Barbara Piotrowska, z domu Kamińska.
Przed wojną to byłam dzieckiem, pamiętam fragmenty właściwie. Przed samym wybuchem wojny to mogę powiedzieć, że pamiętam takie momenty, kiedy moi bracia byli na… Bo miałam dwóch braci. Jeden, najstarszy, który zginął w Powstaniu Warszawskim, on już chodził do gimnazjum, do Batorego i on był na jakimś [obozie] harcerskim w Druskiennikach. Drugi też był na jakimś obozie i jak już tak przed samym wybuchem wojny zaczęło się niespokojnie robić w kraju, rodzice pojechali, żeby wcześniej go zabrać z tych wakacji, z tych obozów harcerskich. To pamiętam ten moment, kiedy ja zostałam z babcią tutaj, a rodzice pojechali. Wrócili i [pamiętam, jak] witamy się tam z tymi rodzicami i z braćmi. Tam jakieś drobiazgi ojciec mi z mamą kupili, jakiś kapelusik słomkowy, jakieś tam wisiorki, muszelki, takie coś. I ja tak podobno – to już z opowiadań mojej mamy, bo ja tego [nie pamiętam], wiem, pamiętam ten moment przywitania, ale co ja powiedziałam, to już tego nie wiem, ale w każdym razie mama mówiła, że tak stanęłam, rozłożyłam rączki i mówię: „Tylko tyle!?”. I ojciec się strasznie… To go wzruszyło i… Już wtedy mój tata nie był w wojsku, tylko już był w rezerwie i pracował w Polskich Zakładach Optycznych na Grochowie, tam był w zarządzie. Następnego dnia musiał jechać do pracy, to kierowca przyjeżdżał zawsze po ojca tutaj służbowym samochodem. No i wychodząc z domu, mówi: „Marysiu, przygotuj Basię, jak ja wrócę z pracy, żeby była gotowa do wyjścia”. Ja właśnie ten moment pamiętam, że ojciec przyjechał i zabrał mnie zaraz. Kierowca jeszcze nas podrzucił do braci Jabłkowskich i ojciec ze mną [jechał], windą jechałam. A ja już tutaj mieszkałam, na tej Sadybie, tak się nie ruszałam specjalnie po mieście nigdzie. No nie pamiętam tego, żebym tam [jeździła] – w zoo byłam, takie jakieś, ale tak, żeby jeździć po Warszawie nie było potrzeby. Tutaj był ogród, było dużo przestrzeni. No i tak właśnie jak mnie zawieźli tam do tych braci Jabłkowskich, pamiętam, że jechałam windą, te drzwi się otworzyły, to takie były drzwi, takie, które się rozsuwały, nie harmonijka, tylko takie kraty, otwierają się te drzwi i ja widzę lalki od podłogi do sufitu – półki z lalkami, z misiami, z zabawkami. I ojciec do mnie powiedział: „No, wybieraj, co chcesz”. I ja wiem, że ja taka stanęłam osłupiona zupełnie, bo te lalki niektóre były mojego wzrostu i te misie… Ja tak patrzyłam, patrzyłam, nie wiedziałam, co ja mam wybrać z tych [lalek]. No w końcu upatrzyłam tam jakąś lalkę i ojciec… Ona droga była, ta lalka, bo miała już te oczy otwierane, z rzęsami, włoski, w niebieskiej sukience, buciczkach białych, mówiła: „Mama”. No i ja jeszcze taka szczęśliwa, że ojciec był szczęśliwy, że zadowolił mnie, już ten mój taki ten… I już wróciliśmy tramwajem, bo oczywiście jak tylko kierowca nas zawiózł tam, zostawił, pojechał, ojciec go zwolnił i później wróciłam z ojcem tramwajem. Pamiętam, że jechałam Książęcą. Do Czerniakowskiej to te tramwaje wtedy szły, ale to już [wiem] z opowiadań mamy… Ale wiem, że to dla mnie było przeżycie, bo i tę lalkę dostałam, i tramwajem jechałam. Później pamiętam takie momenty, kiedy właśnie ojciec robił takie rolety, to pierwsze dni wojny, to zakładali na okna takie rolety z takiego papieru czarnego i widzę tego ojca stojącego na parapecie, który zakładał [rolety] – to pamiętam. No i ostatnią taką kolację przed wyjazdem ojca, że wtedy taka rodzina się zeszła nawet, ciocie, mamy bratowa była, wujek był, no i taka była kolacja. Ojciec tak wziął mnie na ręce i – to już od mamy wiem – powiedział: „No, polecam cię Matce Boskiej, opiece Matki Boskiej”.
Tak, tak, w trzydziestym dziewiątym zmobilizowany i pojechał w kierunku Lwowa, z dokumentacją z tych zakładów optycznych, [wieźli] dokumenty. Tam pod Lwowem został złapany, cofając się przed Niemcami, wpadli w ręce Rosjan, no i dalsze losy to wiadomo, jak się już potoczyły.
Ojciec w randze pułkownika był wówczas.
Feliks Kamiński.
Tak, tak, mogę pani pokazać życiorys ojca, który jest właśnie w księgach pamiątkowych różnych, pośmiertnie [awansowany] do stopnia generała, przyznano [mu także] order.
Ostatnia kartka przyszła od ojca w czterdziestym roku, w kwietniu czterdziestego roku. I wtedy napisał…
Był w Starobielsku. [Napisał], że bliżej jedzie nas, w kierunku Charkowa. To była ostatnia kartka, która przyszła czterdziestego roku. No, później dopiero… Właściwie dowiedzieliśmy się wszystkiego już po wojnie.
Mama gdzieś chodziła, ktoś coś, ale wiem, że tam jakiś… Z jakimś spotkanie miała, z jakimś księdzem, który, nie wiem, czy był wtedy też w tym obozie i później wyszedł z tego obozu, że… Ale nic nie powiedział.
Nic nie było wiadome, dopiero właściwie wszystkiego… Tak jeszcze mama miała jakąś nadzieję, że może przeżył, że może jest ojciec, ale już więcej nie.
No to już po wojnie, później jak była gdyby… Po wojnie wiem, że coś takiego mamie było potrzeba, byłam w sądzie z mamą i na podstawie właśnie tej kartki uznano, że ojciec jest zaginiony. O, to taki dokument wydano. Ale to było po wojnie już, po wyzwoleniu. Nie wiem, to było jakieś potrzebne, no nie wiem, do czego to mamie było, w tej chwili nie potrafię tego powiedzieć, może brat będzie wiedział. Właśnie na podstawie tej kartki sąd wydał opinię, że zaginiony.
No to już później przez Anglię, przez jakieś takie… Już wiadomo było, że to tamta lista była. Ja byłam po wojnie, już w latach sześćdziesiątych, ósmym czy dziewiątym, i tam się dowiedziałam, w Anglii, tam już widziałam, na liście katyńskiej był, było nazwisko ojca. Zresztą mam tę książkę o Katyniu, o tym życiorysie […].
No, Boże kochany, mama… Myśmy mieli duży ogród, mama zawsze lubiła [pracować] w ogrodzie, to myśmy tam przekopali trawniki i sadziła kwiaty latem, takie jak mieczyki, goździki, bratki, i przychodził sąsiad, który ścinał te [kwiaty] i zawoził do kwiaciarni. Mamy brat nadleśnictwo miał tutaj blisko Warszawy, to znaczy w Skułach, to jest tam jak kierunek Żabieniec, Grodzisk, niedaleko Warszawy. On miał nadleśnictwo, [to znaczy] nadleśniczym był, no to nam dostarczał, tu przyjeżdżała fura i tam przywozili kartofle. A w ogóle to myśmy mieli tu przekopane tu… Przed domem, na ulicy taki, to teren taki piaszczysty, to były łąki, pola, to [mieliśmy] taką działkę, że myśmy sobie kartofle sadzili. Nawet wiem, że jakieś świnki babcia nam wykombinowała, że dwie świnki. Jedna była świnka lokatorów, druga nasza, ale to były malutkie, i właśnie Powstanie jak wybuchło, to myśmy te świnki zostawili, te świnki zostały później przez tych chłopaków tutaj zabite i nawet biedni nie zjedli, bo były w garnkach… Jak myśmy wrócili do tego spalonego domu, to u sąsiadów w garnku było właśnie takie mięso. Ja pamiętam, to dla mnie był szok, jak zobaczyłam – całe, pełne robaków było to. Oni widocznie sobie ugotowali, już nie zdążyli tego zjeść.
W czasie okupacji właśnie nie chodziłam do szkoły, tylko na komplety. Ale na komplety dlaczego? Dlatego że ostatnie moje wakacje przed pójściem do szkoły spędziłam właśnie na wsi u wujka i tam wsiadłam na konia, jako dziecko, tak na oklep, bez żadnego siodła, bez niczego i ten koń się czegoś przestraszył, stanął dęba, ja spadłam z tego konia i złamałam rękę – i to prawą rękę – miałam paskudnie złamaną. To było na wsi, więc tam był jakiś taki felczer, który nie poznał się, że to jest ręka złamana, powiedział z początku, że to jest tylko zwichnięcie, że na temblaku i tego. Ale jak mi założyli ten temblak, na drugi dzień mnie to strasznie spuchło. Wtedy wujek mnie do Żyrardowa zawiózł do szpitala i wtedy byłam w szpitalu, i bardzo długo [się] kurowałam. Powinnam od września pójść do szkoły, a chyba do grudnia z tą ręką miałam problemy. Znaczy mnie złożyli operacyjnie i nawet mam krzywą tę rękę trochę, bo to było złamanie.
Później chodziłam już, bo byłam z opóźnieniem, chodziłam na komplety. Właśnie już dyrektorka tej szkoły, ona prowadziła… Tutaj taki był drewniak na Sadybie, to był taki jeszcze po carskich wojskach, ten barak taki, który przed wojną właśnie mój ojciec, mając… Ja byłam jeszcze mała, ale moi bracia już chodzili do szkoły i tutaj zorganizowali, właśnie ojciec stworzył, między innymi organizował tę szkołę na Sadybie.
W tym drewnianym. I ta właśnie pani Wanda Turowska, była wtedy dwudziestoletnią czy dziewiętnastoletnią nawet dziewczyną, ona zaczęła tutaj tę szkołę prowadzić. Później, po wojnie, została już, aż do emerytury prowadziła tę szkołę, która obecnie też jest jej imieniem nazwana, tu, na Sadybie.
W domu na ulicy Goraszewskiej, u Montka Lipińskiego, ale ja już później z nim nie miałam po Powstaniu kontaktu. […] Tam nas chyba czworo czy pięcioro było na tych lekcjach. I to właściwie dopiero do szkoły poszłam po Powstaniu, po wyzwoleniu dopiero, i to też wtedy z tej… Bo myśmy tutaj z tej Sadyby wyszli…
No to brat Krzysztof Kamiński, on był w konspiracji, on był w AK, w „Zośce”.
W tym okresie, kiedy byłam dzieckiem, to tak specjalnie nie mówiono i wiedziałam, że nie wolno mi mówić nic specjalnie, że tutaj jakieś komplety były, że…
Były, były, tak, w tym domu. Przychodzili profesorowie. Komplety były w różnych domach, ale tu było… I podchorążówka tutaj miała spotkania takie – to wiem, że to nocne były, w nocy było, więc to wszystko było szczelnie zasłonięte, te okna. Wiem, że mama się dobrze stresować musiała wtedy, że [są], bo to wtedy było bardzo niebezpiecznie.
Chyba nie mogła wiele odradzić, bo jak to chłopcy, wciągnięci byli w to wszystko, szczególnie ten mój brat, ten młodszy był tylko świadkiem tego, oni tam może między sobą coś, ale też wątpię czy [coś mu powiedział]. Krzysztof był taki odpowiedzialny, że tam za dużo pewnie nie mówił. Wiem, że czasami prosił mamę, jak była prasa jakaś, do roznoszenia gazetki, żeby mama poszła, bo były jakieś… No, niepewni byli, że tam mogą być jakieś łapanki. Zawsze kobiecie było łatwiej to… A tym bardziej moja mama taka już była w czasie okupacji… Jak sobie uświadomię, to miała czterdzieści sześć lat, a była już całkiem siwiusieńka, więc właściwie dziś to młoda kobieta, a wtedy to już była taka zupełnie siwa i jeszcze na czarno chodziła, bo jedna z babci sióstr zmarła, więc w żałobie była, tak na ciemno, tak że nie zwracała uwagę. Czasami mnie zabierała ze sobą, bo zawsze mówiła, że to jest bezpiecznie, jak się jest z dzieckiem. No wiem, że mama opowiadała właśnie, że gdzieś tam na Nowogrodzką, gdzieś na Hożą chodziła, to jak Krzysiek mówił, gdzie ma pójść, że wejść na te piętro, tam pierwsze, drugie, tam będzie coś tam wystawione, tu będzie siedziała kura na jajkach i tam dopiero ma wejść do tego mieszkania, zapukać i tego. Później to mama opowiadała te rzeczy, ale to już po wojnie. No a łapanek to żadnych ja nigdy nie przeżyłam.
Więc tutaj była kiedyś taka blokada zrobiona, to było chyba na rok przed wybuchem Powstania, albo to zimą było (albo to było w lutym, albo w marcu), śnieżna zima, mroźna była, mróz. Myśmy wynajęte mieli właśnie na parterze to mieszkanie i przychodziła czasami, raz w tygodniu czy tam dwa razy w miesiącu, taka pani, która pomagała sprzątać. Ona zdążyła jakoś o siódmej, myśmy jeszcze spali, bracia moi byli w łóżkach. I raptem mnie obudził straszny krzyk, na parterze – myśmy na piętrze tam mieszkali, a parter cały był wynajęty – krzyk straszny Niemców: Raus! Raus! Raus! – krzyk. I wiem, że tu pod taki… Na górę to do tego… Mama już nie weszła, bo wszystkich spędzili właśnie do tego [pokoju], to był taki duży jeden pokój. Spędzili nas tutaj, a ja jeszcze byłam w łóżeczku na górze, bracia też. Krzysiek – ten właśnie, który był w konspiracji – to tylko słyszałam jego głos, że on mówi: „Mamo, ja już się ubieram”. Bo on myślał, że to po niego idą, więc on pierwszy taki. Ten drugi właśnie mój brat, co żyje, to on taki był pedantyczny, to on zaczął się tam ubierać, ten Niemiec krzyczy na niego: Raus! Raus! I jak ja to słyszałam, to ja się nakryłam kołdrą, tak leżę cicho i słyszę taki tupot butów po pokoju i w pewnym momencie zrywa ze mnie tę kołdrę i ja widzę tę twarz tego Niemca, w hełmie taką, z karabinem, z bronią tak do mnie. Wiem, że strasznie się przeraziłam, więc mnie wyrzucił z łóżka. Ja tak boso, a to zimą było, zimno – ja tak boso w tej koszulinie czy piżamce schodzę po schodach, a inni tutaj wchodzą do domu, bo tu ich kilku wpadło. I ta blokada była na całej ulicy Okrężnej, oni tam chcieli coś… być może, że to właśnie [związane] z donosem było, że tego, ale szczęśliwie nikogo tutaj wtedy nie złapali, nikomu nic się nie stało w żadnym domu.
Ale w naszym domu były akurat gazetki i te gazetki… Zawsze ten właśnie mój starszy brat… Mama wchodziła do ich pokoju, bo oni we dwójkę spali w jednym pokoju, tutaj nade mną ten pokój był, [mama] wieczorem wchodzi i patrzy, że koło tego Krzyśka na stoliczku koło łóżka leży taki plik gazetek, i mówi: „Krzysiu, znowu zostawiłeś tak na wierzchu. Tyle razy ci mówiłam, żebyś nie trzymał tak na tym”. Wzięła te gazetki, to było wieczorem, i zaniosła do łazienki. Tak myśli: „Gdzie to schować?”. I taki był w łazience stoliczek, który miał szufladkę z jednej strony, to przykryte było serwetką, i tam zawsze było lusterko, jakiś grzebień, takie te kosmetyczne drobiazgi leżały. I tę szufladkę przykrytą serwetką odwróciła do ściany po prostu. No więc żaden schowek. I był u nas pies, Morusek, który był znaleziony w trzydziestym dziewiątym roku na Nowym Świecie, jak wojna była, jak te naloty były, i on biedny też musiał stracić wtedy właściciela swojego. Bracia moi ubłagali mamę, że muszą go zabrać, że on jest biedny, że on nie ma [właściciela]. Widać było, że… On był obstawiony miskami z jedzeniem, żeby coś jadł, a on nic nie chciał jeść. Więc bracia wzięli tego psa i on był strasznie do nas przywiązany, do braci. I jak ci Niemcy wtedy właśnie tutaj nas spędzali, to Krzysiek, nie wiedząc, ten brat starszy, mówi: „To ja go zamknę w łazience”. No i zamknął go w łazience, i ten pies tam był. I coś jakiś tam… A tutaj, na dole, ci Niemcy robili tę rewizję i mama obserwowała to wszystko, i widziała, że każdą szufladkę, każdy papierek, wszystko wyciągali od tych naszych lokatorów, a słyszała od czasu do czasu jakiś tupot, jakiś tam chodził jeden, bo tam nikogo nie było, myśmy byli w tym pokoju wszyscy i ten pies szczekający. Tylko jak tam widocznie on przechodził bliżej tej łazienki, to ten pies szczekał. I mama strasznie… Wiedziała, że te gazetki są tam. Obserwując to, jak oni tu szperali w tych [rzeczach], czekała tylko, że będzie taki moment… I w pewnym momencie schodzi ten Niemiec z góry i mówi: „Kto jest właścicielem tego domu i tego [psa]?”. Więc mama mówi… Moją mamę to ratowało, że mama znała język niemiecki, więc miała ten kontakt dobry, żeby rozmawiać, nie miała problemu. I mówi… Ten Niemiec wszedł na górę z mamą. Mama już mówi, że szła na miękkich nogach, była pewna, że on tam znalazł to w łazience. No ale on powiedział do mamy, że… Tutaj to myśmy kuchnię sobie taką prowizoryczną na górze zrobili, bo lokatorzy to mieli na dole kuchnię. Myśmy nie mieli tam na górze kuchni, więc w tym jednym pokoju była zrobiona kuchnia i akurat jak ci Niemcy wpadli, tam jakieś mleko było na ogniu, więc on powiedział, że… Odstawił to mleko, bo oni zawsze jak wpadali, to sprawdzali, czy woda spuszczona w toalecie, czy coś nie jest wrzucone właśnie do kuchni, i mówi: „Tu mleko stało, to ja odstawiłem…”. I otwiera, szafa otwarta i w szafie wisi mundur ojca. Mówi: „Czyj to mundur?”. A mama mówi: „Mojego męża”. – „A gdzie jest mąż?” No i mama powiedziała właśnie, że pojechał do Lwowa, że tam do tego… To już myśmy wiedzieli, że trafił do niewoli. On zamilkł, nic nie odpowiedział. Piesek sobie tam w dalszym ciągu poszczekiwał, drzwi do łazienki były zamknięte, no i nic nie znaleźli wtedy. To tak było.
Przeżycie, że wiem, że się bałam, że ten Niemiec z tą bronią – i to było dla mnie… To było w czasie okupacji. No a w trzydziestym dziewiątym roku to jako dziecko… Też pojechaliśmy na Nowy Świat, tu, z Sadyby, jak ojciec poszedł na front, bo to nie zaraz jak tylko wojna wybuchła, to było w kilka dni dopiero po wybuchu wojny, pierwsze dni jeszcze był tu w Warszawie.
Nie, tutaj z początku, póki ojciec nie wyjechał, to myśmy byli razem. Ja nie pamiętam, którego dnia ojciec wyjechał. Może brat by mój wiedział, nie wiem, może gdzieś jeszcze w jakichś dokumentach, zapiskach.
Tam była nasza kuzynka, ciotka nasza, pani Zofia Nowicka, matka tego poety Andrzeja Nowickiego. I drugi Janek Nowicki, dwóch synów miała. Ona była wdową już i miała mieszkanie tam na Nowym Świecie, to było na odcinku tutaj między Foksal a Ordynacką, gdzieś tak w połowie, i myśmy tam [byli]. Więc tam było piekło w trzydziestym dziewiątym roku. Te bomby leciały. Ja pamiętam, to taki też był dla mnie szok duży – jak Nowym Światem szliśmy… Bo spało się u tej cioci jakoś tak w korytarzu, też pamiętam, takim długim. Korytarz był, [mieszkanie] bez okien, bo przez te okna to wpadały te kulki, szyby były wytłuczone. No i tak było strasznie. Wiem, że już wiedzieliśmy, że strasznie walą tu, coraz bardziej. Do Café Clubu poszliśmy na Nowy Świat, tam na rogu Alej Jerozolimskich i ja to doskonale pamiętam – wybite te szyby, że się szło po szkle; z okien wybite te szyby były i schodziło się jak do schronu schodami, i tłum, nabici, jedno przy drugim siedziało. I wiem, że krzyki, płacze, modlitwa – i straszny zaduch tam był, bo to było strasznie dużo ludzi, znosili rannych. Krzyk jakiś był, to się dowiedziałam już później, że to jakaś kobieta rodziła tam. Wszystko tam się działo w tym, tym [schronie]. To wiem, że później jak te bombardowanie się skończyło, myśmy z tego Café Clubu wychodzili, szliśmy Nowym Światem i tak tutaj, to od strony placu Trzech Krzyży to wszystko było jedna łuna – spaliły się te domy. I w stronę Kopernika tam też były takie łuny, dużo tego gruzu, tych drutów. Wiem, że mama tak szła pierwsza jakoś, a ja babcię tam co chwila za sukienkę trzymałam, tu chciałam mamę złapać. Mówię: „Mamo, babcia, babcia…”. I tę babcię tam za tę sukienkę ciągnęłam, żeby szybciej szła. To pamiętam. A drugą taką rzecz przeżyłam w tych bombardowaniach, bo myśmy wtedy od tej cioci [wyszli], nie mogli już w tym mieszkaniu, bo tam wszystkie okna powybijane, więc ciocia wynajęła w restauracji, też na Nowym Świecie, taki kącik, żebyśmy mogli tam nocować, spać. Bo w dzień jakoś tam sobie radziliśmy. Więc tam myśmy spali nocami w tym. I był taki moment, że – to pamiętam właśnie – jakaś kobieta z oficyny, ta z podwórka, wybiegła tam do tej restauracji, żeby coś kupić do jedzenia, i straszne [zdarzenie] – wtedy bomba uderzyła i uderzyła właśnie w tę kamienicę, w ten segment kamienicy, gdzie ona zostawiła dzieci, bo ona przyszła po jedzenie. I ten krzyk kobiety straszny: „Moje dzieci, moje dzieci” – jak ta bomba… Bo to wszystko się zawaliło. I drugą taką scenę pamiętam, jak przejeżdżali na furmankach żołnierze i tam byli ranni.
Polscy żołnierze, ranni. Potem mama opowiadała o tej defiladzie wojska niemieckiego, która przechodziła Nowym Światem, ale ja tego nie pamiętam, bo to tłum ludzi był, ja byłam mała, więc nie wiem, czy mnie tam wtedy… Ale wiem, że mama o tym mówiła. Moi bracia byli świadkami wówczas tego wszystkiego, no i właśnie tego…
I to do dzisiaj ciągle, ciągle…
No, pamiętam ten… Może nie taki lęk, bo miałam tę mamę koło siebie, miałam tę babcię, byli ci bracia, ale był strach, to był strach.
Wiem, że jak wybuchło powstanie w getcie, to mama moja strasznie wtedy to też przeżyła. Nie wiem, co myślała, ale wiem, że straszny też był szok, zaczęła się strasznie [bać], że to może nas spotkać. I wiem, że to… A tu w czterdziestym czwartym jak Powstanie wybuchło, jak brat już poszedł do…
On nie mówił, on nie mówił tego, mama nie wiedziała. Mama nie wiedziała do ostatniej [chwili], bo on po prostu wszystko tajnie, takie te… Mama mogła się tylko domyślać, ale on się [z] tego nie zwierzał – tak byli wychowani, tak wyszkoleni byli ci chłopcy. No, ten brat młodszy chciał się dostać już jak… On nie był w organizacji, ale on się…
Tak, mówi: „Krzysiu, ja kartofle już odlewam, już możesz zjeść obiad”. No i on mówi: „Nie mamo, ja już muszę iść”. A brat z kolei mi opowiadał (to już teraz mi opowiadał), że mój brat, właśnie ten Krzysztof, czekał na telefon, miał sygnał dostać jakiś i siedział, co chwila tam dzwonił tam [do] jakiegoś kolegi. Nic się nie działo, nic. Mówili, że jeszcze nie, jeszcze nie, no i w końcu był taki moment, że zadzwonił telefon, [brat] mówi: „Ja muszę już wyjść”. Ale w międzyczasie oni sobie tam w jakąś grę grali, to brat mi to wspominał. No właśnie szkoda, że…
Nie, nie. I jeszcze jedno: zawsze nosił taki medalik ze świętym Krzysztofem, srebrny medalik miał i Matkę Boską, nosił to i wtedy zapomniał tego założyć i tak zostawił to.
Broni to ja nie widziałam. Wiem, że te gazetki oni gdzieś tam ukrywali, wiem, że do komina wpuszczali w hełmie jakimś, też na jakimś tam drucie. To nawet jak się ten dom spalił, to myśmy po wojnie wyciągnęli taki hełm z tymi ulotkami. Ale co robił? Radio robili tutaj. Mieli radio, jakieś te druty, kable przeciągali i słuchali radia. Takiego miał kolegę, Zienkiewicz Ryszard, i z nim [to robili]. I właśnie przed tą blokadą co była, też mama ubłagała go, żeby on to sprzątnął, żeby tego w domu nie było, więc po prostu coś nad nami tak czuwało, że jakoś… Bo jakby ta blokada była i te znaleźliby te [radio], to też tragicznie mogłoby się skończyć.
Tak, tak, już myśmy się dowiedzieli. Później pierwsze dni to były bardzo… Pamiętam, że było bardzo upalne lato, słoneczne, dużo myśmy tych kwiatów było, więc tutaj było zupełnie [spokojnie], cisza była na tej Sadybie. Ale już zaczęły lecieć takie upalone kawałki z książek, z gazet – to wszystko jak jakiś wiatr, podmuchy wiatru były, to tutaj z góry ciągle takie spalone kartki do ogrodu leciały.
No właśnie myśmy nie wiedzieli – mama nie wiedziała, więc to był też dla mamy… No nie wiedziała, co się dzieje. Została tylko babcia i ja. Później, po kilku dniach… Wiem, że 15 sierpnia tutaj, to w Wilanowie była jedna z [cioć], babci siostra, pochowana już, bo zmarła na rok przed wybuchem Powstania. Ona była Maria, 15 sierpnia miała imieniny. Mama wtedy zerwała cały pęk takich kwiatów z ogrodu i jeszcze poszła do Wilanowa na ten cmentarz. To było 15 sierpnia, więc widocznie do tej pory nic się nie działo. I tu myśmy tak trochę na uboczu, bo tutaj łąki były do ulicy Sobieskiego i później za Sobieskiego też tam poszczególne domki. Ta ulica Wilanowska to była taka [właściwie] droga, no i myśmy tam…
No właśnie wtedy, jak przyszli z lasów kabackich, to wtedy ich widziałam.
Oni przyszli którejś nocy, mama się obudziła, myśmy na górze mieszkali, taki taras jest, wyszła z sypialni i patrzy – siatka przecięta i kręcą się jacyś mężczyźni. Zeszła tutaj i zaczęła z nimi rozmawiać. Wśród tych żołnierzy był taki chłopczyk, może miał dwanaście lat, może trzynaście. Być może, że on… to już nie wiem tego, ale wiem, że taki [mały]. Mama była bardzo zszokowana, bo wystawili go w nocy później na „stójkę” taką, żeby obserwował czy ktoś nie będzie szedł. I on się mojej mamy pyta: „Niech mi pani powie, z której strony mogą Niemcy iść?”. A tutaj ich nie było, więc oni tylko od Wilanowa, a on tu stał na tych łąkach, na tych polach. To takie były tereny troszeczkę pagórkowate, to takie zarośnięte trawą, nawet jakieś grzybki rosły na tych łąkach.
Oni nie mieli chyba mundurów specjalnie, ale mieli jakieś tam te kurtki, jakieś [ubranie]. No, broń mieli. To ten… I to trwało kilka dni. Pamiętam taki moment, że leciał samolot od południa, od Wisły, dosłownie. A z tamtej strony, bo tu jest front domu, a kuchnia była od tamtej strony, tam było kuchenne wejście, myśmy zawsze tam na tym ganku sobie siedzieli wieczorem. Taki chłodny był wieczór, leci samolot. Ten samolot leciał nisko, zobaczyliśmy, że to znaki na tym samolocie są (nie wiem, czy to amerykański, czy brytyjski samolot), i myśmy się zaczęli cieszyć, że jakaś pomoc będzie. Jakieś zrzuty [wtedy] były i, zdaje się, nie trafiły do rąk Powstańców, tylko na nieszczęście…
W czasie okupacji to była jedna rodzina tutaj. Przecież [w czasie okupacji] była godzina policyjna, więc chodzić nie wolno było, więc myśmy wszyscy poprzecinali siatki i między ogródkami się chodziło po prostu swobodnie.
Wiem, że… Tak raczej przy mnie to może [nie], to nie byłam świadkiem. Wiem, że rozmowy na pewno były. Ja może sobie niezupełnie zdawałam tak sprawę z tego, nie słuchałam tych rozmów, ale byłam wciągnięta później. Później raczej więcej [wiem] z opowiadań mamy, już powojennych takich, jak się opowiadało w rodzinie, że…
Nie wiedzieliśmy. Z Krzysiem to dopiero się mama dowiedziała już po wyzwoleniu, jak myśmy już… Teraz może opowiem, jak myśmy wyszli na ten Ursynów, to myśmy obserwowali, to znaczy ja z mamą. To była szkoła SGGW i tam chyba w tym pałacyku, tam chyba byli Niemcy też czy wtedy ich może tam nie było, ale dyrektor szkoły SGGW zgodził się, przyjmował tych uchodźców, którzy z tej spalonej Warszawy ciągle szli polami. To było widać – z białą flagą. Zresztą myśmy…
Tak, tak, myśmy sami tutaj szli. I jeden z naszych lokatorów, był jeden mężczyzna, starszy pan i drugi był młodszy, taki w wieku, no wtedy, ja wiem, może miał ze czterdzieści lat ten pan. On miał syna też. Ale ci chłopcy to też byli jakoś w Powstaniu, jeden przeżył, drugi, ten Henio, zginął, właśnie z tych lokatorów naszych. On gdzieś na Czerniakowie zginął. A myśmy jak wtedy wychodzili, to nawet temu jednemu panu chustkę założyło się na głowę i jakąś tam spódnicę, żeby nie było widać, że to mężczyzna idzie. I prosto, w biały dzień, nie ukradkiem, myśmy przeszli tutaj przez Sobieskiego z tą białą flagą.
No bo wiedzieliśmy, że jak już tu weszli Powstańcy, to się zaczęło dziać tutaj na Sadybie, już ta organizacja tutaj [była], pan Szczubełko był wtedy, tworzył to. No, mama wiedziała, że jest niebezpiecznie, że jest odpowiedzialna za babcię, za mnie. Tutaj w zasadzie co może pomóc? Zostawiliśmy to wszystko i tu zostali powstańcy, a myśmy poszli tam na ten Ursynów.
To była grupa lokatorów. Co tam, z pięć, sześć osób było, to nie wiem, czy to pięć osób może nas szło. To były dwie panie, dwóch tych panów i dwie dziewczynki, to sześć osób, no i ja z mamą, to osiem osób.
Tak, grupka.
Nikt. I myśmy doszli tam do tego, zatrzymaliśmy się, ten dyrektor powiedział, że możemy w takim [baraku się zatrzymać,] tam takie baraki są. Te baraki… ja muszę się przyznać, że od tamtej pory nigdy tam nie pojechałam, ale teraz tak myślę, że może powinnam kiedyś tam pojechać, zobaczyć, czy są jeszcze jakieś takie ślady, co mi utkwiły. No i na tej skarpie wchodziliśmy, patrzyliśmy – mama chodziła przede wszystkim, ale ja zawsze z mamą byłam – i obserwowaliśmy, co się dzieje na tej Sadybie. Widzieliśmy te bombardowania, jak leciały samoloty właśnie tam od tych ojców dominikanów, tam taki klasztor był i już Niemcy stamtąd ostrzeliwali Sadybę, tam jakieś armaty były. Tutaj było to wszystko widać jak na dłoni, ten nasz dom było widać, bo ulica Sobieskiego to była taka, tak jak teraz są dwujezdniowe, [to] połówka była. No i te drzewa były, takie topole rosły, to były tam poszczególne domki jakieś i to był bardzo dobrze widoczny dom. I był taki nalot, pamiętam, że z mamą siedziałam i w pewnym momencie uderzyła bomba tuż przed naszym domem, na tych łąkach, dosłownie tu blisko i wtedy powstał jak wulkan taki [dym, pył z] ziemi i mama myślała, że to w nasz dom trafiła ta bomba, i mówi: „O, już po nas, po naszym domu”. I tak jeszcze siedziała, patrzy, że to opada i wychodzi nasz dom, stoją kominy, dach, wszystko widać było dokładnie. I to tak powtarzało się, więc kilka tutaj tych pocisków, tych bomb spadło, tutaj tuż za naszym domem, od ulicy Morszyńskiej. Taka willa była, to ona cała była zrujnowana. I potem właśnie widzieliśmy – jak już upadło Powstanie na Sadybie, to było 2 września – 3 września rano wszystkie tutaj domy podpalono.
No więc właśnie, ja myślę, że myśmy… Jak mama była w Wilanowie 15 sierpnia, to było między piętnastym a 2 września – to myśmy tam kilka dni byli na tym Ursynowie. Jak ten dom nasz został podpalony i myśmy…
Tak, oni podpalili, później całą noc to się paliło. I charakterystyczne, te domy wszystkie tu się paliły od [ulicy], które nie były zburzone, to wszystkie były podpalone. I to było takie właśnie… Widać było wieczorem, mama poznała, że to nasz dom się pali, bo te okna tak były usytuowane w tym budynku, to widać było to wszystko. I na drugi dzień rano patrzymy, sterczą już tylko kominy. No i tak. Później babcia moja… Tam Niemcy też powiedzieli, że tu też żeby żadnej ludności [nie było], wypędzać mieli, więc dyrektor powiedział, że „musicie gdzieś iść”. No więc ci nasi lokatorzy gdzieś tam indziej [poszli] […]. Kolejka też tam chodziła od strony Mokotowa do Piaseczna. Jedna szła tutaj Powsińską, a druga właśnie szła do… może mi się przypomni ta miejscowość. W każdym razie myśmy nie mieli gdzie wrócić i babcia mówi: „Wiesz, Marysiu, ja pójdę na tę Sadybę”. I taka druga pani też tam z nami była, też z ulicy Goraszewkiej, starsza, i one postanowiły, że one [pójdą]. „Ach, co nam szkodzi pójść. Nam nic już się złego stać nie może”. I obie te babcie poszły tutaj na Sadybę. Moja mama obserwowała, jak one szły. W pewnym momencie, gdzieś tam już przy Sobieskiego się rozdzieliły: babcia poszła tam w tym kierunku, a tamta poszła, tak jakby teraz powiedzieć, ulicą Bonifacego, która wtedy była taką brukowaną, nie brukowaną nawet, bitą taką drogą nad jezioro i tam tego. Babcia wróciła tego samego dnia po południu i mówi: „Marysiu, wiesz? Tam w piwnicach jest i pościel, są i garnki – pełno w ogródku jabłek było – bo rzeczywiście były jabłka, śliwki, owoce – no, wszystko jest. Wracamy. Wracamy na ten…”. Ale mama moja mówi: „Nie no, mamo, tak nie można, ja muszę formalnie się dowiedzieć”. I wtedy moja mama z tą panią drugą, [właściwie] drugiej tej pani córką, poszły tutaj na Sadybę do takiego komendanta, który zarządzał tą [dzielnicą], Niemca oczywiście, zapytać się, czy mogą tu wrócić. No, tak uznały. Mama dobrze znała niemiecki, tamta pani jeszcze lepiej, bo była z uniwerku wykładowcą języka niemieckiego, więc lektorką tam była i bardzo dobrze znała, i obie poszły. To było nad jeziorem, tam taki był domek drewniany, taki dworek i…
Tak, teraz już tego śladu nie ma, ale to jeszcze po wojnie był. I on tam stacjonował, ten taki oficer niemiecki. Mama mówi, że taki w binoklach, bardzo grzecznie przyjął, jak mówiły. Tej pani powiedział, że on może wydać zgodę, bo to jest jego rejon, a moja mama, że tutaj po tej stronie Sadyby, od Powsińskiej, jest jakiś kapitan Bastek, który tutaj na ulicy Okrężnej, pod, zdaje się, dziewięćdziesiąt ileś ten numer jest (do dzisiaj jest ten dom, taki pełny kul w ścianach, ślady są jeszcze po Powstaniu właśnie), że on tam stacjonuje i żeby mama do niego poszła i powiedziała, że on ją przysyła, żeby powiedzieć, że ten właśnie przysyła, że on musi wydać zgodę, ale powiedzieć, że mama u tamtego była. Tamtego nazwiska nie pamiętam, wiem tylko tego nazwisko: kapitan Bastek. Mama mówi, jak się zbliżała do tego domu, to tam jakieś sto metrów taka grupka żołnierzy stała. W tym domu zawsze był taki sklep, przed wojną też, bo to taki dom był wielolokalowy i sklep był w tym. Wiem, że wtedy się w czasie okupacji chodziło i tam na kartki kupowało ten chleb, jedzenie. Oni tam zajęli ten dom, ci Niemcy, no i stała taka grupka żołnierzy z psami, wilczurami, owczarkami i do mamy się jeszcze przyplątała, [to znaczy] nie przyplątała, tylko [przyłączyła], jakaś pani, że mówi, że: „Ja z panią będę, że też chcę prosić o zgodę, żeby tu mi pozwolono wrócić”. Tylko ona gdzieś tutaj na tych czarnych drogach miała dom. I tak zbliżają się do tych żołnierzy, w pewnym momencie ci żołnierze tam poszczuli tymi psami, więc ta pani się [wystraszyła]. Moja mama, [ponieważ] zawsze u nas były psy i tego, więc mama mówi: „Niech się pani nie boi, niech pani się zatrzyma i nie denerwuje, te psy nam nic nie zrobią”. No i rzeczywiście, obleciały je tam, obwąchały i ten Niemiec do mojej mamy: „Co wy tu?”, więc mama mówi: „Do kapitana Bastka jestem przysłana – tam po niemiecku to mówi – od tamtego – von jakiś tam był ten Niemiec jakiś, nazwisko już nie wiem – no i że tutaj pan może wyrazić zgodę na zamieszkanie”. I mama powiedziała, że tutaj jest nasz dom, że on jest spalony, że mama chce tutaj z matką osiemdziesięcioletnią i z córką dziesięcioletnią, że nie mamy się gdzie podziać, [chcemy] wrócić do tego, do piwnic. A on powiedział: „No to możecie tu wrócić, ale nie wolno wam się tutaj nigdzie kręcić, bo tu jest teren wojskowy i jeżeli będziecie tam w ogrodzie, to nikt wam tutaj nic złego nie zrobi”. No ale moja mama zawsze tak chciała jakoś to formalnie załatwić i mówi: „Może mi pan na piśmie da?”. A on wtedy wybuchnął śmiechem, mówi: „To ty…”. Oni tacy byli, ci żołnierze, mama mówi, że podpici jacyś byli, że nie byli [trzeźwi], zaczęli się śmiać. „Ona chce na piśmie. Wystarczy, że pani powie, że kapitan Bastek ci dał zgodę, to ciebie tutaj nikt nie ruszy”. I rzeczywiście tak było, że myśmy tu przyjechali. Ale nie wiedzieliśmy, że właśnie ta ekipa wymordowała na ulicy Podhalańskiej wówczas, obecnie się nazywa Okrężna, z tych domów, jak byli – wpadli ci Niemcy, wymordowali wtedy starszych ludzi, kobiety i dzieci.
To było tak zaraz, jak oni tutaj wpadli. Myśmy już po jakimś tam kilku dniach, kiedy to się uspokoiło, ale nie wiedzieliśmy o tym, że tam byli zamordowani, a jakaś grupa to chyba… Ja nie wiem, jest na jednym domu tablica pamiątkowa. I oni wrzucali te trupy do szamb. I to prawdopodobnie była ta właśnie grupa Niemców.
No i wróciłyśmy, mama wróciła po mnie i po babcię. Ja pamiętam, że myśmy szły niezupełnie tak prosto, tylko bardziej tam jak był ten tak zwany zakręt śmierci. Sobieskiego miała pod takim jakimś kątem, tam przed wojną podobno było kilka wypadków, że był taki ostry zakręt, że się nazywało zakręt śmierci. Tu teraz tak mniej więcej jak ten jest Instytut Neurologiczny, to było w tym miejscu. I przechodziliśmy wtedy z taką babcią, z mamą i taka jakaś, pamiętam, z jakiegoś domku, takiej chałupinki, kobieta zobaczyła mnie jako dziecko i mamę, babcię. Mówi: „No może się zatrzymacie, akurat mam tutaj ugotowane pyzy”. Ja pamiętam, ja te pyzy jadłam – Boże, jak mi te pyzy smakowały, do dzisiaj takiego smaku nie mogę zapomnieć. I ona nas zatrzymała, no i tak myśmy później tutaj powolutku przyszli tutaj na tę Sadybę.
Nie, nie – i rzeczywiście tak było. Owszem, przychodzili ci Niemcy, bo u nas było dużo [owoców], właśnie była węgierka, śliwka taka. Przychodził taki Madziar, wojskowy, co służył w tym [wojsku], przychodził tutaj na te śliwki, węgierkę pyszną. No i jabłka były. I co jeszcze muszę powiedzieć: zanim myśmy tutaj z tej Sadyby, już jak się front zbliżał, już Powstanie upadło w Warszawie też i myśmy… Takie już zaczynały się chłodne dni, a tam w piwnicy się przez okienko wchodziło, bo frontowe drzwi to wszystko było wypalone, ale okna w piwnicy i drzwi w piwnicy były. Tak że myśmy były tam zamknięte, ale którejś nocy taki rumor słyszymy, że ktoś musiał wejść i tam coś szukał. Ja na jakiś… Bo to szabrownicy tacy chodzili po tych wypalonych domach albo to jakiś żołnierz. No nie wiadomo, ale to ktoś tam tego. No i babcia usłyszała, że tam coś się przewraca, coś tego, zaczęła wołać: „Pawełku, Pawełku, zobacz!”, że niby tu jest jakiś mężczyzna – ale myśmy były tam zamknięte od [środka] – i się uspokoiło. Później na drugi dzień babcia otwiera tam te drzwi, patrzy, że w korytarzu tej piwnicy… Coś złapał, coś złapał na pewno, ale zgubił puszkę konserw, w której było jakieś mięso czy coś takiego, więc mieliśmy jakiś obiad. Poza tym taka kura tutaj się przyplątała do psiej budy, która codziennie jajko znosiła. No więc jajko dla mnie było, mąka była, tak że głodu nie było. Wody nie było, bo tutaj w naszym domu obok mieszkał taki inżynier sanitarny, który jak to Powstanie było, to pospuszczał nam tutaj, sąsiadom wszystkim, wodę z grzejników, że jak będą palić, to żeby te rury nie popękały. Tak że wody nie było, ale była studnia u sąsiadów, taka na wiaderko, co się tak na taką…
Tak, wśród tych Niemców. No gdzieś tam na Sadybie na pewno byli ludzie, bliżej Wilanowa czy coś, to byli, ale myśmy tutaj właśnie na tej Okrężnej były same. W końcu jak się ten front zbliżał…
To już… No, te kule leciały, te pociski leciały, to ja pamiętam to też, ja wychodziłam, się tam bawiłam, jakąś tam miałam lalkę Zosię, taką malutką, to dla niej tam zawsze robiłam jakieś, szyłam coś już sobie dla niej, coś tam, zawsze się bawiłam nią. I te pociski jak leciały zza Wisły, to one rozbijały się tutaj na Sobieskiego, a jak się trochę cofał ten front, to bliżej. No i ja wiem, że zawsze jak ten świst słyszałam, to wskakiwałam przez okienko do piwnicy. No to takie moje wrażenia.
Warszawa to była jedna łuna, to było widoczne, to się widziało, tutaj z Sadyby się doskonale widziało.
No nie wiem, jakoś już nie potrafię w tej chwili powiedzieć. A! W ogóle to wtedy już Niemcy… Właśnie ten front się zbliżał, to Niemcy tutaj kiedyś przyszli – o, właśnie teraz mi się przypomniało – przyszli tutaj do domu, do mamy. Oni nigdy [nie wchodzili] do [piwnicy], też zawsze przy tym okienku, jeżeli rozmawiali, to nawet ten Madziar to tam sobie siadał i rozmawiał sobie, ale nigdy do piwnicy nie weszli, rzeczywiście. I przyszli Niemcy, powiedzieli, że na drugi dzień „nie wolno nam z piwnic wychodzić”, dają taki rozkaz, nie powiedzieli co, no ale że coś się będzie działo, że nam nie wolno tego dnia chodzić nawet po ogródku. Ale myśmy mieli… Tam była kotłownia akurat w tej piwnicy obok i widać było cały ten teren ogródka. Pod lipą taka była ławka duża i zobaczyliśmy, że oni tam jakiś stół ustawiają, przykryli obrusem. Przyszedł ksiądz.
Taki wojskowy, ale był w jakąś… I była po prostu msza. Tu u nas była msza katolicka, w naszym tym ogrodzie i oni przystępowali do komunii, ci Niemcy. To myśmy to obserwowali, właśnie z tej piwnicy jednej mieliśmy widok na [nich]. Oni nas nie widzieli, że my podglądamy. A obok jest numer sześćdziesiąt osiem Okrężnej, to w tym kierunku, ten taki bliźniaczy dom, tam z kolei rosła taka wierzba i pod tą wierzbą była ewangelicka, protestancka [ceremonia].
Te msze. Ja nie pamiętam, u nas to nie fortepian, ale tam chyba oni przy muzyce jakiejś te… No i to było już tuż, tuż przed [wyjściem]. Krótko potem powiedzieli, że tutaj my nie możemy być, że front się zbliża, że tu nie może być żadnej cywilnej [ludności].
Tak. I muszę powiedzieć, że jak teraz sobie pomyślę, przy tym wszystkim, co się działo w tej Warszawie, to aż się [nie chce wierzyć], że myśmy mieli tyle szczęścia. Mama mówi: „No dobrze, ale jak ja teraz pójdę? Mama ponad osiemdziesiąt lat. Gdzie ja się podzieję?”. No więc zabrała mnie mama (teraz mi się przypomniała ta miejscowość, Pyry), mama ze mną poszła, jednego dnia mnie wzięła, przez Pyry aż do Zalesia Górnego, do tej cioci pojechałyśmy.
Znaczy na jakimś odcinku… Nie, piechotą szłyśmy. Cały dzień szłam z mamą do tego Zalesia Górnego i tam, ku wielkiej radości, okazuje się, że mój brat, ten młodszy, Paweł, jest u cioci. No więc straszna radość była, że on żyje, że ten… I wtedy już mnie mama jakoś zostawiła tam u ciotki, a tu wróciła sama, bo była babcia w domu, no i poszła tutaj do Wilanowa prosić Niemców, że jakiś transport dali. Pani sobie wyobraża, jak mama… Nie wiem – tu wojna, tu ten… żeby transport.
I tu, do Wilanowa. Więc ci tam byli, tacy, co zwozili te buraki, kartofle dla żołnierzy z pola, furmanki takie.
Nie, Niemcy, Niemcy. I tam z kimś rozmawiała… To ułatwiało mamie, że mówi: „No, jak mnie tu wyrzucają… Dostałam tu zgodę, tu jest mój dom, wyrzucacie mnie teraz, jak ja się teraz z tego…”. No, jakoś tam tego. On mówi: „No dobrze, jakąś furmankę może załatwimy, ale teraz wszystkie są w polu”. No i mama raz poszła podobno – odmówili, bo nie ma furmanki, drugi raz odmówili, bo nie ma. No, już mama mówi: „No już koniec, no już teraz chyba jakoś musi ta babcia iść, muszę z nią iść”. Wraca mama z tego Wilanowa taka smutna, idzie ulicą Sobieskiego i słyszy w pewnym momencie, [ktoś] krzyczy: Frau Kaminska! Frau Kaminska! Jedzie jakiś żołnierz za mamą, z którym mama widocznie rozmawiała, na rowerze, i mówi, żeby wracała, że już jest fura, że może ten. Przyjechał taki bauer, typowy bauer, jakiś taki Niemiec tutaj. Takie konie, potężne te konie były, i wszystko co się dało, to ładował babci na tę furę i myśmy do tego Zalesia pojechali. I już wyzwolenie tam było w [Zalesiu]. Później mama tam jeszcze spotkała tego Niemca, który nam dał tę zgodę, [spotkała] już [jako] uciekających tych Niemców w Zalesiu Górnym. Bo tam chodziła ta kolej szerokotorowa do Krakowa przez Zalesie i tam na koniach ci… Tego Niemca widziała ostatni raz, tego, co nam dał zgodę. Już oni uciekali.
Poza właśnie tymi… To, co się widziało, co się słyszało, ale nie widziałam, żeby… Nigdy nie byłam w żadnych jakichś łapankach.
Nie no, mama to wiedziała, o tym się mówiło, to wiadome. Ze mną tam może nie było specjalnie takich dyskusji.
Później, jak wyzwolenie już było w [Zalesiu], to nawet siedemnastego… W Warszawie było piętnastego, w Zalesiu 17 stycznia, oni tam już uciekli, ci Niemcy. Tam w Zalesiu właśnie [spotkałyśmy] jeszcze mojego brata, tego młodszego, co myśmy tam mieszkali u cioci na ulicy Słonecznej w Zalesiu Górnym. Niemcy wtedy wszystkich mężczyzn, młodszych takich, brali na roboty, na kopanie okopów. Brat mój jeździł do Warki i tam kopał doły, te obronne. Brat był świadkiem takiej sceny, że jeden z kopiących cywilów sobie chciał papierosa zapalić czy [coś], znaczy przerwę sobie zrobił i Niemiec wtedy go zastrzelił, że on przerwał sobie to kopanie, i wtedy to brat taki zszokowany też to właśnie opowiadał, to on był świadkiem tego. I potem jak już się uspokoiło, [to] nie wiem, czy brat mój tu przyjechał do Warszawy, chyba nie. Już tego właśnie nie umiem w tej chwili powiedzieć.
Nie, wtedy mama postanowiła, że jedzie na wieś, tam do tej leśniczówki, że po prostu tam będziemy mieli [lepiej]. Tu jest dom spalony, zima była bardzo ostra wtedy w czterdziestym piątym roku, było bardzo zimno, więc postanowiliśmy… Jeszcze przezimowaliśmy tam u cioci i chyba gdzieś w lutym, koniec lutego albo początki marca, pojechaliśmy do tych Skuł, do tej leśniczówki, i tam w tej leśniczówce mieliśmy właśnie spanie i ten. No, tam też już było wojsko ze wschodu.
No, tam jakiś tak mówił niby po polsku, ale nie polsku zupełnie. Nie miał ręki i miał protezę chyba jeden taki, który tam był jakimś tam oficerem. No niby nam nic nie robili, ale do tej leśniczówki… Tam były takie drastyczne sceny, że… Wiem, że tam kobiety w piwnicach zamykali w tej leśniczówce, ludzi jakichś. No były jakieś [sceny], to wiem, że myśmy się z mamą… Też tam byli uchodźcy z Warszawy przede wszystkim, takie dwie panie były, one na parterze, myśmy też na piętrze w tej leśniczówce. Babcia była właściwie w swoim tym, ale to był zajęty ten cały dom. […] I wtedy wiem, że tam jakaś była taka [historia, że] popili się, była jakaś, że słyszała mama, że… Babcia spała w pokoju, a mnie mama [schowała] w takiej łazience. Tam był taki piec kaflowy, kuchnia, w czasie powojennym tam myśmy sobie coś mogli grzać i tego, w każdym razie mama się zamknęła w tej, tej, bo słyszeliśmy, że pijany jakiś taki, ledwo tam na czworakach po tych schodach się wdrapał i strasznie się dobijał, żeby otworzyć. „Otwierajcie, bo będę strzelał!” I mama mnie tak za ten piec tam wepchnęła, żeby w razie jak strzeli, żeby tam coś się nie stało. To pamiętam. A potem oni poszli dalej na front.
Myśmy zostały przez całe lato i dopiero przyjechałyśmy do Warszawy… Przyjechaliśmy, bo już brat był wtedy. Tam był jeden koń już tylko. Były zawsze trzy konie u wujka: takie dwa do roboty w polu, taki jeden kasztan i kary taki był konik, i była bardzo ładna klacz Baśka, na której wujek zawsze jeździł po lesie. A wujek mój musiał, zanim Powstanie u nas było w Warszawie, to kiedyś koledzy… Tam do tej leśniczówki to tak: partyzantka przychodziła nocą, akowcy, AL-owcy, a Niemcy przyjeżdżali na polowania, wujek musiał oficjalnie ich tam przyjmować. Tutaj partyzantka, ci akowcy, tu AL-owcy, więc to się jakoś wszystko nie zawsze godziło. Poza tym zawsze tam na wsi, jak to na wsi, ktoś coś wiedział, więc to jakiś też był donos, że wujek wszystkich przyjmuje w tym. Doniosło się, ktoś tam doniósł do Niemców i koledzy wujka zadzwonili kiedyś tam do niego: „Słuchaj, uciekaj, bo jadą do ciebie ten…”. Więc wujek tak jak stał, [wziął] dokumenty i dosłownie czapkę, las znał jak własną kieszeń, i przedostał się tutaj do Świdra. I później u nas to Powstanie wybuchło dopiero. No i potem z wojskiem, za wojskiem przyszedł tutaj, do Warszawy.
Nie, wujka nie było, wujek musiał uciekać i już nie wrócił więcej, tylko po wyzwoleniu jak myśmy już wrócili do Warszawy, to na murze napisane było: „Co z wami?”.
Na murze budynku. „Co z wami, bo jadę na Wybrzeże”. I wujek już się przeniósł do Gdyni, tam pracował do końca, do emerytury. Później był leśnikiem, więc miał kontakty z leśnikami, i dla stoczni, tam gdzie kutry, zawsze tam był, pracował, [organizował] drzewo, to zawsze oni mieli na budowę.
Nie. Więc później, jak myśmy w czterdziestym piątym roku, w listopadzie, przyjechały do Warszawy, to mama… Mieszkałyśmy na Okrężnej 78. Tam był dom państwa Jakucuków. Pan Jakucuk był w randze majora i on był w armii, w czasie wojny wzięty do niewoli, do Niemiec, później wyzwolony był przez Amerykanów, w tej części Niemiec. A to było w trzydziestym dziewiątym roku, jak on tam był. Wrócił po wojnie, a pani Jakucukowa… Mieli dwoje dzieci, tu muszę powiedzieć, on taki bardzo ładny syn Janusz, i córkę Hanię. I te dzieci zostały właśnie w czasie okupacji kiedyś zabrane z domu, też donos jakiś musiał być, ich zabrali na Pawiak. Ten Janusz został zamordowany na Pawiaku, a ta córka Hania była – w czasie okupacji ja mówię, nie wiem, w którym to roku było, czy to był czterdziesty trzeci, czy nawet czterdziesty czwarty – ta Hania była wzięta na przesłuchanie w aleję Szucha i ona, jakaś nieuwaga tych Niemców, ona wyskoczyła przez okno, bo się bała. Tak że obydwoje stracili te dzieci, a później ten pan Jakucuk wrócił tutaj do Warszawy i myśmy właśnie już do nich tam się sprowadzili i ja mieszkałam do roku pięćdziesiątego piątego, kiedy ten dom był… Nie, przepraszam… Tak, dobrze mówię, do pięćdziesiątego piątego. Nie, trzeciego, przepraszam, trzeciego, mieszkałam w tym domu u państwa Jakucuków, a ten nasz dom był spalony. I wtedy ja wyszłam za mąż, bardzo tak jakoś młodo, ale tego, że urodziłam syna, później drugi syn się urodził. A ten dom był spalony i tutaj mama nie miała [środków], nie stać mamy było na odbudowę, ale był zabezpieczony, ogrodzony, furtka zamknięta na kłódkę, na łańcuch, drzwi pozamykane, zamurowane były okna. No, bez dachu, bez stropu, znaczy stropy były tu, ale ten na pierwszym piętrze był…
Już po wojnie. No i później taki był okres, że to były czasy… No, też wtedy tu się interesowali tym domem, wojsko się zgłosiło do mamy, że oni by to odbudowali, więc mama powiedziała, że nie, że to jest nasz dom, że jest właścicielką, no i oni odstąpili. I później tam jakaś jeszcze jedna instytucja się przyczepiła i nam po prostu tutaj zaczęli do tego domu… Zerwali kłódki i chcieli zabrać. Ja wtedy już miałam dwoje dzieci, dwóch synów, i ja z tymi dziećmi w te ruiny, dosłownie w tym pomieszczeniu, bo to było tak, że tu miałam strop, tu okna były zamurowane, tylko takie maleńkie, żeby powietrze [wpadało]. Zrobiło się prowizoryczne… Wiem, że akurat było święto, Boże Ciało, więc myśmy wykorzystali ten moment wejścia do tego domu, bo już robotnicy tutaj pakamerę w ogródku zrobili, że oni… Po prostu chcieli nam zabrać. Ale wtedy jeszcze te biuro meldunkowe jakoś było na Sadybie, ja poszłam do tego urzędu, do biura meldunkowego z dowodem, że to jest moja własność i że ja się tutaj z dziećmi [wprowadziłam], i mnie zameldowali. Ja tu weszłam właśnie w Boże Ciało, już miałam ten dokument, że jestem tutaj zameldowana, no i konsternacja, robotnicy przyjeżdżają po tym Bożym Ciele tego, patrzą, że tutaj „dziki lokator”. No i tak się zaczęły moje losy. Potem nam… Walka była długo, długo, później brat o tę działkę walczył też, bo też kazali mu… On się zrzekł, bo wiedział, że tu… Tutaj [było] siedem rodzin, siedem mieszkań było zrobione w tym domu.
Tu. Nie, ja to w tej chwili, gdzie jesteśmy, to znaczy dwa pokoje… Musiałam się dostosować do przeróbki tego domu. Mama postanowiła, że tutaj nie chce, żeby… Oni chcieli nam wykończyć to mieszkanie, a mama powiedziała, że nie, i dzięki temu nie mamy żadnego długu hipotecznego, oni wsiedli nam na hipotekę, a my sami musieliśmy to sobie wszystko robić. A tam resztę domu było zajęte, kwaterunek, mieli dwadzieścia lat mieszkać, a do dzisiaj mam jeszcze jedną lokatorkę na parterze.
To jeszcze jak mama była w Skułach i chyba to było już tak pod jesień, bo wiem, że przyszła taka strasznie spłakana i zmartwiona. Na piechotę wtedy musiała [iść] z tych Skuł do Warszawy, to nie wiem, ile [kilometrów]. Już ja wtedy z babcią tam byłam w tym. No i tutaj, chodząc po tym, dowiedziała się, że właśnie oni poginęli. Wtedy to Jacek Gwiżdż, wiem, że zginął z bratem. No, on jest tam na tych listach… Ale nie mamy grobu Krzysia, bo właśnie oni byli w takiej zbiorowej mogile pochowani, więc mama się zgłosiła, a nikt inny tam się nie zgłosił, a to musiały te rodziny się tam pozgłaszać, żeby ekshumację zrobić, żeby ten. Więc taka była zbiorowa mogiła.
To znaczy to nie było na Okopowej już, to było na Powązkach, były takie groby bezimienne. Tam wiadomo było, że tam leży ten Jacek Gwiżdż i tam coś, pięciu ich chyba [leży] w takiej mogile. I on jest na płycie pamiątkowej Batalionu „Zośka”, tam jest wymieniony Krzysio, ten Leszek na przykład, co mówiłam, taki jego przyjaciel Krzysia, co był świadkiem, kiedy zginął…
Śmierci. Brat zginął tam przy… Fabryka Pfeiffera była na Okopowej i gdzieś tam w tych okolicach. On przy karabinie maszynowym był, pocisk w nich uderzył i…
Z opowiadań właśnie… Właśnie ten Leszek był świadkiem, może on gdzieś…
No, nie przeżył, może ktoś inny [mówił], że mama się o tym dowiedziała.
Jakoś, wie pani, inaczej troszkę może traktowano, ale wiem, że na przykład… No nie było jakichś takich specjalnie… Moja mama pracowała w urzędzie Rady Narodowej. Zaraz po wojnie to była opieka społeczna, to mieściło się u nazaretanek, tam w tym, gdzie nazaretanki, na Czerniakowskiej. Mama chodziła na piechotę tutaj z Sadyby do pracy. Chodziła po tych różnych domach nad Wisłą, tam na Siekierki, na te od Czerniakowa… Gdzie tam trzeba było pomóc tym rodzinom, to musiała mama wszystko sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest, czy trzeba. No to wtedy taką miała pracę, a potem była w Radzie Narodowej, to było później przeniesione na Stępińską, potem była też na Rakowieckiej do emerytury i w zieleni pracowała.
Po ojcu renta była, mama miała w czasie okupacji, za Niemców.
Tak, mama miała rentę.
A po wojnie to już grosze były.
Nie, nie.
Jeśli chodzi o takie [wspomnienie]… Tutaj właśnie jak jest ulica Okrężna, łączy się z Morszyńską ta fosa. Ta fosa była bardzo czysta, woda była nie tak jak tamten odcinek – z tamtej strony jest troszkę tej wody, ale ona jest w ogóle wyschnięta. Więc tutaj to wiem, że… taki widok mam, ale nie mogę sobie uprzytomnić, po Powstaniu właśnie, że widziałam takie zwłoki człowieka pływającego, w hełmie, w tej panterce jakiejś. Nie wiem, czy to żołnierz był, Polak, Niemiec? Nie wiem, ale prawdopodobnie Polak, bo gdyby to był niemiecki, to by go tam jakoś pochowali. I to było właśnie, że ja szłam z mamą. I druga taka scena w takim domku, on do dzisiaj jest, odbudowany, ale tak jest odbudowany, jak ja go pamiętam z czasów okupacji, należał do państwa Brokowskich, tu nad fosą, bardziej w kierunku szkoły. To był taki parterowy domek, takie kolumienki miał i tam właśnie przechodziłam z mamą i tam żołnierze, ci niemieccy… Konie były w tym domu. Po prostu nisko było, schody i przez ten ganek tam te konie w tym holu… Pamiętam takie wielkie konie i dla mnie to był też taki szok jakiś. A ten żołnierz taki pływający, to ile razy tam jestem, to [go sobie przypominam]. Często [tamtędy] przechodzę i zawsze myślę, że tu go widziałam.
No, ja wiem? Na pewno to nie tak było, jak sobie planowali, że to będzie trwało kilka dni, a było [znacznie dłużej]. No, trudno [oceniać], ta młodzież taka była… Mówią, że niepotrzebnie, no ale tacy my Polacy już jesteśmy – zawsze musimy jakoś…
To nie było ważne. Życie było [ważne].
Warszawa, 28 stycznia 2016 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek