Jestem Kordian Tarasiewicz, urodzony w 1910 roku w listopadzie, w Warszawie. Mój ojciec pochodził z krakowskiej rodziny, która przeniosła się pod koniec wieku do Warszawy i w związku z tym urodziłem się na ulicy Nowowiejskiej, w miejscu, gdzie w tej chwili jest przebita ulica Waryńskiego, tak że dom rodzinny, mieszkanie nie istnieje, ale jestem związany z tą częścią Warszawy – plac Zbawiciela, kościół Zbawiciela, Marszałkowska. Pierwsze kroki w szkole, która była nazywana popularnie szkołą Kujawskiego, bo dyrektor nazywał się Kujawski, ale nazwa szkoły była Szkoła Ziemi Mazowieckiej, mieściła się na ulicy Klonowej, gdzie w tej chwili jest gimnazjum imienia Żmichowskiej. Moje stałe peregrynacje do szkoły były właśnie tą częścią Marszałkowskiej od placu Zbawiciela do Klonowej. Lata szkolne zawsze się pamięta jako specjalne przeżycie, koledzy niektórzy –prawie od klasy wstępnej aż do matury dotrwaliśmy wspólnie. [Wśród] kolegów miałem dosyć znane później osoby: Kazimierz Rudzki, aktor, to był mój serdeczny przyjaciel, Stanisław Jankowski „Agaton”, spadochroniarz w czasie okupacji, Tadeusz Loth, działacz w znanej sportowej rodzinie Lothów. Dzięki temu, może właśnie [dzięki] znajomości, że ojciec Tadeusza Lotha był działaczem sportowym, myśmy bardzo szybko zostali wciągnięci w szkole do sportu. Wtedy Agrykola była główną bazą sportu warszawskiego i sportu polskiego.
Myśmy schodzili do Agrykoli, żeby obserwować różnych sportowców, którzy grali w piłkę nożną. Klub Polonia od początku aż do dziś dnia był szalenie popularny w Warszawie, natomiast w Agrykoli powstał klub tenisowy, dosyć ekskluzywny, tak że dla nas, młodych szczeniaków szkolnych, to nie było dostępne. Natomiast ojciec Tadeusza Lotha, który był wtedy zasłużonym działaczem w różnych związkach sportowych, doprowadził do tego, że sekcja tenisowa Legii, która była po drugiej stronie ulicy Myśliwieckiej w stosunku do Agrykoli, przyjęła nas jako uczniów, jako pełnych członków sekcji tenisowej, co było wydarzeniem niezwykłym. Myśmy nie byli pełnoletni, nazywano nas przez starszych panów dzieciaki, niemniej połknęliśmy tę żyłkę i właśnie Kazio Rudzki i Tadeusz Loth, i inni koledzy, Gutowski, zaczęliśmy tam grywać. Mnie to wciągnęło może najbardziej z tej grupy kolegów, tak że stopniowo zacząłem uzyskiwać sukcesy. Potem, już w wieku maturalnym i pomaturalnym, to już były nawet międzynarodowe sukcesy. Od tego czasu aż do dzisiejszego dnia interesuję się bardzo tenisem, co się dzieje i na świecie. Napisałem kilka książek na ten temat, które obejmują też warszawskie sprawy tenisowe. Bo tak było, że słynni tenisiści polscy w latach dwudziestych to nie byli z Warszawy. Był Ignacy Tłoczyński, który był poznaniakiem, Józef Hebda, który był lwowianinem, a Jadwiga Jędrzejowska, która miała największe sukcesy jako polska tenisistka, była z Krakowa. Tak że Warszawa była bardziej uboga w talenty tenisowe, niemniej jednak do dziś dnia bardzo miło wspominam te czasy i nawet jest taka sytuacja, że my się zbieramy raz na miesiąc w kawiarni Astra na Krakowskim Przedmieściu, koło kościoła Świętej Anny, starzy działacze tenisowi, dziennikarze tenisowi, zawodnicy tenisowi i wspominamy dawne czasy. Dzięki temu można było jeszcze parę publikacji wydać, wspomnienia z tych czasów, księgi pamiątkowe na stulecie Polskiego Związku Tenisowego, przy innych okazjach. Te publikacje z fotografiami są dosyć cennym dokumentem.
Napisałem w mojej ostatniej książce „Rozrywki warszawiaków”, taki jest tytuł… Bo one były jednak odmienne od dzisiejszych czasów w sposób dosyć znaczący. Przede wszystkim była instytucja cyrku. Cyrk mieścił się na Ordynackiej. Nie istnieje ten budynek, w tej chwili jest tam Akademia Muzyczna na rogu Ordynackiej i ulicy Poprzecznej. W cyrku odbywały się przedstawienia cyrkowe przez zimą, a na wiosnę były walki atletów, przyjeżdżali z całego świata atleci. Oczywiście wszyscy po cichu wiedzieli, że to wszystko było umówione. Oni wywoływali różne awantury, sytuacje, w których publiczność się emocjonowała, natomiast właściwie to wszystko była gra. Były postacie, był polski zawodnik Teodor Szteker, który był bardzo zbudowany, przystojny, więc publiczność szalała za nim. Dzięki temu walki były bardzo atrakcyjne.
Drugim popularnym widowiskiem Warszawy, zarówno dla proletariatu warszawskiego, jak i dla arystokracji, były wyścigi konne. Tam była trybuna wzdłuż ulicy Polnej, podzielona, gdzie była trybuna honorowa, gdzie siadali w loży hodowcy koni, miłośnicy sportu jeździeckiego, i druga część, zwykła publiczność, już bardziej uboższa. Tam był totalizator, można było stawiać, nie w oficjalnych kasach, tylko byli bukmacherzy, którzy prywatnie brali złotówkę. Byliśmy w szkole, to chodziliśmy czasami na wyścigi i za złotówkę można było wygrać albo złoty pięćdziesiąt albo drugi złoty, jeśli nieobstawiony koń wygrał. To była bardzo popularna impreza. Wychodziły gazety, był czerwony „Przegląd Wyścigowy” i ludzie się pasjonowali dżokejami, końmi, hodowcami. Mój kolega z ławki szkolnej, jego ojciec był hodowcą koni w Sandomierskim i zawsze były szalone emocje, czy wygra derby, czy nie. Był rok, że wszystkie gazety typowały, że dwa konie Olszowskiego są jako faworyci na derby. Derby to jest trzyletni koń, najbardziej szlachetna gonitwa na świecie. [Stawiano], że [zajmą] dwa pierwsze miejsca. Wszyscy obstawili, Dolar i Tamerlan, pamiętam nazwy tych koni. Wygrał zupełnie inny koń, Brutus, i pan Olszowski, który był bardzo dowcipny, podszedł do właściciela tego konia, który wygrał, i powiedział: Et tu, Brute, contra me. Następnie wyścigi konne… Sport polski odnosił największe międzynarodowe sukcesy w hippice. To się zaczęło bardzo dawno, na Riwierze, w Nicei. Polacy wygrywali wszystkie konkursy. Później zapraszano ich do Nowego Jorku, tam też Puchar Narodów – wygrywali Polacy. Włosi, Niemcy, to wszystko było na końcu. Potem w Łazienkach była wydzielona część, zbudowano trybuny i bardzo piękny obiekt na konkursy hippiczne, tak że mogliśmy oglądać naszych jeźdźców w Warszawie.
Później impreza, która szalenie zmobilizowała społeczeństwo warszawskie, to była związana z lotnictwem. Myśmy odnosili bardzo duże sukcesy w lotach etapowych. Był pilot Orliński, bardzo przystojny, popularny, potem nawet występował w filmie, on podjął samolotem lot Warszawa–Tokio, przez całą Syberię. Etapy były po dwieście, po trzysta kilometrów. To trwało w sumie miesiąc. Samolot ledwo dotarł do Warszawy. Po drodze reperowali mu skrzydła, kobiety na Syberii zszywały mu płótno, żeby się to nie rozleciało. To spowodowało, że warszawiacy interesowali się lotnictwem, ale szczególnie w momencie, kiedy się pojawiła konkurencja challenge dla samolotów sportowych, gdzie myśmy mieli świetny model RWD (Rogalski, Wigura, Drzewiecki to byli konstruktorzy tego samolotu), który był nadzwyczajnie sprawny, oszczędny i można było z nim [robić] różne akrobacje. W Berlinie podczas zawodów, gdzie była bardzo ostra konkurencja i trzeba było robić różne trudne ewolucje samolotowe, później etapowo był rajd po Europie. Kto pierwszy przyleciał do Berlina, jest zwycięzcą. Wszystkie punkty były sumowane. Polska załoga, Żwirko i Wigura – Żwirko lotnik, a Wigura konstruktor – wygrali w Berlinie. To był zupełny szał! Szał o tyle się wzmógł w następnym roku, że ponieważ Polacy wygrali, to w Warszawie był urządzony challenge i znowu, niestety Wigura i Żwirko zginęli w katastrofie samolotowej, ale Polak, Prączyński, zajął znów dwa pierwsze miejsca tu, w Warszawie. Na lotnisku było sto tysięcy ludzi, którzy witali lotników. Więc to były te rozrywki.
Jeszcze może dodać, że tam, gdzie w tej chwili, koło Teatru Polskiego, były Dynasy (to teraz trudno odtworzyć), tam był tor dla cyklistów i tam się odbywały międzynarodowe biegi kolarskie. Tak że to było też bardzo związane z Warszawą. No i jeżeli można jeszcze dodać przyjemności bardziej intelektualne, że Warszawa (to były lata dwudzieste, trzydzieste) słynęła z kabaretów. To była zupełnie jakaś seria tego, że olbrzymie talenty piosenkarsko-[kabaretowe], z dowcipami, były licznie reprezentowane w Qui Pro Quo i w Morskim Oku – Adolf Dymsza, Pogorzelska, Bodo, Olsza, to byli wspaniali aktorzy i ogromnie popularni. Piosenki układane przez bardzo dobrych kompozytorów i dowcipy, które pisali tacy pisarze, jak Tuwim czy Hemar czy inni, były na wysokim poziomie. Tak że kabarety stanowiły tło warszawskie, bardzo specyficzne. Jak Dymsza przychodził na mecz piłki nożnej Polonii, to wszyscy szaleli, że Dodek, nazywano go Dodek, że on ma jeszcze czas przed teatrem przyjść i oglądać widowisko sportowe. Zresztą odwiedziłem panią Stefanię Grodzieńską w zeszłym roku, chciałem się dowiedzieć jakichś szczegółów i ona powiedziała mi ciekawą rzecz, że dosłownie na dwa dni przed wybuchem wojny był projekt, że na Marszałkowskiej 8 (tam jest lokal teatralny) miał powstać nowy kabaret. Tego dnia, gdy była próba generalna, ogłoszono mobilizację. Ktoś z aktorów przyszedł już w mundurze i ktoś powiedział: „Nie wiemy, co będzie, może zagrajmy i zaśpiewajmy »Jeszcze Polska nie zginęła«”. Wszyscy się popłakali. Ona mówi, że „już następnego spotkania nie było, bo wojna wybuchła i nigdy tych osób nie zobaczyłam potem”. To akcent pożegnalny dotyczący kabaretów warszawskich.
Ogród Botaniczny to był romantyczny, bo taki specjalny. Tam są ruiny kościoła Opatrzności [Bożej], który miał kiedyś powstać. I Łazienki, Łazienki były bardzo [popularne]. Były wtedy łódki, można było pojechać łódkami, przepłynąć przez niektóre ze stawów. Zawsze były zadbane i piękne. W latach szkolno-dziecinnych to park Ujazdowski. Tam bawiliśmy się przy kamieniach. Kamienie do dziś dnia istnieją, strumyczek płynie. To były najbliższe spacery z ulicy Nowowiejskiej, gdzie mieszkałem. Natomiast Warszawa lat dwudziestych, trzydziestych [była] właściwie cichym miastem, które dopiero się budziło do nowoczesnego życia.
Mam trylogię, jest pan Pakalski, który niedawno telefonował, że mu się bardzo podobała moja książka. On wydał trzy tomy wspomnień o Warszawie, tam jest szczegółowo podane u niego, jakie były tramwaje, jakie były autobusy, jakie były latarnie, nawet rysunki i oczywiście bruk. Była kostka granitowa, były kocie łby i była kostka drewniana, z drewnianych klocków, które były osmarowane smołą, żeby miały większą długotrwałość. Niektóre ulice, właśnie na Pięknej, na Szpitalnej, w centrum miasta, były [wyłożone] tą kostką. Odgłosy konia, który wiózł dorożkę, były specyficzne i charakterystyczne dla tego typu powierzchni ulic. Główną rolę odgrywały tramwaje, dopiero znacznie później był wprowadzony pierwszy autobus, szedł z placu Zbawiciela ulicą Mokotowską, Bracką, która była wtedy inaczej przebita, Szpitalną, Mazowiecką i końcowa linia była na plac Teatralny. Bardzo dobry autobus, który [kursował] między Marszałkowską a linią Królewską, była dobra komunikacja. Natomiast główną ulicą Warszawy była Marszałkowska. W mojej książce pozwoliłem sobie zrobić mapkę ważniejszych obiektów handlowo-bankowo-gastronomicznych na Marszałkowskiej. To było mnóstwo restauracji. To, co mnie interesowało jako branża kawowa w firmie Pluton, to na Marszałkowskiej było sześć sklepów Plutona. Jeden był blisko placu Unii, a inny znowu blisko ulicy Królewskiej.
Dwadzieścia parę, dwadzieścia trzy sklepy. Ale były też i konkurencyjne Meinla, Fuchsa z czekoladą, Wedla z czekoladą, kinematografy, kilka kinematografów. To była rzeczywiście wielkomiejska ulica i szkoda, że jak Niemcy tak zniszczyli Warszawę, że część tej ulicy już nie dało się odbudować, aczkolwiek są fotografie, że można było, ale wtedy reżim antyburżuazyjny nie chciał dopuścić, żeby zostawały jakieś pamiątki po bogatych ludziach.
[…] Byłem oczywiście związany też uczuciowo z rodzinną firmą Pluton, którą mój dziadek założył w 1882 roku w Warszawie. Ale jak już stałem się dorosły po śmierci mojego ojca, praktykowałem w firmie Pluton jako młody człowiek, który chce wprowadzić się w biznes. Tak się wydarzyło, że długoletni dyrektor Plutona, pan Hirszel, który był przyjacielem rodziny i który miał wielkie zasługi, że podczas I wojny światowej firma przetrwała mimo wielkich trudności aprowizacyjnych, nagle umarł, ale miał już siedemdziesiąt lat. Powstało pytanie, kto ma prowadzić firmę. Ponieważ miałem za sobą kilka lat praktyki, [choć] miałem dwadzieścia pięć lat, postanowiono, że jednak będę dyrektorem. Była to troszkę karkołomna decyzja.
Ale jakoś to się udało, ponieważ praktyka dała mi pewne pojęcie, co w firmie nie najlepiej funkcjonuje, a co należałoby poprawić. Jakoś mi się udało później do końca pokojowego okresu bardzo poprawić interesy firmy, które były bardzo nadszarpnięte, może nie z winy zacofania, tylko na świecie był kryzys gospodarczy, bardzo poważny, a jeszcze Polska cierpiała przez wojnę celną z Niemcami. Niemcy robili wszystko, żeby Polskę osłabić. To wszystko razem odbijało się na interesach. Byłem młodym człowiekiem, który zaczął wprowadzać do firmy pewną nowoczesność. Tutaj mamy przed sobą puszkę, która była przed moim kierownictwem firmy, a potem stopniowo dopraszaliśmy różnych interesujących i znanych grafików, plastyków, którzy opracowywali projekty opakowań firmy i torebek, plakatów, reklam. Eryk Lipiński robił świetne, zabawne rysuneczki, które umieszczaliśmy w „Wiadomościach Literackich”, który był bardzo popularnym tygodnikiem dla ludzi, którzy ciekawili się literaturą. Tak że trzeba było zmodernizować sklepy, zmienić oświetlenie, wprowadzić neony, samochody, trzeba było też dać nowy znak firmowy. Ogłosiliśmy [konkurs na] znak firmowy, że zamiast bożka Plutona, który był znakiem firmowym, zrobiłem konkurs i Jurek Hryniewiecki wygrał: ziarnko kawy w płomieniu – bardzo efektowny znak, który był na każdym samochodzie nie tylko z boku, ale i na wierzchu. Jak ludzie siedzieli w tramwaju, to widzieli reklamę znaku na dachu. Mam fotografię, na placu Piłsudskiego stoją trzy nasze plutonowskie samochody, na ulicy Ossolińskich (też nie istnieje, jest zupełnie inny budynek). To był okres [rozwoju]. Wszystkie firmy różnych branż siliły się jednak na to, żeby zmodernizować swoje sklepy, swoje towary. Tak że tu Warszawa zaczęła robić duży postęp w sensie handlowym. (Tutaj dochodzimy do okresu 1934, 1935 roku, gdzie prezydentem Warszawy został jako komisaryczny zarządca Stefan Starzyński). Modernizacja opakowań polegała na tym, że zdolni, wtedy młodzi graficy, ale już z pewnym dorobkiem artystycznym projektowali opakowanie. Tu jest opakowanie zaprojektowane przez Eryka Lipińskiego, herbata, tak zwana łamana, nie o długim liściu, tylko właśnie połamane liście, to była pewnego rodzaju nowość na rynku. Tutaj herbata turystyczna, która była sprzedawana w takim kształcie opakowań, a jak nadeszła zupełnie nowa impreza, po raz pierwszy rozgrywana, mistrzostwa narciarskie Europy w Zakopanem w 1939 roku, to z tej okazji wydaliśmy specjalnie puszkę ze znakiem FIS – Fédération Internationale de Ski. Tu było pewne przyjemne zajęcie, żeby wypuszczać nowe rzeczy i obracać się wśród zdolnych grafików, którzy przychodzili do firmy z różnymi pomysłami.
[…]
To trudno zaliczyć do działu rozrywki, choć w zasadzie może nawet tak, ale to jest odrębny rozdział: gastronomia warszawska, która miała długoletnie tradycje i naprawdę cieszyła się ogromnym szacunkiem, że można było dobrze zjeść. Natomiast kawiarnie odgrywały specyficzną rolę, mianowicie, że świat literacki, świat artystyczny chętnie uczęszczał do kawiarni i one się dzieliły nawet na pewne specjalności. Kawiarnia Szwajcarska, vis-à-vis Braci Jabłkowskich, to tam się zbierali redaktorzy różnych pism, bo tam były właśnie redakcje. Do Lourse’a w Hotelu Europejskim przychodzili redaktorzy „Kuriera Warszawskiego”, który mieścił się blisko ulicy Karowej. W ulicy Ziemiańskiej, która ma największą literaturę na temat bywalców kawiarni, słynnej, na pierwszym piętrze, dlatego że tam [spotykali się] Skamandryci, to znaczy Tuwim, Słonimski, także Iwaszkiewicz, Hemar, to wszystko tam przychodziło, i Gronowski też miał o piętro niżej swój stolik z plastykami. Natomiast ci literaci bardzo się polubili z pułkownikiem Wieniawą-Długoszowskim, ulubieńcem marszałka Piłsudskiego. Tak że są nawet takie zabawne opowieści, że kiedyś poprosili Wieniawę: „Słuchaj, zrób kiedyś tak, żebyśmy mogli zobaczyć marszałka Piłsudskiego w kawiarni”. On rzadko przychodził. Wieniawa powiedział, że tego a tego dnia będzie marszałek. Ale to nie była Ziemiańska, tylko chyba u Lourse’a. Była podobno taka scena, że siedział Piłsudski, nikt nie podchodził, obserwowano go, ale zapalił papierosa. Podszedł do niego kelner i mówi: „Proszę pana, ale tutaj papierosa palić nie wolno!”, więc on grzecznie zgasił papierosa. To była jedna opowieść Skamandrytów. Druga, że Piłsudski się dowiedział, że jest bardzo zabawna szopka, zawsze co roku [była] polityczna szopka, w „Cyruliku Warszawskim”, wychodziło takie satyryczne czasopismo. Powiedział do Wieniawy: „To zrób, żeby oni przyjechali do Belwederu”. Marszałek pomyślał dowcipnie, bo okazuje się, że na tą samą godzinę zwołał posiedzenie Rady Ministrów. Słonimski, zdaje się, że razem Hemarem, z kukiełkami, bo to były kukiełki, przyjechał samochodem, mercedesem, Piłsudski posłał adiutanta. Przyjechał z kukiełkami do Belwederu, a tam Rada Ministrów i marszałek mówi: „Zapraszam Panów na zebranie”. Tam oni musieli zobaczyć dowcipy przeciwko ministrom. Śmiali się. Taki był koniec wydarzenia dotyczącego szopki.
Później pojawiły się nowe kawiarnie. Na placu Piłsudskiego był Państwowy Instytut Sztuki, PIS. Tam była pierwsza kawiarnia ściśle artystyczna, a potem obok powstała SiM – Sztuka i Moda. Była pani Arciszewska, która urządziła [kawiarnię] w ogrodzie, palmiarnia, było bardzo ładnie i tam znowu były popisy różnych pianistów. Tam grywał Panufnik, nawet Lutosławski czy nawet Małcużyński, występowała aktorka Zimińska i inni znani aktorzy w recitalach. Pani Arciszewska wpadła na pomysł, że ona opiekowała się tak zwanymi… ci, co rozwozili gazety na rowerach (umknęła mi [nazwa] w tej chwili, to była specjalna nazwa). Oni mieli taki wdzięk, że o określonej godzinie, kiedy wychodziła gazeta, stali pod redakcją, mieli worki, chwytali sto egzemplarzy, wskakiwali na rower i teraz do każdego kiosku podrzucali gazety. Ona się nimi opiekowała, że ich prosiła na Gwiazdkę. Oni ją nazywali „pani Simowa”, bo SiM – pani Simowa. To było bardzo charakterystyczne miejsce. Ostatnią przed wybuchem wojny kawiarnią, do której chodził też między innymi Gombrowicz, to był Zodiak na ulicy Traugutta. Podobna ostatnia wizyta Gombrowicza w tej kawiarni (to było kilka dni przed wybuchem wojny, następnego dnia wsiadł na statek i znalazł się w Argentynie) to właśnie było w Zodiaku. Życie kawiarniane i restauracyjne było bardzo bogate. Był przecież przyjaciel literatów Franc Fiszer, jest cała książka o nim. To był całkiem dziwaczny człowiek, ziemianin z pochodzenia, ale właśnie podupadły ziemianin. Właściwie liczył, że zawsze ktoś go zaprosi na obiad czy na kolację, przymawiał się, natomiast był pełen dowcipu. Był po prostu szalenie towarzysko ceniony, bo zawsze powiedział coś dowcipnego. Profesor Loth wydał o nim książkę, gdzie zebrał wszystkie jego dowcipy. Mogę przytoczyć jeden, mianowicie, myśmy się przyjaźnili z państwem Morsztynami i pani Nina Morsztyn, żona literata, powiedziała kiedyś do męża: „Wiesz, sprowadź kiedyś na obiad tego Fiszera, bo ja jego jeszcze nie poznałam, a tak wszyscy mówią, że taki dowcipny”. – „Tylko słuchaj, musisz zrobić świetny obiad, bo on okropnie wymagający jest co do kuchni”. Ona w pewnej nerwowej atmosferze przygotowała obiad i powiedziała: „Wiesz, będzie baranina z sosem soubise”. Dobrze. Przyszedł Fiszer, obiad rozpoczął się zupą, potem baranina, widać było, że Fiszer zadowolony, więc on mrugnął do niej, pan Morsztyn, czy ona do niego, że udana sprawa. Mija miesiąc, ona jest w jakimś towarzystwie i widzi, że jest Fiszer. Fiszer też ją zauważył, podchodzi do niej, witają się i on tak trzyma rękę i nie wie, co powiedzieć. I w pewnym momencie: „A, baranina!”. Zapomniał jej [nazwiska], takiego typu to był człowiek. Ale to był właśnie świat literacki, który w Warszawie odznaczał się [tym], że powtarzano dowcipy później w różnych sytuacjach i to było bardzo przyjemne, że mamy do czynienia z kulturalnymi ludźmi.
Taką Warszawę objął swoimi rządami Stefan Starzyński, co do którego, mając dwadzieścia parę lat, nie miałem oczywiście żadnego wyrobionego zdania. On był piłsudczykiem, działaczem sanacyjnym, co nie można było o tym nic powiedzieć.
Widziałem go przed wojną blisko raz, ale w dosyć specyficznej sytuacji. Mianowicie na Marszałkowskiej 150 był Dom Hersego, dom mody. Moje pokolenie, starsze, matka, to ubierało się u Hersego, ale on zbankrutował. W tym domu postanowiono urządzić na pierwszym piętrze salon elektrowni warszawskiej. Chodziło o popularyzację ogrzewania elektrycznością. Salon został bardzo ładnie urządzony. Myśmy jako Pluton urządzili kawiarenkę, że jak ktoś tam przychodzi, żeby sobie wypił kawę, i na otwarcie salonu przyszedł Starzyński. Stałem dosyć blisko schodów, po których się później wchodziło, i to był pierwszy wypadek w Warszawie, że nie było taśmy, przecięcia, nożyczek, tylko była fotokomórka, tak że on, Starzyński przeszedł przez linię i wtedy zapaliło się światło. To było pierwsze zetknięcie ze Starzyńskim. Drugie na wystawie kupiectwa, na Dynasach były czasem urządzane wystawy, to widziałem go. Natomiast on miał szalony plus jako tego typu prezydent, że miał poparcie rządu sanacyjnego, więc to było [ważne]. Poza tym komisaryczny, to nie miał żadnych kłopotów z radnymi, którzy się buntowali. Poprzednie układy były takie, że były partie polityczne, które wybierały prezydenta, wobec tego były kłótnie. Jego to wszystko już nie dotyczyło, bo [był] zarząd komisaryczny. Natomiast on prawdziwie Warszawę pokochał i postawił sobie jako zadanie, że trzeba z tego miasta zrobić miasto europejskie.
Tak. Wylotowe ulice, Grójecka czy inne, musiały być doprowadzone do porządku. Za jego czasów przebito Marszałkowską w Ogród Saski. Później bardzo ważny odcinek komunikacyjny, że z placu Krasińskich nie można było dalej jechać, bo były kamienice, teraz jest Sąd Najwyższy i jest przebity. Dopiero za Starzyńskiego wykupiono tę kamienicę i przebito tunel, przez który można było puścić tramwaje na Żoliborz. To jest olbrzymia sprawa komunikacyjna. Później powstała linia średnicowa, szalenie ważna, połączenia Pragi z Warszawą linią średnicową.
W końcu najważniejsza rzecz być może, Dworzec Centralny projektu Czesława Przybylskiego, [budynek dworca], który miał to nieszczęście, że był rozebrany szereg lat przedtem i był drewniany dworzec, prowizorycznie zbudowany, w okolicach Chmielnej. Dopiero [dworzec projektu] Przybylskiego [to] był dworzec z prawdziwego zdarzenia, który potem wysadzili Niemcy po Powstaniu. To były niewątpliwe zdobycze Starzyńskiego. Umiał zachęcić warszawiaków, żeby balkony były w kwiatach. To było bardzo przyjemne. Przyczynił się do tego, że odkryto mury na Starym Mieście, co prawda kawałek, bo całe Podwale było zabudowane, prawa strona. Uważam, że to jest najpiękniejsze miejsce w Warszawie w tej chwili, że te mury są odkryte, zrobiono tylko Barbakan. W kabarecie powiedziano oczywiście „nowe stare mury”, bo cegły. Niemniej jednak wyczytałem jeszcze we wspomnieniach o Starzyńskim, że on sobie od razu przemyślał wizję urbanistyczną i nie poprzestał na tym, że się mówi, że to trzeba zwiedzić, ale że się udał do kompetentnych partnerów, mianowicie do środowiska architektów polskich, które było bardzo poważnym stowarzyszeniem i gromadziło naprawdę wybitnych i urbanistów i architektów, i oni bardzo popierali Starzyńskiego w różnych pomysłach. Tak że nie było tam improwizacji, że były przeprowadzone nieudolne czy nierealne projekty, natomiast miał trudności, że większość posesji była w rękach prywatnych, tak że chcąc postawić okazały budynek państwowy, trzeba było szukać miejsca, gdzie był grunt państwowy, żeby nie przepłacać. Dlatego Sądy, które są wielkim budynkiem projektu Pniewskiego (były na ulicy Lesznie, teraz Solidarności), [tam] była wykorzystana działka i one tak stały dosyć niefortunnie, między innymi kamienicami, a nie [obok siebie]. Ale on przyczynił się, że Muzeum Narodowe zostało zbudowane w przyspieszonym tempie. Uporządkowanie wszystkich rzeczy nad Wisłą. Myśmy, jak byłem w szkole, to jedną Gwiazdkę szkoła zainicjowała, żeby nasza klasa urządziła choinkę dla biednej szkoły na Rybakach. Teraz w Warszawie nikt nie wie, gdzie były Rybaki. To było u podnóża Zamku Królewskiego. To była najniżej położona dzielnica Warszawy, gdzie często powódź, jak Wisła [wezbrała], to zalewała. Biedna okolica, właśnie dlatego wybrano tę szkołę. On właśnie zmienił, że to wybrzeże Wisły nabrało zupełnie innego charakteru. Moim zdaniem zapisał się bardzo dobrze dla Warszawy.
Przyznam się, nie umiem odpowiedzieć.
Później tak się zdarzyło, żeby może zakończyć o Starzyńskim, że jak wybuchła wojna – nie byłem w wojsku, w podchorążówce byłem parę, dziesięć dni, miałem kategorię D – jak wybuchła wojna, [to] się zgłosiłem, żeby coś [robić] przy wojsku. Zgłosiłem się jako kierowca z moim samochodem do sztabu naszego dowództwa, do majora Polakiewicza, który kiedyś był wicemarszałkiem Sejmu, a został w randze majora w sztabie. Od 4 września już byłem kierowcą, do firmy nie zaglądałem i chyba 5 albo 6 września wieczorem Polakiewicz powiedział: „Proszę pana, teraz pojedziemy na Zielną do Polskiego Radia”. No i podjechaliśmy, oczywiście zaciemnione miasto, reflektory w samochodzie też pomalowane farbą, żeby to nie świeciło, [więc] specyficzny nastrój, zaciemnione miasto… Zajeżdżamy do radia na Zielnej i on [mówi]: „Wie pan, to niech pan też ze mną pójdzie”. Wchodzimy na drugie piętro, patrzę, tam Starzyński w mundurze, stał fortepian, mikrofon i właśnie pułkownik Roman Umiastowski, który tak źle się przysłużył Warszawie, że dwa dni później był apel, żeby wszyscy mężczyźni opuścili Warszawę, co było właściwie straszną tragedią… Ale w tym momencie, co opowiadam, chodziło o coś innego, staliśmy z Polakiewiczem przy Starzyńskim, słuchaliśmy, Umiastowski [wygłaszał] takie patriotyczne [przemówienie], apel do Westerplatte. Westerplatte jeszcze się broniło, musiałbym zajrzeć, ale Westerplatte mniej więcej tydzień się broniło. No i rzeczywiście, było widać, że Umiastowski ma talent propagandowy, bo porównywał, że tak jak pod Grunwaldem z prawie gołymi rękami pokonaliśmy zakutych w żelazo Krzyżaków, tak i dzisiaj mimo pancernych zastępów niemieckich nie damy się pokonać. Płomienne przemówienie, które robiło wrażenie. W mundurze prezydent, który zresztą sprzeciwił się decyzji rządu i nie opuścił Warszawy. Rozkaz był opuścić Warszawę ze wszystkimi ministerstwami. Była, mam wrażenie trochę [scysja] z Jaroszewiczem, wojewoda warszawski pojechał, [Starzyński] został na posterunku i wiadomo, jak się to później tragicznie skończyło.
Wyjechałem później i znalazłem się 16 września z majorem Polakiewiczem pod Zaleszczykami. Dojechałem do Kołomyi. Byłem w Brześciu, w Włodzimierzu Wołyńskim, po drodze ze sztabem jechaliśmy aż tam. Jak dostaliśmy rano wiadomość, że wojska rosyjskie wkraczają, to Polakiewicz mówi: „Ja jadę do Rumunii”. Mówię: „To panie majorze, za to, że pana woziłem przez ten czas, niech pan pozwoli, że benzynę wezmę, maksimum, co można było wziąć i pan mnie zwolni, ja chcę wracać do Warszawy, do rodziny. Do Rumunii panowie macie samochodów od diabła”. Rzeczywiście, samochodów było masę. On się zgodził i później wróciłem z perypetiami do Lwowa, który był oblężony jeszcze przez Niemców, a potem widziałem, jak wkraczali Rosjanie. To [robiło] straszne wrażenie. Później w Zamościu… Uciekliśmy ze Lwowa. Nie można było się wydostać ze Lwowa. Rosjanie mówili: „Nie ma tego… Towarzysz Stalin ma klucz od granicy i on tylko może otworzyć”. To były gadki. Ale to już jest inny temat, powrót do Warszawy. 10 października znalazłem się z powrotem w Warszawie. Miesiąc miałem wojenną turę.
Może to za mało, żeby coś powiedzieć, ale może scena, która jest do powiedzenia, że jak stosunki z Niemcami już się zdecydowanie popsuły i 5 maja była mowa Becka, to na Legii był mecz tenisowy Polska–Niemcy. Ciekawostka była taka, że w polskich parach wystąpił Baworowski, który był Austriakiem, ale jego rodzina mieszkała pod Lwowem. Jak Niemcy zajęli Austrię, to on przyjechał do Polski i przyjął obywatelstwo polskie i wobec tego mógł wystąpić w barwach polskich, a ze strony niemieckiej był Roderich Menzel, Niemiec, który był sudeckim Czechosłowakiem, który został wcielony do Niemiec. Tacy przeciwnicy. Tak że napięcie było straszliwe, dlatego że jak występował były Czechosłowak, to publiczność krzyczała: „Ha-cha! Ha-cha!”, bo prezydent, który skapitulował przed Hitlerem, był Hácha. Czesi zostali wcieleni do Niemiec jako protektorat, prezydent Hácha. Tak że atmosfera była nieznośna i to bardzo przeszkadzało w sporcie. Sport jest zupełnie inną [dziedziną]. Była taka rzecz, że przy bardzo napiętej sytuacji na korcie wstała Ćwiklińska, bo ona przychodziła na tenisa, bo zbliżał się już teatr, siódma godzina, bo maj, to długi dzień. Wtedy jakby uciął. Ktoś krzyknął: „Niech żyje Ćwiklińska!” i wszyscy wstali, [bili] brawo. To był odprężenie polityczno-artystyczne, które mnie utkwiło jako specyficzne wydarzenie.
Mogę to pani później pokazać, ale jak wyszła moja książka o firmie Pluton, zadzwoniła jakaś pani, mówi: „Proszę pana, czytałam pana książkę. Czy pan mógłby wpaść do mnie, bo mam dla pana coś ciekawego”. Dowiedziałem się, gdzie mieszka, na Odyńca, pani Górecka. Jak przyszedłem, ona mówi tak: „Proszę pana, jak już się zaczęło napięcie przedwojenne, moja matka kupiła w Plutonie torebkę kawy ze znakiem firmowym. Parę dni później wybuchła wojna i myśmy trzymali tę kawę na czarną godzinę”. Mówię: „Proszę pani, całe pięć lat była czarna godzina”. – „Ale tak żeśmy odkładali, że w końcu jak Powstanie się skończyło i była ewakuacja, tośmy tę torebkę zabrali”. I dała mi to. Ja ją mam.
Niesamowite, prawda? Ja ją mam, musiałbym… Papier już się rozlatuje, kawa była tłusta, ale jest torebka, później pokażę. Jesteśmy teraz chronologicznie w początkach wojny, okupacji.
No więc pierwsze kroki w Warszawie zajętej już przez Niemców były dosyć przykre, bo też przecież były poważne zniszczenia. Ostatniej niedzieli bombardowanie Warszawy przez dwa dni, tak że jak dojeżdżało się do Warszawy, to ludzie mówili: „Panie, pojedzie pan do Warszawy, to tam wszystko w gruzach”. Oczywiście nie było w gruzach, ale widać było ślady. Plac Trzech Krzyży był pełen krzyży, cmentarz, na wszystkich ogródkach, trawnikach były mogiły. No i zaczęły się rządy niemieckie, które z punktu widzenia firmy, której cała działalność polegała na imporcie kawy i herbaty, skończyła się. Ale nie tylko na tym, tylko wszystkie zapasy, które były bardzo duże, kawy i herbaty, zostały w listopadzie skonfiskowane. Wszystkie firmy musiały zgłosić remanenty i były tylko na tak zwane Bezugsschein, przychodzili Niemcy albo zabierali dla kasyna większe ilości, albo nawet prywatnie przychodzili z karteczkami i musieliśmy im prawie za darmo kawę [sprzedać], według ceny przedwojennej.
No i było zadanie dla firmy, która zatrudniała ponad stu ludzi, w Warszawie (nie mówię o innych sklepach, bo to osobna historia, sklep w Poznaniu, sklep we Lwowie i tak dalej), żeby się jakoś zatrudnić. Pierwszą ideą było, żeby ewentualnie otworzyć kawiarnię. Mimo że kawy nie [było], ale… Aha, jeszcze za prezydentury Starzyńskiego, w czasie [walk], on zwrócił się z apelem już pod koniec oblężenia Warszawy, że ponieważ grozi spaleniem magazynów na Stawkach, to upoważnia ludność Warszawy do zabierania wszystkiego, co jest. Tak że nasze zapasy nieoclonej kawy i herbaty znajdowaliśmy później u różnych ludzi. Ktoś miał rower czy wózek na kółkach, to taszczył ten worek i tę kawę można było później po cichu sprzedawać, dzięki temu kawiarnie mogły egzystować. Pierwsza kawiarnia była Fregata na ulicy Mazowieckiej. Tam zatrudniliśmy różne panie wyrzucone z majątków ziemskich, między innymi (w tym wypadku nie [z majątku]) Bohdziewiczowa, pani Dębkowska-Bohdziewicz, [także] córka literatki Poli Gojawiczyńskiej była zatrudniona. Tak że ta kawiarnia dobrze się rozwijała, ale poza tym musieliśmy szukać innych rzeczy, trzeba było robić kawę zbożową. Na to Niemcy zezwalali, dostawaliśmy przydziały jęczmienia i cykorii, żeby robić kawę. Podejmowaliśmy również fabrykę spożywczą, marmolady, pod Warszawą, w Płudach założyliśmy spółkę. Tak że firma w rezultacie [funkcjonowała], jak się kończyła okupacja, to myśmy podwoili zatrudnienie. Wszyscy mieli legitymacje, że pracuje, więc nie wchodzi w grę, żeby go gdzieś wywozić na roboty. Bardzo żeśmy pomagali ludziom, którzy byli wyrzuceni z Poznańskiego, zatrudniało się [ich]. Cały czas była opieki nad żonami, których mężowie byli w oflagach, posyłało się paczki do oflagów. Pracownicy mieli dwóch darmowych lekarzy. Właściwie nie zależało nam na zyskach, tylko żeby firma szła i żeby ludzie mieli zatrudnienie. To był okres, że cała Warszawa była nastawiona społecznie, bo w Warszawie znaleźli się ludzie zupełnie bez [środków do życia], stracili wszystko – meble, mieszkanie, przyjechali [bez niczego]. Było komu pomagać.
Natomiast specyficzną akcją, która wstrząsnęła Warszawą, była wiadomość w 1943 roku, w styczniu, w straszny mróz, że na Dworcu Wschodnim znalazły się wagony towarowe z dziećmi z Zamojszczyzny. Niemcy wyłapali tam dzieci oderwane od rodziców. Nie pamiętam i nie mogłem tego przypomnieć w książce, ale to może nie jest ważne, skąd dostałem telefon, wcześnie rano, jak tylko przyszedłem do biura, że są te wagony. Od razu [wziąłem] pracowników, mieliśmy ciężarówkę opalaną nie benzyną, tylko drzewem, ale jeden, dwa samochód były [opalane] benzyną, i oni od razu pojechali na dworzec, zorientowali się, że dzieciaki rzeczywiście są na mrozie. Warszawa zaczęła telefonować do mnie. Siedziałem tylko i mówiłem: „Co z tymi dziećmi?” Mówię: „Nic nie wiem, tylko tyle, że [są] na Dworcu [Wschodnim]. Proszę jechać”. Myśmy to później tak zorganizowali, że dwa schroniska, dla chłopców osobno było na Okopowej zrzucone i drugie na Ikara dla dziewczynek. Mam fotografię, zasłużona pani harcerka, działaczka harcerstwa, była kierowniczką na Ikara. Wśród dziewczynek były Żydówki. Też była sztuka, bo były kontrole niemieckie. One musiały mówić pacierz, bo jak była ciemna, podejrzana, że Żydówka, to pytali „Ojcze Nasz”. Tak że to była piękna akcja, którą, przyznam, zawsze wspominam z przyjemnością, żeśmy mogli się do tego dołożyć.
Wszystkie firmy zabiegały o to, żeby [wesprzeć] przy pomocy RGO, to jest Rada Opiekuńcza. To jest okres, kiedy w Warszawie z jednej strony byli ludzie bardzo pokrzywdzeni przez los, wyrzuceni z Poznańskiego czy z Gdyni, czy z Kresów Wschodnich, a z drugiej strony było bardzo dużo ciekawych ludzi, którzy garnęli się do różnych wykładów o różnych sprawach, do których normalnie nie mieliśmy dostępu. Raptem ktoś [miał] wykład o skarbowości polskiej. W normalnym czasie, mieli czas, mieli zadowolenie, że było audytorium, że przychodzili ludzie posłuchać, literaci czytali swoje powieści czy coś, co pisali. Tak że to był okres bardzo intensywnych kontaktów z ciekawymi ludźmi, którzy się szykowali, że wojna się skończy, że wrócą do Gdyni. Szykowali się na Królewiec, że to też będzie należeć do Polski, i Prusy Wschodnie. Więc przeżywaliśmy właściwie okres szalonej aktywności. Dzisiaj, jak czasem o tym wspominam czy piszę, to dziwię się, że człowiek w ogóle wytrzymywał czasowo. Moja żona czy dzieci, byliśmy w czasie wakacji w Chylicach w wynajętym mieszkaniu, ja codziennie na rowerze dojeżdżałem do firmy i to jeszcze o godzinę wcześniej, bo graliśmy w siatkówkę z pracownikami. Bo to też jeszcze urządzone, że młodzież, która była w Plutonie – mieliśmy dwudziestu praktykantów – przeszkoliliśmy ich, [korzystając z] najlepszych wykładowców, taki mały uniwersytet zrobiliśmy, oczywiście z dziedziny handlowej, bo oni jak praktykują, to już to, co myśmy robili, nasza działalność. Później egzaminy były. Jeszcze żyje pan, który dostał pierwszą nagrodę. Tak że czułem się w obowiązku, żeby jeszcze z nimi zagrać w siatkówkę, urządziliśmy boisko. Tak że aktywność społeczeństwa polskiego, warszawskiego była niesamowita w czasie [okupacji].
No i teraz dochodzimy do okresu, gdzie zaczęliśmy obserwować cofających się Niemców, Niemców widocznie pobitych, bo czasami przez Warszawę przejeżdżały furki, gdzie siedziało dwóch, trzech żołnierzy z karabinem – jadą niedobitki, które oczywiście zatajały, jakie siły niemieckie jeszcze były w Warszawie, koło Warszawy. Zresztą potem Niemcy ściągnęli doborowe oddziały, tak że moment wybuchu Powstania już miał zupełnie inną sytuację. Ktoś mi powiedział rano czy w południe: „Proszę pana, o piątej będzie Powstanie”. Ktoś, kto wiedziałem, że jest w podziemiu. Kazałem więc, żeby ludzie wyszli z biura, po cóż siedzieć dalej, zamknęliśmy kasę i pojechałem do domu pożegnać się z żoną i pojechać do firmy, bo wiedziałem, że tam, w firmie, trzeba [zabezpieczyć] cały majątek. No więc tak się to zaczęło, to Powstanie.
Jak się dowiedziałem, że jest wybuch Powstania, starałem się jak najszybciej dotrzeć do domu, ale jeszcze przyszło mi [do głowy] (to była już godzina druga czy wpół do trzeciej, do piątej było trochę czasu), [ponieważ] pożyczyłem jeszcze rower od moich znajomych, uważałem, że w takim momencie trzeba oddać, jeszcze pojechałem rowerem w Aleje Jerozolimskie, żeby oddać. Potem zdążyłem dotrzeć do domu, powiedzieć, że jadę do firmy, ale już na obecnym placu Starynkiewicza była strzelanina i utknąłem w domu, gdzie jest teraz Urząd Skarbowy, na Lindleya.
Przez dwa czy trzy dni byłem gościem nieznajomych ludzi na Lindleya, dopiero trzeciego dnia przedarłem się przez wykop, który jest równolegle do Alei Jerozolimskich, i dotarłem na Grzybowską ulicą Żelazną. Wrażenie robiło, tam już nigdzie nie było Niemców, więc wszędzie polskie chorągwie i tak dalej, i tak dalej. Zaczęliśmy robić tam porządki i stopniowo przychodzili do nas delegaci władz powstańczych. Przy czym wyszła trochę zabawna historia, że najpierw przyszedł delegat Komendy Głównej AK z papierem rekwizycyjnym wszystkich zasobów żywnościowych. Myśmy mieli rozdział kartkowy na dużą skalę, tak że było dużo mąki, cukru, ryżu i tak dalej. Dwa dni później przyszedł przedstawiciel Okręgu Warszawskiego AK. To było bardzo niefortunne wydarzenie, bo później, jak żeśmy starali się ułatwić władzom wojskowym korzystanie z mąki, cukru, to w końcu nie było wiadomo, czy przychodzi od tej instytucji, czy od tej. Tak że spotkałem się później w Komendzie Okręgu z majorem „Kilińskim” (niesympatyczny zresztą facet), mówi: „Proszę pana, co pan mi mówił, że pan wczoraj cukier dla nas odebrał, przecież myśmy nie dostali”. A to zabrała Komenda Główna. Przechodziło się przez barykady, pod piwnicami, wszędzie bardzo trudno, więc człowieka denerwowało, że w pewnym sensie ten wysiłek się marnuje.
Była tajemnicza sprawa, że po paru dniach odzywały się odgłosy, skrzypienie. Najpierw nazywano to „szafy”, jak się przesuwa szafy, to tak [hałasuje], a później mówiono, jakby ryczała krowa. Myśmy właściwie nie wiedzieli, co to [jest]. Kiedyś idąc ulicami takimi, które w Warszawie były szalenie podobne (Złota, Sienna, Prosta, prawie jednakowe, brzydkie, część Marszałkowskiej), w pewnej chwili nie ma nalotu samolotowego, natomiast nade mną wybuchają pociski, bomby. To właśnie była „krowa”. Później powiem, gdzie ją zobaczyłem. Druga wersja to, że Niemcy czołgami robią sobie wolną trasę, żeby się wycofać mostami z Pragi, bo się wycofują, co oczywiście było nieprawdą.
Pierwsze wrażenia nie były budujące, bo było widać brak amunicji, brak ciężkiej broni. Sytuacja właściwie była rozpaczliwa, na zdrowy rozsądek nie można było się cieszyć, jakaś tragedia wisiała nad tym wszystkim. Natomiast koło 15 sierpnia w nocy widziałem po raz pierwszy aliancki samolot, już było słychać warkot silników, była noc, późno, jedenasta, może dwunasta. Niemcy od razu strzelali do samolotu, bo on bardzo nisko leciał, musiał nisko lecieć. [Strzelali] kolorowymi pociskami, wspaniała sceneria i w końcu samolot nad nami, dosłownie przy Żelaznej frunął, było widać alianckie emblematy na samolocie, ale już był trafiony i płomień się [wydobywał]. Zaraz gdzieś spadł. Myśmy dostali właśnie tego dnia czy następnego dnia serię z „krów”, która zupełnie zniszczyła palarnię kawy na trzecim piętrze. Na szczęście nic więcej się nie spaliło i postanowiliśmy opuścić [budynek], bo Niemcy byli już po drugiej stronie ulicy.
Tak żeśmy się wycofali do Śródmieścia, na Nowy Świat, gdzie było biuro firmy w czasie okupacji, w pasażu, [który] nazywał się Italia, jest zresztą do dziś dnia to przejście. Byliśmy w biurze, nocowaliśmy na książkach, [była] tam firma wydawnicza, rozkładaliśmy „Dzieje papieża” i na tym się spało. Tam zaczęły nadchodzić pierwsze osoby, które przedzierały się ze Starego Miasta. Odwiedził nas tam mój znajomy, nie chciało się wierzyć. Opowiadał, że w kanałach, wiadomo, jakie były warunki, ale że były odcinki kanału, że kanał miał tylko dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości, […] tak że na czworakach człowiek ledwo mógł się tam zmieścić. [Przejście] stawało się okropnym. W pasażu Italia była łaźnia, tak że oni mogli się od razu wymyć. Ci, co przychodzili ze Starówki, [mówili]: „Ale wy tu komfortowo mieszkacie”, bo na Starówce właściwie wszystkie kamienice po kolei ginęły, rozlatywały się. Myśmy jednak później przeprowadzili się na Bartoszewicza, do mojej znajomej. Trzeba było przejść przez barykadę na Nowym Świecie, ale to było bardzo krótko, bo Niemcy zaczęli ostrzeliwać z artylerii domy, które stały na Bartoszewicza, tak że w pewnym momencie musieliśmy się przenieść do schronu, który tam był w budynku banku, jedyny taki schron. Tam wyciągnęli mnie z AK, stałem z brzegu: „Proszę pana, potrzebnych jest dwóch, trzech ludzi, żeby z wodą ratować dom, który żeśmy opuścili, bo zaczął się palić”. Mówię: „Dobrze, ale gdzie jest woda?”. – „Woda jest tutaj w gimnazjum Konopińskiego, trzeba wejść na trzecie piętro”. Gdzieś na strychu były banie z wodą. Proszę sobie wyobrazić: dwa wiaderka z wodą znieść parę pięter, wejść do domu, który się palił… no więc chlusnęło się wodę, to bez sensu… W tym momencie poczułem nalot samolotów, one pikowały. Straszne uderzenie, położyliśmy się tak na ziemię, powiedziałem tylko do towarzysza: „Zbiegajmy do piwnicy!”. Zrobiło się tak ciemno, że byliśmy pewni, że jesteśmy zasypani, ale jakoś wydostaliśmy się przez okienko piwniczne. Jak opadł kurz, okropnie, ludzie zmasakrowani, w kawałkach. Tak że musieliśmy jeszcze zmienić kwaterę na ulicę Smolną.
No i 6 [września] Niemcy zaczęli rzucać ulotki, żeby wychodzić, i myśmy postanowili wyjść. Po drugiej stronie Smolnej byli Niemcy, strzelali, tak że nie można było przejść z powrotem do Nowego Światu. Pędzili nas na dziedziniec Muzeum Narodowego, kilkaset osób. Nie wiedzieliśmy, co dalej będzie. Wieczorem kazali nam przejść pod mostem Poniatowskiego do linii średnicowej kolejowej, tam idzie kolej, stadion. No i proszę sobie wyobrazić, Powstanie jest w pełni, strzały, wojna, a tu podjeżdża pociąg towarowy, lokomotywa podsuwa wagony i wsiadamy w wagony i jedziemy na Dworzec Główny. Na górze walka, a my tutaj. Na Dworcu Głównym, który wtedy jeszcze nie był zniszczony, jeszcze nie był wysadzony, spędziliśmy całą noc i rano kazali nam uformować się w orszak, z białą chorągwią, i Nowogrodzką, koło Filtrów piechotą… Po drodze mijaliśmy posterunek żandarmerski, gdzie wygrażali pięściami, że „te świnie tam do nas strzelały”, że myśmy strzelali. Spędzili nas na plac Narutowicza. Tam żeśmy siedli na skwerze i tam znowu gestapowiec wyciągnął młodych ludzi pod pozorem, że jest potrzebna pomoc do kuchni czy coś. No a nas spędzono do pociągu do Pruszkowa. W Pruszkowie obóz zakończył tą całą [wędrówkę]. Piechotą pięćdziesiąt kilometrów do miejsca, gdzie była żona z dziećmi, Złotokłos pod Warszawą.
Tak. Żona miała inne przygody, została na kolonii.
Jak się wojna skończyła, to oczywiście myśleliśmy, żeby podjąć z powrotem działalność, ale zniszczenia w Warszawie był tak szokujące, że nie bardzo sobie wyobrażaliśmy, żeby można było to zrobić w Warszawie. Wpadłem na pomysł, że może należy pojechać do Gdańska. Tam przecież był bardzo silnie rozwinięty przemysł kawowo-herbaciany, bo Gdańsk był od setek lat największą centralą handlową tej części Europy. Wydawało się, że może tam jakaś poniemiecka firma da się sprywatyzować, co się okazało potem niemożliwe, ale uruchomiliśmy pod szyldem państwowym palarnię kawy we Wrzeszczu. Tam znalazło zajęcie dużo pracowników Plutona, a ja jednak wróciłem do Warszawy i zaczęliśmy po trochu odbudowywać zniszczenia na Grzybowskiej. Dało się odbudować budynek, który został zniszczony „krowami”, piętro. Były problemy, jak oszklić, bo w Warszawie nie było szkła, wszyscy szukali szkła. W końcu uruchomiliśmy palarnię kawy. Mieliśmy zamówienia nawet z wojska, mam papierek, umowę podpisał generał Jaroszewicz na dostawę kawy. Potem jak był przetarg na kawę zbożową, to myśmy byli najtańsi, ale oczywiście oddano zamówienie państwowej firmie.
Wtedy właściwie zaczęło zbliżać się to, że w 1950 roku, jak przyszedł papier, że budynki są własnością państwa z powodu, że dekretem Bieruta grunty w Warszawie zostały upaństwowione, to bank odmówił finansowania firmy, która nie miała żadnych aktywów, bo budynek przestał być naszą własnością. Wobec tego zgłosiłem upadłość. Znajomy adwokat został syndykiem masy upadłości, powypłacało się jakieś drobne sumy, które byliśmy winni, ale główne sumy nałożonego podatku, kredyty, które mieliśmy w banku, nie zostały spłacone. Dopiero w październiku, jak w Polsce, a szczególnie w Warszawie, była paromiesięczna ulga, poprosiłem adwokata, żeby szybko złożył odwołanie, żeby odzyskać z powrotem [budynki]. Wtedy był taki nastrój, że Prezydium Rady Narodowej w Warszawie, tak się nazywało, napisało, że zgadza się na to, ale odesłali papiery do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej na Brackiej, na rogu Nowogrodzkiej. Zacząłem chodzić, kiedy oni [to wykonają]. Byłem siedemnaście razy u dyrektora. Mówię: „Panie dyrektorze, jestem siedemnaście razy. Co jest? Macie podkładkę, że Prezydium Rady oddaje, Ministerstwo, co? Nie chce?”. – „Nie, nie”. Mówię: „To co się dzieje?”. – „Proszę pana, to jest w rękach wiceministra Goryńskiego”. Mówię: „Gdzie on jest?”. – „Tutaj, na trzecim piętrze”. Pożegnałem się z nim, jadę tam, wchodzę do sekretariatu, mówię: „Proszę pani, czy jest pan minister Goryński?”. – „Jest, ale już wychodzi – był w palcie. – A o co chodzi?” Mówię: „Panie ministrze, siedemnaście razy byłem u dyrektora – Rybicki się nazywał – sprawa jest załatwiona przez Prezydium Rady, a papiery są w ministerstwie”. On mówi: „Pani ściągnie akta, a pan niech przyjdzie jutro”. Przyszedłem jutro i już była sprawa załatwiona. Syndyk masy upadłości odzyskał nieruchomość. Wobec tego teraz pertraktacje, co zrobić z domem. W końcu udało nam się sprzedać, zapłacić wszystkie długi i dzięki temu firma Pluton istnieje w rejestrze. W każdej chwili mógłbym podjąć działalność, ale nie mam pieniędzy, żeby [rozpocząć działalność]. Dzisiaj to są wielkie sumy, żeby [zaistnieć] na rynku. Wyszliśmy z tego z honorem, bo upadłość została wymazana z rejestru i tu się powtórzyła historia z moim dziadkiem, bo mój dziadek, zanim się przeniósł do Warszawy, to miał interes w Krakowie, który upadł i potem, jak Pluton się rozwinął w Warszawie, to dziadek spłacił wszystkie długi w Krakowie. Tak że w Krakowie była sensacja, że ktoś, kto ogłosił upadłość, [spłacał długi], bo dzisiaj głoszą upadłość, żeby nic nie zapłacić, a tu dziadek i wnuk wyszli z honorem z Plutona.
Wie pani, brakuje, [ale] to nie [tylko] Warszawa się zmieniła, to świat się zmienił.
Kino było zawsze wielką atrakcją, wspaniałe filmy, wspaniali aktorzy, jak Gary Cooper czy Marlena Dietrich, zresztą przeszło to do historii. Dzisiaj to się wszystko pozmieniało. Oczywiście pomijam to, że jestem w takim wieku, że nie jestem skory gdzieś tam latać, ale mnie się wydaje, że brakuje takich kawiarni, chociaż jednej. Zresztą w książce o kawie i herbacie opisuję, zresztą na podstawie pana Żakowskiego, [kawiarnie, które] w Czytelniku były. Czytelnik dwadzieścia lat był kawiarnią, do której przychodzili Holoubek czy inni ludzie. To była niesamowita historia. Albo przychodzili ludzie, że aresztowany, albo składał protest, literaci podpisywali protesty – wszystko działo się w tej kawiarni. Ta kawiarnia nabrała patyny historycznej. Właściwie brakuje tego. Już dzisiaj nikt nie powie: „A jak pójdę tam, to spotkam czy zobaczę…”. Bo Staś Dygat opowiadał, że jak przychodził do Czytelnika, to kiedyś siedział i niedaleko siedziała pani, która wpatrywała się w niego, ale tak się wpatrywała, że podszedł i mówi: „Proszę pani, dlaczego pani tak na mnie patrzy?”. – „Bo pan mi zasłania Holoubka”. To był Czytelnik.
[…]
W czasie Powstania szereg razy trzeba było przemierzać cały szereg ulic, żeby dostawać się na Grzybowską do magazynów żywnościowych. Kiedyś musiałem po drodze zawadzić o dowódcę tego odcinka, który był pod pseudonim kapitan „Hal”. Później po wojnie okazało się, że nazywał się pan Wacław Stykowski. Spotkałem się z nim w okresie powojennym i wracaliśmy do wspomnień z okresu powstaniowego i wtedy on mi opowiedział bardzo ciekawą rzecz, że na Grzybowskiej było tak, że nieparzysta strona, po której był Pluton, [Grzybowska] 37, był w rękach powstańców, a po drugiej stronie ulicy byli Niemcy. Była wymiana strzałów. W pewnym momencie nasi akowcy zorientowali się, że naprzeciwko ich nie ma Niemców, po drugiej stronie, tylko formacja Rosjan, Rosyjska Armia Narodowa, tak zwana RONA, którzy byli w Warszawie znani z różnych okrutnych działań. Przyszło im na myśl, dziwaczna myśl, żeby napisać do nich list, że Słowianie nie powinni między sobą walczyć. Ułożyli taki list, pompatyczne [pismo], że leje się krew słowiańska, Polska, cała Wisła tonie we krwi, którą Niemcy [toczą], że nasz wspólny wróg to są Niemcy. List był napisany w takim stylu. Wybrano najmłodszego, bardzo młodziutkiego uczestnika oddziału, szesnastoletniego chłopca, który z białą flagą [niósł] ten list. Przeskoczył przez ulicę. Potem dotarłem do tego chłopca jako dorosłego mężczyzny, opowiadał mi to osobiście, że on jednak najpierw wpadł w ręce Niemców, bo w sąsiedniej kamienicy byli esesowcy i oni chcieli od razu go rozstrzelać. Rosjanie jakoś wyczuli, powiedzieli nie, chłopiec z białą flagą. On pozostał w rękach Rosjan. Co zrobili Rosjanie? Chłopak po trzech dniach wrócił do AK z odpowiedzią. Co Rosjanie odpisali? Że bardzo dziękują za list i mamy rację, „ale niech Polacy pamiętają, że i Rosjanie przecierpieli, i jak mówili o Wiśle, to Wołga też jest pełna łez, które przepłakał naród rosyjski. My już nie mamy odwrotu, postawiliśmy na Niemców i nie będziemy tutaj robić zdrady, natomiast z uwagi na wasz list nie będziemy do was strzelać. Na dowód tego jutro o godzinie piątej w komin – który był na granicy tej ulicy – będziemy strzelać z karabinu maszynowego na znak, że od tego momentu nie będziemy strzelać. A swoją drogą, to powinniście lepiej karmić, bo taki chudy ten chłopak, że aż myśmy musieli go tutaj dokarmiać”. Podobno było dwa czy trzy, cztery dni takie zawieszenie broni, potem przerzucili ich gdzie indziej. To jest jedna opowieść.
Po skończeniu działań wojennych w Warszawie, po Powstaniu, starałem się dostać do opuszczonej przez ludność Warszawy, żeby dowiedzieć się, co ocalało i co można byłoby jeszcze uratować. Dzięki znajomościom, jakie mieliśmy w Krakowie we władzach niemieckich, zdołaliśmy przekonać, że będziemy pod Grodziskiem produkować marmoladę, bo była taka mała wytwórnia, ale żeby ściągnąć surowiec do marmolady w postaci pulpy owocowej w kadziach, trzeba dostać się samochodem do Warszawy i beczkami to [dowieźć]. Dostaliśmy zezwolenie, żeby wjeżdżać do Warszawy i zabierać pulpę i zawozić pod Grodzisk. Dzięki temu byłem sześć razy w zniszczonej Warszawie. Muszę powiedzieć, że to do dziś dnia jest tak szalone przeżycie, którego nie można zapomnieć: cisza, kompletna cisza, miasto zrujnowane, jeszcze nierozebrane barykady, tak że trzeba było samochodem [robić] całą gimnastykę, żeby pokonywać doły; niepochowane trupy ludzi, zmieszane z błotem, bo gdzieś tam już samochody. Cisza, firanki w oknach, które czasem fruwały, koty i szczury, które wszędzie biegały, niesamowite zupełnie. Przejeżdżając kiedyś przez plac Piłsudskiego, patrzę, że na wtedy jeszcze stojącym pomniku Poniatowskiego stoją rusztowania. Ledwośmy odjechali samochodem na plac Dąbrowskiego przy Zachęcie, jak „krowy” zaczęły [ryczeć]. Oni stamtąd strzelali na Pragę, z placu Piłsudskiego było dobre miejsce do strzelenia. Leciały torpedy. Tak że z „krowami” zapoznałem się po całej rzeczy.
Jeśli chodzi o moje pobyty w Warszawie, to między innymi w Milanówku spotkałem mojego przyjaciela, Tadeusza Brezę, tego pisarza, który pierwszą nagrodzoną powieść zadedykował mojej żonie i mnie. Myśmy się przyjaźnili. On mówi: „Słuchaj, jeździsz do Warszawy, jak będziesz mógł, zajrzyj do mojego mieszkania, bo chciałbym uratować trzy rzeczy z tego mieszkania, jeżeli się nie spaliło: rocznik »Kuriera Warszawskiego« z 1931 roku, czyli z okresu powstania listopadowego, powieść, którą napisałem, maszynopis taki a taki i obraz Fragonarda, cenny obraz, włoskiego malarza”. Mówię: „Dobrze, jak będę mógł, [to] tam podjadę”. To było na ulicy Słonecznej. Do Niemca, którego tam spotkałem, widzę, emeryt, który pilnował transportów, bo to [było] masę, myśmy nie byli jedni (Muzeum Narodowe wywoziło swoje rzeczy, pan Lorenc przecież miał zasługi), powiedziałem: „Czy moglibyśmy za pół godziny pojechać na ulicę Słoneczną?”. – „Dobrze”. Pojechaliśmy jego samochodem, on nawet wszedł. Mieszkanie nieruszone, wszystko [w porządku], meble, od razu znalazłem na półce „Kurier Warszawski” i powieść, niestety, obrazu nie ma. On powiedział, że może [zostało] to [wrzucone] do piwnicy, ale w piwnicy wszystko było tak skotłowane, że nic nie można było zrobić. Wobec tego skończyliśmy wizytę, zabrałem to, co miałem, i wróciłem na miejsce przed hotel Polonia, który był jedynym budynkiem ocalałym w centrum. Jak zajechaliśmy przed hotel Polonia, to był listopad, początek listopada, uderzyło mnie, że znajduję się w jakimś miejscu, które nie bardzo mi pasuje. Ale co mi nie pasuje? Dłuższy czas się zastanawiałem, dlaczego mi tutaj jakoś dziwnie. Doszedłem prędko do wniosku, że wszystkie drzewa były wycięte, wszystkie latarnie były usunięte i wszystkie słupy tramwajowe z przewodami, tak że było zupełnie inaczej widać przestrzeń. Pytam się Niemca, co to jest. Odpowiedział: „A, to jest nasza tajemnica”. Ale potem, jak już wracaliśmy do Warszawy, jeszcze raz się go zapytałem, co to za tajemnica. No więc to miało być pole startowe. Warszawa miała być zrobioną fortecą, tak jak Wrocław bronił się do kwietnia 1941 roku, Niemcy mieli w pewnym momencie plan, żeby Warszawa była też obronna, tak że nawet niektóre domy wypalone były zasłaniane cegłami, żeby były strzelnice, jakby był atak Rosjan przez Wisłę. Jednym słowem Aleje Jerozolimskie na tym odcinku były przeznaczone jako pole startowe. To są trzy rzeczy, które opowiedziałem.
Jak myśmy po 15 sierpnia opuszczali ulicę Grzybowską, obiekt firmy Pluton, to tego dnia zauważyłem, że w naszym domu frontowym, gdzie mieszkali narzuceni przez Niemców lokatorzy, ale nie Niemcy, chyba to byli Łotysze, że cała ta rodzina, to znaczy rodzice z dwojgiem dzieci i jakaś piastunka czy służąca, piąta osoba, taszczą ze swojego mieszkania na Grzybowskiej od frontu bieliznę, pościel. Postanowili nie wracać, nie przerzucać się do centrum Warszawy, tylko schowali się do piwnicy, która była tajną piwnicą AK, gdzie była składowana amunicja, więc dosyć ukryta piwnica. Podczas jednej z bytności na Grzybowskiej, gdzie wydobywaliśmy pulpę do beczek, podszedł do mnie robotnik, który przyjeżdżał razem z beczkami, i mówi: „Proszę pana, ale czy pan wie, że tutaj ludzie mieszkają?”. 15 sierpnia oni się schowali do piwnicy, a mówię o okresie listopad. Mówię: „Ale gdzie?”. – „A tam coś słyszałem”. Postanowiłem coś zrobić, żeby konwojujący nas Niemiec nie widział. Wczołgałem się do piwnicy, widzę pana, który ma już taką już [olbrzymią] brodę, bo minęło dwa miesiące, dzieci, wilgotna pościel, mówię: „Proszę pana, niech pan wychodzi stąd”. – „Nie, myśmy postanowili doczekać, aż Rosjanie wejdą”. Mówię: „Proszę pana, jest listopad, dzieci się zmarnują, a przecież ofensywa radziecka może być dopiero na wiosnę”. – „No tak, ja wiem. To co pan nam radzi?” – „Zastanowię się, nie mam tutaj czasu – bo widział, że zniknąłem – postaram się panu jutro, jak przyjadą ci inni, może ja nie będę mógł…”. Okazało się następnego dnia, że jednak wydali go Niemcom, ten robotnik jednak [wydał go]. Ci Niemcy podobno przyjechali z psami, bo myśleli, że nie wiem, co tam jest, wyciągnęli całą rodzinę, no i puścili ich. On później był sędzią bokserskim, ale prosił, żeby we wszystkich wspomnieniach nie pisać, kto to był, bo mówi: „Wie pan, to się wszystko tragicznie skończyło, bo żona dostała po tym [wariactwa]”. Pytam: „Jak żeście tam [żyli]?”. – „Wodę deszczową żeśmy pili. W magazynach były resztki mąki i cukru”. Straszne, prawda? Dwa miesiące siedzieć tak.
Mnie się zdaje, że to warto [zanotować].
Warszawa, 2 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Marta Czaj