśliwie doszedł, to bym nie wiedziała, że jest w szpitalu. Zawsze komuś coś pomogłam, nawet z much oganiałam. Przecież leżeli tak chorzy, a tych much było tak strasznie dużo, że nie mogli sobie poradzić. A przecież i obmyłam i wodę nosiłam. W szpitalu, co trzeba było, to wszystko przecież – i baseny, co trzeba było, to [pomagałam].
- Była pani cywilem, a zachowała się pani jak żołnierz. Dziękuję pani bardzo.
Warszawa, 11 marca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt