Nazywam się Maria Teresa Wojewódzka.
W Śródmieściu, w okolicach kościoła Wszystkich Świętych.
Urodziłam się w wieloosobowej rodzinie, było nas sześcioro dzieci na utrzymaniu i jeszcze była babcia, to znaczy mama mojego ojca, która już właściwie leżała w łóżku, a potem jeszcze dołączyła do nas ciocia z synem, której zginął mąż. I wszyscy razem prowadziliśmy gospodarstwo, to znaczy mama właściwie prowadziła gospodarstwo, bo tata pracował na kolei, ale jeszcze sobie dorabiał, prowadząc magazyn mebli. Najpierw na Marszałkowskiej, a potem w czasie okupacji na placu Grzybowskim, w mieszkaniu, które wynajął od miasta, pożydowskie to było mieszkanie i tam prowadził magazyn mebli. W związku z tym w czasie Powstania Warszawskiego znaleźliśmy się – tuż przed właściwie, bo nasz budynek łączył się z kościołem Wszystkich Świętych – znaleźliśmy się w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych i tam żeśmy spędzili właściwie całe Powstanie Warszawskie.
Tak, tak, na początku wszyscy mieszkaliśmy w Legionowie, dopiero w czterdziestym roku, jak tata założył tutaj ten magazyn, to częściowo mama… Część została tam, ciocia chyba z babcią, a mama ze mną i z… Ale też nie wszyscy, nie wszystkie dzieci, bo już moje rodzeństwo było starsze, więc oni już tam sobie zostali, część została sobie w Legionowie, mieli gdzieś tak po szesnaście, po siedemnaście lat, więc już nie bardzo chcieli z rodzicami wracać, no, a mnie mama zabrała już tu do magazynu razem z tatą. Jak wybuchło Powstanie, to troje z mojego rodzeństwa zostało w Legionowie, natomiast jedna z sióstr, mimo tego, że już nie kursowały pociągi, nie było żadnej komunikacji, przyszła do Warszawy na piechotę, no i z nami spędziła właśnie też Powstanie całe, już tu w Warszawie.
Myśmy się przeprowadzili do Warszawy mniej więcej w czterdziestym roku, nie pamiętam, czy na początku, czy pod koniec czterdziestego roku, w każdym razie to był czterdziesty rok.
Po wyrzuceniu Żydów z mieszkań i to było mieszkanie pożydowskie, które tata właśnie wynajął od miasta, miasto wtedy te mieszkania rozdawało Polakom.
Mieszkałam, tak, mieszkałam z rodzicami.
To znaczy młodsze nie, bo ja byłam najmłodsza – starsze. Był brat, z nami był brat i ta siostra, która właśnie na piechotę przyszła z Legionowa, tak że w czwórkę… W piątkę.
Tak, tak, na pewno tak, bo to była jednak duża trauma, myśmy byli pod ciągłym obstrzałem właściwie, tak że na początku w podziemiach, bo zatrzymaliśmy się w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych. Na początku, jak ludzie zaczęli ginąć, no to część trumien, która stała w kościele…
O Powstaniu, tak.
Przed Powstaniem?
Z okupacji to tylko pamiętam, że tam gdzieś był mur, nie pamiętam z której strony, nie pamiętam, czy to było od strony kościoła, czy to było od strony placu Grzybowskiego. Mama jak mnie wyprowadzała na spacer, to czasem mi dawała tam czy chlebek, czy bułeczkę, czy cokolwiek i kazała mi rzucać. Ja byłam zdziwiona, mówię: „Mamusiu, dlaczego mi każesz rzucać to?”. A mama mówi: „No bo czasem nocą – mówi – to tutaj przedostają się Żydzi i zbierają to pieczywo. Rzucaj takie duże kawałki, tylko udawaj, że nie rzucasz, tylko że ci wypadły – mówi – a ja ci nie będę pozwalała tego zbierać”.
No to tylko taki jeden moment mi się utrwalił, natomiast z Powstania troszkę więcej.
No na pewno w czasie okupacji to myślę, że tak, bo mama gotowała jednak tam, tak że cały czas… Nie wiem, jak zdobywali jedzenie, to tego nie powiem, bo nie pamiętam, ale w czasie okupacji chyba nie było jeszcze tak najgorzej – gorzej było w czasie Powstania.
Nerwicę lękową to ja mam do dziś i tego się nie wyzbyłam, tak że to pozostaje już chyba do śmierci. Jak są strzały czy ewentualnie nawet jakieś wiwatowe… Tu jak były na Starym Mieście organizowane w sylwestra, to raz odważyłam się iść, no ale jak zaczęli rzucać tymi rakietami, zimnymi ogniami, to ja z powrotem do domu, bo jednak ten strach, ten lęk – nie potrafiłam przełamać tego strachu, lęku przed tymi strzałami, przed tymi wybuchami takimi.
Nie, tego nie za bardzo pamiętam, to znaczy widocznie może mniej… Jeszcze byłam chyba za mała na to, żeby odróżniać jakoś tak Polaków od Niemców, tak że tego nie… Zupełnie sobie nie przypominam.
Z dnia wybuchu nie, już później, jak już myśmy siedzieli w podziemiach, to tam w podziemiach, to nawet sporo pamiętam, natomiast sam wybuch Powstania nie bardzo. Wiem, że – tylko z opowiadania mamy, rodziców, że na początku właśnie,
jak tylko wybuchło Powstanie, prawdopodobnie ten nasz budynek, nie wiem, czy bomba padła, czy palił się, bo mama tylko wyskoczyła z podziemi, z mieszkania jeszcze, zdążyła złapać pierzynę i garnek – to wszystko,
które…
Ale to już raczej z opowiadań rodziców wiem.
Tak, tak, to było zgruzowane właściwie w pierwszych dniach rozpoczęcia Powstania.
To znaczy ze strachu, bo to było…
Już jak Powstanie wybuchło, to był ciągły i ciągły obstrzał, bo nasi odbijali… Z drapacza chmur, czyli z PAST-y obecnej bez przerwy waliły, nie wiem, bomby prawdopodobnie czy szrapnele, czy…
W każdym bądź razie też pamiętam taki moment, ale to już późniejszy. Jeszcze może wrócę do tej pierzynki, bo na początku Powstania, właśnie tak jak mówię, w podziemiach było kilkanaście trumien i na początku mój tata…
Ksiądz zrobił go komendantem podziemi, tak że tam było trzech księży i mój tata do pomocy jako taki komendant, rządzący, jak to się mówi, rozdzielający miejsca, prawdopodobnie wyżywienie, no i różny… No taki gospodarczy.
To na początku właśnie chowano w trumnach tych pierwszych, te pierwsze osoby, które zginęły, natomiast potem już nie dało rady i mama jedną z trumien wzięła, i mnie wyściełała tą pierzynką, tak że ja przez właściwie całe Powstanie przespałam w trumnie na tej pierzynce, bo to było moje łóżko.
Dużo, dużo ludzi było, właściwie to prawie że było… Całe podziemia były zajęte.
To znaczy czasami mama mnie wyprowadzała, jak tam wstawiała garnek, to..
. Grochówkę do dzisiejszego dnia lubię, bo mama wrzucała groch na wodzie, podpalała pod cegiełkami ogień, no i ten groch się tak pichcił sam właściwie – czasem się przypalił, czasem nie – różnie to bywało. W każdym bądź razie jak były naloty, to szybko trzeba było gasić ogień, żeby nie było widać, że w podziemiach są jacyś ludzie. To tyle. Jeszcze wracam do tych trumien: część z tych trumien służyło jako stoły, bo część osób sobie przewracało do góry nogami i po prostu miało to [służyć] jako [stół] do jedzenia. Na tym sobie stawiali jakieś tam swoje herbatki czy tam wodę, czy jakieś tam kanapki – to, co było do jedzenia.
Głód był na pewno duży, bo wiem, że bardzo dużo ludzi było głodnych, nawet był taki moment, kiedy odkryto siedem beczek śledzi zamurowanych – tylko właśnie nie pamiętam czy w samym kościele, czy na zewnątrz, poza kościołem, w każdym bądź razie te siedem beczek zostało przytarganych do podziemi i mój tata tymi śledziami właśnie wszystkich tam ludzi obdzielał. To raz. Potem drugi taki moment jeszcze, ale to już z opowiadania – wiem, że głód był niesamowity, bo już wtedy nie było jedzenia, zresztą my też już nie mieliśmy, bo nasz budynek został zupełnie zgruzowany. I koń, przejeżdżał koń jakiś, nie wiem, czy furmanka, czy [coś innego], prawdopodobnie furmanka i koń został zabity szrapnelem. Tata mój zarządził, żeby tego konia szybko ściągnąć do podziemi, rozdzielili tego konia i każdy sobie tam po kawałku tej koniny gotował.
Tak że to takie… Z wyżywienia to tylko te dwa momenty pamiętam, które były. No, a tak to więcej no to nie wiem, jak tam mama nas karmiła, no coś tam musiała nam dawać, skoro żeśmy przeżyli to Powstanie. Na początku to na pewno nosiła z domu jeszcze, dopóki budynek stał, a już jak budynku nie było, to niestety, to już była tragedia.
Nie, nie. Ja nie miałam kontaktu, to znaczy nie pamiętam – na pewno byli, bo musieli być, bo
przecież ratowali Żydów, bo tam były przechowywane dzieci żydowskie w kościele, przez księdza Godlewskiego – zresztą wspaniały ksiądz, który bardzo dużo uratował ludzi, więc na pewno musieli przyprowadzać i to co już mówiłam poprzednio, w poprzednim nagraniu, nocą przyjeżdżały siostry zakonne i te dzieci zabierały, z tym że dzieci były ukrywane na tyle, że myśmy się nie bawiły z tymi dziećmi – ja nie przypominam sobie, tylko wiem już później od taty, po wojnie, że takie sprawy były. A gdzie były przechowywane? No prawdopodobnie tam były takie dwa pomieszczenia, gdzie te dzieci były przechowywane i siostry zakonne je wywoziły nocą.
Nie, zabaw nie było, tam był tylko po prostu strach, siedzenie, gdzie kto mógł. Myśmy akurat mieli gdzieś tam na jakichś schodkach, bo ołtarz Matki Boskiej Częstochowskiej był i na tych schodkach myśmy po prostu tam się usadowili pod tym ołtarzem. A ludzie to różnie, różnie tam siedzieli. Dzień polegał na tym, że
rano zawsze w podziemiach odprawiała się msza, księża odprawiali mszę,
no a potem to już każdy… Część szła sobie coś tam może upichcić, jak nie było obstrzału, część siedziała – no każdy się zajmował tym, co musiał, to znaczy tym, czym moi rodzice. No coś tam musieli na pewno – tata to organizacyjnie, no to wiadomo, że był zaabsorbowany razem z księżmi, no, a mama zdobywała dla nas cokolwiek do jedzenia. A my? No to siedzieliśmy, nie było mowy…
Właśnie nie pamiętam dzieci, nie pamiętam, żebym się bawiła z dziećmi, nie pamiętam, czy były tam dzieci – no na pewno były, bo skoro… Przypuszczam, że tak, bo skoro było nas tak… Dużo ludzi było, dużo, całe podziemia…
Każdy sobie, każdy sobie.
Każda organizowała sobie… Tak, tak.
Prawdopodobnie, prawdopodobnie nie.
No tak jak przy zdobyciu tych śledzi czy ewentualnie tego zabitego konia, no to wtedy się dzieliło, to wtedy tata dzielił tam po kawałku tego mięsa na wszystkich, na tyle, na ile wystarczyło. A tak to chyba każdy sobie z osobna to jakoś organizował.
Nie, przytulenia… Nie było oczywiście. Przytulenia tak – mama mnie bez przerwy przytulała, tak że nie mogę powiedzieć. A opowieści… Zupełnie.
Pieśni no to były kościelne, no to wiadomo, że w kościele się śpiewało przy mszy i nawet jak nie było mszy. No na przykład, z tego co moja siostra starsza ode mnie mówiła, że jak był kiedyś nalot, leciały samoloty i te uuu nad kościołem, to wszyscy ludzie… Bo to akurat odprawiał to… Aha, w niedzielę była msza na górze, odprawiała się na górze, w górnym kościele, natomiast w ciągu tygodnia msze odprawiały się na dole i w tym czasie, kiedy właśnie był taki nalot straszliwy, msza była na górze i ludzie po prostu zaczęli śpiewać „Boże coś Polskę”, ale siostra z tego co mi mówiła, że to nie był śpiew, to był krzyk, to był jeden wrzask, krzyk, żeby zakrzyczeć, zagłuszyć ten szum tych samolotów i tych spadających bomb.
Tak że no to tylko takie pieśni, to tak mgliście sobie przypominam, natomiast tak jako innych pieśni to nie, bajek też chyba nie było. Mama mnie przytulała, bo ja się stale trzęsłam, stale byłam taka podenerwowana – może nie podenerwowana, bo to wtedy trudno mówić o jakichś nerwach, ale byłam wylęknięta.
Nie, nie przypominam sobie nic takiego, nie, nie. Chyba nie zdążyła mama po prostu z domu cokolwiek wynieść poza tą pierzynką i tym jednym garnkiem, na którym się coś niecoś tam pichciło. Parę razy wiem, że mama mnie wyprowadzała z podziemi, ale tuż przy wejściu, tak, żebym może chyba, nie wiem, trochę powietrza złapała czy coś, to pamiętam, że takie wyjścia były, ale to były bardzo krótkotrwałe wyjścia – na chwilkę, na piętnaście, na dziesięć minut, jak nie było obstrzału, jak był spokój.
Tak, tak jak mówię, smak grochówki na pewno, smak spalenizny to do dzisiejszego dnia czuję, bo moi sąsiedzi jak palą papierosy, to ja u siebie ich czuję, więc te zapachy takiego kopcenia to utrzymały się do dziś właściwie. A spaleniznę to na odległość wyczuwam. Co jeszcze z Powstania? Z Powstania już… Aha, jeszcze muszę opowiedzieć,
jak padły bomby na kościół, bo żadna nie wybuchła i w pierwszej chwili zawaliła pierwszą część podziemi, gdzie znajdował się, właściwie to tak na wysokości chyba obecnego ołtarza, głównego ołtarza. Ta pierwsza część od strony Świętokrzyskiej była zawalona.
Tata, ponieważ z księżmi tam właśnie organizował wszystko, więc zorganizowali ratunek dla ludzi przysypanych, bo część osób została przysypana. Na szczęście żadna z tych bomb nie wybuchła, ale niestety, jak zaczęły padać następne i zaczęły zasypywać już… Zasypały nam wszystkie wyjścia poza jednym, które było… które wychodziło na ulicę Bagno. Jak już zostało to jedno wyjście, to już tata powiedział: „Proszę się ratować i uciekać, kto gdzie może, bo niestety zasypią nam ostatnie wyjście i po prostu my tu umrzemy jak w katakumbach jakichś”. I tym jednym wyjściem, to wszyscy się rzucili do wyjścia, to mama mnie trzymała tylko za rękę i patrzyła, czy ręka jej sama nie zostanie w dłoni, bo tak silnie mnie trzymała, że myślała, że w ogóle ja… Mojego ciała to już nie ma, bo to był straszliwy popłoch. Ale ludzie jakoś tak mnie górą przerzucali, ponad głowami, tak że mama tu mnie trzymała, a ja tak leciałam dosłownie górą.
To już było właśnie wtedy, kiedy już kościół został zbombardowany, to było chyba, nie wiem, pod koniec już chyba Powstania, bo jak żeśmy wylecieli po tych schodach, bo jedne, jedyne schody zostały, jak żeśmy się wydobyli na zewnątrz, to jeszcze pamiętam taki obrazek – ja pamiętam, bo to już nikt z moich nie pamiętał, tylko mnie się utrwalił – tam był mur zaraz przy kościele od strony Bagna […] Jak żeśmy wyszli z podziemi przez to jedno, jedyne wyjście, a obok był mur, od strony Bagna, a w murze była olbrzymia dziura, no na takie, nie wiem, no wysokość – według mnie to była duża dziura, według moich rodziców może nie, chociaż nigdy nie pytałam. Wiem, że to była spora dziura, przez którą ludzie uciekali w stronę Bagna. Część uciekała w stronę Bagna, część uciekała po zgruzowanej plebanii, bo prawdopodobnie tam była plebania, która już była zgruzowana całkowicie, na stronę Świętokrzyską. Myśmy uciekli w stronę Świętokrzyskiej, ale część uciekała w stronę Bagna i pamiętam, obrazek mi się taki zachował: jak matka z córką, starsza pani, chciały przejść przez tę dziurę i córka do mamy mówi: „Mamo, to ty pierwsza – mówi – przedostań się przez ten…”. I w momencie kiedy ta matka weszła do tej luki, w tym momencie uderzył szrapnel czy pocisk, w każdym bądź razie tę matkę zasypało i część tutaj tego… Połowy tego tułowia jej… Skonała na rękach tej swojej córki. Córka trzymała tutaj ją tak, gdzie ręce i głowa, a nogi i wszystko było zasypane, i ona, ta matka, tak skonała. To wiem, pamiętam, bo ta córka strasznie zaczęła krzyczeć. No i jeszcze jeden taki moment, kiedy nie wiem czy ludzie, czy księża, nie pamiętam już kto, w każdym bądź razie chcieli, bo tata miał klucze od bramy wejściowej do kościoła Wszystkich Świętych, no i chcieli, żeby tata otworzył drzwi, te duże takie, olbrzymie drzwi, które były na… Od strony placu Grzybowskiego. No i tata powiedział, że nie otworzy, bo po prostu wszystkich Niemcy wystrzelają, bo to było jak na dłoni wszystko, więc mówi: „Nie – mówi – ja tych drzwi nie otworzę”. Nie otworzył, no i może dzięki temu sporo ludzi jednak się uratowało z podziemi tego kościoła. Myśmy uciekli w stronę ulicy Śliskiej. Moja siostra dostała takiego szoku, jak się wydostawała z tych podziemi, bo ona się zgubiła z nami zupełnie, to znaczy ludzie ją prawdopodobnie jakoś czy odepchnęli, czy jakoś tak, że ona wyszła zupełnie sama w szoku niesamowitym, no i zaczęła iść w stronę Twardej, w stronę właściwie gdzie przebywali Niemcy. To już siostra mi opowiadała, jak to było.
No więcej miała, bo jest czternaście lat ode mnie starsza, tak że ona jest z dwudziestego piątego roku, dziewięćdziesiąt jeden lat skończy teraz.
Tak, tak, tak że…
No, ale w całkowitym szoku była, ona nie wiedziała nawet, gdzie ona idzie, co ona robi, co się z nią dzieje i szła właśnie, tak jak mówię, w stronę Twardej, w stronę Niemców i mówi, że mężczyzna jakiś ją złapał i mówi: „Gdzie panienka idzie – mówi – przecież tam są Niemcy – mówi. – Proszę – mówi – niech panienka się skryje gdzieś – mówi – do piwnicy czy gdzieś”. Ona gdzieś tam wpadła do jakiegoś budynku i mówi, że po trzech dniach… A moi rodzice znowu, z nami – myśmy się znaleźli w podziemiach, znowu w piwnicach na Śliskiej. No i ojciec pierwszego dnia szukał jej, nie mógł znaleźć, myślał, że w ogóle zginęła… Z bratem. I codziennie wychodzili, szukali, a ona…
Brat był młodszy od niej troszkę, dwa lata chyba, tak że brat miał jakieś piętnaście-szesnaście lat. No i ona mówi, że trzeciego dnia dosłownie, mówi, coś ją wypychało z tej piwnicy i mówi: „Wyjdź, wyjdź i wyjdź”. Mówi: „Wychodzę – mówi – a tu – mówi – tata idzie z bratem”. Tak że znaleźli się, po prostu mówi, że… Ona twierdzi, że to był cud, do dzisiejszego dnia, mówi że oni jej szukali, a jej coś kazało… A trzy dni, mówi, nie wychodziła, nosa nie wychylała z tej piwnicy, po prostu się bała. A wtedy, mówi, jakoś tak, no i znaleźli się, znaleźli ją, oczywiście przyprowadzili ją do tej piwnicy na Śliską, no i ze Śliskiej nas zabrali Niemcy, pognali nas na piechotę do Pruszkowa. W Pruszkowie nas rozdzielili. Ponieważ tata był kolejarzem…
To było już w czasie tak jak koniec Powstania, bo…
Nie, nie, chyba koniec września, jakoś tak – nie, to jeszcze nie był październik, bo już w październiku to już nas wozili, tak że to był wrzesień. Ponieważ tata był kolejarzem, kolejarzy potrzebowali w Rzeszy, w związku z tym nas nie rozdzielili i nie odesłali nas do obozów zagłady, tylko do obozu pracy.
A to myśmy szli na piechotę.
Do Pruszkowa, tak, to myśmy szli na piechotę. Gnali nas Niemcy na piechotę do Pruszkowa.
Całą dużą kolumną, tak, całą dużą kolumną myśmy szli do Pruszkowa.
Przypuszczam, że tak, bo na początku to przecież ratowali ludzi w ogóle, to na pewno tak.
Ja nie miałam, nie przypominam sobie, byłam za mała po prostu na to, żeby… Może jak nawet byli Powstańcy, to mnie mama chroniła, żebym nie oglądała tych takich drastycznych scen, gdzie ludzie umierali czy ewentualnie byli opatrywani. Tata na pewno mój, tak, no ale, no niestety już go nie ma, mógłby więcej na pewno, dużo więcej powiedzieć, ale to wszystko za późno.
Do Pruszkowa i w Pruszkowie załadowali nas do takich…
Tak, tak, tam chyba trzy dni, zdaje się, że trzy dni czy cztery dni – nie pamiętam.
Rodzice, brat i siostra, tak. I wszystkich nas stamtąd, po kilku dniach oczywiście, bo tam…
To znaczy tam, w Pruszkowie to mniej, natomiast podziemie, podziemia kościoła to szybciej sobie tak… Może dlatego, że tam dłużej byłam i jakoś tak te pociski czy te bomby, czy to wszystko to, co było, to jakoś tak na mnie działało zupełnie inaczej, tak że tam wiem, że w podziemiach, bo nawet teraz jak byłam, to się zdziwiłam, że są przegrody, a ja pamiętam, że to była też taka duża, normalna przestrzeń, gdzie stropy były podtrzymywane tylko filarami i na środku stał katafalk, gdzie… Który służył też za stół. Tak że nie przypominam sobie jakichś takich pomieszczeń. Może i były, tylko że jakoś mnie się nie utrwaliły. Mnie się utrwaliły te podziemia jako taka duża przestrzeń, gdzie myśmy siedzieli, ale tak przede mną, wydawało mi się, że to jest jeszcze sporo, sporo przede mną.
Było zimno, nie – było zimno, było bardzo zimno, bo w ciągu dnia nawet, jak rodzeństwo i wszyscy żeśmy tam byli zmarznięci, to się wyciągało tę pierzynkę moją właśnie i wszyscy żeśmy okrywali się tą pierzynką, żeby się troszeczkę zagrzać. No, a na noc to już wiadomo, że ja spałam, tak że ja spałam w tej trumnie i na tej pierzynce, tak że już w ciągu nocy to już nie… Co tam, czym się tam przykrywaliśmy, to ja już sobie tak nie… Wiem, że tą pierzynką na pewno w ciągu dnia, ale jak byli ubrani, to ja w tej chwili już sobie zupełnie nie przypomnę, nie pamiętam.
Z Pruszkowa nas zabrali i nas wozili prawie miesiąc albo może nawet i dłużej, bo wywieźli nas najpierw do Wrocławia, wieźli tymi bydlęcymi wagonami, gdzie wszyscy byli stłoczeni, oczywiście wiadomo, jak w tych wagonach było, bo się przecież nie wychodziło na załatwianie własnych potrzeb. Zatrzymywał się pociąg tam od czasu do czasu gdzieś w polu, no, ale to było szybko, szybko, szybko …
Pożywienie… Ja nie pamiętam pożywienia. Chyba nie było, a jeżeli to może tylko woda, ale nie pamiętam, czy jakiekolwiek pożywienie było. Tak że z Wrocławia nas wywieźli do Berlina, z Berlina później nas…
Nie, chyba zmiana tylko, tak że nie wysiadaliśmy w każdym bądź razie z tego pociągu. Z Berlina nas z powrotem przywieźli do Stargardu Szczecińskiego i ze Stargardu Szczecińskiegodopiero wywieźli nas do obozu, do Monachium, to jest Neuaubing, to jest taka dzielnica Monachium. I tam rodzice byli… Pracowali przy odgruzowywaniu dworca w Monachium. Rodzice i rodzeństwo. Ja też tam z mamą… Mama mnie prowadzała z sobą, tak że czasem tam mamie ścierkę podałam czy ewentualnie coś tam przepłukałam mamie. Mama nieraz mnie prosiła: „No to podaj mi tam coś”. Tak że przy tym odgruzowywaniu długi czas, a potem jak już ten dworzec, nie wiem, czy całkowicie został odgruzowany, czy tylko częściowo, tego nie powiem, bo nie pamiętam, ja… Przenieśli nas już, pod koniec wojny przenieśli nas do Wildflecken,
do tego obozu, w którym nas zresztą potem wyzwolili Amerykanie. Tak że Amerykanie nas wyzwolili dopiero w Wildflecken, no i wszystkich oczywiście nas namawiali na to, żebyśmy albo wyjeżdżali… No po całym świecie – albo do Ameryki, część zdaje się i do Chin pojechała, tak że bardzo dużo ludzi nie wracało do Polski.
Ponieważ troje dzieci nie było z nami, tata wiedział, że oni zostali , nie wiedział, co się z nimi dzieje, powiedział: „Nie – mówi – ja wracam – mówi – do Polski”. No, ale Amerykanie mówią: „A po co ty będziesz wracał, jak tam kamień na kamieniu nie został?”. „Trudno, nawet na tym kamieniu, ale ja straciłem troje dzieci, nie wiem, co się z nimi dzieje, ja się… Jestem odpowiedzialny za nich, muszę wracać do Polski”. No i wróciliśmy do Polski, nie mieliśmy gdzie…
To było w czterdziestym piątym roku, pod koniec czterdziestego piątego roku, gdzie moje dwie siostry, już jedna siostra pracowała w Domu Wojska Polskiego, a druga była na jej utrzymaniu, mieszkały u mojej babci – babcia na placu Trzech Krzyży miała magazyn mebli i zajmowała całe, też całe pierwsze piętro, w związku z tym one odnalazły babcię…
Po wojnie… A, przed wojną, tak, przed wojną babcia miała kilka magazynów i właśnie stąd te magazyny mebli się znalazły w rodzinie, bo i później mama z siostrą jeszcze miała. I one były. I siostra, idąc na obiad do Domu Wojska, do tej starszej, usłyszała przez megafon nazwisko moich rodziców i mówi, że dostała takiego też szoku, mówi, że jak wpadła tam do niej, to krzyczała. Mówi: „Słuchaj, rodzice żyją, rodzice…”. Bo one wiedziały, ktoś im tam powiedział, że myśmy zginęli w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych, bo kościół został zawalony i dużo ludzi tam zginęło, tak że one były przeświadczone, że po prostu rodzice już nigdy do nich nie wrócą. I ona jak usłyszała to, to też strasznie… Ale mówi, że tak krzyczała…
Przez megafon na ulicy podawali.
Tak… Nie wiem.
Nie, czytanie chyba, czytanie, tak, kto wrócił, kto przyjechał. Tak że jak one usłyszały, że myśmy wróciły, no to… Nie wiem, siostra się zwolniła, poleciały, nie wiem, czy na dworzec, czy tam do tego punktu, nie pamiętam gdzie. Ci, którzy żeśmy… Ci, którzy wrócili… No i oczywiście nastąpiła olbrzymia radość.
A jeden brat… To też była historia niecodzienna, bo oni tak jak zostali w Legionowie, tak… Niemcy…
Tam nawet czasem nie było tak tragicznie, bo Niemcy sobie zrobili taką garkuchnię na naszym podwórku, stwierdzili, że na naszej posesji jest najlepsza woda w studni, w związku z tym tam troszeczkę dalej mieli taką swoją garkuchnię. A jeden z Niemców, ponieważ moja siostra bardzo mu się podobała i była podobna do jego córki, to czasami po cichu przyniósł jej coś tam do zjedzenia, ale to nosił cichcem, żeby inni Niemcy nie widzieli. Ale potem już jak Niemcy odwracali się już, uciekali, no to znowu z kolei chcieli zabrać moją najstarszą siostrę jeszcze. Prawdopodobnie też do obozu, ewentualnie gdzieś. No i jak… Ktoś tam dał siostrze znać i ona szybko mówi, do tej młodszej : „Wchodź szybko do łóżka”. Ona weszła do łóżka, a jak Niemcy weszli, to starsza mówi: „Proszę się zatrzymać w drzwiach, bo tam jest tyfus”. Oni: „Co?” „Tyfus – mówi – proszę nie wchodzić, bo siostra jest chora na tyfus”. A brat stał przy niej. A oni mówią: „Ale my przyszliśmy po ciebie”. A brat mówi: „Nie – mówi – proszę zostawić siostrę, ona się nią opiekuje, może tamta umrze, nie zabierajcie jej, nie zabierajcie”. Zaczął tak błagać tych Niemców, a ten Niemiec tak popatrzył i mówi: „To zostań”. I zabrali jego.
Mój brat się znalazł też na terenie Niemiec, pracował w fabryce broni, nie wiem, w jakiej miejscowości, bo już nie pamiętam, w każdym bądź razie wrócił jeszcze po nas, tak że jeszcze później wrócił. Wrócił chyba w czterdziestym… Na początku czterdziestego szóstego, albo w czterdziestym szóstym roku, ale wrócił.
Mój tata był bardzo religijny i bardzo modlący, i mówi, że chyba Pan Bóg mu wszystkie dzieci wrócił, chociaż wszyscy żeśmy byli właściwie przez to Powstanie, przez wojnę rozproszeni, no, ale jakoś pozbieraliśmy się po… Żeśmy się jakoś tak poznajdywali. No i potem u babci. Oczywiście, tak: babcia nam zorganizowała mieszkanie. Obok babci magazynu jeszcze był taki pokoik, pokój z kuchenką, ale bardzo taki zgruzowany, gdzie też padły bomby, bo pamiętam po wojnie to jeszcze takie dziury były w suficie i dziura była w ścianie. W tej dziurze… Z tej dziury wychodziły pluskwy i tata, wiem, że po wojnie był taki specjalny proszek czy tam płyn, nie pamiętam, z RGO czy skądś tam, popryskał, później zamurował to wszystko, no i to się skończyło. Ale do tego stopnia, że pluskwy nawet siedziały w kontaktach. No i żeśmy właściwie tam mieszkali do… Ja mieszkałam do sześćdziesiątego trzeciego roku na placu Trzech Krzyży, z tym że nie było łazienki, nie było toalety, ubikacja była na dworze. Czasem żeśmy tam do babci chodzili, żeby nie schodzić na dół, ale w ciągu dnia to się schodziło na dół.
To był zresztą budynek zabytkowy, bo to był budynek Ejsmondów – jednego rzeźbiarza, drugiego bajkopisarza, matka była literatką, jeszcze chyba nawet jakąś książkę Ejsmonda mam, bo matka nam… Rozdawała dzieciom, jak tam te bajeczki czasami żeśmy od niej dostawały, bardzo sympatyczna zresztą pani. A obok pod numerem dziesiątym też był to budynek zabytkowy, bo tam znowu z kolei miał randkę Napoleon z panią Walewską na pierwszym piętrze i w związku z tym też tego budynku nie można było rozebrać. Dopiero jak odnaleźli jakąś dalszą rodzinę Ejsmondów w Paryżu, to dopiero oni wyrazili zgodę na rozebranie.
No i rozebrali nasz budynek, tak że tata dostał mieszkanie na Elektoralnej, ale ja wcześniej, ponieważ wcześniej wyszłam za mąż, a to było dziewięć metrów kwadratowych, w związku z tym dostałam mieszkanie tu właśnie, na Starówce, już z mężem i z dzieckiem, tak że z synem.
Ale jeszcze powiem taką jedną sprawę. Mojego brata ciotecznego, też z Powstania Warszawskiego. To znaczy sam ten brat cioteczny mi opowiadał…
Edward Pater. Oni mieszkali na rogu ulicy Elektoralnej i placu Bankowego.
Pewnego dnia zostali wszyscy wygonieni z mieszkań na podwórko. Była taka selekcja, bo jego dwóch braci i ojca pognali, on nie wie gdzie, prawdopodobnie… Bo potem po wojnie się tam dowiadywał, że prawdopodobnie zostali rozstrzelani przy Żelaznej Bramie, przy Hali Mirowskiej. A matka z nim została na podwórku. I podobno nie Niemcy, tylko Ukraińcy w niemieckich mundurach, bo Ukraińcy przecież byli w szeregach Niemców, weszli na podwórko i wszystkich ich rozstrzelali. Ale przypadek był taki, że matka dostała kulę w głowę i upadając, on zresztą też był ranny w pachwinę, nakryła go swoim ciałem, tak że on się uratował po prostu, bo matka go osłoniła sobą. To on tylko pamięta, że… Mówi, że jak mama tak jeszcze była przytomna chwilkę, to zdjęła z palca obrączkę, wsadziła mu na paluszek i mówi: „To będzie twoja pamiątka”. On mówi, że tak się bał, bo słyszał ten niemiecki język, że w ogóle, mówi, nawet nie pisnął. I mówi: „Tak leżałem, nie wiem, jak długo leżałem pod tą mamą i usłyszałem po polsku, jak przyszli Polacy i słyszałem polski język.
Wtedy zacząłem jęczeć”. Mówi: „Zacząłem ooo, ooo…” i jeden z tych matkę odkręcił i mówi: „Patrz, tutaj stoi, żywy dzieciak jeszcze jest”. To mówi, że wzięli go na taczki i zawieźli go do sióstr zakonnych. Tam u sióstr zakonnych oczywiście był aż po wojnie dopiero się odnalazł, to znaczy siostra, ta najstarsza moja później pracowała w Czerwonym Krzyżu chyba czy… Nie wiem, w każdym bądź razie w Czerwonym Krzyżu chyba, bo ona odnajdywała ludzi. Chyba jako dodatkowa praca czy zaraz po wojnie ona tam pracowała – nie wiem, w każdym bądź razie ona go odnalazła. No to siostry tylko zakonne powiedziały, że on ma w marynarce na samym rogu zaszytą obrączkę, pamiątkę po matce. No i został sierotą do dnia dzisiejszego. Nie znalazł ani braci, ani ojca. Prawdopodobnie wszyscy właśnie zginęli. Okazuje się, że właśnie na to podwórko potem weszli nasi Powstańcy i jeszcze szukali żywych ludzi, których można by było uratować. Dzięki nim właściwie uratowali jego.
Oni też byli gonieni, wszyscy razem, tak, wszyscy razem.
Byliśmy zakwaterowani w Neuaubing, to byliśmy na początku zakwaterowani w takim starym teatrze – z tego co siostra mi mówiła, bo ja to nie pamiętam zupełnie. Ja pamiętam tylko prycze i… A, jeszcze dopowiem. To znaczy w jakimś takim teatrze najpierw, że były takie trzypiętrowe te prycze, gdzie nas tam było stłoczonych też trochę tych ludzi, a potem, później nas przerzucili do Wildflecken. Nie pamiętam, czy to w Neuaubing, czy… Aha, w Neuaubing, jeszcze co można było? Myśmy nie byli ogrodzeni, nie wiem, czy tam było ogrodzenie, czy nie, ale byliśmy… mogliśmy wychodzić, to znaczy można było wychodzić poza budynek. Bo mama… Siostra mi mówiła, że moja mama czasami leciała właśnie do tych wiosek niemieckich i że brała dla mnie mleka trochę, bo oczywiście w obozie no to była sucha kromka chleba i menażka brukwi.
Zresztą brukwi do dzisiejszego dnia nienawidzę, jak mi ktoś mówi o brukwi, to od razu się wstrząsam. Jak koleżanka kiedyś zrobiła brukiew nadziewaną mięsem i mówi: „Spróbuj, to naprawdę bardzo smaczne”. „O nie – mówię – nie, daj mi spokój – mówię – brukiew z dala ode mnie”. To czasami właśnie zdobyła dla mnie trochę mleka. Natomiast w Wildflecken już nie. Jeszcze pamiętam takie momenty, że… to już mi też opowiadał znowu z kolei pan, który nas… siostrę moją spotkał po wojnie i mówi: „Czy to jest ta mała Tereska, która się tak chowała?”. Mianowicie, jak był nalot, leciały samoloty i te błyski na niebie, to ja podobno wchodziłam, głowę wsadzałam pod pryczę, a pupa i nogi były na wierzchu, i oni tam czasem się ze mnie zaśmiewali. No, ale to wszystko dziecko ze strachu. No więc ten strach, ten lęk i ta bojaźń pozostała do dnia dzisiejszego – jestem bardzo lękliwa.
Nie, nie, tak szczęśliwie się nie udało, nie aż tak. Serce mam chore do dzisiejszego dnia, reumatyzm…
A jeszcze… To znaczy w czasie jeszcze obozu, tylko nie pamiętam…
prawdopodobnie to było chyba w Stargardzie Szczecińskim, był taki moment, który też mi się utrwalił w pamięci, gdzie pies zagryzał mężczyznę na podwórku, a myśmy siedzieli w blokach, no oczywiście w tych barakach. Na barak przynieśli akurat kocioł z gotującą, z tą gorącą brukwią do podziału, bo to każdy podchodził z menażką i mu nalewali. A ponieważ ten pies tak strasznie szczekał czy… No już nie wiem, czy wył, czy szczekał, w każdym bądź razie strasznie szczekanie było. I ja jako dziecko oczywiście, ciekawa, bo tak było okno jak tu i parapet – i ja chcąc zobaczyć, wyjrzeć, co tam się dzieje, dlaczego te psy, bo te psy mnie… Nie tyle ten człowiek zagryzany, tylko te psy mnie tak zaabsorbowały – chciałam zobaczyć te psy. Stanęłam nogą na kant tego kotła z tą brukwią, no i oczywiście noga mi wpadła w tą gotującą brukiew. Na szczęście moje na bloku był lekarz. Od razu… No i oczywiście wrzask, no bo to wiadomo, że to przecież strasznie szczypało i bolało. Lekarz podleciał i szybko, dosłownie jednym ruchem ściągnął mi rajstopki, bo miałam takie rajstopki na sobie jakieś bawełniane, to pamiętam, że razem z tymi rajstopami zeszła skóra z mojej nogi. No, ale lekarz na to powiedział, że dobrze, że to lepiej niżeli byłaby ta oparzelina na tej skórze, że to nawet lepiej. Potem mi tam czymś smarowali, nie wiem czym, bo też już nie pamiętam, wiem, że coś tam zdobywali dla mnie na tę nogę. Ta noga się wygoiła szybko, no bo to dziecko, to wiadomo, że tak długo nie trzeba, ale długi, długi czas wiem, że ja stękałam, płakałam po nocy, jęczałam, bo jednak to mnie bardzo bolało.
A potem już zapomniałam.
Drogi powrotnej, to powiem szczerze, nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak Amerykanie weszli. I też obrazek z dzieciństwa, bo to już nie to co dorośli odczuwali, tylko ja.
Amerykanie przynieśli na obóz, no wiadomo, żywność i między innymi przynieśli jakieś takie masło, wiem, że po to masło to tam staliśmy w kolejce, a dzieciom dawali czekoladę. A ja, ponieważ łasuch byłam od dziecka, no więc wiadomo było, że po tę czekoladę stanęłam raz, potem przyleciałam, wzięłam jakąś tam czapkę czy jakiś szalik na głowę i poleciałam drugi raz. Więc już wtedy byłam taka bardziej obrotna. No, a Amerykanin mówi: „Ty to już chyba byłaś?”. „Nie, skąd! Ja nie byłam!”. Dał mi tę drugą czekoladę, ale mówi: „Już więcej nie przychodź”.
No takie obrazki śmieszne i tragiczne. Potem wiem, że po wyzwoleniu to ludzie tam trochę grabili te sklepy, nie sklepy, zdobywali żywność, zdobywali różne rzeczy i potem to wywozili już z sobą, ta część, która wracała do Polski, no to do Polski, a ci, którzy gdzieś tam dalej, no to wiadomo, że… Też mój brat tam przychodził i różne rzeczy nieraz chciał znosić, a tata mówi: „No po co nam – mówi – przecież nie będziemy tego brali – mówi – do pociągu ani w ogóle”. A jak myśmy wracali, to ja nie powiem, musiałabym ewentualnie siostrę zapytać, bo ona będzie więcej pamiętała, jak myśmy wrócili. Wiem, że pociągami, to na pewno, że pociągiem, ale jaka była podróż, może nie tak długo i… W każdym bądź razie nie w bydlęcym wagonie, nie w smrodzie i nie w ścisku.
Moja najstarsza siostra była w AK, ale nie przyznawała się, do końca się nie przyznała. Bała się.
Wracały, wracały. I nawet w osiemdziesiątym piątym roku miałam taki przypadek, gdzie pojechałam z synem do Berlina, bo tam moja koleżanka mieszkała, wyszła za Niemca, i mówię: „No pojadę zobaczyć po prostu, nigdy w Berlinie nie byłam”. Wzięłam syna i mówię: „No to chodź, pojedziemy do niej, mamy zakwaterowanie, wyżywienie, tylko przejazd”. I pojechaliśmy. Nie będę opowiadała, co było tam, tylko w drodze powrotnej jeszcze mieliśmy chyba cztery czy pięć godzin do odjazdu pociągu i moja koleżanka mówi: „Wiesz co, to weź ten bagaż swój do skrytki”, tam niewielki bagaż był, bo myśmy tam jechali na tydzień czy nawet… Nie pamiętam, czy dziesięć dni, w każdym bądź razie nie na aż tak strasznie długo, bo dziecko chodziło do szkoły. I mówi: „To chodź, jeszcze pójdziemy na ten Alexanderplatz, pójdziemy sobie, coś zjemy jeszcze, żebyście obiad zjedli”. No i rzeczywiście tak było. Wróciliśmy na dworzec, ja tym kluczykiem chcę otworzyć tę skrytkę i nie mogę otworzyć. Co się okazuje? Zdenerwowana, bo już mamy piętnaście minut tylko do odjazdu pociągu. Ona poszła tam do tej, gdzie… Jest takie pomieszczenie, gdzie tam te klucze zapasowe są. Poszła do niej i mówi jej po niemiecku, że zacięła nam się skrytka i musimy szybko odebrać ten [bagaż]. Ta Niemka chciała wyjść z tego pomieszczenia, a tuż przy drzwiach tego pomieszczenia też były skrytki i prawdopodobnie to były nawet Polki, bo ładowały straszne jakieś takie tłumoki, jak w czasie wojny takie tłumoki dosłownie, do tych skrytek. I ona mówi: „Entschuldigen, przepraszam…”, a one nic nie reagowały. W pewnym momencie ona się zdenerwowała, bo ta ją ponagla, że szybko, bo pociąg odjedzie – i w pewnym momencie jak krzyknęła: Schnell! Jak krzyknęła: Schnell! to ja się zrobiłam biała, zrobiło mi się słabo, mój syn mnie złapał: „Mamo, mamo, co ci jest, co ci jest?!”. Mówię: „Szybko… Daj mi spokój – mówię – chodź szybko do pociągu, w pociągu może ochłonę”. I dopiero dolecieliśmy do pociągu: „Mamo, co ci się stało, co ci się stało?”. Obóz mi stanął przed oczami i to: Schnell! Dosłownie wszystko wtedy zobaczyłam. I te baraki, i te druty, i te prycze. Wszystko mi dosłownie stanęło przed oczami. Na szczęście nie zemdlałam, ale był moment, że prawdopodobnie bym klapnęła. Tak że, no, takie wspomnienia właśnie są. I powiedziałam: „Więcej do Niemiec nie pojadę”, chociaż byłam ciekawa, bo chciałam nawet jechać, to znaczy żeby zobaczyć w Monachium ten…
Nawet ten dworzec i może tę dzielnicę, ten Neuaubing, gdzie myśmy byli. Chciałabym jeszcze wrócić do zoo, bo po wyzwoleniu jeszcze brat… Aha, bo siostra tam wyszła za mąż za chłopaka, który z nami był w obozie, tylko że on był z Kielc. Tak że ona nawet wyszła za mąż, oni już byli narzeczeństwem, więc wiadomo było… Zabrali mnie do zoo. I co też mi się utrwaliło jako dziecku – jedynie mi się słoń podobał, który grał na organkach – w trąbie miał organki i grał. I ten obraz mam też do dzisiejszego dnia, więc mówię, gdybym poszła do zoo w Monachium, to bym szukała słonia grającego na organkach.
To znaczy tata nas prowadzał, bo pokazywał nam ten ołtarz, przy którym myśmy byli zakwaterowani, na schodkach tego ołtarza żeśmy tam mieli tą swoją… To swoje miejsce, no bo myśmy tak na schodkach tego ołtarza. I tata…
Nie, mnie się wydaje, że lata, lata, chyba lata, dlatego że ja już byłam no raczej tak dorosła, jak tata nam to tłumaczył i pokazywał i… A jeszcze co – przy kościele Wszystkich Świętych leżały bomby, te które właśnie były… Padły, a nie wybuchły, bo żadna nie wybuchła. A teraz nie wiem, zlikwidowali to wszystko, tak że nie wiem, gdzie to wywieźli – a szkoda, bo to jednak są wspomnienia, jest to pamiątka po tym, co tam się działo. Nie wiem, rozmawiałam nawet z proboszczem, proboszcz mówi, że nie wie nawet, co z tym się dzieje.
Refleksje? To był czas okropny, to był czas straszny, to było piekło, to nie był czas, to było piekło i to piekło właściwie utrwala się do końca życia. Ja widzę te gruzy, bo nawet po wojnie, ponieważ rodzice przez pewien czas też przed wojną mieszkali na Starym Mieście – ojciec w ogóle ukochał to Stare Miasto i jak ja dostałam tu mieszkanie, byle jakie bo byle jakie, ale ojciec był zadowolony, że ja wróciłam na miejsce, które on tak ukochał. To tu, na Starówkę żeśmy przyjeżdżali bardzo często, to tata mnie oprowadzał, pokazywał mi, gdzie jaki sklep był, czyj był sklep, jak to było.
Tak że tu był gruz na gruzie dosłownie, nic nie było, stały dwa tylko budynki: jeden na Brzozowej, drugi na Długiej, a resztę to była kupa gruzów, to zaraz po wojnie. Potem drugi raz to już byłam, jak już Starówka była częściowo odnowiona, już na Piwnej stały budynki,
już ta babcia z tymi gołębiami oczywiście w tym swoim sklepiku, teraz sklep jest, ale ona tam urzędowała, tak że, takie wspomnienia to są, to na pewno. Ale nie chciałabym i zawsze mówię, że modlę się do dnia dzisiejszego o to, żeby nie dożyć następnej wojny, nie chciałabym już w życiu żadnej traumy.
Warszawa, 16 marca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska