Nazywam się Jatczak, imiona Zygmunt Mieczysław, urodzony 1 stycznia 1924 roku w Warszawie. W czasie okupacji po powrocie z obozu w Majdanku wstąpiłem w szeregi Armii Krajowej pod pseudonimem Ryszard i brałem udział w Powstaniu Warszawskim, od Woli przez Stare Miasto, Czerniaków, Śródmieście. W październiku poszedłem do niewoli niemieckiej i przebywałem w stalagu Sandbostel, Westertimke.
W Powstaniu walczyłem w Batalionie „Miotła”, w plutonie „Torpeda” do samego końca Powstania.
Moi rodzice to Jan Jatczak i moja mama z domu Rykaczewska. Mieszkaliśmy w Warszawie, początkowo na ulicy Kaczej, a następnie na ulicy Żytniej, przy Młynarskiej. Tata od samego początku jako młody chłopiec był zawsze w wojsku, służył w rosyjskiej armii, aż do odzyskania niepodległości przez Polskę, a następnie wstąpił w szeregi tak zwanej Milicji Obywatelskiej, którą przekształcili w Policję Państwową, i do samej śmierci służył w policji, do trzydziestego siódmego [roku]. Mama nie pracowała, zajmowała się rodziną. Było nas czworo, bo tata miał jeszcze dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, to była Leokadia, Zosia, Halina i ja ostatni, najmłodszy, Zygmunt.
Uczęszczałem na ulicy Leszno do Szkoły Powszechnej nr 100, a następnie do Gimnazjum imienia Roeslerów na Chłodnej, ale jej nie ukończyłem, dopiero na kompletach dokończyłem dwa lata.
Pamiętam, proszę pani. Mama nam stale opowiadała, jak ona chodziła do szkoły rosyjskiej i rosyjski nauczyciel ich bił, jak mówili po polsku, i kazali im śpiewać: „Boże, cara chrań…”. I mówiła, żebyśmy nigdy nie dopuścili, by Polska była znów w zaborach, jak to było przykro żyć Polakom. Jakoś to moje dzieciństwo minęło jak u każdego innego dzieciaka. Bawiliśmy się, zawsze dużo zbierałem wszystkiego, zawsze zbierałem znaczki różne, książki.
Nie, nie należałem.
Proszę pani, ja przyjąłem to z entuzjazmem, że pobijemy Niemców, i tak się cieszyłem, jak tam kawaleria biła Niemców, a później, jak przyszła kapitulacja, nie wierzyłem w to w ogóle, nie mogłem uwierzyć. Mówią, że się wojna skończyła, ale nikt nie mówił, czy Polska przegrała. Dopiero jak zobaczyłem niemiecki samolot, to był chyba heinkel, był oliwkowego koloru i mówię: „Och, nasz leci, to nieprawda”, ale później patrzę, on ma krzyże czarne. Płakałem jak dzieciak.
No tak, piętnaście lat.
Akurat [nasz dom bombardowanie] ominęło szczęśliwie, a tak te domy na Gibalskiego, później tam dalej, to wszystko pozawalane było.
Pierwsza zima to straszna była, było bardzo mroźno, do tego stopnia, że mleko na parapecie zamarzało w domu.
Tak. Wyjechaliśmy tylko w styczniu czterdziestego roku, bo tak było strasznie, na wieś, do znajomych, a byliśmy do wiosny. Potem poszedłem znów do szkoły, bo później Niemcy otworzyli tę szkołę Roeslerów, tylko [różniła się] pod tym względem, że nie było historii i geografii. Na jesieni otworzyli getto w Warszawie, w czterdziestym roku i na Chłodnej nasza szkoła znalazła się w obrębie getta. Była jakaś umowa między naszym dyrektorem szkoły i Korczakiem, i przeszliśmy do tego sierocińca żydowskiego na Krochmalnej czy na Grzybowskiej.
Tak, ale to było krótko i zaraz znów zakazali.
Właściwie jakoś beztrosko to szło. Ja nigdy nie wierzyłem, że Niemcy wygrają. Mama trochę handlowała, choć Niemcy dawali też mamie emeryturę jeszcze. Ale w czterdziestym trzecim roku, jak złapali mnie Niemcy… A ja nie miałem dokumentów nawet – przez całą okupację – proszę pani. Miałem tylko szkolną legitymację z gimnazjum przy sobie. Jak wróciłem, dopiero wyrobiłem sobie kenkartę, a mój szwagier załatwił mi u Niemca pracę. To była firma pożydowska, on był takim Treuhänderem, ten Niemiec z Poznania, nazywał się Prusiewicz, a żona jego mieszkała we Wrocławiu, często przyjeżdżała. Kiedyś… Ja taki jestem, wie pani, trochę odważny – zawsze wjeżdżałem jak nie w łapankę, to jak ludzi obstawiali. Zagapiłem się kiedyś i podjechałem do Marszałkowskiej, a patrzę, w tramwaju nie ma nikogo, wszyscy pouciekali. Mówię do tego tramwajarza: „Niech pan stanie pod tym domem, to tam ja [wysiądę]”, a on mówi: „Panie, ja tego zrobić nie mogę”. Przystanek, na przystanku Niemcy stoją, ludzie z rękami do góry przy murze, a ja wyszedłem jakby nigdy nic. Niemiec stał, ten Prusiewicz, i mówi: „Zygmunt, bo będę cię musiał znów wyciągać”. Ale jego Niemcy chyba zamknęli, bo do Powstania go jakieś pół roku nie było w ogóle. Prawdopodobnie [zamknęli] za żelastwo, bo prowadził fabrykę, wyrabiali metalowe rzeczy. Kiedyś tam gestapo do niego przychodziło.
Ta wzorcownia na Marszałkowskiej, na pierwszym piętrze była, tam pracowałem u tego Niemca. Zawsze musiałem uważać, ale miałem niemiecką legitymację, że pracuję w firmie niemieckiej, i puszczali mnie.
Sprzedawcą byłem. Tam mało [było klientów], wie pani. Tam tylko przychodzili lekarze ze Szpitala Ujazdowskiego albo Niemcy, siostry niemieckie, po różne [sprzęty medyczne].
Medycznym, tak. Nici do szycia, różne porodowe, wie pani.
Byłem, jak rozstrzeliwali ludzi na Senatorskiej. To patrzyłem, stał czołg na rogu Senatorskiej i Focha i słychać było serię tylko. A później jak podszedłem, to tylko były takie wielkie kałuże krwi, tak zlane. Później byłem, jak rozstrzelali na Towarowej. To dosłownie może dwadzieścia metrów, to było wszystko krwią zalane.
W czterdziestym trzecim. Później byłem, jak rozstrzeliwali na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Przy jednym [zastrzelonym] kwiaty stały w tej krwi.
Ja jakiś byłem stale beztroski, wie pani. Może to mnie trzymało, ja zawsze wyszedłem ze wszystkiego. No bo to jest nawet cud, że wyszedłem nieraz. I miałem takiego pecha, powiem pani, na Bonifraterskiej. Staliśmy w kościele i w szpitalu [Jana Bożego], a pod drugiej stronie za murem byli Niemcy. Dzisiaj jak ja tak myślę o tym, to źle było to wszystko dowodzone.
Tak.
To był już wieczór… To był styczeń w czterdziestym trzecim roku. Wyszedłem na spacer, często chodziłem na Marszałkowską do Śródmieścia, i tam jakiś plakat był czy coś, przy kinie. I naraz podjechały „budy” i wepchnęli mnie do środka, tam już byli gestapowcy w kinie. Ale to szybko szło, od razu budy podjeżdżały, ładowali nas i na Pawiak. Na Pawiaku to wciągnęli, chyba na pierwszym piętrze to było, bo jeszcze na parterze dostałem w głowę od gestapowca, bo [portret] Hitlera wisiał [na ścianie], a ja w kapeluszu wszedłem. Spisali nas wszystkich. Ja się tam trochę śmiałem, bo to tak śmiesznie wyglądało. Niemiec mi mówi: „Będziesz się śmiał baranim głosem”. Po polsku mówili prawie wszyscy. Potem nas wciągnęli do tych cel, ale przed celami siedziało dwóch, chyba Ukraińców, i rewidowali nas. Chciał mi papierośnicę zabrać jeden z Ukraińców, ja mówię: „Nie dam”, to się śmiał. Mówi: „Nie będzie ci potrzebna”, ja mówię: „Wszystko jedno, ale nie dam”. Potem nas zapakowali do celi. Nie wiem, ile tych ludzi było, ale się dusili w tej celi. Postawili nam dwa wiadra, jedno do siusiania, drugie z wodą do picia. A rano od razu znów na samochody, na Dworzec Wschodni. Załadowali nas do wagonów i dowieźli do Lublina.
Esesmani nas wypuścili i tam był mur (nie wiem, czy to był cmentarz), pod ten mur nas z wagonów zagnali, a sami zaczęli ładować karabiny. Wyglądało to, wie pani… Zacząłem się cofać, myślę, że może jeszcze zdążę przez mur przeskoczyć, jak zaczną strzelać. Ale oni chyba żartowali. Potem pod samymi drutami, już przy wejściu do Majdanka, to stali oficerowie sami, niemieccy, i od razu powiedzieli: „Odliczyć pierwszych dziesięciu”. Trzecia rewizja – jak znajdą jeszcze coś, co mają, to tych dziesięciu będzie rozstrzelanych, ale tam nic nie było, nikt nie miał już nic. Wpuścili nas do tych zawszonych koców. Mówię pani, zimno było, na podłodze się spało. Dali jeden koc, to ten koc przymarzał rano.
Ale miałem to szczęście, że tata służył w policji. Mama jak zobaczyła, że mnie nie ma, znała tego pułkownika Reszczyńskiego, poszła do niego, [a on] mówi: „Pani Jatczakowa, pani się nie martwi, pani syn wróci”. No i dotrzymał słowa, tylko całe nieszczęście, że go chyba za dwa tygodnie zastrzelili na Żoliborzu.
Dowódcą policji granatowej na Warszawę. On dowodził właściwie i żydowską policją, bo żydowska policja podlegała polskiej policji granatowej, ale on podobno się udzielał i donosił do AK. Ale jego nie zastrzelili Polacy, tylko żydowskie bojówki.
Tak.
Półtora miesiąca.
Nic, kompletnie nic.
Nie, tylko apele i z powrotem do baraku. Tylko jedno: nie wolno z Żydami się było stykać. Od razu nam zapowiedzieli. Co jakiś czas to Żydów zabierali – po tygodniu zabrali [ich] z tego pola trzeciego, za to przyprowadzili chłopów z Zamojskiego.
Widziałem tylko raz. Ciągnęli Żydzi wóz, chyba francuski, koła takie z obręczami metalowymi. Ci Żydzi wycieńczeni, był taki spad, jeden z Żydów się przewrócił i nie wstaje. Niemiec prowadził ten konwój, pytają innego Żyda z tych, czy z nim coś będzie, on mówi, że nie. „To wal go w łeb”. I Żyd go zatłukł, drugi. Zresztą co ja będę mówił – nam też dali Żyda za blokowego, to nie był specjalnie dobry. Bo w całym baraku byli Polacy, ale blokowym był Żyd.
To, wie pani, ja już w ogóle zrezygnowany byłem, bo to już minęło… Oni codziennie wyczytywali i któregoś dnia przyjechali, czytają, czytają, nie ma nikogo z tych, co oni [wyczytują]. Ja, akurat był obiad, poszedłem jeść i słyszę moje nazwisko, bo to megafony były. Pobiegłem, tam siedział gestapowiec, oni tak ustawili stolik i krzesełko. W tym błocie, bo to śnieg jeszcze był, przybiegłem. Pyta się: „Nazwisko?”. Mówię: „Jatczak”. – „Kim ojciec był?” – „Policjant”. Mówi do mnie, żebym wszedł do baraku za nim. Wszedłem, tam stało dwóch chłopaków i jeden gestapowiec. Ja do nich doszlusowałem i czekamy. W końcu już nikt nie wychodził. Przyszedł ten gestapowiec i mówi: „Jesteście wolni, ale pamiętajcie: coście tu widzieli, żebyście nikomu nie mówili. Bo jak się dowiemy, to już jak wrócicie tu, to nie wyjdziecie więcej”. Zawołał kapo, kazał esesmanowi nas podprowadzić do szlabanu, Niemiec podniósł szlaban – na szosę do Lublina, biegiem!
Nie, bo ten chłopiec jeden, co był ze mną, to jego mama przyjechała z pracownicą gestapo, przekupiła za tego chłopaka, no i nas zabrali. Dorożka była, to biegliśmy jakiś kawał przy obozie, a tam już czekała, bo nie można było dorożką podjechać pod samo wejście do obozu. I pojechaliśmy do stacji zawiadowcy, Niemca (to [był] chyba znajomy tej z gestapo), i tam zjedliśmy obiad u tych Niemców. I wieczorem, bo pociąg do Warszawy był wieczorem, ta Niemka z nami wsiadła i przyjechaliśmy do Warszawy. To była godzina czwarta rano, już widniało, ale była jeszcze godzina policyjna. Jechaliśmy Żelazną, oni wysiedli na Żelaznej z tą Niemką, a ja z tramwajarzem sam. Mówię: „Panie, niech pan jedzie do Młynarskiej, do Żytniej”. – „Panie, ja nie mogę – on mówi – ja muszę zjechać do remizy”. Wysadził mnie na rogu Wolskiej i Karolkowej i ja biegłem do Żytniej, tylko patrzyłem, gdzie jest jakiś patrol, bo nie miałem żadnego dowodu przy sobie.
Nie, nic nie wiedziałem dlaczego. Dopiero mama mi powiedziała.
Ludzie wiedzieli wszystko, tak jak i dzisiaj wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Tak, bo ten, co ze mną był zwolniony, miał kuzyna, a ten już był właśnie u „Czarnego”. I mówi: „Wiesz, zapisz się do tego, ja cię poproteguję, porozmawiam”. I tak było. Jeszcze tak było, pamiętam, było tam może pięciu chłopaków w takim pokoju ciemnym, wszystko zaciemnione, świeca stała, krzyż i zaprzysiężenie.
O, tak. Wtedy już pracowałem u tego Niemca, bo mnie stale upominał, żeby się nie wplątać w nic, bo będzie trudno. No ale jakoś wytrzymałem do Powstania.
Przeważnie takie obserwacje. Później nieraz kogoś rozstrzeliwali, ale to jeden drugiemu… Nie znałem tych ludzi. Czasem wyjeżdżaliśmy na Małkinię. Zapomniałem, jak się nazywają te laski, ta miejscowość. [Okolice Tłuszcza].
To, wie pani… Kiedyś to wysadzali jakiś pociąg też. To też takie pomocnicze zadania.
Proszę pani, ja broń znałem, bo przecież ojca miałem [policjanta], broń była w domu, zresztą już po śmierci ojca, [bo] ojciec miał jeszcze prywatny swój pistolet. Potem mama go sprzedała w trzydziestym dziewiątym roku. To był dyrektor tak zwany jakiejś posiadłości pod Sochaczewem i kupił tego nagana ojcowskiego. Tata stale miał broń.
Tata jak przynosił, to tylko wyciągał naboje, jak mały jeszcze byłem, a ja sobie strzelałem pustym, nie było kul w środku.
Tak mniej więcej.
„Czarnego”, tak.
O Boże, jak on się nazywał…
Janicki. On był inwalidą, bo kulał na jedną nogę.
Koło dziesięciu u „Czarnego”, bo to w ogóle były małe grupy wszystkie, te dwanaście.
Tak, mniej więcej.
„Ryszard”.
Nie, nie zmieniałem.
Nie zmieniałem. Ja jeszcze miałem to, wie pani… Ja dostarczałem z tego niemieckiego zakładu opatrunki do AK. Przychodziłem, kazałem ładować, tam dziewczyny były, na Elektoralnej była filia tego Ambera. Bo centrala była na Marszałkowskiej, a później otworzył jeszcze filię na Elektoralnej. Tam przychodzili chłopcy i ja im wydawałem opatrunki, się szykowało do Powstania.
Tak, na pewno. Tak, każdy się cieszył, że Niemców przegonimy. A później się stało, jak się stało.
Moja rodzina z Legionowa.
Nie. Siostra zresztą była mężatką i w ciąży była w czasie Powstania. Oni w czterdziestym pierwszym roku ślub brali, to było młode małżeństwo.
Ze trzy razy chodziliśmy na zbiórki, że ma Powstanie wybuchnąć, i właśnie 1 sierpnia przyszliśmy tak jak zwykle. Była nieciekawa pogoda rano, mgła taka była i ktoś za godzinę przyszedł [i powiedział]: „Nic z tego, idźcie do domu”. [Potem] która była godzina, trzecia. Przyjechał ten Rysiek, co mnie wciągnął, z rowerem, mówi: „Zygmunt, Powstanie. Ubieraj się”.
Ryszard Sitnik, pseudonim Jerzy. No i wziął mnie na ramę roweru i zawiózł mnie na Wolność, przy Nowolipkach.
Tak, tam przy samym getcie zaraz był, przy murze, ostatni dom… Może trzy domy stały od Wolność. Tam przyszliśmy, to tylko dwóch ludzi było z bronią.
Tam już było ze trzydzieści. Tak to wszystko się nie układało specjalnie. Niemcy nas zaskoczyli przecież. To całe szczęście, że przyszedł jakiś oddział i rozbił tych Niemców, co nas otaczali, bo tak to już była makabra.
Tak.
To już byłem w „Miotle”.
Tak.
„Czarny”, cały czas „Czarny”.
Wie pani, po tym, jak Niemców rozbili, to część Niemców się poddała. Pamiętam, jak oni wchodzili, to było w tym właśnie budynku, co mieliśmy zbiórkę. Oni tam [przyszli] od Monopolu – mogli uciekać do Monopolu. Nie wiem, dlaczego ci Niemcy się poddali. To nie byli Niemcy, to byli Austriacy, Bahnschutze. No ale… nie wiem, jak mówić. Proszę pani, było tak, że mówi… to był „Mars”… Stali tam oficerowie, ci Niemcy przyszli na podwórze z rękami do góry, [a Tadeusz Mrówczyński „Mars”] mówi: „Jeńców nie bierzemy pierwszego dnia. Rozwalić ich”. Ten jeden Niemiec od razu zrozumiał, to zaczął uciekać przez dziurę z powrotem. Ktoś tam za nim skoczył, strzał i koniec. Jeden ukląkł – mówię tak, jak było, wyjął fotografię żony, dzieci – ktoś mu strzelił w twarz, wrzucili [zwłoki] na śmietnik. Potem, proszę pani, trzeci Niemiec z tych Niemców stoi w korytarzu, ja stoję za nim, koło mnie stoi „Czarny” i mówi: „Strzelaj mu w łeb”. Ja mówię: „Nie chcę”. Już podpadłem. No i był taki mały chłopak, strzelił temu Niemcowi w łeb, ten Niemiec zaczyna wyć cholernie, upadł. A on jeszcze przed tym był tak spokojny, ten szwab, wyciągnął papierosa i zaczął palić, i wtedy dostał z tyłu. To okropne przeżycie, wie pani, na pierwszy [dzień]. Mnie wychowali w takim szlachetnym układzie, o szlachetnych, heroicznych czynach naszych żołnierzy. Ja całą wojnę nie zrobiłem Niemcowi nigdy krzywdy, czy w Wietnamie… Może dlatego przeżyłem. A jeszcze jedno, jak byłem w Wietnamie, to mi mama przysłała Matkę Boską Nieustającej Pomocy, obrazek księży redemptorystów. Pani wie, że ja nosiłem to wszędzie. I w tym błocie, w kieszonce od munduru.
Dostarczyli, już nie pamiętam, to rozdali parę pistoletów.
Tak, visa.
Za dwa dni „Zośka” zdobyła magazyny na Stawkach i od razu nam rozdali mundury esesmańskie. Ale już piątego jeden mundur straciłem, bo pocisk uderzył i rąbnął mnie, odłamek mi sterczał w ramieniu, taka blacha jakaś wielka, dosłownie. Sanitariuszki jak zobaczyły, to zaczęły mi ciąć tę panterkę. Od tego czasu panterkę mi pocięli i byłem bez panterki, tylko w tym niemieckim pancernym uniformie. Bo oderwali cały [rękaw]. 5 sierpnia to było, na rogu Okopowej i Żytniej. To strasznie wyglądało, wie pani, to była taka blacha wielka… Ale że jak ona [utkwiła], że miałem tylko tutaj dziurkę i takiego wielkiego siniaka na barku. Ale tu za to miałem od piasku chyba, pełno [ranek], że krew mi ciekła, takie dziurki były. No, mnie wyrzuciło jakieś dwa metry do góry. Dostałem meldunek, żeby przejść na drugą stronę ulicy z meldunkiem do oficera na tamtej stronie.
Róg Żytniej i Okopowej. Spojrzałem na Kercelak – cisza, bo Niemcy w tamtej chwili nie strzelali. Cofnąłem się trochę (to były te nowe bloki na Okopowej), otworzyłem drzwi, cofnąłem się do tyłu i biegiem. W tym czasie, kiedy wybiegam, pocisk uderza w same drzwi. Tam była makabra, bo w tym czasie, kiedy ja to dostałem, to pocisk uderzył na podwórku w grupę żołnierzy. Gdyby pani widziała, co to było. Dosłownie jeden chłopiec to dostał chyba jakiegoś pomieszania zmysłów. Cały zalany krwią, drugi go ciągnął, ta krew się leje na korytarzu z niego, no mówię pani. Te dziewczyny płaczą, bo to młode dziewczyny, może nawet nie wiedziały, jak się opatruje tych żołnierzy. Chyba tak, bo jak byłem ranny na Książęcej – to do dzisiaj mam kulę tu – to mi dosłownie zabandażowali głowę, to nie mogłem hełmu włożyć.
Tak, mam do dzisiaj.
Proszę pani, to makabra, bo potem przechodziliśmy z Woli na Stare Miasto.
Ja to patrzyłem, jak się pali mój dom, i myślałem: „Już moja rodzina zginęła. Zostałem sam”. I takie miałem przeświadczenie do końca, że oni zginęli wszyscy. Później mi mama opowiadała, jak to było. Ale my przechodziliśmy, stopniowo cofaliśmy się, po prostu się cofaliśmy. Dostaliśmy na tych Stawkach (też byłem ranny w nogę) i cofaliśmy się przez getto na Stare Miasto.
Potem obsadzaliśmy ruiny… Nie, to nie ruiny były, szpital w całości, tych „pomieszanych”, [chorych psychicznie]. Ale jak Niemcy uderzyli, to ja miałem stanowisko z tyłu, w kierunku na boisko Polonii. Stamtąd Niemcy mieli… [Powstańcy] dali mi jeszcze dwie „filipinki”, miałem wtedy już mausera i visa, karabin i pistolet vis, i te dwie filipinki. Usiadłem, wyszedłem na taki balkonik, ale tam żadnego ruchu nie było od tej Cytadeli. Po jakimś czasie słyszę terkot, coś terkocze. „Czołg jedzie? To coś za słabo”. I po jakiejś chwili, proszę pani, wybuch – dosłownie ogień mi wytrysnął spod nóg. A byłem na drugim piętrze. Straciłem te filipinki, nie wiedziałem, gdzie one w ogóle są. Zawaliło się wszystko. Zbiegam, nikogo nie ma – dosłownie nikogo nie ma, jestem sam. W końcu widzę, chłopaki z piwnicy zaczynają wychodzić. A już Niemcy byli z miotaczami ognia. Niemiec chyba stał na środku ulicy i tym miotaczem przez drzwi te wejściowe, ogień szedł przez cały korytarz. To wtedy któryś, ja nie wiem, wybuchł pocisk jakiś czy to granat, to trzech chłopaków padło od razu. Jeden to tylko „Jezus Maria!” krzyknął, patrzę… Jak dostał, to widziałem, jak ta szelka pękła mu od ładownic, widocznie odłamek przeciął ją. I kazali się nam wycofywać oficerowie. Nikt się nie bronił, nikt do Niemców nie strzelał.
Ja nie wiem, co to się działo, wie pani. Wiem, dlaczego mnie nie zdjęli z tego stanowiska w ogóle… Stanęli wszyscy, cały ten plutonik nasz i paru takich chłopaczków, żeby przeskoczył ktoś przez ulicę, bo Niemcy już mieli tę ulicę (to była ulica Sapieżyńska chyba), żeby przejść na drugą stronę, bo na drugiej stronie ulicy stał jakiś oddział powstańczy, nie wiem, skąd on był, w bramie stali chłopcy. I nie mogliśmy przez tę ulicę przejść w ogóle, Niemcy tak grzali. Tam był ten porucznik, jak on się nazywał… później zginął na Łazarzu. On rzucał granatami do Niemców i w tym czasie przebiegali, a jeden z tych chłopców małych zginął, co przebiegali. Już ja miałem biegnąć, bo mówi: „»Ryszard«, teraz ty”, ale w tym momencie jakoś to przeszło. Przeszliśmy na drugą stronę, Niemcy spalili cały ten budynek i spalili ten, co myśmy przebiegali. Ale już wieczorem przejęliśmy te ruiny, to dosłownie, proszę pani, zelówki się paliły na tych gruzach od żaru. [Porucznikiem był porucznik Gołębiewski, on rzucał granaty].
Oj, to było tak dużo tego wszystkiego, że ja nie mogę powiedzieć nawet. Co chwilę nas zatykali, wie pani, bo te oddziały, ja nie wiem… Nas chyba uważali za najlepszych i nas pchali zawsze do przodu. To gdzieś tak w połowie było sierpnia.
Tak. Przecież nas rzucali. Byliśmy w Wytwórni Papierów Wartościowych. To jak biegliśmy na Freta, to „Mars” wtedy nami dowodził, mówi: „Chłopaki, idziemy na odsiecz, bo chłopaki w tym nie mogą wytrzymać. Albo zginiemy, albo wrócimy, nie ma innego wyjścia”. I tam byliśmy cały dzień na wsparciu.
Wtedy ostrzelałem patrol nasz i byłbym zabił „Marsa” w nocy. Proszę pani, człowiek był tak zmęczony strasznie, to… I mówi „Mars”: „Kładźcie się, chłopaki”. Nie wiem, ciemno, wchodzę, nadepnąłem na jakiegoś chłopaka, co leżał, spał, idę dalej, znów [na kogoś] wpadłem, przeklinają mnie. W końcu znalazłem sobie kącik, myślę, się położę, ale zapomniałem, że mam pistolet za pasem. Przypomniało mi się, że on nie ma bezpiecznika. Wyjąłem magazynek i wyciągam rękę, i do okna, i nacisnąłem na spust, a w lufie był pocisk. I w tym momencie „Mars” nadszedł. Zrugał mnie niesamowicie, mówi: „Co to za skurwysyn strzela?”. Było ciemno, się nie pokazałem.
No. No, mówię pani, potem… Wszystkie stanowiska obsadzaliśmy w koło, bez przerwy. Byłem, jak ten czołg wysadził, to dosłownie strzępy ludzkie wisiały.
Tak. No ale jak już przyszło to przebijanie, to była cała tragedia.
To była cała tragedia, bo to wojsko było zmieszane z cywilami razem. Ja nie wiem, jak by to w ogóle doszło do przebijania. W ogóle wszystko wzięło w łeb. Pierwszy oddział, to zginął ten mój Sitnik Rysiek, na placu Bankowym ich tam wysadzili, nie wiem po co. Bez rozeznania? Drugi rzut, co poszedł, to samo – nadział się na karabiny maszynowe niemieckie. A reszta, wie pani, stłoczona na Daniłowiczowskiej, z cywilami, wszystko pomieszane. Ja nie wiem, jak my mieliśmy się przebijać w ogóle. I przyszedł rozkaz od „Radosława”: „Wycofywać się, zajmować z powrotem stanowiska”. Wtedy nastąpiło… Przepraszam, ja już wtedy byłem w obstawie „Radosława”. Bo jak przyszła ewakuacja, to mówili, że „Barry” nie przepuszczał uzbrojonych Powstańców do kanałów, więc część Powstańców zaczęło rzucać broń, żeby wyjść. No mówię pani, makabra. Oficerowie zaczęli opuszczać stanowiska, które zajmowali. „Radosław” mówi, że na Świętojerskiej któryś kapitan już do kanałów się zbliża, zamiast trzymać. „Radosław” mówi do kapitana (jak on się nazywał…) i nas trzech: „Chłopaki – do kapitana – w razie czego rozstrzelać na miejscu”. Przyszliśmy, pali się tam, cholera, całe podwórko, a chłopaki w środku stoją i wycofują się ze stanowisk. Tamten, co wycofywał się, był w stopniu kapitana, i ten, co z nami też. Obaj [w tym samym stopniu]. Mówi: „Panie kapitanie, jak nie, to kula w łeb. Z powrotem zajmować stanowiska”. Za chwilę poszliśmy, krzyczy, że „Barry” nie wpuszcza ludzi do [kanału]. Idziemy do tych, znów do „Barry’ego”, to mało nas nie rozstrzelali ci żandarmi „Barry’ego”. Jeszcze jedno, jak przyszedłem do „Radosława” na Miodowej, do bazy, ja miałem wtedy stena. Bo ja się zgłosiłem na ochotnika zostać na barykadach, bo mówię tak: „Rodzina zginęła, nie ma dużo co szukać, zostaję”. Zabrali mi tego mausera, dali mi stena, popatrzyli, [wzięli] visa, dali mi colta. To był chyba colt Kwiatkowskiego, to zrzutowy colt, kowbojski, takie kule 11,45. Wziąłem to, poszedłem się meldować do „Radosława”. „Radosław” spojrzał, mówi: „Co ty masz? Stena?”, ja mówię: „Tak”. Spojrzał na Ścibora-Rylskiego, on „błyskawicę” miał, mówi: „Oddaj mu, »Motyl«”. I z tą „błyskawicą” „Motyla” do końca Powstania byłem już.
Kiedyś mnie rozstrzelać chciało dwóch oficerów na Książęcej. Postawili mnie na warcie, „Radosław” wydał rozkaz, że nie wolno do Czerniakowa nikogo puszczać. Postawił mnie kiedyś „Torpeda” na tym i mówi: „Słuchaj, »Ryszard«, nikogo nie wpuszczać bez przepustek od »Radosława«”. No i przychodzą te kobiety, proszą, tam jedną puściłem. A naraz przychodzi dwóch oficerów, jeden major, drugi kapitan i: „Kolego…”. A ja mówię: „Panowie, macie przepustkę?”. Oni mówią: „Nie”. – „No to do tyłu”. No i się zaczynają śmiać. W końcu jeden mówi do drugiego: „Co będziesz słuchał. Strzel chamowi w łeb”. Nie wiem, który to był, czy kapitan, czy major. Jak on powiedział tak, to ja mówię: „A to spróbuj”. Załadowałem i będę strzelał. Zrobił się krzyk, pani by widziała, co się stało w tej bramie. Przyszedł „Torpeda”, [pyta]: „Co się dzieje?”. Ja mówię: „Panie poruczniku, ci panowie chcieli mnie zabić”. A on mówi: „»Ryszard«, idź. Ja postawię tu drugiego”. No i poszedłem. I zawsze miałem jakieś kłopoty, mówię pani. To mnie zostawili, jak był ostrzał artyleryjski ruski – wszyscy się wycofali, ja zostałem w gruzach na Książęcej sam.
To staliśmy, proszę pani, na Świętojerskiej, róg placu Krasińskich. Już podjeżdżały auta z głośnikami i wzywali do kapitulacji, żeby się poddawać. Nas było dwóch – ja byłem i ze mną był „Tygrys”, nie „Tygrys”… zapomniałem. […] Ja z tym chłopcem byłem razem. On był taki trochę ochlapus, mówi: „»Ryszard«, ja wyskoczę na chwilę, to coś przyniosę”. Ja zostałem. Taki sklep był, to usiadłem sobie w tych drzwiach sklepu, a on pobiegł gdzieś, przynosi wódkę i konserwę jakąś wołową. Mówię pani, wypił, ja też, w głowie się nam pokręciło, bo człowiek głodny. Poszliśmy na barykadę obok. A już było wszystko w koło popalone, tylko po drugiej stronie ulicy była brama i jakieś tam jeszcze ruinki stały, niecałkowicie zniszczone. Ten wchodzi… Samoloty niemieckie lecą, sztukasy, a on wychodzi na barykadę i Niemcom wygraża, tym lotnikom. Za jakiś czas Niemcy zaczynają nas „macać”, co chwila jakiś pocisk moździerzowy leci. Ja patrzę na ten front, po lewej stronie budynku ten mur się zaczyna bujać od tych pocisków. Mówię do niego: „Idziemy na drugą stronę”. On mówi: „Nie, chwilę”, ja mówię: „Uciekajmy, bo się…”. I w tej chwili mur zaczyna… Za tę bramę wpadliśmy i nas po prostu zabarykadowało. Wyciągaliśmy po cegle, żeby się wyczołgać stamtąd. No, takie były, widzi pani… I to po dwóch chłopaków pilnowaliśmy. Za chwilę krzyczą: „Niemcy są na Freta”. Znów lecimy tam. Tam miałem jakieś takie dziwne przeżycie. Wchodzę na zaplecze kościoła, tam takie krużganki były.
Tak, Świętego Jacka. Idę po tych gruzach i patrzę, przy wejściu do kościoła siedzi jakiś człowieczek pod kropielnicą. Podchodzę, to staruszek z brodą, siwiutki, się modli. Ja mówię: „Panie, nie widział pan Niemców?”. Nic, ani słowem się nie odezwał. Może mnie za Niemca miał, bo przecież byłem w hełmie niemieckim. Wszedłem do kościoła – makabra. Sufit się zawalił, ci ludzie przysypani gruzem, trupy leżą wszędzie w tym kościele. Tych Niemców nie było, widać się wycofali.
Wie pani, to jest trudno opowiedzieć. Poszedłem się raz wykąpać przez to Powstanie, zaraz na początku. I miałem to szczęście, że jak się umyłem… To było na Długiej, róg Barokowej, w środku taka była oficynka. Zobaczyłem, wanna, woda jest. Wyszedłem z wanny, się umyłem, zaczynam się wycierać, założyłem spodnie i słyszę świst. Najpierw słyszałem, bo to „krowa” była. I koniec świata, rąbnęła w ten budynek. Nic nie ma. Ja patrzę – nie ma drzwi. Jak stąd wyjść? Się okazało, że to już były gruzy, ja po tych gruzach boso szedłem, nogi sobie pokaleczyłem. A wanna została, widać ją było tam na górze, na drugim piętrze. Wie pani, każdego dnia było coś.
To byliśmy już ostatni. Przychodziliśmy, bo do głównego włazu nie mogliśmy w ogóle wejść. Poszliśmy z tym chłopcem właśnie – „Jaguar” on był, „Sercowy Jaguar”, bo on na serce był chory – i, proszę pani, przyszliśmy do włazu przy Barokowej, tam barykada była. Ja miałem, bo sobie wyszukałem, bo taki deszcz padał wtedy, miałem taki niemiecki płaszcz motocyklisty Musiałem wyrzucić, bo bym nie zszedł z nim. Ale już kobiety wychodziły z białymi flagami machać do Niemców, to ja strzeliłem kilka razy, kazałem im się wycofywać, a my pomału zaczęliśmy [schodzić]. Ja zszedłem pierwszy do włazu i zacząłem się czołgać, bo tam było tylko sześćdziesiąt centymetrów czy coś, taki kanał. I ten „Jaguar” za mną. A on dostał ataku serca chyba, wziął mnie za pas i się trzyma. Ja nie mogę w ogóle się ruszyć, mówię: „Puść mnie”, a on krzyczy, że z tyłu się pali kanał. Faktycznie, spojrzałem, to tam był blask z tyłu, Niemcy paliwo podpalili. I wycofaliśmy się tak pomału, pomału, do głównego kanału. Weszliśmy w tę grupę, nie wiem, skąd oni byli, ci chłopcy, ale wyszliśmy na Wareckiej. Z Wareckiej od razu poszliśmy do Alej.
O, to był początek września.
Poszliśmy do Alej Ujazdowskich, do tych pałacyków. To była [ambasada] szwajcarska czy… Ładnie wszystko urządzone, fotele piękne. I mówi „Torpeda”: „Chłopaki, potem czyścić broń”, bo to wszystko brudne. Tam bym zabił dwóch chłopaków znów. Wyczyściłem, proszę pani, „błyskawicę” i zapomniałem, że mam spust, wyciągnąłem ten magazynek, wyczyściłem, nacisnąłem na spust, a tyle od ściany było. Te kule leciały, a chłopaki pod stołem leżeli.
Dalej poszliśmy na Czerniaków, na Okrąg. No, zaczęło się, wie pani, jakby zapomnieli wszyscy, że wojna – zaczęli nas ćwiczyć. „Prezentuj broń”, maszerowanie w tę i z powrotem. I tak minął chyba dzień, dwa. Wieczorem na drugi dzień krzyczą: „Niemcy nacierają na szpital Świętego Łazarza, pluton »Torpedy« niech przyjdzie na pomoc”. I myśmy przyszli, to Niemcy się wycofali. Niemcy się wycofali, zajęliśmy szpital i na noc ja leżałem w niemieckim łóżku po niemieckim żołnierzu jakimś. Zmieniłem nawet hełm, bo jeszcze hełm był w szafce. Mój był bez tego pokrowca w środku, a tu znalazłem [lepszy] (jeszcze pamiętam nazwisko Niemca, Makloff się nazywał, bo był napis w tym hełmie) i nosiłem ten hełm niemiecki. To było, proszę pani, w tym czasie, jak nastąpiło natarcie Ludowego Wojska Polskiego na Pragę. Wtedy Niemcy uderzyli na naszych na Czerniakowie i odcięli nas, nasz pluton jedyny został w Śródmieściu. Jak byliśmy na kwaterach, to Niemcy uderzyli i spalili ten szpital, dosłownie spalili. I obsadzaliśmy stanowisko w ruinach szpitala aż do 13 września. 13 września, to było rano, nasza grupa była po dwudziestu czterech godzinach wartowania w tych okopach niby i schodziliśmy na odpoczynek na dwadzieścia cztery [godziny], bo tak było dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery. Z tym że odpoczynek był przez ulicę. I, proszę pani, ledwie wyszliśmy z tego. Dziewczyny tam coś do jedzenia [przygotowały], krzyczą: „Niemcy nacierają!”. Jak dobiegliśmy, to tylko huk szedł. Gdzieś Niemcy między budynkami mieli czołg, bo walili. Patrzę, jak się drzewo przewróciło. I walą ze wszystkich stron Niemcy. Wszędzie ciemno, dym (czy oni puszczali te zasłony dymne), zrobiło się ciemno, a my na tym i to w głupiej pozycji, bo Niemcy byli na górze, a my staliśmy na stoku. Przyszedł wtedy ten porucznik, to tego widziałem jednego, co był wśród nas (jak on się nazywał), i mówi do „Boska”, taki był mój kumpel też, bo mieszkał w moim domu na Żytniej, podchorążak…
„Bosko”, Brzeziński. I mówi do niego: „Idź tam”. Bo to były takie rowy pokopane przeciwlotnicze, wie pani, dla żołnierzy niemieckich w razie nalotu, i taką faszyną obsadzone. A on mówi: „Panie poruczniku, ja nie wejdę, bo wczoraj mnie pocisk uderzył i mi brzuch cały spuchł. Ja nie wejdę, bo tam jest za wąsko”. Może stchórzył chłopak. Mówi ten [porucznik]: „To idź… Do cholery, ja idę”. Dosłownie, wie pani, ja patrzę, było tak ode mnie może dwadzieścia metrów, wszedł tam już do końca tego rowu, oparł się i zaczyna serię puszczać ze szmajsera do Niemców. I w tym samym momencie – on puszcza serię i dostaje serię w głowę z tyłu. Widzę, jak kule lecą, jemu włosy trzepoczą, ta czapeczka taka esesmańska spadła, a on zrzucił, tego, i te ręce tylko wbił w ziemię. I do mnie krzyczy jeden: „»Ryszard«, patrz, tam Niemiec jest w oknie szpitala”. Ja zobaczyłem, puszczam serię – ja dostaję w tej chwili.
Tak. Patrzyłem, ta krew się leje po mnie aż dotąd. Ciemno mi się w oczach zrobiło, [byłem] głodny, mówię: „Schodzę ze stanowiska, niech mnie opatrzą dziewczyny”. Schodzę, grupa… Tam był mur. W tej chwili tego muru nie ma na Książęcej, ale od ulicy był mur. W tym murze przy skarpie jest grupa i tam jest Staniewski, i tam ten wujek z wąsem, i leżą sobie. Nie wiem, po co oni tam leżeli. Jak przyszedłem, patrzę, leży znów u sanitariuszek „Torpeda”, rozebrany do połowy, plecy ma jakieś posiekane, pokrwawione. „Mars” leży gdzieś ranny też… Nie wiem, kto tam dowodził, by wszyscy zeszli ze stanowisk. I tak, wie pani… Później pukali, pukali.
Tak, taka dziewczynka, wie pani, to bezradne wszystko. Ja pamiętam, na Sapieżyńskiej, wtedy cośmy się wycofywali z tego szpitala, część chłopaków stanęła w bramie, przeskoczyli przez ulicę wtedy, i Niemcy już potem rzucali granatami, granat uderzył między nogi, w grupę naszych chłopaków. Jednemu przecięło tętnicę tutaj. Pani widziała tę rozpacz – ten chłopak umierał, a ta dziewczynka bezsilna płakała nad nim. W nocy to wariaci znowu do nas przychodzili.
W piwnicach. Mieliśmy stanowiska w piwnicach, a z tyłu te: „Hu, hu”. Chodzili, takie mary, wie pani, po tych piwnicach i hukali tak. No makabra.
Oj, bardzo źle. Proszę pani, jedzenia nie można było w dzień robić, to dziewczyny robiły w nocy. Przynosiły nam jedenasta, dwunasta w nocy na stanowiska, to wszystko było zziębnięte. A co tam było? Makaron i czymś polewali, a ten tłuszcz zastygł i tak się to jadło. A już pod koniec ostatnie, to już nic nie było, tylko z ruskiego, wie pani, cukru robili karmel i ten karmel nam dawali, takie kulki do jedzenia. Psy myśmy jedli. Ostatniego psa… Taka babcia była, miała ostatniego jeszcze pieska. Bo tak, konie żeśmy wyjedli, bo ktoś konie trzymał w bramie na Książęcej, kazał „Torpeda” granat rzucić, bo on nie chciał oddać, i te konie poharatane, to mięso było jakiś czas. A później to i psy. To nie Śródmieście, że tam siedzieli ci Powstańcy. Mówię pani, pięćdziesiąt metrów tylko w tę i z powrotem i znów na tym. A jednak mnie jeszcze pokorciło iść na cztery lata do Wietnamu.
Nic. Z nikim nie mieliśmy styku. Jedno, co mieliśmy, już jak brakło jedzenia, to chodziliśmy do Instytutu Głuchoniemych i tam nam kucharki zupę „pluj” dawały. Bo nie było nic i te kobiety [gotowały], nas było paru chłopaków, i nas nieraz lubiły, kazały nam przychodzić. My jedliśmy, pluliśmy co chwilę, bo ciągle ta pszenica była. [Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo: Bardzo złe zaopatrzenie w żywność, przeważnie makarony, „cienkie zupki”, coś w rodzaju kapuśniaku]. Straszne.
Ktoś ze znajomych?
Kapelana widziałem tylko raz. To było na Bielańskiej, po tym czołgu. Chłopaki się tak ucieszyli, że mówią… Tam był bar Zagłoba, na Bielańskiej, i tam fajne wódki były w piwnicy. Chłopaki pod obstrzałem chodzili i wyciągali z tych piwnic koniaki, likiery, benedyktyna pamiętam. [Ale to był przypadek].
A kto tam pilnował, kochana. Tam już nikt nie chodził, bo ostrzał był straszny. To przynosili. I kiedyś przyniósł, no i wyszliśmy w tę ulicę Daniłowiczowską, tam taki blok był duży i panie stały, i zaraz do nas, bo widziały, [że] butlę mamy, i mówią: „Chodźcie, panowie, do nas”. I właśnie przyszedł kapelan… I powstydził nas, że: „Tu… a wy sobie pijecie tutaj?”. I co, wycofaliśmy się i do tych pań nie poszliśmy stąd. [Pijaństwa jako takiego nie było].
Nie, ja nie byłem. Nie było czasu.
Dobry był, dobry, tylko to było takie trochę… Ja nie wiem, ja taki byłem inny trochę, mnie się wydaje. Ja w ogóle jestem inny niż wszyscy. Może mnie nawet nie lubili, nie wiem. […] Tak mnie się wydawało, takie odniosłem wrażenie. No bo tam byli przeważnie chłopcy z Ursusa, oni tak zżyci byli i oni tak na mnie patrzyli, na tego „Ryśka”, tak dziwnie. Ale tam człowiek zwracał uwagę… [Głównie] patrzył, żeby go [Niemcy] nie rąbnęli.
Nie, raczej nie.
Raczej nie.
Z jeńcami niemieckimi, tak. Obóz jeniecki był w pałacu Krasińskich. Ja tam często przechodziłem, to wpadałem popatrzyć na tych jeńców. Zawsze przychodził jeden, po polsku mówił i obmawiał tych swoich kolegów. Wie pani, tak to… Potem jak już kapitulacja była, [to] tak, tak. To do nas mieli przecież… Dowództwo zgłosiło, że się fraternizują Powstańcy z żołnierzami niemieckimi. Bo faktycznie tak było. Mówią: „Chłopaki, idziemy, bo Niemcy stoją na rogu przy BGK. Rozmawiają – mówi – faje palą, idziemy z nimi porozmawiać”. I poszedłem. Pierwsi to byli „kałmucy”, koło mnie przechodzili, żołnierze. I ci „kałmucy” pokazali mi, tam portret Hitlera leżał i ci „kałmucy” kopali ten portret Hitlera (w niemieckich mundurach byli). Przy samym tym to taka zbieranina Niemców stała, to byli lotnicy. Ale to była już kapitulacja. No i wtedy na Nowym Świecie… Tam kiedyś jakiś kabaret był. Jak to się nazywało, zapomniałem, kiedyś chodziłem do tego w okupację (tam podobno Wiera Gran występowała). No i ten feldfebel mówi: „O, wojna się skończyła – mówi – jak wasz generał dogada się z naszym, to wezmą was do SS i pójdziemy razem na ruska”. Ale ja wolałem iść do niewoli.
To może tu, w Śródmieściu, ale tam… Mówiłem pani, ja cały czas byłem zawszony. Ja się zdziwiłem, bo tu byli wszyscy czyści, a ja wszy miałem już. Ani się nie myłem, ani… Nie było czasu dosłownie. Ja prawie hełmu nie ściągałem, to prawie włosy mi wyszły z głowy. A spałem w hełmie, bo jak spaliśmy, to kiedyś pocisk uderzył w mur i te cegły, co w oknie, spadły. Żebym nie miał hełmu, to by mnie potłukło.
Potem wycofaliśmy się na tę drugą stronę Książęcej i obsadzaliśmy, bo to Niemcy też spalili siódemkę. I tam, proszę pani, też mnie zostawili. Nikt nie powiedział, że ruski ostrzał artyleryjski jest uzgodniony. Wie pani, siedzę na stanowisku w ruinach, ale widzę, że pociski uderzają, te mury zaczynają się chwiać, mówię: „O, Zygmuś, uciekaj do piwnicy, bo tu się niedługo zawali”. Zszedłem do piwnicy, znalazłem sobie dobre miejsce, wyjąłem granaty, sobie położyłem na tym parapecie, [poza tym] „błyskawicę” mam, colta. I naraz widzę Niemców przede mną. I wpadają do piwnicy. Ja już chciałem strzelać, a oni krzyczą: „Nie strzelać, my z »Zośki«!”. Przedostali się przez linie niemieckie, uciekali już wtedy z Czerniakowa. I ja mówię: „To nasi są z tyłu”. Oni przebiegli, a ja dalej czekam, czekam, pociski coraz bliżej uderzają, widzę już za mną. Naraz słyszę głos: „»Ryszard«, »Ryszard«!”, ja mówię: „Co?”. – „Uciekaj – mówi – bo już nie ma nikogo. Uciekaj”. Mówię pani, czarna rozpacz mnie ogarniała. Wyszedłem z tej piwnicy, wchodzę w ten rów łącznikowy, pocisk przede mną upada. Położyłem się, wstaję, drugi upada. Co metr pociągnę, to cały… Jak przyszedłem, to „Torpeda” mówi: „Ty idź, się umyj”, a drugiemu: „Weź tę »błyskawicę«, wyczyść mu”. Ja wziąłem ręką, to miałem błoto na tym. Nie wiem, chyba z pięć pocisków uderzało – ja nie mogłem do przodu w ogóle wyjść. Co się podniosę, to pocisk leci i [wpada] w ten rów. Zawsze miałem szczęście.
No to zaczęli odbierać broń, lepszą.
Tak. Przyszedł „Torpeda” i mówi, że będzie dalej konspiracja i żebym oddał to, a mnie dał mausera. Jakiś pokręcony, utrącone coś, w ogóle nie do użytku. To mieliśmy takie Niemcom zdawać. I takie zdałem Niemcom.
To było w alei Niepodległości, za jakimś placem. Myśmy przyszli do placu Zbawiciela, a to już gruzy też były wszędzie, i wychodziliśmy tam, gdzie aleja Niepodległości. Później chodziliśmy jakąś okrężną [drogą] przez Ochotę i wychodziliśmy na Wolę.
Do Ożarowa. Tam spaliśmy na gołej ziemi. Potem nas załadowali do wagonu i jechaliśmy, ja nie wiem, trzy czy ileś dni, zanim dojechaliśmy do…
Nie był zły. Jedno, co pani powiem, to to, co oni zrobili propagandowego, że jak szliśmy, to oni jechali samochodem i chleb rzucali. Nikt nie podniósł.
Rzucali na głowy. Bo z tyłu jechała kamera i fotografowali. Widziałem przecież, jak jechał „Bór” Komorowski do Ożarowa, do von dem Bacha, nas mijał. A już później to nie, tylko w Kętrzynie… Bo wie pani, jacy są Polacy. Wysadzili nas w Kostrzyniu do obozu ([nie pamiętam], jak się nazywał), pod Kostrzynem obóz był, przeszliśmy przez Kostrzyn i śpiewaliśmy. To Niemiec stary chciał gitarą jednego z chłopaków rąbnąć. Ale to był tylko jeden taki wypadek.
Już nie pamiętam. Dojechaliśmy do tego Bremervörde i do Sandbostel. W Sandbostel Niemki stały z wiadrami i wodę mogliśmy wypić, a później nas przenosili do Westertimke.
Trzy, cztery dni, zanim dojechaliśmy.
Była, ale ja nie jadłem. To mnie koledzy znów zrobili – nie obudzili mnie. W Berlinie Niemcy zupę dawali.
Ja spałem, tak. Proszę pani, ja spałem na stanowiskach. Już byłem tak zrezygnowany, że już nie miałem sił, po prostu usypiałem wszędzie. To Niemcy przecież koło mnie przeszli na Książęcej. Jak jeszcze ten budynek stał szpitalny, to z boku była chyba stróżówka, a za tą stróżówką był minaret, tam staw był taki mały. Przyszedł chłopak jeden i mówi: „Teraz tu stoisz na stanowisku”. Wszedłem w ruinkę, przyniosłem sobie jakąś kołdrę, a to ciepłe jeszcze było wszystko, bo to, wie pani, gruz ciepły, sobie wymościłem, położyłem się, przyszła noc, usnąłem. W nocy słyszę terkot karabinu maszynowego. Obudziłem się – cisza. Jak słońce przyszło, ja patrzę, jakieś trzydzieści metrów [dalej] dwóch Niemców leży zabitych koło mnie. A oni szli, mieli szmatami buty owiązane. I miałem też szczęście, bo [mnie] nie słyszeli, chyba nie chrapałem.
Najgorsze to ja nie wiem, czy to nazwać najgorszym. No, wojna jest wojną, a ja taki byłem.. Zawsze byłem i jestem lojalny – jak idę, to idę. Tak samo jak poszedłem do Legii – ja bym nie zdezerterował. Podpisałem kontrakt, bo to kontraktowe wojsko…
Nie, w końcowej fazie już nie.
Na początku, tak. To już widać było, że nie damy rady. Zresztą wie pani, my nie mieliśmy amunicji. Co to była za amunicja. Za mało było działań ofensywnych według mnie, dzisiaj. Bo mam jeszcze to [porównanie], że widziałem, jak wojna jest w Indochinach czy gdzieś. Francuzi lepiej prowadzą to wszystko. Zresztą oficerowie są bardzo lojalni wobec żołnierzy, oficer francuski nie wypuści żołnierza na coś. Ile razy właśnie tam oficerowie przypłacali życiem, bo wietnamcy jak atakowali, to zawsze pierwszy dostawał oficer albo radio.
Proszę pani, nas przymusowo nie mogli brać, bo podchorążych, podoficerów i oficerów nie wolno było, tylko zwykłych żołnierzy, to od razu do bauerów szli. A my robiliśmy tylko takie porządkowe prace, tam wywieźć, wie pani, latrynę oczyścić, drewno przywieźć, kartofle wykopać z kopców do kuchni. [Stalag X B Sandbostel, od lutego 1945 roku w obozie Stalag X B – filia w Westertimke].
Wie pani, człowiek już był wtedy przyzwyczajony, ta okupacja nas przyzwyczaiła. Ja w ogóle i dzisiaj mało jem, może dlatego mam więcej pieniędzy zawsze. Pani sobie wyobraża, jak ja dzisiaj jem? Ja dzisiaj jem jedną bułkę rano, talerz zupy i drugie. I ja wytrzymuję, ważę osiemdziesiąt parę kilo.
To było w październiku i byliśmy do lutego, w lutym nas przenieśli do Westertimke. Wtedy taki był wypadek: Jak przechodziliśmy przez wioskę, to niemieckie dzieci przychodziły do nas, bo my mieliśmy wtedy paczki z Czerwonego Krzyża, kawę, a u Niemców kawy brakowało i oni za jajka, za chleb wymieniali się. I zauważył to oficer niemiecki, dowódca konwoju. Podszedł do tego chłopca, strzelił w pysk tego dzieciaka i mówi: „Jak ty śmiesz brać od wrogów?”. Kazał mu to oddać i dzieciak tylko głowę spuścił i… Ten oficer był właściwie w porządku, bo ja się skaleczyłem akurat, otwieraliśmy konserwę w czasie tego, a jak zobaczył, że się skaleczyłem, to zaraz krzyczał na sanitariusza, żeby szybko przyleciał, mnie opatrzył. Zresztą ci oficerowie niemieccy byli w porządku, przychodzili do obozu, normalnie rozmawiali – inteligentni ludzie, co będziemy dużo mówić.
Wyzwolenie, to ja nawet nie wierzyłem, że to już jest, bo oni w nocy przyjechali, Anglicy. Jeszcze wieczorem SS szło do szturmu, a już rano ich nie było.
Oj, to radość wielka. Jak zaczęli chłopaki, bo to mięsa nie było – rżnęli świnie, krowy od tych bauerów, gotowali, to nie do zjedzenia, mówię pani, bo to było obrzydliwe. Gotowali to mięso, mieszali i…
To był koniec kwietnia. Już potem pilnowaliśmy tych jeńców niemieckich, w tym samym obozie.
Tak. Na wieżach staliśmy. Tam w tym czasie popełnił samobójstwo w Westertimke Himmler, jak ja tam byłem. Tylko tym się człowiek [nie] interesował, grunt wolność. I tak każdy liczył, wie pani, że przemundurują nas i przyjdziemy do Polski. Tymczasem, proszę pani, to już było ukartowane, że Polska ma nie istnieć. Ciągle przyjeżdżali i nas tego… „Co wy tu robicie?”. UNRRA, takie panie eleganckie, Amerykanki, [mówili]: „Macie wolny kraj, a wy tu siedzicie?”. Po prostu nas wyganiali stamtąd. A już nam Niemców nasłali i Niemiec z Arbeitsamtu chodził i nam wypisywał karty pracy, do tego stopnia już było. To ja sobie myślę: „Dopiero z Niemcami się biłem, teraz pójdę i będę pracował u nich, żeby mi znów kark naginali?”. I tak rozmyślałem… ile jeszcze to było… czterdziesty szósty, półtora roku. Półtora roku byłem w takiej kompanii wartowniczej, pilnowaliśmy tych uciekinierów i tych, co pracowali w Niemczech i czekali na repatriację.
Tak, ale w czterdziestym siódmym to już rozbrojone było nasze wojsko wszędzie.
Ja już słyszałem, co robią. Proszę pani, mój tata już mówił, jak żył. Ja tak podsłuchiwałem nieraz, jak tata mówił do mamy, że w Polsce się szykuje coś niedobrego, „Chyba będzie rewolucja”, mówił, że komuniści tak nacierają. Przed wojną. I uważać, co mamy robić, że szykuje się, że Polska zginie. To już wtedy. A ojciec w trzydziestym siódmym umarł. Ja patrzyłem – tata przynosił takie broszury, [które] policja dostawała, gdzie komuniści są w Polsce i gdzie są te zbiorowiska, to ja tam czasem zajrzałem.
A, to już w Wietnamie byłem.
Że oni zginęli, tak.
Albo iść do Niemców do roboty, albo wrócić do Polski. A tu ani tu, ani tu. Ktoś mi powiedział: „Chłopie, jest tak fajnie, bo do Legii można się zapisać i jest dobrze. Pojedziesz sobie, Kolonię zobaczysz, zobaczysz kraj”. Zresztą Francuzi reklamowali: „Chcesz przeżyć przygodę? Zapisz się do Legii Cudzoziemskiej”, pokazywali eleganckich chłopaków. Najpierw pojechałem do Landau, potem pojechałem do Strasburga, w Strasburgu do Marsylii. W Marsylii w tych fortach Saint-[Nicolas] to w kazamatach spaliśmy jeszcze ze średniowiecza. A potem do Afryki na okręt, nazywał się chyba „Ville d'Oran”.
Oni już rejestrowali w Strasburgu. W Strasburgu to jeszcze z tego obozu wyjechało nas trzech Polaków. To tylko ja [się zarejestrowałem], oni uciekli w Strasburgu, już nie chcieli do Legii. Bo tam oficer to był lekarz i powiedział, że tam masakra, bo wysyłają do Wietnamu, i chłopaki się zlękli i… „To ja wam wypiszę”, ten lekarz ich odrzucił po prostu. A ja powiedziałem sobie: „Nie, ja jestem twardy, jak powiedziałem raz, nie będę się ośmieszał”.
Trzy komisje. W Koblenz, Strasburg, Marsylia. Sidi-Bel-Abbès [Sidi Bu-l-Abbas] – jeszcze w Afryce następne.
Badali, pięciu lekarzy, sprawdzali wszystko, czy zdolny. Był taki spadochroniarz niemiecki, to miał tutaj szew po operacji, od razu [go] odrzucili.
Raczej nie. Teraz to mi dokucza, noga mi dokucza. To [w szczęce] nie, wcale. Zapomniałem o tym. To jest zarośnięte i powiedział mi lekarz: „Niech pan tego w ogóle nie rusza, bo to można – mówi – wyciągnąć, ale lepiej nie”.
Zobaczę świat trochę. Ale w Afryce to była makabra. Tak ganiali, no mówię pani, płakać się chciało.
Tak, byliśmy prawie na Saharze, w Sa'idzie.
Tam cały czas [odbywały się] marsze nocne. W nocy trzeba było się zerwać, o dwunastej w nocy trąbka gra, „wstawać”. Światło wygasili, „ubierać się” i musiała pani wszystko zostawić – łóżko zasłane, przewrócone materace, każdy ubrany i na komendę. Oficer stał tyłem, jak się obrócił, to ani jeden nie miał drgnąć, bo jak drgnął, to zaraz było „padnij, powstań”. I się maszerowało po tych kamieniach w pustyni do rana, cały zakurzony.
Nie.
Tam prawie wszyscy mówili po niemiecku, sześćdziesiąt procent było niemieckojęzycznych. Ale się szybko nauczyłem. Jak poganiali, mówię pani.
Proszę pani, to było od lipca czterdziestego siódmego do lutego czterdziestego ósmego. W czterdziestym ósmym załadowali nas w Mers El-Kebir, tej bazie, co Anglicy zatopili flotę francuską w czterdziestym roku. Stał statek Boulogne-sur-Mer, orkiestra z tyralierów chyba algierskich grała, wchodziło się na tramp z ładunkiem, wie pani, korkowy hełm, wyposażenie i płynęło się. To znów minęły dwa dni, przepływaliśmy Kanał Sueski, potem do Dżibuti, w Dżibuti wysiadaliśmy, potem w Kolombo i po miesiącu dopłynęliśmy do Sajgonu.
Już wiedziałem, że do Indochin. Bo w tym czasie wysyłali albo na Madagaskar, albo [na] Indochiny, bo w tym czasie były rewolty w tych dwóch miejscowościach.
Raczej nie. Nie. W Singapurze Niemiec jeden wyskoczył do wody, jak się dowiedział, że tam tak leją. To jak myśmy dopłynęli, to już był w Sajgonie, Anglicy go od razu oddali. Ale początkowo to staliśmy w Sajgonie chyba z miesiąc, potem nas przenieśli od razu na najgorsze miejsce, na przylądek Cà Mau, cypel Cà Mau, wie pani, na samym południu. Błoto i nic więcej. Raz w miesiącu żywność przychodziła i raz w miesiącu poczta przylatywała, na spadochronie zrzucali pocztę. Było nas około stu legionistów. Mieliśmy pięć posterunków koło miasta, takich bunkrów.
Mało. Było tak, że ja byłem jeden tylko.
Niemcy, Austriacy, Włosi, Hiszpanie, trochę Szwajcarów, a inne to pojedyncze, trochę Ukraińców, ruskich.
Francuzi służyli, ale nie wolno służyć Francuzom w Legii, więc oni służyli jako Szwajcarzy, Belgowie. To byli przeważnie ludzie z Dywizji „Charlemagne”, ci, co walczyli na froncie wschodnim przeciwko [Sowietom], i oni musieli krwią odkupić swoje winy.
Ja pełniłem funkcję kaprala. Nie miałem stopnia, nie chciałem chodzić na szkoły. Ja w ogóle nie liczyłem, że zostanę w Legii. Podpisałem kontrakt na pięć [lat], po co sobie miałem ich szkołami głowę zawracać. Chodzili za mną, bo ja byłem dobry żołnierz, żebym został. Jak mnie nie było, to nie mogli z moździerzy strzelać wcale, bo ja miałem trzy moździerze pod swoim dowództwem i prawie samych szwabów miałem po sobą. Musiałem uważać, bo jeden był taki nerwowy, że o mało kiedyś moździerza nie rozsadził.
Wie pani, to jest taka wojna dziwna. Chodziliśmy dwa, trzy dni, przeciwnika nie mogliśmy znaleźć. Ginęli po prostu. Kiedyś otoczyliśmy jakieś zgrupowanie wietnamskie ze wszystkich stron, spadochroniarze desantowali się w środek – żywego ducha nie było. Później dopiero, jak wody zaczęły opadać, to widać było, oni leżeli z rurkami w ustach w tych bagnach, to się wyłowiło parę. W dodatku już w tym czasie, jak ja byłem, były te podziemne miasta. Ale Francuzi nie wchodzili w to, to był bezsens kompletny. Zresztą Europejczyk za potężny jest [pod względem budowy fizycznej], żeby [tam] wejść. Wietnamczyk to się tam przemykał, szczuplutki, malutki. Ale potrafili dokuczyć. Kiedyś wycięli cały pluton maczetami – wszedł w gąszcz, [legioniści] szli gęsiego, ze wszystkich stron wyskoczyli, wyrąbali patrol. A miny. Przecież, proszę pani, co dzień trzeba było wyjść na rozminowanie, dzień w dzień, bo konwój, który wychodził z Sajgonu do Phnom Penh, nie przeszedłby. Trzeba było sprawdzić drogę i często właśnie w zasadzki wpadały te patrole, zawsze tam ktoś zginął. No przecież, proszę pani, przez te parę lat, co było, to dziesięć tysięcy legionistów zginęło w Wietnamie, a wydawało się, że nie giną, bo to tam jeden zginął, dwóch, a jednak tyle ludzi naginęło.
Ludność cywilna to zależy. Katolicy to byli uprzejmi dla Francuzów, a tamci to nieprzejednani, buddyści. Oni grzeczni, owszem. Przecież w tym czasie, co ja byłem, Sajgon, to pani nie zauważyła, że to miasto wojny. Zresztą nie wolno było wjeżdżać żołnierzom z bronią do miasta. Jak się wjeżdżało do miasta, to karabiny, wszystko pod ławki, że nie pokazywało się, że wojna jest. Kabarety, wszystko czynne, neony oświecone, taksówkami się jeździło na zabawy. Zresztą ja chodziłem po cywilnemu, jak wyjeżdżałem. Miałem walizkę z sobą.
Tak, przebierałem się w cywilne ubranie.
Dobre.
Pomurowane budynki. Bo tam w Cà Mau to część była murowana, a część to chaty z bambusa kryte palmowymi liśćmi. Ale czego człowiek nie wytrzyma?
Oj, często. Węże. Ale to na początku dziennym. One żyły nawet w bunkrach naszych. Kiedyś stałem przy ckm-ie, coś szarga tam pode mną, patrzę – wąż wcisnął się w szczelinę i zginął między cegłami. Tak to zwierzę nie atakuje człowieka. Ja zauważyłem, [że] to człowiek jest najgorszy. Pani patrzy, tyle byłem, chodziłem całe noce w szortach, gołe nogi i mnie nic nie ugryzło, wszystko ucieka przed człowiekiem. Ani tygrysa nie widziałem, choć pełno tam było. Raz warana tylko ustrzeliliśmy. Bawołów, to do tych tak. Ale to, wie pani, to znów były takie i represyjne operacje. To chodzili, to łapało się transporty ryżu, przebijało się bagnetami i wysypywało do wody. Jaka to ciężka praca. Do bawołów strzelało się albo zabierało się te bawoły, przyganiało się do posterunku, przyjeżdżał jakiś kupiec wietnamski i odkupywał.
Mnie żal było tych ludzi z jednej strony, no ale ja byłem żołnierz. Wie pani, strzelają, muszę i ja strzelać. Specjalnie nie strzelałem, żeby zabijać, tylko wtedy, kiedy oni strzelali.
O, proszę pani, tam na każdym kroku… Jak wychodziliśmy na operacje, to co oni tam dawali. Ile pani może wziąć jedzenia w tym upale? To były pacyfiki tak zwane, puszki – śniadania, obiad, kolacja. Idzie pani na trzy dni… I to były puszki z blachy. Na trzy dni to pani weźmie dwanaście puszek? Gdzie. Myśmy to rozbijali, wyciągali tylko, co w środku jest, i do plecaka. Amunicji sto sztuk, dwa granaty i idź w to błoto. Na noc rozbijaliśmy się w jakiejś opuszczonej wiosce – o dwunastej w nocy, punkt, już ma pani Wietnamczyków na karku. I to ładnie, bo oni na trąbkach grali, jak podchodzili. Do rana mieliśmy z głowy – bili jak w kaczy kuper. Pociski, moździerze, macały tak, i pani czeka tylko, kiedy upadnie. Liście trzeszczą tylko, leci, leci, buch. To kiedyś koło mnie – przecież o dwadzieścia centymetrów od mojej głowy [spadł] niewypał. Rano wstaję, patrzę – tylko skrzydełka sterczą. A słyszałem, że coś chlapnęło koło mnie. Dowódcę mieliśmy dobrego: jak tylko zaczęli strzelać Wietnamczycy, to jak nazywał jego ordynans… to on zaraz krzyczał, bo koniak mu nosili w nocy.
Francuz. On później generał był, był szefem sztabu armii francuskiej jakiś czas, porucznik Imbot, malutki taki; jak wychodził, to broni nie brał, tylko nóż miał. On z nożem szedł na przedzie, a karabin nosił ordynans, karabinek szybkostrzelny.
No, ja zawsze myślałem o Powstaniu i do dzisiaj.
Raczej nie. To jest inna wojna. Nasze Powstanie to tragedia, tam była jakaś szansa, tu nie było żadnej.
No mówiłem, jak mama napisała, to później już miałem, ale wszyscy się mnie wyrzekli.
Ja napisałem, nie pamiętam, do kogo, a mama była w Niepokalanowie i dopiero napisała, jak ja już w Legii [byłem]. Może żebym wiedział, to bym nie był w Legii. Ale myślę sobie: „Nie żyją, do kogo będę wracał, do komunistów?”. Choć komuniści i dzisiaj są.
Tak, tak, za komuny tak. Ale wie pani, mnie nawet dziwi, że oni się mnie nie czepiali.
Tak, przychodzili do mnie oficerowie, żeby nie robić głupstw. Ja mówię: „Nie, ja już nie chcę służyć więcej, idę do cywila”.
Do Paryża. Do Afryki przypłynąłem na „Pasteur”, ten duży okręt taki. Dwa tygodnie, bo tamten miesiąc się telepał, ten Liberty Ship, a ten dwa tygodnie, szybko (toż to duży okręt). Do Oranu i z Oranu byłem miesiąc czasu Sidi Bu-l-Abbas, zanim wszystkie papiery pozałatwiali. Ja nie miałem problemu, bo nazwiska nie zmieniałem. Bo tam można zmienić, od razu przyjść i zmienić sobie nazwisko, tak robili. Tam Szwajcar był taki, oficer, od żony uciekł, to zmienił nazwisko. Ale tam byli ludzie inteligentni, wie pani, to wszystko przeważnie polityczni, uciekali z jakichś względów, nie rzezimieszki, ale wykształceni. Żołnierz dobry był w tym czasie, co ja służyłem. Bo teraz to takie zabijaki są, pijusy.
Tak, na dziesięć lat, jako bezpaństwowiec pochodzenia polskiego, tak miałem wpisane w dowód. Mogłem jeździć po całym świecie z wyjątkiem Polski.
Tak.
Tam miałem przyjaciółkę, jakoś tam żyłem. Ale później mama zobaczyła, że się źle dzieje, przyjechała do Paryża, popatrzyła i mówi: „Wracaj do Polski”.
Ja pracowałem w zakładach Chaussona, przy samochodach, na produkcji. Dobrze zarabiałem.
Mama była w pięćdziesiątym ósmym, a ja w pięćdziesiątym dziewiątym przyjechałem. Załatwiłem obywatelstwo, bo nie miałem, i wyjechałem. Wsiadłem w pociąg na Dworcu Wschodnim w Paryżu, w jedynkę, i przyjechałem do Warszawy.
Ja nigdy się specjalnie nie namyślam. Co będzie, to będzie. Tak mój lekarz mówi stale, że mnie trzyma to, że ja mam coś takiego, że nie cofam się do tyłu, tylko idę do przodu. Bo ja mam ciągle zamiary, nie to, że myślę już o czymś najgorszym. A jak przyjdzie, to i tak.
Nie, z tego nie, tylko mnie sprawdzali strasznie. Niszczyli mi przesyłki, mówię pani. Książki przychodziły pogniecione. Kiedyś w ogóle mnie książki ukradli, [właściwie] nie ukradli, [tylko] skonfiskowali.
Z Francji. Napisałem do marszałkowej de Lattre de Tassigny. On był dowódcą w Indochinach, później na raka umarł w pięćdziesiątym pierwszym roku. Jego pamiętniki… I ona mi przysłała swoje o swoim mężu, i książki wysłała i książki do mnie nie dotarły. Była któregoś roku Wielkanoc – ja w Olsztynie pracowałem – wszyscy poszli do domu, bo to zwalniali wcześniej, a ja pociągu nie miałem do Olsztynka, mówię: „Wyjdę na miasto”. Poszedłem koło ratusza, a tam niedaleko antykwariat jest. Patrzę, na wystawie moje książki są wystawione. Wszedłem do tej pani, mówię: „Proszę pani, to są moje książki”. A ona mówi, że ktoś przyniósł to i zastawił. Ja mówię: „Niech pani tego wycofa, ja idę zaraz na milicję”. Poszedłem na milicję, dali mi jakiegoś tajniaka. Przyszedł, zabrał te książki i mówi do mnie: „Jutro, pojutrze panu oddamy”. Pół roku to trwało. A to nie znaleźli, później złapali złodzieja, a to pracował na poczcie, pytali się go, dlaczego kupił, jak nie umie po francusku, a on mówi: „Bo tak ładnie wydane były, ładne okładki mają”, takie głupoty. Tak jak to, że Saddam Husajn uciekał z bronią atomową po pustyni i Amerykanie go nie mogli znaleźć.
Mój dom był kompletnie zniszczony, oni nic nie mieli, tylko w jednych ubraniach byli. I zaproponowali im tutaj, [byłe] Prusy Wschodnie.
Siostra, mama. Oni mi pomogli, bo inaczej nie mogłem wrócić. Bo oni musieli zabezpieczyć mieszkanie. No ale długo nie było, bo ja przyjechałem w styczniu, a oni się z Olsztynka wyprowadzili do Olsztyna i zostałem sam. Tak sobie sam żyję bez przerwy. Dobrze, że jakaś łaska nade mną jest, bo jakoś sam w tym wieku sobie daję radę ze wszystkim. Czasem te kości bolą, ale ja nie lubię narzekać. Nie lubię, jak kombatant płacze, jak opowiada. No nie…
No, na pewno tak.
Tak, na pewno. To jest tragedia, wie pani. Jak ja tak pomyślę sobie, szkoda tych chłopców. Nie wiem, czy byłoby inne wyjście. Może było. To mogło być jeszcze inne, mogła być kolaboracja z Niemcami, może to by było lepsze, ale kto by się poświęcił?
Ja im zawsze opowiadam. Jak małymi dziećmi były, to do Nałęczowa często jeździłem – dwadzieścia razy byłem w Nałęczowie – to zawsze do parku chodziliśmy i one słuchały. Dzisiaj się też cieszą, by jednak tych odznaczeń ile ja mam, to rzadko kto ma.
Tak. I pani sobie wyobraża, wszystkie odznaczenia, które dostałem w Polsce, to za czasów komuny, łącznie z Krzyżem Kawalerskim, a teraz po odzyskaniu [niepodległości] nikt na mnie nie spojrzał nawet. Jakieś dziwne. A Francuzi nie. Francuzi jak wystawiają nowe odznaczenie, zawsze dostaję. To odznaczenie reconnaissance de la Nation, „Wdzięczność narodu dla tego człowieka”.
Tak, za walkę dla Francji, za zasługi oddane Francji. Taki mam duży dyplom z flagą francuską. Mam nawet kufel do piwa z flagą, moim nazwiskiem i nazwą pułku, w którym służyłem.
To mówiłem teraz na tym ostatnim… Ta pani doktor, co mnie leczy, ona była, to powiedziała, że pięknie mówiłem, bo ja nie owijam w bawełnę, mówię to, co najgorsze – właśnie że mnie martwią dzieci polskie, ile w nich jest wandalizmu. Jak ja obserwuję, to jest tragedia. Ludzie powinni być uczciwi, a nie są uczciwi. Mnie to boli, wie pani? Ja wolę się zamknąć w czterech ścianach niż na coś patrzeć, tyle jest nieprawidłowości, ludzie są niewdzięczni, zawistni, no coś strasznego. To ja pani powiem, że mnie tym bardziej boli, że taka Legia, co mówili, że różni [ludzie tam] są, to tam bardziej jest zbratane to wszystko.
Ostatnio już nie. Nie. Od kiedy umarł Janek „Łata”, nazwisko mi ucieka, choć i tak mówią, że mam dobrą pamięć.
Na wojnę bym poszedł jeszcze, właśnie powiedziałem.
Na pewno tak. Na pewno, gdyby chodziło o nasz kraj, jeszcze bym poszedł, mimo mojego wieku. Bo jeszcze niedawno strzelałem, ja jestem celny.
Olsztynek, 30 maja 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.