Nazywam się Andrzej Wardęcki. Znalazłem się tutaj z tego tytułu, że byłem w czasie Powstania w Warszawie, nie całego, bo na Starówce, więc tylko sierpień.
Urodziłem się w Warszawie 18 czerwca 1936 roku.
Pamiętam trochę, mianowicie mieszkaliśmy na rogu, tak można powiedzieć, Wierzbowej i Senatorskiej. Adres był podwójny, bo były dwie bramy, a mieszkaliśmy w oficynie, więc Senatorska 27 lub Wierzbowa 11, tuż obok galerii, słynnej Galerii Luksenburga. Adres dokładny to było tak, jak powiedziałem, dwa numery tych dwóch ulic, mieszkania 34, drugie piętro, w oficynie. No, przywieziono mnie z kliniki właśnie tam i do mniej więcej 7 sierpnia 1944 roku to było moje miejsce, moje mieszkanie, miejsce mego życia razem z rodzicami. W czterdziestym roku urodził się mój brat, czyli wtedy już była czwórka.
Proszę pani, ja tutaj powiem ogólnie, ponieważ interesując się od bardzo dawna, właściwie nie przestając w pewnym sensie żyć tą problematyką historyczno-wojenno-wspomnieniową, dostrzegam pewną lukę, pewien brak w komentarzach, nastawieniu. Powiedziałbym krótko i proszę to przyjąć jako bardzo pozytywną wypowiedź. Mianowicie zarówno mój ojciec, jak i moja mama to drobnomieszczanie. Ta grupa społeczna, trochę wyśmiewana, trochę lekceważona, pomijana, czasem nawet szydzona. Gdyby tak się skupić i dokładnie pomyśleć bądź nawet przeankietować, to mogłoby się okazać, że w Powstaniu z bronią w ręku walczyło osiemdziesiąt procent drobnomieszczan. I na tym bym poprzestał, jeżeli chodzi o pani pytanie. Dodam tylko, że tutaj się rodzicom to należy. Arcyuczciwi, niesłychanie przyzwoici, zakochani w Polsce, dom patriotyczny. I w takim duchu ja wyrosłem.
Odłóżmy to ewentualnie na później, niczym złym w każdym razie, proszę pani.
Warstwa, właśnie tak. Pamiętam sprzed wojny, pamiętam fascynujące wyprawy z moim dziadkiem Wincentym z tego miejsca właśnie, bo on wówczas tam mieszkał razem z nami, do wylotu tunelu w Alejach, właściwie przy moście Poniatowskiego, tam gdzie z tunelu wyjeżdżały te pociągi, to był fascynujący widok. Spacery z nim, pobyt w ogrodzie zoologicznym pamiętam. A bardzo interesujący, przejmujący moment, mianowicie kiedy tato wziął mnie na parapet okna i razem patrzyliśmy na wydarzenia w powietrzu, to już był w zasadzie wybuch wojny, pierwszy moment tej wojny. Jeszcze jedno wspomnienie sprzed wojny, krótki pobyt w Urlach, wakacje tuż przed wybuchem wojny w lecie i mój podziw, również entuzjazm wobec „Torpedy”, która w cztery godziny, prawda, jak później się dowiedziałem, dojeżdżała do Wilna.
No więc wojna. Wybuchła ta wojna i bardzo szybko… To był poranek, to był bardzo słoneczny, przynajmniej tak mam w pamięci, słoneczny, bardzo ładny dzień. On bardzo szybko się zmienił, przekształcił się już w coś bardzo okropnego, jak wszyscy wiemy. Już pierwsze zejścia do piwnicy, do takiego czegoś w rodzaju schronu (tak to uznano przynajmniej w tym środowisku opiekunów, gospodarzy czy dozorców), trzeba było przejść dziesięć, piętnaście metrów przez podwórko i tam w długim, bardzo długim lochu ludzie stłoczeni w strachu przebywali do czasu odwołania. Dźwięk syren na początek i na odwołanie pozostał we mnie do dzisiaj i jest niesłychanie przejmującym znakiem, który porusza mnie bardzo i nie daje mi spokoju. Nawet jeżeli to jest dźwięk syren z okazji 1 sierpnia, ku czci, w czym ja, powiedzmy sobie, gdzieś biorę udział swoją obecnością, to również to echo tamtych momentów się odzywa. Bardzo silne wrażenie, zapach tych podziemi. To zostało na długie dziesięciolecia we mnie. Pamiętam taki szczegół, bardzo ciekawy. Któryś z alarmów skończył się, być może dość wcześnie w stosunku do wydarzeń w powietrzu zezwolono mnie czy jeszcze innym wyjść na podwórko, no i ja sięgnąłem po coś, co leżało. Podwórko wyasfaltowane, łatwo zauważyć jakiś nowy przedmiot. Wziąłem to do ręki i się poparzyłem, znaczy sparzyłem, gorące. To był odłamek, być może z artylerii przeciwlotniczej. Szybko musieliśmy się nauczyć zaciemniać okna, wkrótce, to dotknęło wszystkich, oddaliśmy radio. Aha, jeszcze pewien szczegół, który chyba wcześniej tu należałoby poruszyć, mianowicie wędrówka taty na wschód, zgodnie z poleceniem pułkownika Umiastowskiego. Bodaj go trzy tygodnie nie było, wiem, że mama to mocno przeżywała, opowiadała później. Ja byłem jeszcze zbyt mały, żeby to wszystko rejestrować i jakoś sobie kompletować po kolei. Z takich ciekawszych dla mnie rzeczy, to zarekwirowanie, przejęcie samochodu osobowego. Dziwnym trafem ocalało to pokwitowanie, notabene pokwitowanie prawie że wymuszone. Bardzo nie chcieli ci wojskowi cokolwiek napisać i na nim nie ma nawet nazwiska, tylko: „Chevrolet, duży” i koniec. No, było jak było, prawda, było gorąco, niebezpiecznie, gwałtownie. Wszyscy byli podminowani, nie wiedzieli, jaki będzie dalszy bieg zdarzeń, tak że machnęliśmy na to ręką, ja wspominam jako o ciekawostce po prostu.
Miałem ciocie, dwie ciocie, ciocię Marysię, rodzona siostra mamy, i ciocia Kazia, młodsza (ta pierwsza starsza). Ciocia Marysia mieszkała w pobliżu i była codziennym gościem w naszym domu, po prostu także i z tego powodu, że przed wojną straciła dwoje dzieci i męża, i była samotna, więc tym bardziej lgnęła do nas i spotykaliśmy się bardzo często.
O, co myślę, że powinienem powiedzieć, poruszyć, to sfera rekwizytów, obyczajów i przedmiotów, o których się w tej chwili nie pamięta i nie wie. Jeżeli obejrzymy jakiś film, film fabularny z czasów wojny, w Polsce, tu w Warszawie, dajmy na to, to tego praktycznie biorąc, nie ma. Ryksza jest, ale dalej, już praktycznie biorąc, nie ma nic. Jedne z najbiedniejszych dzieci, to jak się bawiły: no, brały fajerkę z kuchni węglowej, profilowały drut i tym drutem pędziły kółko, nawet po bardzo nierównym bruku. Były wózeczki, protoplasty tych wszystkich boardów, nie boardów, które są dzisiaj, na bardzo głośnych łożyskach, to też, prawda, jeździło. Czego w ogóle nie ma, a warto, żeby jednak gdzieś tam zostało. Owe mrozy, w owym czasie mrozy były jak mrozy, po prostu bardzo było zimno. Panie, kobiety, te, które mogły, ale dość licznie chodziły w tak zwanych kapcach, znakomity wynalazek i ja go pamiętam doskonale. Do pół łydki filcowe buty, bardzo zgrabne, zapinane z tyłu na klamerki. Tego w ogóle się nie uświadczy. Troszeczkę żartobliwa sprawa, mianowicie bardzo częsty widok, jak panie schylały się, wchodziły do bramy za narożnik jakiś i poprawiały sobie podwiązki. Wówczas była inna technika, dziś są rajstopy. To był widok bardzo, bardzo, bardzo częsty. Z przeciwległych jakichś może obserwacji czy klimatów to z kolei rzecz, która w tej chwili zupełnie zanikła, noszenie przez Polaków żałobnych opasek na ramieniu. Jeżeli się straciło kogoś w rodzinie czy wśród bliskiego grona kogoś bardzo bliskiego, serdecznego, wówczas przez pół roku lub nawet dłużej nosiło się czarną opaskę na ramieniu. Jakich rekwizytów jeszcze nie ma? No, słynna (to już była taka troszeczkę późniejsza chyba sprawa) karbidówka, lampa znakomicie działająca, pracująca na surowcu, na karbidzie; należało tylko nalać wody, potem w odpowiedni moment zakręcić, dolać wody, przetykać, podpalić w odpowiednim momencie, kiedy ten gaz już się wytworzy. Światło bardzo jaskrawe, jasne. Jeżeli sobie przypomnę sprawę jakiegoś rekwizytu, to do tego wrócę.
Dom został całkowicie spalony.
A nie, w trzydziestym dziewiątym roku nie. Tak, jesteśmy jeszcze w tym momencie.
Nie, cały czas w tym samym miejscu do 7, 8 mniej więcej sierpnia czterdzieści cztery. [Data spalenia domu jest chyba do odnalezienia w różnych bardziej oficjalnych źródłach].
Proszę pani, bardzo różne starania ojca, mamy i taty. I tak bym to zostawił, nie mam się czego wstydzić, proszę nie przypuszczać, nie sądzić, że jest coś krępującego, absolutnie nie.
Ciekawa rzecz, właśnie. W stopniu jakimś takim, powiedziałbym, wybitnym (ocena naturalnie po latach, bo kiedy można byłoby ujawniać różne rzeczy), w stopniu jakimś takim wybitnym to nie. Natomiast rodzice brali udział w jakichś [działaniach], mieli jakieś kontakty z różnymi osobami od czasu do czasu, odbywały się jakieś spotkania, czasami ja przy nich byłem. Wtedy były śpiewane piosenki harcerskie niezbyt głośno. Jakiś kontakt z tym siedmio-, sześciolatkiem był nawiązywany, podobno miano do mnie zaufanie, że nie wydam Niemcom i tak dalej, i tak dalej. Przechowywali rodzice coś. Cóż, czy to można nazwać konspiracją? Przez kilka tygodni, a może dłużej mieszkał u nas, ale ukrywając się, mieszkał peowiak, z Wielkopolski, pan Roman Brzeg. Wielki człowiek, pamiętam go doskonale, jak chodził z rękoma założonymi z tyłu po pokoju czy po pokojach, były dwa, i czasami ćwiczył wchodzenie do szafy. Tak że tu taki akcent trochę pogodny, powiedziałbym. Nie chciałbym zgubić różnych…
Powstanie zastało mnie dokładnie w mieszkaniu naszym, tak.
Oczywiście, tak, tak, tak, zapamiętałem. Jeszcze może [wspomnę] przedtem (chyba muszę wracać, jeżeli rzeczy są jakieś ważne): coś, co nawet dzisiaj mnie jakoś napawa takim jakimś sentymentem, jakimś takim szczególnym uczuciem, to to, co trwało praktycznie biorąc, całą okupację, to wtedy w dni, kiedy było jakieś święto narodowe, jakaś rocznica ważnego wydarzenia, wtedy zbieraliśmy się w kilkoro (być może i ciocie, w pewnym momencie, na początku jeszcze, dziadek, gdy żył), wyjmowaliśmy dużą poduchę, do gramofonu wkładało się płytę i słuchało się hymnu „Jeszcze Polska nie zginęła”. I to było przez całą okupację. Nie było regulacji siły głosu, ale tak, żeby to się rozeszło, rozchodziło się, żeby było w tym pomieszczeniu, w tym mieszkaniu.
Taka może ciekawostka, ja to jak gdyby zarejestrowałem po czasie i potem odtwarzałem sobie z rozmów, bo w wielu przypadkach nie można inaczej. W każdym razie po pół roku, po roku, trudno powiedzieć, od wybuchu wojny, przestała u nas bywać pewna pani, mianowicie pani Jadwiga Millerówna. A to była znajoma cioci Marysi. Potem się dowiedziałem, że ciocia Marysia ją ukrywała. To była Żydówka. Ciocia Marysia miała mieszkanie bardzo blisko, bo też na Senatorskiej, trzy czy dwa domy po przekątnej, po stronie parzystej, bliżej placu Bankowego. No i po prostu tam mieszkała, tam była, że tak powiem, ukrywana. Przeżyła wojnę, zamieszkała w Katowicach, wyszła za mąż i przyjęła nazwisko Tejwan. Taka śmiesznostka, nie śmiesznostka, jej siostra studiowała na Sorbonie i nosiła przezwisko, znaczy w ustach Jadwigi, swojej siostry, nosiła imię, przezwisko, trudno to nazwać: Amupa. Czy to coś znaczyło, czy nie, nie mam zielonego pojęcia. Po wojnie mieliśmy jakiś tam kontakt z panią, przeżyła, dość długo jeszcze po wojnie była.
No, oddanie radia przed Powstaniem, za okupacji to były pierwsze nasze obowiązki. Ale padło już pytanie o ten pierwszy dzień Powstania. Przez kilka tych charakterystycznych dni poprzedzających 1 sierpnia nie wychodziłem na żaden spacer. Było już trochę inaczej, było już trochę dziwnie, odbierałem może nawet mocniej te wszystkie wrażenia z zewnątrz, sygnały, nawet może [mocniej] niż rodzice. W każdym razie po południu, wiadomo, w tym rejonie ta siedemnasta, że tak powiem, zadziałała, rozległy się pierwsze strzały, następne, kolejne, następniejsze, można by było powiedzieć. Byłem ogromnie przestraszony, bardzo, ale ogromnie zdziwiony, że po zapadnięciu zmroku, kiedy już nastała noc, kiedy się zrobiła dziesiąta czy jedenasta, czy któraś, nic nie cichnie, to trwa. To było dopiero szczególnie niepokojące. Te dni spędzaliśmy bardzo często w kuchni, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku. Na zdjęciu lotniczym, które mam ze sobą, zrobionym przez pilota radzieckiego w czterdziestym piątym roku, ale zmian żadnych, praktycznie biorąc, na ruinach i zgliszczach tego rejonu nie było, widać wyraźnie zarys mego mieszkania w spalonym domu, obok innych spalonych, wszystkich innych, które się mieszczą w tym kadrze. Może mała przerwa, jeśli pan pozwoli. Właściwie to jest jeszcze kilka tematów, zdarzeń sprzed Powstania bardzo istotnych. Czy możemy wrócić? […]
Któregoś dnia, prawdopodobnie był to początek roku czterdziestego czwartego albo ciut wcześniej, rozległy się na podwórzu ostre komendy, jakieś polecenia po polsku, żeby się nie zbliżać do okien, bo będą Niemcy strzelać. No, to zasiało pewną grozę. Mama nas, mnie i brata, przytuliła, domyślała się, co się dzieje, co się będzie dziać, przytuliła nas na amerykance, starała się odwrócić uwagę i zaczęły dochodzić strzały, seryjne strzały. To była ta pierwsza egzekucja na ścianie ulicy Wierzbowej, po, jak gdyby, zewnętrznej stronie naszego tego domu, miejsca zamieszkania. Było to szalenie przygnębiające, przerażające, bardzo smutne. Coś podobnego zdarzyło się jeszcze raz, bo tam są dwie tablice. I również w bardzo podobnych okolicznościach, w podobnym nastroju przeżywałem to z mamą, przeżywałem to, właśnie siedząc w pokoju. Jeszcze innym razem mama wzięła mnie w jakiejś sprawie na Stare Miasto czy na Nowe Miasto, przechodziliśmy ulicą Senatorską w stronę Miodowej i dalej już jakimś tam szlakiem aż do celu i po jakiejś godzinie wracaliśmy dokładnie tą samą trasą. No i na rogu, prawie na rogu Senatorskiej, blisko Miodowej było już po egzekucji, przechodziliśmy świeżo po egzekucji. Zszokowani jacyś przechodnie, ludzie, trudno to mi odtworzyć dokładnie, to jest nawet niemożliwe, jakieś kwiaty czy doniczka, coś w tym rodzaju, ślady krwi na ścianie.
To było piętnastego, mam tu zresztą dokładnie udokumentowane, 15 lutego czterdziestego czwartego roku. Nie pamiętam jednej rzeczy, czy ja szedłem z mamą tę całą trasę, czy ja jechałem na wózku, mimo swoich lat już siedmiu, ośmiu, albowiem wcześniej zachorowałem na chorobę Heinego-Medina, co mocno mnie, że tak powiem, uderzyło i zmieniło w ogóle, że tak powiem, pewne warunki, zachowania bytowe, fizyczne i tak dalej. To była, nawiasem mówiąc, bardzo smutna, bardzo trudna sprawa dla rodziców. W warunkach okupacyjnych leczyć chorobę, dającą bardzo złe objawy, rokującą bardzo źle, przy pomocy nieznanych w zasadzie, niezbadanych co do skuteczności środków, to było to trudne. To przecież wymagało jakichś pieniędzy, nawet na błędnych kierunkach diagnostycznych. W każdym razie jakieś tam proste zabiegi, masaże, kąpiele i tak dalej, były robione, wywinąłem się z tego.
No więc Powstanie Warszawskie. Bardzo to silnie odczuwaliśmy, ponieważ przedtem ta wojna, jej początek i okupacja to też jeszcze coś innego, natomiast tu czuliśmy się troszeczkę jak zamknięci w jakiejś klatce, do której zbliża się coś okropnie złego, coś, co paraliżuje człowieka fizycznie i atakuje wyobraźnię. Pamiętam, wieczorami prawie wyłącznie pobyty przy stole w kuchni, gdzie jadłem, to, co zapamiętałem, jadłem chleb smarowany czymś i do tego kwaszone, kiszone ogórki krojone w plasterki. I nasłuchiwanie cały czas tych odgłosów zewnętrznych. Któregoś dnia, na samym początku zresztą, pierwszy dzień, to było zamieszanie, byli Polacy. Drugiego dnia – to jest dosyć istotne – mój tato porozumiał się z sąsiadem, panem Kleinem i powiedzieli sobie: „Idziemy do Powstania”. No i poszli, żony tego nie zauważyły. Poszli, prawdopodobnie punkt rejestracyjny był w Galerii Luksenburga, bardzo bliziuteńko, no i tam stanęli w kolejce, prawda, też chcieli brać udział, włączyć się w to. Ta sprawa była bardzo poważna, ja się może teraz trochę uśmiechnąłem, ponieważ żony się porozumiały, dopadły i ściągnęły z powrotem do mieszkań. Bo sytuacja była następująca: jedyną broń, jaką mogli dostać, to legitymacje przynależności do Armii Krajowej i obietnicę, mglistą obietnicę, że po jakimś czasie może będzie granat, może będzie pistolet, więc tu już argumentów żadnych innych nie było, wrócili do domu. Następnego dnia pojawili się już w jakichś akcjach Powstańcy na podwórku i…
Tak, widziałem.
Bardzo różnie ubranych, ja ich najwięcej to widziałem na Starym Mieście, do którego później dotarliśmy. Tutaj były pewne zmiany w jakichś zgrupowaniach naszych i ich jakaś może nawet ucieczka czy wycofanie się, oraz pogłoski, a właściwie wieści, że zbliżają się Niemcy. No, zbliżali się od Elektoralnej, od placu Bankowego, być może także Wierzbową od dzisiejszego placu Piłsudskiego, nie potrafię tego powiedzieć, w każdym razie od tej Woli się zbliżali. W którymś momencie właśnie wpadli Niemcy na podwórko… A było to podwórko, w cudzysłowie, dość niemieckie, albowiem właśnie w tym budynku, w tym domu, w tej dalszej oficynie, pod którą się chowaliśmy w tym długim lochu we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, tam się mieściły biura takiej znanej firmy Meinla (ona notabene jeszcze w tej chwili istnieje) i w związku z tym parkowały, przebywały dwa, trzy, cztery samochody niemieckie. Ja je tam codziennie oglądałem, czasami były dla mnie atrakcją popatrzeć, przejść obok nich i tak dalej. No, w każdym razie wpadli Niemcy i wszyscy mężczyźni na dół. Komenda brutalna, po prostu jak wyrok śmierci niemalże, wszyscy mężczyźni na dół. I tak ojciec zniknął, nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Zgarnęli ich, jeszcze było słychać ten tłum czy tę gromadę mieszkańców gdzieś pędzonych przez podwórka, potem te objawy ucichły i zostaliśmy sami we trójkę.
Następnego dnia, w każdym razie po tym, informacja, że dom będzie podpalony. No, przerażenie naszej trójki ogromne. Mama, która bardzo dzielnie, że tak powiem, znosiła te wszystkie wydarzenia, tutaj też, jak przypuszczam i jak pamiętam, trochę się gubiła. Zapakowała parę zbędnych rzeczy, inne może pominęła, i w tej torbie, tej jednej torbie właśnie to zgromadziła. Na moje czy nasze z bratem pytanie, czy spalimy się, prawda, co się z nami stanie: „Nie, zdążymy wyjść, przecież jesteśmy spakowani”. No, to było przekonujące, prawda, tyle tylko że wychodzimy już na zawsze. Wyszliśmy, mama zamknęła bardzo starannie mieszkanie i na podwórku oczywiście wrzaski, zachowania groźne, przerażające zachowania żołnierzy niemieckich, gromada, nie wiem, jak liczna, ale gromada tych mieszkańców, lokatorów jakichś, pędzonych, przepędzanych. W pewnym momencie, to już było późne popołudnie, może przed wieczór, nasza trójka plus dwie czy trzy, czy może kilkoro innych osób: „Wychodzić natychmiast na Senatorską i w stronę placu Bankowego”. Więc bramą Senatorska 27 wychodzimy i to jest jeden z takich najtrudniejszych, najcięższych momentów – coś nieprawdopodobnego, piekło przed oczyma. Pali się wszystko, czyli cały dom po przeciwnej stronie, w każdym oknie, w każdej wnęce, w każdej sieni, we wszystkim straszliwe, niewyobrażalne, niewiarygodne płomienie. Huk, żywioł, który się porusza w sposób jakiś nieprawdopodobny – nie do uwierzenia, mimo że, powiedzmy sobie, jesteśmy pieczeni prawie, zasłaniamy się i idziemy tam, gdzie nas gnają, tam, gdzie sami czujemy, że powinniśmy z tego miejsca uciec. I tu powiem taką rzecz właśnie, ja w tym domu bywałem szereg razy, tam miałem jednego z kolegów, na którego mówiło się Andrek. To był chłopiec z rodziny, mieszkał wraz z rodziną, to byli prawdopodobnie „biali”, emigranci z Rosji, a mówiono w mieszkaniu, w domu również po francusku, stąd takie imię, stąd ten Andrek. No i ta świadomość, że to właśnie to, gdzie on mieszkał, gdzie ja bywałem, że to znika, że to w tak straszny sposób po prostu szaleje, to nie do opowiedzenia i co najważniejsze, nie do uwierzenia, mimo że się stało twarzą w twarz. Po dłuższej chwili tego dziwnego marszu okazało się, że jesteśmy sami we trójkę, dochodzimy do pałacu Zamoyskich. Jacyś Niemcy nas poganiają jeszcze i przeganiają nas w stronę Ogrodu Saskiego. No idziemy, bo cóż, popychają nas i jesteśmy już w określonym miejscu. Ja z jakimś takim przerażeniem jednak w sumie, ale i rezygnacją, też bym dodał, dostrzegam, że tu koło mnie leży, znaczy stoi, rozstawiony karabin maszynowy i dwaj Niemcy leżą obok niego, obsługa i my tu mamy stać i zasłaniać, chronić przed strzałami, przed pociskami Powstańców, którzy strzelali mniej więcej z rejonu dzisiejszej Galerii Porczyńskich. To było paraliżujące. Co chwila, co moment głośne, bardzo głośne strzały – przecież to tuż obok, to jest głośna broń, śmiercionośna broń – to po prostu była śmierć sama, plus ci Niemcy, który też byli synonimem, obrazem, ucieleśnieniem śmierci. To było coś koszmarnego. W pewnym momencie mama zwróciła się do Niemców, do nich, czy może pomachać chusteczką, żeby Powstańcy widzieli. „Tak”. No to puściła mnie – brata nie, bo młodszy, trzymała go za rękę – mnie puściła, wyjęła chusteczkę i machała. Staliśmy, nie wiem, jak długo, w każdym razie do zapadnięcia pełnego zmroku i już byliśmy niepotrzebni. Oni nie widzieli powodu, żeby nas zabijać w tym miejscu, to było im niepotrzebne, [więc] mamy się wynosić w stronę Elektoralnej. Ale tam nas za chwilę nas przejęli jacyś inni Niemcy, kazali iść do Szpitala Maltańskiego, dzisiaj obecna Ambasada Belgii. Weszliśmy, nie ma Niemców koło nas. Tu gdzieś, wiadomo, szpital, [ale] jednak z personelem polskim, z chorymi Polakami, zupełnie co innego, zmiana sytuacji. Spędziliśmy tam noc na niczym, to znaczy na zimnej posadzce w narożniku, absolutnie bez czegokolwiek. Jak mama sobie dała z nami radę, ze sobą i ze wszystkim, to jej, że tak powiem, przeżycie, nasze już mniej. Podziwiam ją i rodziców w ogóle.
Myśmy byli jak gdyby poza tą częścią [z chorymi]. Zatłoczony był zdecydowanie, ale my chowaliśmy się gdzieś po jakichś takich korytarzach, na których było luźniej. Po prostu jest kąt, to tam żeśmy się jakoś chowali i płaszczyli. Dostaliśmy przypalony krupnik, to był bardzo, bardzo ważny moment, on mi się wbił w pamięć. Szpital przechodził z rąk do rąk, to określenie już wówczas nawet, w rozmowie z mamą i mamy ze mną, już funkcjonowało jako takie bardzo szczególne. Przechodzenie czegoś z rąk do rąk, wojsko, żołnierze, jedni i drudzy, my zmienialiśmy miejsce pobytu. W końcu znaleźliśmy się w łapach Niemców, ale oni stwierdzili, że my przeszkadzamy im, jeszcze tam były jakieś dwie panie, raus na zewnątrz, głównym wyjściem, czyli w stronę Senatorskiej, prawda, przez ten dziedziniec, nie dziedziniec, taki placyk. No to wychodzimy. To był dzień oczywiście już drugi prawdopodobnie pobytu, wychodzimy my w trójkę, a za nami te dwie panie, z tym że to jest znowu jak gdyby odtworzenie z rozmowy późniejszej z mamą, bo ja tych pań nie zarejestrowałem w świadomości. Uszliśmy może pięć kroków, kiedy stojący za nami Niemcy zaczęli strzelać. Mama szarpnęła odruchowo nas dwóch i biegiem do przodu, po prawej stronie jakieś drzwi, dające się otworzyć, wpadamy do środka (tu chyba obecny instytut jakiś francuski się mieści w tej chwili), w każdym razie uniknęliśmy [śmierci], nie zastrzelono nas, umknęliśmy. Dowiedziałem się później, że te kobiety zostały zastrzelone. Takie pytanie nurtowało mnie i nurtuje do dzisiaj, dlaczego strzelali do nich, dlaczego w ogóle strzelali, dlaczego wszystkich nie zastrzelili. Okropne.
W pewnym momencie (tak to może określę, nawet dnia nie podam dokładnie, w przybliżeniu jedynie), kiedy jesteśmy jeszcze w tym szpitalu, ktoś, znajomy mamy mówi: „Pani Stanisławo, pani mąż jest na Starówce”. Jakim cudem on to wiedział, tego nie ustalę. Bezmierne zdumienie, jest, żyje, jest na Starym Mieście ojciec, tato jest. A poza tym ktoś mówi czy ta sama osoba mówi: „Na Starym Mieście święty spokój, co wy tu robicie? Uciekajcie, przecież tu za chwilę będzie coś koszmarnego”. Z tyłu było coś w rodzaju ogródka, mama zdecydowała się, rzeczywiście, idziemy, miała jedną, jedyną tę torbę, notabene jest na zdjęciu, wchodzimy w ten jakiś ogródek, nie ogródek, w każdym razie tak to można by nazwać, w pewnym momencie coś się wychyla spośród krzewów, głowa jakiegoś mężczyzny: „Gdzie wy idziecie? Schodźcie tutaj, schowajcie się”. To była jakaś piwniczka, coś w tym rodzaju. Mężczyzna namawiał nas, mamę, żeby się tu schować, bo tam dalej to dopiero tak strzelają, jest ostrzał… Poszliśmy dalej, rzeczywiście ostrzał. Przy pomocy jakichś ludzi, który byli otrzaskani już z tymi warunkami, w pewnym momencie, po bardzo długim oczekiwaniu, rzuciliśmy się biegiem, mama nas pociągnęła, przebiegliśmy przez tę strefę ostrzału nietknięci, no i tam złapaliśmy oddech za jakimś narożnikiem. Chwila oddechu jakaś tam, tak sobie wyobrażam, i wkrótce, po iluś tam minutach byliśmy na ulicy Długiej.
Owszem, odgłosy Powstania docierały, ale inaczej. Poza tym jeszcze parę metrów, jeszcze parę metrów i tutaj już sporo ludzi widać z opaskami, w mundurach, w panterkach, nie panterkach, z jakimiś emblematami, w hełmach, prawie wszyscy z lornetkami, zwłaszcza mężczyźni. Jakiś zupełnie inny nastrój, coś, co w ogóle nieprawdopodobne, co nas po prostu sparaliżowało w zupełnie inny sposób, no to mnóstwo biało-czerwonych flag, po prostu tam była Polska, to się nie chciało wierzyć zupełnie. Na Starym Mieście mieliśmy szansę znaleźć jakiś azyl, jakieś miejsce, że tak powiem, zatrzymania się, nawet może i dwa, zatem szliśmy dalej, to był dzień. Doszliśmy do placu Krasińskich i tam w miejscu, w którym dzisiaj jest pomnik Powstania Warszawskiego i Powstańców Warszawskich, w tym miejscu zupełnie normalne życie. Karuzela na dziesięć mniej więcej tych krzesełek (nie liczyłem, ale duża karuzela, taka normalna, dawna, duża karuzela), kręci się, na co drugim siedzą jakieś chłopaki, nie chłopaki, ludzie, no, działa, w każdym razie działa. Czyli co może warto odnotować, nie tylko w czterdziestym trzecim roku, jak pan reżyser znany, głośny, w filmie „Wielki czwartek” pokazał jako ewenement, że tutaj ludzie giną, a tu się ludzie bawią (niepełna prawda, to niedobrze, [film] fałszuje rzeczywistość). Po chwili polecono nam, jak mijaliśmy właśnie plac, wejść do piwnicy, bo „tutaj mimo wszystko niebezpiecznie, nauczcie się korzystać z podziemi”. Zeszliśmy po lewej stronie ulicy Długiej, zbliżając się do Freta, okazało się, że są [przebite] wszystkie piwnice na tym odcinku, dość długim zresztą, i ten cały odcinek przeszliśmy bardzo ostrożnie, bo gruzu pełno, trzeba było się schylać od ściany do ściany, ale w każdym razie to połączenie podziemne, takie rzeczywiście bezpieczne, istniało. Poszliśmy na ulicę Krzywe Koło, gdzie mieszkała znajoma mamy, pani Nurkowska. Pani Nurkowska znana była mi z tego, kiedyś ją dwa czy trzy razy widziałem i oczywiście była moją ciocią, bo w takim wieku tak to jest, ale jedna rzecz bardzo smutna mi się z nią wiąże do dzisiaj, a wówczas robiła ogromnie smutne wrażenie, mianowicie historia z jej bratem. Jej brat jechał pociągiem w czasie okupacji i Niemiec strzelił do niego w przedziale, nie zabił go od razu i on długo prosił o wodę, czyli wody widocznie nie było, pasażerowie nie mieli czegoś takiego. W każdym razie on tego potrzebował i w mojej wyobraźni było po pierwsze, śmiertelne zranienie człowieka. To jedno, a drugie, że być może, gdyby ta woda była, to on by przeżył. To było w czasach okupacji i drugie, pozwolę sobie tutaj dołączyć bliźniacze niemalże, bardzo ciężko to przeżyłem, mianowicie znajomy mego taty, z którym kiedyś odnawiali pokój, malowali wspólnie ściany pokoju, został przez Niemców złapany, oczywiście jakiś czas przed Powstaniem, wywieziony do Radogoszczy koło Łodzi i tam żywcem spalony, wraz z innymi więźniami. To był dla mnie szok, dla każdego zresztą, normalna rzecz.
Doszliśmy do tej właśnie cioci Lodki i tam jedną noc spędziliśmy. I tam potwierdziło się, że tato gdzieś jest. Rzeczywiście nadszedł, bo zatrzymał się u innej cioci na Freta i świadom wszystkiego, szukając też na własną rękę, nas odnalazł. Jego historia jest następująca: Kiedy Niemcy wydali ten rozkaz, że wszyscy mężczyźni na dół, on zszedł i już włączony został do dużej grupy mężczyzn, którzy wzięci zostali do jakichś robót przy firmie Meinla, właśnie na tymże samym podwórku, zresztą podwórko rozgałęzione, takie trójczęściowe. Później, tego samego dnia czy następnego, trudno powiedzieć, został wraz z tą całą grupą pognany na ulicę Niecałą w pobliże przedwojennego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, czyli pałacu Brühla. Tam gdzieś po drodze raz czy dwa razy już ich ustawili pod ścianą, czyli były tego typu epizody, no i w takim nastroju te godziny mijały. W pewnym momencie ci Polacy zorientowali się, że Niemcy podejmują jakąś akcję, chcą zrealizować swój jakiś pomysł, jakiś pewnie szatański pomysł, to mogą być czołgi, a „my przed nimi”. Okazało się, że nie czołgi a esesmani. I teraz marsz, w określony sposób ustawieni, „macie iść Wierzbową w stronę ulicy Bielańskiej, na plac Teatralny”. Tutaj dosyć istotna uwaga, kiedy ojciec z kolegą zrezygnowali z otrzymania legitymacji Powstańca, niebawem, to kwestia godzin, zgłosili się do budowy barykady w poprzek Senatorskiej, właśnie przy Galerii Luksenburga. Znakomity budulec, ponieważ w Galerii Luksenburga zgromadzono mnóstwo tak zwanych generatorów, czyli takich właśnie wytwornic gazu do napędzania samochodów. Zbudowano tę barykadę. Ale teraz mówię znowu o tej zaporze dla esesmanów, ona zbliża się Wierzbową, wchodzą ci ludzie, już dochodzą do placu Teatralnego, ale mają przed sobą barykadę zamykającą ulicę Bielańską, bo tamtą barykadę rozebrano następnego dnia, jako że okazała się taktycznym błędem i po prostu nie załatwiała ochrony [powstańców], czyli te generatory zostały po prostu usunięte i tej barykady nie było. Ta tarcza osłonowa dla esesmanów, ci ludzie doskonale sobie zdawali sprawę, że to są ich ostatnie chwile, tu się to rozegra, nie wiadomo dokładnie jak, ale szli z duszą na ramieniu, trudno mi to sobie wyobrazić, jak bardzo. I kiedy zaistniała czy też może trwała od pewnego momentu jakaś względna cisza, bo tu nie strzelano, nie było żadnej walki, najwyżej odgłosy z daleka, nagle rozległ się głos: „Panowie! Na boki, uciekamy! Nie damy się jak kaczki wystrzelać!”, czy: „Nie dajmy się”. To było donośne, to dotarło do wszystkich, wystarczyło, to była iskra. Wystarczył moment dosłownie, wszyscy się rozpierzchli, biegli, gdzie komu się wydawało – to był odruch, bezmyślny w dużym stopniu. Tato biegł do barykady na Bielańskiej. Wcześniej jeszcze, kiedy jeszcze był na podwórku wezwany przez Niemców, jako że wszyscy mężczyźni mają zejść, był taki moment, że Niemcy zaczęli przygotowywać się do podpalenia, właśnie podpalenia naszego domu i tato zdobył się na odwagę i zwrócił się do jednego oficera z pytaniem, czy pozwoli mu wejść na chwilę do domu, przyniesie dwa litry spirytusu i ileś, nie wiem, pięć, dziesięć brzytew firmy Solingen. On się zgodził, ale wyznaczył jakiś makabrycznie krótki czas. Tato wbiegł na górę, otworzył, wziął, o czym mówił, zamknął bardzo starannie to mieszkanie i zszedł na dół, dał to Niemcowi. Jakiś czas potem, nie wiem, dziesięć minut czy godzinę, był świadkiem, bo nadal ich trzymali, był świadkiem, jak jakieś ładunki zapalające wrzucano w okna – zapalały się firanki, jego, nasze, moja, nasza wspólna, nasz wspólny dom, nasze wspólne mieszkanie, wszystko zaczęło płonąć. Potem właśnie byli wzięci w kierunku pałacu Brühla. I otóż, kiedy dobiegał, kiedy zdecydował się biec w stronę barykady zamykającej wlot ulicy Bielańskiej, miał ze sobą dwie małe walizeczki, które wyniósł dzięki zgodzie tego Niemca, wyniósł wcześniej przygotowane i miał tu paskiem połączone te dwie malutkie walizeczki. Kiedy nie miał innej drogi, bo bok był zajęty, przechodził górą i wtedy kiedy już znikał niemalże za barykadą, w bezpiecznym miejscu, kula Niemca przecięła pasek i jedna walizka została, a jedną ze sobą wziął. I to był ten dobytek, z którym się znaleźliśmy na Starym Mieście, plus ta torba mamy.
Po tym jednym noclegu na ulicy Krzywe Koło, po jakichś tam rozmowach z tą drugą ciocią na Freta 18, to takie dosyć charakterystyczne miejsce i adres, bo tam przecież bardzo blisko Maria Skłodowska-Curie, prawda, i tak dalej, przenieśliśmy się tam i na górę, do pokoju, nie pamiętam, czy pierwsze, czy drugie piętro. Podziwiałem stare, wręcz zabytkowe meble. Odgłosy Powstania były dokuczliwe, były niepokojące, ale na tyle odległe i nie na tyle groźne, żeby jakoś uciekać, chować się do piwnicy. No, ale to się rychło skończyło, bo to już był któryś tam dzień sierpnia i Niemcy się wzięli za Stare Miasto. Rozpoczęło się, powiem, piekło – to co tam się mówi, pisze i tak jest. Ale rzeczywiście, było to bardzo groźne, było to bardzo niepokojące, było to bardzo często przerażające. Człowiek musiał potem dochodzić do siebie jakimś cudem, odbudowując resztkami sił swoje położenie fizyczne, wyraz twarzy, myśli. „Mam uporządkować swoje myśli – to, co rodzice myśleli – Ja opiekuję się tymi malcami, mnie nie wolno okazywać strachu”. I tu podziwiam rodziców, oni potrafili wielokrotnie zachować się w sposób nieprawdopodobnie dzielny i mądry.
Któregoś dnia… A ta piwnica na Freta nie miała takiego połączenia wielkiego, po prostu była lokalna. Tam zgromadziło się kilkadziesiąt osób, trudno powiedzieć ile, no i tak bytowaliśmy, jakoś tam egzystowaliśmy na jakichś skromnych, dziwnych resztkach jedzenia. Woda jeszcze była, był jeszcze prąd elektryczny, jakoś tam jeszcze egzystowaliśmy. W pewnym momencie, kiedy siedzieliśmy w piwnicy, zaczęły dochodzić do nas dziwne odgłosy od strony wejścia, niewidocznego, bo za załomem coraz głośniej jakaś awantura, jakieś krzyki, groźby, wołania. Po chwili zza załomu wyłonił się jakiś Powstaniec, chwiejący się, krzyczący, grożący, tutaj miał chyba dwa czy trzy granaty, chyba miał i taśmę z amunicją, szalenie jakiś niebezpieczny, niepokojący człowiek, obok niego kobieta, która go usiłuje uspokoić i namówić, żeby wyszedł, żeby opuścił to miejsce, bo tutaj nie ma nic, co by go mogło zainteresować.
Jakimś cudem udało się zmanipulować tej kobiecie, w jakiś sposób tak załatwić, pokierować, trafić do niego jakimś argumentem, że wyszedł czy wyszli oboje, w każdym razie sprawa się wyjaśniła następująco: tą kobietą była moja ciotka, komendantka bloku tak zwanego, czyli tego domu, Stefania Cieślakówna. I jej zawdzięczamy to, że nie doszło do jakiejś masakry, nie wiadomo czego. Dowiedziałem się ku swemu zdumieniu, że on został obezwładniony potem, po jakimś czasie mi powiedziano, obezwładniony tam gdzieś wyżej przez żandarmów. Ja byłem zdumiony: „Jak to? Żandarmi to przecież są tylko u Niemców, tu żandarmi, wśród Polaków?”. No, okazuje się, że jednak były takie służby i to było dla mnie zaskoczenie. To był AL-owiec, przykro mi powiedzieć, ale to był żołnierz AL. Bez związku z tym, ale tak się zdarzyło, jak [było] bombardowanie kolejne, po ustaniu tego najbliższego bombardowania, tych skutków trafienia w pobliże, informacja, wołanie, że zawalił się w sąsiedztwie dom – zawalił się ten [dom], został trafiony i zawalony, w którym była ta kwatera Armii Ludowej. No więc mężczyźni poszli ratować, poszli wydobywać, odgruzowywać. Wrócili niedługo, po godzinie czy jakimś czasie, nie mieli żadnych narzędzi. No może gdzieś była jakaś łopata, wyobraźmy sobie tamtą sytuację, nie było nic, a gołymi rękoma ile można brył, ostrych brył, tych cegieł podnieść, podczas gdy wszystko jest zawalone parumetrową… Oczywiście to odgruzowywanie, próby ratowania odbywały się pod kierunkiem jakichś wojskowych, dowódców, jakichś oficerów akowskich i oni decydowali, co robić i kiedy, powiedzmy sobie, uznali, że nie ma żadnych szans dotarcia, choćby to miało nawet trwać kilka dni.
Któregoś dnia, wcale nie tak odległego, że tak powiem, od czasu naszego wyjścia do tej piwnicy, do tego domu, głośny huk, wybuch. Ja go nie wyizolowałem, jakoś nie wyodrębniłem na tyle wyraźnie, żeby móc go dokładnie opisać, ale coś takiego było. Bo równocześnie, niemal równocześnie z tą eksplozją w piwnicy zdarzyła się straszna rzecz, mianowicie chlusnęła woda z jakiegoś miejsca, ściany (nie wiem skąd, czy z góry, bo w końcu te rury mogły mieć przebieg bardzo różny), chlusnęła woda i to na tyle mocno, że ogarnęła ludzi panika, wszyscy rzucili się do wyjścia. Ja okazałem się bardzo sprawny i byłem jednym z pierwszych, ku zmartwieniu rodziców byłem jednym z pierwszych już na podwórku. Woda zalała piwnicę na głębokość, powiedzmy sobie, z grubsza, bardzo z grubsza, pół metra. Po jakimś czasie zaczęliśmy wszyscy schodzić, radzić, przedsiębrać, żeby jakoś móc tam jednak przebywać. No więc co, pod ostrzałem, ale w dogodniejszych momentach wszyscy, znaczy dorośli, zaczęli znosić meble, stoły, taborety, krzesła i tak dalej, i tak powstała przedziwna, zupełnie przedziwna osada z meblami wystającymi pięć czy dziesięć centymetrów ponad wodę, bez prądu, bez światła elektrycznego; na tych blatach, na tych deskach spało się, jadło, leżało, siedziało, chodziło również. A co robiło kilku chłopców, kilkoro dzieci? No, między innymi bardzo ważna rzecz, odzyskiwanie stearyny, która spływała ze świec, po to, żeby móc jakieś kolejne świeczki, prawda, dobudowywać czy przedłużać im życie. No i druga rzecz, okręciki z takimi już legalnymi, małymi świeczkami, które tam jakoś sobie pływały po tej czerni, bo tam już było zupełnie czarno, w tej piwnicy. Proszę to sobie wyobrazić: loch, na zewnątrz śmierć, czarna woda, wszystko mokre, warunki bardzo złe.
No, ale były też i momenty takie właśnie dosyć atrakcyjne. Wykryłem w pobliżu mydlarnię, znaczy bardzo blisko, bo chyba w tym samym domu i do niej miałem możliwość raz czy dwa razy zajrzeć. Boże, ile tam było wspaniałych, ciekawych rzeczy, jakie zapachy. To zostało do dzisiaj i to po prostu tak mi uruchomiło wyobraźnię, zainspirowało i zaintrygowało, że wypełniło mi tam może sporo czasu właśnie taką tematyką, a nie wyłącznie baniem się i tak dalej.
Mieliśmy świadomość, że broni nas Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych. Czy tak mówiono czy używano tego określenia, nie pamiętam, w każdym razie ten obiekt był w świadomości wszystkich. Pewnego razu udało mi się, nie wiem, wyjść, wychylić z bramy, z drzwi na ulicę i popatrzeć na barykadę, która była bardzo, bardzo blisko i stał tam jeden żołnierz, jeden Powstaniec, właśnie mierzący gdzieś przez szczelinę do przodu. Zanim mnie rodzice zgarnęli z powrotem, zdążyłem jeszcze zobaczyć – rzeczywiście strzelił, odrzut broni, szarpnięcie…
Ale już chyba to było dzień później czy dwa dni później, kiedy pogłoski, okropne wieści zaczęły docierać, że Niemcy są o cztery domy, o trzy, o dwa, że już są, już ich słychać, nie ma żadnej wątpliwości: „Boże, czy będzie to samo co na Woli? Czy nas spalą, czy nas rozstrzelają?”.
Ale jeszcze zanim opuszczę to miejsce w tym momencie, do którego doszedłem, to muszę wspomnieć o jeszcze czymś innym, co się odbywało właśnie na Freta 18. Mianowicie jednego z pierwszych dni wieść, głośne wołanie: „Pali się! Pożar!”. Rzeczywiście, nasz dom się pali. No wiadomo, stara kamieniczka, wielowiekowa, pali się, łatwo się bardzo pali. Ale to już było wtedy, kiedy stała w piwnicy woda. Znakomita organizacja – to później znowu sobie odtworzyłem, że organizacja tego działania była bardzo, bardzo dobra. Rzeczywiście, łańcuch ludzki od piwnicy poprzez parter, pierwsze i drugie piętro, i na końcu, mam prawo się pochwalić, na końcu, na samym końcu lejący wodę na ogień mój tato. I tak jak w wielu legendach czy opowieściach, czy, powiedzmy sobie, jakichś baśniach nawet, w pewnych schematach, coś musi się dziać po trzykroć i ten dom palił się trzy razy. I trzy razy w jakiś podobny sposób ci ludzie gasili ten pożar i za każdym razem tato był na samym końcu, i on jeden właśnie tam wylewał tę wodę i ugasił, a ja stałem na poziomie, na parterze przy mamie i mama tutaj właśnie też z nami dwoma, też podawała te wiadra, ale miała nas na oku dosłownie, tuż-tuż, tak że to było o tyle bezpieczne.
[Wracam do sytuacji, kiedy słychać jakiś hałas]. Więc słychać tych Niemców na górze, przy sieni, są wszędzie. Jeszcze jesteśmy na dole, jeszcze jesteśmy odizolowani jak gdyby, ale już panują nad nami, nad tym domem, nad wszystkim. I tutaj znowu ciocia Stefa tak jakoś zapanowała nad tymi ludźmi, nad tymi spędzonymi tam, siedzącymi nami wszystkimi, że to wychodzenie na rozkaz Niemców odbyło się w spokoju. Oni przez chwilę jak gdyby zgodzili się na to, że ona uporządkuje i oni tylko poczekają, aż wszyscy wyjdą i mają to z głowy, prawda. I ona dopilnowała tej czynności i wyszliśmy. Gdzie? No, w stronę Rynku, w stronę Starego Miasta. Pochód był jakiś półświadomy, półprzytomny, tak że jestem przekonany, że wiele bodźców, wiele wrażeń nie docierało do mnie albo przechodziło i wypadało. Najważniejsze, że byli rodzice, byliśmy we czwórkę. Doszliśmy z coraz większym trudem, bo coraz więcej gruzu było właśnie na tym odcinku, doszliśmy do Rynku Starego Miasta i tam zaczęliśmy się wspinać trochę pod górę, bo zwały gruzu były rzeczywiście ogromne, duże. I tam widziałem jedną rzecz, w którą jak gdyby nie wierzę, ale była na pewno. Przepraszam, że to tak sformułowałem, ale pewnych wydarzeń ludzie nie są w stanie odebrać inaczej w czasie takich jakichś ekstremalnych okropności. Gdzieś na trzecim czy którymś piętrze którejś z kamienic jeszcze, spalonych, ale jeszcze istniejących, dostrzegłem połowę człowieka i to była kobieta. I z tym wrażeniem szedłem dalej, i to tak zostało. Szliśmy z ogromną uwagą, ponieważ można było naprawdę skręcić nogę definitywnie, zostać kaleką, po prostu zostać zastrzelonym wskutek niewydolności. To wszystko było świeże, zrujnowane. Skierowano nas do czegoś, co można nazwać bramą Zamku Królewskiego. Zobaczyłem wtedy bardzo ciekawą rzecz, mianowicie przez z chwilę nie wiedziałem, co to takiego. Mianowicie w tej linii, w tym miejscu mniej więcej, gdzie dziś znajduje się bariera, kamienna bariera, balustrada nad wylotem tunelu trasy W-Z, była naciągnięta lina stalowa. Lina, na której Niemcy powiesili kilimy, dywany, plandeki, makaty, wszystko, co miało jakiś format większy, po to, żeby – to później sobie uświadomiłem – zasłonić widok przed Rosjanami, którzy byli już po drugiej stronie, za mostem Kierbedzia i penetrowali cały teren, a wyniesiony plac Zamkowy ku górze [był] doskonale widoczny. Weszliśmy na dziedziniec Zamku Królewskiego. Pamiętam, świeciło słońce, było bardzo jasno, świetliście, ciepło i razem z tym tłumem, z tym pochodem szliśmy w kierunku (można powiedzieć chyba tak), jak odtworzyłem potem z planów, do ulicy Furmańskiej i potem jeszcze w dół. Po drodze parokrotnie zdarzały się takie bardzo przykre i niebezpieczne, niepokojące incydenty: Niemcy po prostu rabowali tych ludzi, jeszcze z czego tam można było obrabować, a taki szczególny punkt, miejsce, gdzie pozwolili sobie na wręcz już barbarzyńskie i takie ordynarne, prymitywne zachowania, to było u zbiegu właśnie Furmańskiej i Bednarskiej, ku górze. No i tam zrewidowali ojca i albo z cienkiego palca, albo z kieszeni wyciągnęli mu obrączkę. Obrączkę mamy, ponieważ rodzice się zamienili obrączkami, a mama obrączkę męża swojego miała zręcznie włożoną w loki we włosach, [więc] ta obrączka ocalała i ona jest z datą ślubu 24 kwietnia 1935 roku. Zapamiętałem, idąc pod górę, a potem wychodząc na Krakowskie Przedmieście, że szliśmy koło jakiejś apteki, która nie była tak bardzo zniszczona. W którym to było miejscu, nie jestem w stanie ustalić, ale jest to do ustalenia, gdyby zaszła kiedykolwiek taka potrzeba. Niestety dalej nie pamiętam najbliższych ulic, którymi szliśmy. Dopiero Leszno albo Wolska i tam już wszystko widzę dokładnie, a tutaj, jakimi ulicami szliśmy, tego nie potrafię powiedzieć. To cały czas był ten sam dzień, kiedy nas wyciągnięto z piwnic i szliśmy, już byliśmy na Woli.
Bardzo duża grupa, bardzo duża grupa szła, tak.
To byli Niemcy.
Tak, to byli Niemcy, tak. Aha, jeszcze zdaje się, że zegarek lub zegarki zabrali rodzicom, czyli wszystko, co mogli. A na Wolskiej… Na Wolskiej szliśmy tak jak wcześniej i w pewnym momencie zbliżył się do nas, z lewej strony, o ile pamiętam, jakiś żołnierz. Z wyglądu nie Niemiec, jak się potem okazało z rozmów późniejszych objaśniających, „kałmuk”, tak to się mówiło, „kałmuk”, który zaczął, prawda, w miarę spokojnym głosem mówić, żeby oddać mu to dziecko, czyli mojego brata, który miał cztery lata, bo i tak nie przeżyje, tak że lepiej jak oddamy. No, zaczęło być groźnie, rodzice przerażeni, nie wiedzieli co zrobić. Próbowali się jakoś wcisnąć w ten pochód, żeby się od niego oddzielić. Nie bardzo się to udawało, on się rozpychał, on raz straszył, raz prosił. Kiedy zaczął już być bardzo groźny, rodzice zdesperowani zwrócili się do jakiegoś oficera czy podoficera niemieckiego właśnie z informacją, że tu się coś takiego dzieje, i ten Niemiec, przez moment przyglądając się sprawie, pogonił tego „kałmuka”, tak że on zniknął. I już ta groza, to niebezpieczeństwo minęło, tylko że dochodziliśmy do kościoła Świętego Wojciecha, gdzie działy się okropne rzeczy.
Nie potrafię podać dnia, w każdym razie myślę, że z tą dużą falą, którą Niemcy wyciągnęli z piwnic, bo to była duża fala. Z moich różnych takich dociekań wychodzi, że to był 2 września, ale nie jestem tego tak na sto procent pewien. W każdym razie rodzice trochę nas, że tak powiem, jakoś ochronili, jeśli chodzi o widoki, o te wydarzenia, które się działy na terenie i przy kościele, i w kościele. Na szczęście Niemcy nas tam nie wciągnęli, tylko mogliśmy iść dalej i po niewielkim odcinku, krótkim odcinku, już była ulica Bema. Skręciliśmy w lewo w ulicę Bema i szliśmy prawym chodnikiem, co doskonale pamiętam. Co jakiś czas wchodziliśmy, tak można powiedzieć, w cień drzewa jednego, drugiego, kolejnego, [bo] temperatura, słońce sprawiało taką, powiedzmy, potrzebę skrycia się przed gorącem. Tu już było wiadomo, i jedziemy na Dworzec Zachodni, kolejowy, nie było tutaj wątpliwości, no ale wszystko inne było jedną wielką niewiadomą.
Kiedy weszliśmy na peron, pejzaż zaczął być już inny. Pociąg nieuszkodzony, niepobrudzony, nienadpalony, ten właśnie taki służący cywilnym ludziom normalnie do jazdy poza Warszawę, stoi, czeka. Co więcej, na peronie tu i ówdzie postacie w bieli. Jakieś sanitariuszki, siostry, Polki, którym Niemcy pozwolili tam się krzątać i zaopatrywać w coś. Ja już nie bardzo potrafię powiedzieć, w co, czy w butelki wody, czy w szklanki, czy w jakieś owoce, opatrunki. To wszystko jakoś… tego rodzaju sceneria, tego rodzaju wydarzenia zarejestrowałem. Wchodzenie bezproblemowe, po jakimś czasie pociąg ruszył, okazało się, że do Pruszkowa. Czy po drodze się zatrzymywał, nie potrafię powiedzieć, sam jestem ciekaw. Bo zdaje się, że na kolejnych peronach widać było inne osoby w bieli.
[W Pruszkowie] trafiliśmy do jednej z hal, chyba zupełnie opróżnionej z maszyn czy innych urządzeń, i stopniowo przybywało ludzi coraz więcej, coraz więcej, w końcu zaczęło być bardzo gęsto. Z takich charakterystycznych rzeczy (tam chyba był jeden albo dwa noclegi) to głód, brud, pragnienie, zmordowanie, zmęczenie, jakiś upadek wszystkiego. Pociecha, że nie walą się bomby na głowę, było częściową, małą pociechą – była, ale to jakoś tak na marginesie.
Dużo. Ta hala była pełna, po pewnym czasie była pełna. Prawdopodobnie po dwóch noclegach zaczęto ludzi stamtąd wyprowadzać. Wcześniej zdarzyło się, że mogliśmy zjeść obiad, to znaczy obiad składał się z jednej zupy, a zupa składała się z kilku kostek dyni, podgrzanej czy ugotowanej, tego nie potrafię powiedzieć, w każdym razie w nocniku. I tego nocnika, my, cała nasza czwórka pilnowała jak skarbu, bo nie ma nic. Wszystko, co jest, trzeba ratować i chronić. Na zewnątrz hali już był korowód, właściwie pochód, kolejka, rodzaj kolejki dość szerokiej, dwu-trzyosobowej na szerokość, do tak zwanej selekcji. Wcześniej rodzice się umówili, że tato pójdzie z Markiem, no, czterolatek jest mniejszy, a tu mężczyzna w sile wieku, jednak rozsądniej tak podejść do Niemców, natomiast mama ze starszym, już ośmiolatkiem, pójdzie z tyłu, ale niezbyt blisko, tylko raczej z większej, bezpiecznej odległości. Trochę było widać, trochę mama widziała, co tam się dzieje. W końcu dostrzegła, że nadeszła kolej na tatę z dzieckiem. Była chwila zastanawiania, jeden z Niemców chyba był w białym jakimś kitlu, fartuchu. Była chwila zastanawiania, potem nawet padło pytanie: „Matka tego dziecka?”. Ponownie, jeszcze jakieś nieokreślone pytania, żądania, długie zastanawianie się i w końcu na lewo, patrząc od strony idących na lewo, w stronę nieodległych peronów. No, mama odetchnęła z ulgą, ale tylko częściowo, jeszcze my mamy podejść. Mama w pewnym momencie, bardzo zręcznym, uprzedziła niejako może fakty i powiedziała Niemcowi, że zachorowałem, że jestem po chorobie, czy nawet jeszcze w trakcie Heinego-Medina. Byłem w krótkich spodenkach, to było widać, bo rzecz dotyczyła nogi. Popatrzył z zaciekawieniem raczej, a Niemcy bali się choroby Heinego-Medina, może nie aż tak jak tyfusu, ale też. W związku z czym machnął ręką i w tym samym kierunku, w stronę peronów, prawda, czyli nie do obozu i nie na roboty. Tam pociąg towarowy po jakimś czasie… A jeszcze odruchowo, na wszelki wypadek, się nie połączyliśmy, jeszcze osobno mama i ja, i osobno tato z bratem. W końcu wsiedliśmy.
I tam w warunkach znowu fatalnych, okropnych, ciasnota, brud, obcy ludzie, wszyscy przemieszani, nikt nikogo nie zna, praktycznie biorąc, puściły nerwy. Ci ludzie biedni wszyscy, nawzajem już nie są w stanie zapanować nad czymkolwiek, nikt nic nie ma, jeżeli coś ma, to to jest deptane, niszczone. Nie będę tego odtwarzał, wiemy z literatury, ze wspomnień, sami przeżywaliśmy. Do tego stopnia… ale to znowu dowiedziałem się po wojnie, bo tego nie zauważyłem i to mi, że tak powiem, literalnie powtórzyła mama. Dochodziło do takich momentów, że kulminacyjne kłótnie, sprzeczki między ludźmi nawet kończyły się tym, że jakieś kobiety rzucały w siebie wybranymi z odzieży czy z włosów wszami. Już nie miały czym, to rzucały tym czymś, czego nie było widać w ogóle. Ale co, do tego stanu doprowadzili ci barbarzyńcy, co weszli do Polski. Barbarzyńcy nad barbarzyńcami, brak słów po prostu. Rozeszła się po jakimś czasie wiadomość (tutaj może szczegóły nawet nie są aż tak istotne, ja ich akurat tutaj nie pamiętam), że ci wszyscy wywożeni tymi towarowymi wagonami, pociągami to gdzieś będą lokowani w Polsce. No, to wydawało się bardzo prawdopodobne.
Proszę pani, daty nie pamiętam. Niestety nie ustaliłem tego z rodzicami, którzy nie żyją. Dwie doby tam spędziliśmy. Dwie doby spędziliśmy, to jakoś z grubsza można to sobie wyobrazić, prawda. Zresztą sam początek września jednak, mimo wszystko, no może 4 września, dajmy na to. W jakimś miejscu na tej trasie pociąg się zatrzymał, ludzie, wszyscy wygnańcy dowiedzieli się, że mogą teraz się wybierać w jakichś tam określonych kierunkach z jakąś pewną możliwością wyboru miejsca, kierunku czy miejscowości. Niemcy to ramowo zorganizowali, że te miejscowe władze, sołtysi, nie sołtysi i tak dalej, i tak dalej, muszą przyjąć, no ale to już nieważne, czy Kowalski pojedzie do Wólki, czy kto inny gdzie indziej, w każdym razie była jakaś możliwość wyboru. Dalsza podróż odbyła się już pociągiem osobowym. Bo to nie tu, tylko teraz tu wszyscy wychodzą i teraz jadą już jakoś inaczej troszeczkę. Jechaliśmy takim typowym, starym, dawnym wagonem, złożonym z takich półprzedziałów, wysokie oparcia i półki, ale na dobrą sprawę można sobie porozmawiać z następnym przedziałem i jeszcze z innym, i tak dalej. Każdy ten niby-przedział ma swoje drzwi na zewnątrz, po obu stronach, a na zewnątrz wagonu długi stopień ciągnący się od zderzaka do zderzaka niemalże. No i siedzieliśmy sobie właśnie w taki sposób. W pewnym momencie drzwi zostały otwarte i… brata nie ma, wypadł. Nacisnął klamkę, wypadł. Krzyk, płacz, lament, kilka osób, jeżeli nie więcej za hamulec, no słychać, że zadziałało i pociąg zaczyna hamować. No, ale zanim zahamuje, to upłynie dużo czasu, a przede wszystkim wiele, wiele metrów, kilkaset metrów. Tato się poderwał natychmiast i po tym stopniu do tyłu i na następny wagon dokąd mógł i w końcu, kiedy już wolno pociąg się toczył, to wyskoczył i zaczął biec do niego. Szczęśliwie, brat wypadł dokładnie na deski przejazdu, jakaś droga przecinała kolej, kolej przecinała drogę, polną, leśną czy jakąś i tam były deski czy belki i nie na tłuczeń, tylko po prostu na te deski. I akurat, kiedy tam jeszcze nie dobiegł do niego, zobaczył, że jakaś dziewczyna też tam się przypadkiem znalazła i go ściąga z torów, i w tym samym momencie przejeżdża pociąg pośpieszny po tamtym torze. Kiedy ci ludzie jeszcze nie zdążyli ochłonąć, a wielu wybiegło i krzyczało, że Cyganowi wypadło dziecko, bo tato był ciemnowłosy i zarośnięty, no to nietrudno, powiedzmy, o takie uproszczenie. I proszę sobie wyobrazić, kiedy jeszcze nikt w zasadzie nie ochłonął, bo to bardzo krótki czas, my słyszymy i patrzymy, a pociąg się zbliża, tyłem zbliża i te kilkaset metrów został cofnięty. Załoga niemiecka, bo [taka] chyba była, tego nie wiem na pewno, ale w owych czasach raczej musiała to być załoga niemiecka, zdecydowała się cofnąć po to, żeby pomóc, żeby zabrać tych ludzi i tak dalej, i tak dalej.
Z tamtej miejscowości – to już było koło Gorzkowic, on wypadł koło Gorzkowic – rodzice zdecydowali, że jedyne miejsce, gdzie w ogóle możemy jeszcze liczyć na coś, mieć na coś wpływ, mieć jakąś nadzieję, bo tak to już będzie ślepy los, to wieś Lipowczyce, taka niezbyt odległa od Gorzkowic, od Radomska, gdzie wskutek jakiejś chyba niesubordynacji wobec Niemców brat mojej mamy [Franciszek Zawadzki] został wysiedlony z Pabianic wraz z rodziną i on sam zatrzymany do jakichś prac księgowych, nie księgowych, w Radomsku, a ta reszta rodziny skierowana do Lipowczyc. O tym wiedzieliśmy wcześniej, bo korespondencja za okupacji jakaś tam się odbywała i to nawet dosyć sprawna, ta cała poczta działała dość sprawnie. No i jakąś podwodą czy czymś takim zajechaliśmy do tych Lipowczyc i ulokowaliśmy się w jedynym murowanym domku mieszkalnym we wsi, bo drugi murowany, parterowy, choć dużo większy, to była szkoła. Domek był mały i jeszcze na dodatek był sklep. Tam byli gospodarze, państwo Witczykowie, którym zawdzięczamy dużo, którzy przyjęli na swój grzbiet, na swój kark, prawda, i tak dalej – przyjęli trochę z musu, trochę z serca tych wygnańców z Warszawy. Czyli ich rodzina, rodzina wujka, plus nasza czwórka.
No, po jakimś otrząśnięciu się, po jakimś obmyciu, po jakimś ochłonięciu, rozpoznaniu sytuacji, rodzice zaczęli pomagać w czymkolwiek mogli, w czym się dało, no bo nie można siedzieć – z „pięciu” powodów, nie można siedzieć bezczynnie, prawda. I to tak trwało dość długo. Mnie skierowano wkrótce do szkoły, bo zajęcia się odbywały, w jednej sali druga i trzecia klasa. Ja po pierwszej klasie, którą skończyłem na kompletach w swoim mieszkaniu, gdzie przychodziło ośmioro uczniów, cudownych, wspaniałych kolegów i koleżanek (cudowna Krysia, Andrzej Spóz [lub Spuz], prawdziwe nazwisko, innych nazwisk nie pamiętam, to właśnie tak na pół konspiracyjna pierwsza klasa była u nas w mieszkaniu), tutaj znalazłem się w trzeciej klasie, wespół z drugą. Zapamiętałem nazwisko bardzo oddanej nauczycielki, pani Kapuścińska, właśnie w Lipowczycach. No i w tej wsi, w tej okolicy nie było żadnych Niemców, w ogóle nikt nie widział żadnego Niemca od niepamiętnych czasów. Co jakiś czas widziano partyzantów. Ja, wysłany któregoś dnia do Klizina, wioska sąsiednia, nagle w przerażeniu przed jakimś krzakiem zostałem zatrzymany jakimś okrzykiem i zobaczyłem, że we mnie mierzy lufa z dwóch metrów. No, to sobie leżeli chłopcy leśni, prawda, i tam po prostu kontrolowali drogę, ruch jakiś tam rzadki i tak dalej. No, porozmawialiśmy chwilę i poszedłem oczywiście dalej. Zdarzyła się taka sytuacja, że (według opowieści, które ja tam jakoś w sumie przetrawiłem) w okolicy został dokonany desant rosyjski i ten desant złapał jakichś Niemców i ich zlikwidował, i to było przedmiotem jakiejś sensacji, rozmów i tak dalej wielu mieszkańców.
Pewnym urozmaiceniem naszej egzystencji były spotkania, były wizyty, były zaproszenia, zapraszania nas, naszej czwórki do państwa Olszewskich. Państwo Olszewscy mieli dworek. Trudno powiedzieć, czy oni byli szlachtą, czy kimś, nie wiem. Byli to bardzo tacy, powiedziałbym, modelowi ludzie, tacy właśnie z epoki, sprzed stu czy niemalże iluś lat, i myśmy tam dobrych kilka razy byli na jakimś spotkaniu wieczornym, w zupełnie znowu niesamowitej, odmienionej sytuacji, gdzie nic się na głowę nie wali, są starocie, same starocie, jakieś pamiątki polskie, emblematy, godła, dom przepełniony polskością i tam myśmy po prostu łapali oddech. Na dodatek pies, cudowny pies, nazywał się Nero, a do pianina zasiadała pani, no po prostu, z niewyczerpanym repertuarem, pani Tosia. [Pani Tosia była osobą wysiedloną, korzystała z gościny państwa Olszewskich]. Tak że to był bardzo ważny element mojej biografii tamtego okresu.
Ale zaczęła zbliżać się zima, no i wiadomo, front będzie przechodził, w ogóle co robić? No nic, no siedzieć, czekać. W międzyczasie znowu wydarzenie bardzo ciekawe, bo msza polowa. Uczestniczyłem w niej, byłem kilometr, dwa od wioski na skraju lasu; wspaniała, jak modelowa po prostu. Partyzanci w dwuszeregach wzdłuż określonych jakichś czworoboków, nie czworoboków, jakiś ołtarzyk, ksiądz, śpiewy… no, wzruszająca chwila. Ale front się zbliża i słychać jakieś pomruki, jakieś dziwne odgłosy i nagle, pewnego dnia odgłosy są już bardzo konkretne, coś zaczyna jechać, coś się zbliża drogą, tuż przed oknami tego naszego domku. Co? Niemcy, Niemcy. Jakieś pojazdy, bez czołgów. Wszystko, tylko nie ma ciężkiej artylerii i nie ma czołgów, natomiast całe uzbrojenie, wszystkie inne możliwe pojazdy, łącznie z furmankami, których było bardzo dużo, to właśnie teraz jedzie. A więc biegli, szli, jechali, siedzieli, trzymali się kłonicy bądź szli samodzielnie, w bandażach, nie w bandażach, cały czas obok nas.
To musiało być zaraz, jak ofensywa ruszyła. Warszawa [wyzwolona] 17 stycznia, [więc] w tamtym rejonie parę dni później mogło być, nie inaczej, to szło całą, szeroką linią. To nietrudno zresztą ustalić, nawet dokładnie datę można by w inny sposób określić. Widok nieprawdopodobny. Ale na twarzach i w oczach tych Niemców… Bo potem wyszliśmy nawet na ten mróz, wyszliśmy nawet przed domek, dwa metry od nich, niemalże tak jak ja tu siedzę przed panią. Jakoś nie było takiego wyraźnego powodu, żeby się bać, więc wyszliśmy, nawet było tak, że staliśmy jakiś czas przy płocie. No i na tych twarzach i w oczach Niemców tylko dwa wyrazy, że się tak wyrażę: lęk, strach i zapiekła nienawiść – albo, albo, u jednych to, u drugich to. I czasami prośba o chleb, i czasami dostawali. Czasami mleko, czasami dostawali, rzeczywiście. I co najbardziej zdumiewające, żadnej satysfakcji u nikogo z nas, Polaków – żadnej, po prostu. No, taki los, taki koniec miał być, tak musiało być. „No to może temu tam coś damy, bo rzeczywiście ledwo żyje, strasznie wygląda, prawda”. Skończyło się. Nie wiem, ile szli, czy dobę, czy pół doby, w każdym razie urwało się. Ostatni maruderzy, najbardziej żałośni, którzy już widać było, że po prostu w panice, resztką sił, czy trzymają [się] kłonicy, czy w ogóle idą tam jakoś sami… I potem nic, absolutnie nic, mróz, zima, nic, cisza. I wieczorem, chyba tego samego dnia, dźwięk, pomruk, coraz głośniejszy, coraz głośniejszy, pierwszy czołg, drugi czołg, trzeci czołg, czwarty czołg, do rana. Cały front (to też można sprawdzić) albo jego połowa przechodziła przez naszą wioskę, przed naszymi oknami. Czołg za czołgiem, czołg za czołgiem i podobne, pokrewne pojazdy. Z gruntowej drogi zrobiła się niemalże asfaltowa równa nawierzchnia. I co, i szli, proszę pani, szli na Berlin przez Klizin, do którego ja niedawno szedłem na piechotę. No, tak to się, prawda, ułożyło.
Wcześniej utrzymywaliśmy kontakty z rodziną w Wielkopolsce. Za Niemca, czyli za okupacji, nic dziwnego, poczta funkcjonowała w miarę normalnie, w ogóle doręczanie to była kwestia bardzo niewielu dni. Tak że co jakiś czas pisaliśmy do swoich krewnych czy znajomych w różnym miejscu kraju, między innymi do nich. Tam mieszkała rodzina mego taty. No, jak długo tu możemy być, trzeba się stąd wydostać. Ale jeszcze za czołgami… Przecież bym pominął jeden bardzo ważny epizod, powiedzmy sobie. Ledwo Rosjanie weszli, bo kolumny sobie pojechały, ale teraz pojawiły się tyły czy też może nie tyły, ale rdzeń, ten dowódczy rdzeń tych korpusów. No i w naszym domu – w naszym domu, murowanym domu, w ogóle przecież to w całej okolicy jedyny taki – no co mogło tam się zagnieździć? No, sztab. Jakiś sztab, jakiejś jednostki sztab się zagnieździł. Kapitan, obrzydliwy człowiek, obrzydliwy, budzący wstręt, niechęć oraz lęk. I parę jemu do pomocy żołnierzy, normalnych, powiedziałbym, i bardzo miła, delikatna, powiedziałbym, urocza, subtelna i ładna telegrafistka, jakaś sanitariuszka, ktoś taki. Aha, część osób musiało się przenieść do stodoły, bo tu już oczywiście sztab, no to sztab, wiadomo, tu już się więcej nie zmieści, więc część ludzi zaczęła mieszkać w stodole. No, ale z tą panią, z tą dziewczyną, tą Rosjanką nawet zaczęliśmy się troszeczkę rozumieć. No, jak się chce, to te dwa języki, nawet dla takiego chłopaka to też są, parę słów, parę pojęć, [trudności] do pokonania. No, ale cóż, ta dziewczyna – tak delikatna, tak skromna, że ona się myła ostatnia po nich wszystkich, w czarnej wodzie, takiej, że włożona dłoń do środka, to też raczej nie było jej widać. A ja zresztą dość silny byłem, mówiłem: „Ja pani będę przynosił wodę ze studni”, która była bliziutko. Nie, ona nie ma żadnych wymagań, po prostu. No, coś takiego było. Po kilku dniach wyjechali.
Kontakt z krewnymi w Wielkopolsce, koło Konina. Wcześniej już wiedzieliśmy, że siostra [Eugenia] poda pomocną dłoń bratu, czyli memu ojcu, tylko się musimy dostać. Wszystko zniszczone, jedyne miejsce na Ziemi to jeszcze tam u nich, prawda. Ale front przeszedł, urwały się wszelkie kanały komunikacji, w ogóle komunikacja kolejowa czy inna przestała funkcjonować na kierunku wschód–zachód, normalnie to w ogóle nie istniało. Rodzice postanowili ruszyć w ciemno, no nie ma wyjścia, no bo co, żaden list nie dojdzie, a jeżeli dojdzie, to może za pół roku. Ktoś rozsądny podpowiedział, że w tych dniach – to był koniec lutego chyba – w tych dniach, w tym okresie najwłaściwiej jest zacząć od Łodzi, bo tam się koncentruje już jakaś władza, tam najmniej tych zniszczeń, to w końcu wielkie miasto, czyli do Łodzi, a stamtąd się coś znajdzie. Jakoś dotarliśmy do Łodzi, chyba właśnie do kolei czymś, być może na piechotę, a potem jakimś pociągiem do tej Łodzi. Po noclegu w jakiejś noclegowni tacie udało się, nie mając już innych, gdzie zawiodły w zasadzie inne sposoby i środki, tato uzyskał zgodę maszynisty oraz palacza wielkiego parowozu, że tę całą czwórkę wezmą do środka, no i ruszą w Polskę, na [Łask], na Zduńską Wolę. I tak się stało, jechałem tuż obok paleniska, przy tym wszystkim. Emocji było bardzo dużo, jazda się skończyła, dalej na piechotę z tobołeczkami. Oczywiście trochę wzięliśmy jakichś [rzeczy] jeszcze z tej wsi, coś na zimę było. I była Zduńska Wola, była… Ale po drodze to tak, i jazda wozem drabiniastym, i na piechotę, i noclegi w domach, w zagrodach, gospodarstwach odległych trochę od szosy. W jednym miejscu pokonaliśmy pole minowe, to znaczy nie dokładnie pole minowe, ale tak ogromną ilość granatów, amunicji i Bóg wie czego, że po prostu nie było czasami nawet miejsca na postawienie stopy, bo były bliżej siebie, leżały te przedmioty. Doszliśmy do mostu, wysadzonego mostu na Warcie, przed Sieradzem. Oszroniony, piękne słońce, no i teraz pokonać to wszystko po takich właśnie płaskownikach, potem w dół, potem woda, potem znowu w górę, no i na boki i tak dalej, pokonaliśmy. W końcu tam już odbywał się jakiś większy ruch samochodowy i rodzice zdecydowali się na autostop. Rosjanin się zatrzymał: „No to co? No to wchodźcie”. Pomógł wejść na skrzynię, tam w końcu usiedliśmy, ale na czym – oczywiście na pociskach artyleryjskich. Jakie drogi były, to nie muszę mówić, to wszystko skakało. To, że nas nie poprzycinało, nie poobcinało dłoni, te skrzynie ciężkie i tak dalej, to był rzeczywiście zbieg okoliczności, jakieś szczęście. Dojechaliśmy do Prosny przed Kaliszem, a Prosna (mostu nie ma oczywiście) jest jednym, wielkim, gęstym, bardzo gęstym bajorem, po prostu tak gęstym, że w zasadzie jak śmietana. I tam chyba z pięćdziesiąt samochodów tkwi w tym wszystkim, usiłuje się jakoś tam wygrzebać. Nasz studebaker przejechał, bo był mocny, silny, przejechał i my razem z nim, ale też musieliśmy chyba wyjść, już nie pamiętam dokładnie. W Kaliszu tenże samochód postanowił jeździć po schodach, bo tam jakieś takie schody były, takie spacerowo-parkowe, no ale to było już bardzo trudne do przeżycia, podziękowaliśmy. Nocleg u jakiejś ciotki, okazało się, że tam jakaś ciotka mieszka w Kaliszu, po czym jeszcze [kilka] dni wędrówki, [myślę, że około tygodnia], wiadomo w jakich warunkach, i dotarliśmy do Zagórowa. Patrzyliśmy nawzajem na siebie w zdumieniu, to znaczy dorośli, my, że tam jest w zasadzie normalnie, dom stoi, tu słońce świeci, żaden pożar, ogień, nic z tych rzeczy, a oni [Franciszek i Eugenia Wróblewscy], że my żyjemy, że my jesteśmy żywi, tacy sami, ci sami. Zacząłem chodzić do szkoły, no i jakoś tak, no niby ta wojna się skończyła, prawda…
To był luty, marzec czterdziestego piątego roku. Niby się wojna skończyła. W pewnym momencie, któregoś dnia wypada jakiś człowiek z jakiegoś domu, mieszkania z jakąś hiobową wieścią, że Niemcy podjęli kontrofensywę. Później ustaliłem, że to mogło być echo tej lokalnej, ograniczonej akcji generała Schörnera. Tam już w Niemczech, daleko, no ale wyobraźnia działa. Jeżeli Niemcy podejmują kontrofensywę, czy w ogóle zaczynają, no to co, wrócą. To gdzie idą? To pójdą na wschód. Czy mogą dotrzeć? Po godzinie czy po pół godzinie okazało się, że nie mogą dotrzeć i tak dalej, i tak dalej, są naturalne uwarunkowania, jest to niemożliwe.
Warszawa, 12 września 2016 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska