Nazywam się Ewa Pawińska. Jestem, że tak powiem, pogrobowcem, bo urodziłam się po śmierci ojca. Ojciec był harcerzem, pojechał na obóz harcerski i się na tym obozie utopił. Koleżanki mamy przyszły, nie wiedziały, jak mojej mamie to powiedzieć, ale to jest sprawa innego rodzaju. Tak że jestem singiel, nie mam siostry, a mama nie wyszła za mąż drugi raz. [Opowiedzieć] o rodzicach mamy?
Babcia wychowywała dzieci, bo ich było siedmioro w tym czasie, a dziadek pracował w wodociągach na Powiślu. Był takim majstrem, miał pod sobą ekipę remontową pracowników. I też może dobrze, że się historia rodziny gdzieś powieli, bo nie można powiedzieć, że była nieciekawa. Dziadek był ze swoją ekipą, coś reperowali na Pradze i bali się, że nie zdążą wrócić do Warszawy, żeby mostu nie wysadzili, że może zdążą, bo wtedy to był czternasty rok, wojna była. No i oni dobiegli do mostu, jak zobaczyli, że most wylatuje w powietrze, dziadek dostał zawału, przenieśli go do Przemienienia Pańskiego, bo wtedy już ten szpital stał, ale już się nie dało dziadka uratować. Moja babcia na pogrzeb przepływała łódką przez Wisłę, żeby coś zorganizować na Pradze, i w związku z powyższym mam bardzo niski numer kwatery na Bródnie, bo zrobił się w końcu z tego wszystkiego grób rodzinny i mam w kwaterze A, więc mówiąc szczerze, może to i dobrze. Tam już mój dziadek leży sto lat na tym [cmentarzu], więc to też tak trochę mobilizuje i pokazuje, że ja jestem stara warszawianka. Babcia miała jedną córkę, najstarszą, taką wychowywaną na damę, i potem reszta towarzystwa to już była w wieku… że tak powiem, już po wojnie to już tak to trochę wszystko inaczej wyglądało, więc nie najlepiej. Wszyscy wyszli na ludzi, nie powiem, ale to już nie była ta pierwsza córka, ukochana, hołubiona przez wszystkich, [która] miała być wydana dobrze za mąż. No, nic z tego nie wyszło.
Drugi brat [mamy], ten, który został policjantem, Mietek, został wzięty do wojska carskiego jeszcze za carskich czasów, w każdym razie za wszelką cenę chciał uciec z Rosji do Polski. Tam się zaczynała i rewolucja, i on, ponieważ miał talent muzyczny i grał, praktycznie [rzecz] biorąc, na każdym instrumencie, który wziął do ręki, wobec czego został, przenosił się z oddziału do oddziału czerwonego, jakiego, to jemu było wszystko jedno, byle być bliżej Warszawy, żeby do Polski jak najprędzej się dostać. Grał w tych orkiestrach na wszystkim, na czym się dało. No i tak dotarł do Warszawy w końcu, okazało się, do Polski i już jak był w Polsce, to już wiedział, jak się ruszać. To ten, który został policjantem na Pradze, był znany, przynajmniej w okupacji, że bardzo ludziom pomagał. Ja uczciwie mówię, że nie pamiętam, kim on był w tej policji, bo potem to on już pracował zupełnie gdzie indziej, wycofał się z policji, jak przyszły czasy PRL-u, i pracował w jakimś biurze.
Potem był Lusiek, Apolinary Bukowski, ja pochodzę z tej rodziny Bukowskich, i tak jakoś byłam zawsze związana bliżej z rodziną Bukowskich. Lusiek był w Oflagu II B, nawet mam pamiątkę, nie wiem, jakim cudem ona trafiła do nas w czasie wojny, czy ktoś przemycił, nie mam pojęcia, taki malutki jest ryngraf, tak jak gdyby wycięty z klosza i Matka Boska Ostrobramska. Jakim cudem to trafiło do nas, to ja nie wiem, ale na pewno on to malował i pamiętam, że to była ogromna frajda, ale skąd mama to wzięła, to ja nie wiem. Wiem, że się wszyscy cieszyli, że od Luśka jest jakiś znak, że żyje. Najmłodszy brat, Tadeusz Bukowski, był fotoreporterem w czasie Powstania Warszawskiego, tutaj na Powiślu był. To rodzina mamy.
Mama owdowiała wcześnie, strasznie to przeżywała, bo było małżeństwo bardzo kochające się, no ale życie jest takie, jakie jest i musiała mnie chować sama. Moja mama skończyła szkołę Czerwińskich, była wychowawczynią przedszkola i ponieważ w tym czasie budowano (wszystko już tak pozazębiane), zmarła żona Mościckiego, pani Michalina Mościcka, pani Maria, druga żona [Mościckiego], była sekretarką u Mościckiego, no i jak pani Czerwińska, ta dyrektorka mamy szkoły, dowiedziała się, że budują przedszkole dla biedoty na Bugaju, Zamek dał teren, wobec czego mamę moją zaproponowała na dyrektora kierowniczka tego przedszkola, że będzie miała mieszkanie służbowe, pensję i żeśmy mieszkali w tym mieszkaniu na Bugaju. Akurat te Kamienne Schodki, co pokazywałam, to akurat prawie że na nasze podwórko wypływały te mydliny, no ale nieważne. W każdym razie to było supernowoczesne przedszkole jak na czasy przedwojenne i ja idę o zakład, że w Polsce w tej chwili takiego przedszkola nie ma. Ponieważ to była biedota dzieci na Starówce, naprawdę to była bieda z nędzą i nic więcej, to byli piaskarze, rybacy, stolarze, szewcy, pełny zestaw, że tak powiem, rzemiosła, z tym że bieda była okropna, wobec tego te dzieciaki nigdy nie wyjeżdżały poza teren Warszawy, wobec czego tam wybudowano na terenie przedszkola taką jak gdyby oborę. Były pokazane, że są dwie świnki, były dwie kozy, był kogut, że kury znoszą [jajka], że nie kupuje się w sklepie jajek, tylko te kury znoszą, żeby dzieci same zobaczyły. Poza tym na terenie tego przedszkola – to przedszkole mi leży na sercu, dlatego o tym mówię – były dwa baseny, żeby dzieci mogły się kąpać, naprawdę supernowoczesne przedszkole, a oprócz tego, żeby matki dzieci… Bo nie było przecież [pralek], krany na Starówce na ogół były na podwórku i wodę z kranu się na podwórku czerpało, i targało na górę czy na drugie piętro, zależy, jaka była wysoka kamienica, i pranie się robiło najczęściej na podwórku, balia stawała na podwórku i się prało, potem wieszały [pranie] gdzieś te kobiety. Wobec czego zrobiono w przedszkolu pralnię z dużymi kotłami, żeby mogły te matki wygotować bieliznę i wszystko, były prysznice specjalne, żeby matka mogła wziąć dzieciaki, umyć, a oprócz tego sama się wykąpać, tak że naprawdę uczciwie mówię, życzę, żeby w Warszawie chociaż jedno takie przedszkole powstało. To trzeba powiedzieć, podziękować pani Marii Mościckiej. W każdym bądź razie tak to wyglądało. Przedszkole działało, wiem, że dzieciaki chodziły, bo ja niedawno spotkałam człowieka, z którym, się okazało, moja mama miała jakieś zajęcia, więc dosłownie żeśmy się zgadali przypadkowo w przychodni lekarskiej, że ja byłam na Starówce. „A gdzie pani mieszkała?” „Na Bugaju”. „A ja też”. No i się okazało, że się bardzo dobrze znamy i on doskonale znał moją mamę, no ale to już tyle o sprawach.
W czasie wojny na terenie Zamku byli Niemcy i były takie stajnie – ponieważ Mościcki miał jednak taką reprezentacyjną kawalerię, jak tam przejeżdżał, czy pan prezydent, to przed nim szwoleżerowie, prawda, jechali. Potem w tych stajniach Niemcy trzymali konie, to też ciekawostka ze Starówki. Był cały Zamek otoczony takimi sztachetami, tu od strony Wisły, od Wybrzeża Gdańskiego. Dorosły się nie przeciśnie między takimi sztachetami, ale dzieciaki chude w czasie wojny, to właziły tam do tych stajni i kradły uprząż, żeby potem mógł w domu tata buty podzelować tą skórą. Jak Niemcy złapali takiego delikwenta małego, no to jakoś nie mieli sumienia go rozstrzelać, w każdym bądź razie dostawał paskiem i to pamiętam też, jak mi koledzy (bo ja tam latałam cały czas po tym podwórku) opowiadali, że zawsze wybierali grubszy pasek, bo mniej boli. Na czym to polegało, nie wiem, ale tak było. Bugaj był, ponieważ na Mostowej była knajpa, taka typowa knajpa, powiedziałabym, podmiejska, to było mniej więcej na wysokości Prochowni, czyli naprzeciwko Rybaków, w tej chwili tej ulicy już w ogóle nie ma, to tam przychodzili ci żołnierze z tych stajni. Bardzo często stawały dziewczynki w bramach na Bugaju, pokazywały wdzięki, zwabiały tych chłopaków do siebie i potem wypuszczały w gaciach, a czasami i bez, i oni tak bez broni, bez niczego, obrabiały ich dokładnie i znikały panienki, a panowie na golasa dmuchali całym Bugajem. Jak pan kojarzy, jaki to jest tam jednak kawałek, to ganiali do tych… Jak to się potem rozchodziło po kościach, to ja nie wiem, ale nie było jakichś specjalnych łapanek ani nic.
U mnie w domu w czasie okupacji odbywały się szkolenia wojskowe, sanitarne, czego pan sobie tylko żywnie zamarzy. To wszystko się odbywało u nas w domu, z tym że ja na to wszystko miałam takie papierki, ale jak poszłam do ZBOWiD-u, żeby się zapisać, to mnie się pan spytał: „A czy pani przysięgę wojskową składała?”. „Nie – mówię – nie składałam”. „No to nie mamy o czym rozmawiać”. No i żeśmy nie rozmawiali. A miałam od Kazi Świętochowskiej, czyli komendantki Chorągwi Mazowieckiej, poświadczenie, że to się faktycznie odbywało, że to było. Jak się odbywały te szkolenia, to dlatego, że najciemniej jest pod latarnią, ponieważ przychodzili w czasie wojny, przedszkole było, ale w tych kotłach gotowano zupę dla biedoty, RGO tam wtedy urzędowało, były gotowane zupy i zawsze stały kolejki po tę zupę, po jakieś tam [jedzenie] (na ogół zupę gotowali). W tych kotłach to się kiedyś bielizna gotowała, wobec czego się tyle ludzi kręciło po tym podwórku, że Niemcy nie byliby w stanie sprawdzić, no to moja mama, jak były takie właśnie jakieś szkolenia, mówiła: „Ubierz się, idź na podwórko i graj w piłkę”. Mówię: „Mamo, zimno”. – „Nie szkodzi, będziesz grała i patrz, jak zobaczysz, że Niemcy idą, wjeżdżają w podwórko – bo nie było innej możliwości, tylko trzeba było zobaczyć, jak wjeżdżają w podwórko – to wal piłką w okno, a my natychmiast robimy przyjęcie”. Wobec czego czasami było tak zimno, ja pamiętam, i grałam w tę piłkę jak ta idiotka, rzucałam o ścianę i łapałam, nie policzę ile razy.
Poza tym co takiego jeszcze było? No, z okresu wojny… Moja mama z ciotką, przez jakiś tam ten ruch oporu, ale nie umiem powiedzieć, kto im to zlecił, miały taki kiosk na Wybrzeżu Gdańskim. To znaczy był zwyczajny stół, taki mały kuchenny stół obity dyktą i one sprzedawały wodę sodową. Woda sodowa była w takim wielkim miedzianym syfonie i one sprzedawały pestki słonecznika, z dyni, no i ja dopiero się później dowiedziałam, że bliskim znajomym to one zawijały w jakiś biuletyn czy w coś te pestki i znajomym się dawało. Wyciągała papierek z tego, zawijała i ktoś pestki zjadł, a potem sobie poczytał, co mu było potrzebne. Ponieważ to był stolik, tam było najczęściej jedno krzesło dla obsługującego, a drugie dla gości, więc stale ktoś tam siedział i wygodnie było, bo można było ten stolik przenosić w prawo, w lewo, gdzie było wygodniej. Wic polegał na tym, że u Schichta, czyli w tym domu, gdzie jest teraz stomatologia na Nowym Zjeździe, był szpital niemiecki i Niemcy jak dostawali w tyłek na wschodzie, to przyjeżdżały pociągi na Dworzec Wschodni i stamtąd karetki przewoziły do szpitala, wobec czego one siedziały w tym właśnie [miejscu] i stawiały kreski, ile tych karetek przyjechało, i wtedy było wiadomo, czy Niemcy dostają w tyłek, bo jest dużo rannych, czy nie. A potem wieczorem przychodziły dzieciaki spod ósmego (ja mieszkałam Bugaj 12, taki duży, robotniczy [budynek] był) i pomagały przenosić krzesła, jakąś tam butelkę, w każdym bądź razie ja mam gdzieś zdjęcia nawet z tego okresu, z tego przedszkola. Mam nawet gdzieś zdjęcie z Niemcem w tle, jak wygląda z Wybrzeża, na Wisłę patrzy, właśnie stoi przy tym. Sprzedawano latem lody, naturalnie były. Tak się zmieniła Starówka, że ja tam w ogóle nie chcę chodzić, bardzo rzadko bywam, bo nakładają mi się obrazy jeden na drugi, te trupy leżące, przez snajperów załatwionych ludzi na rynku, tak to wyglądało. Mury też trochę inaczej wyglądały. Na Krzywym Kole była taka sodowiarnia, gdzie lody kręcili i można było ten wielki balon wody napełnić gazem, to zawsze ktoś szedł, czasami z nimi chodziłam, czasami nie. Ale w tej chwili zupełnie jest tam inaczej, pozmieniało się wszystko. Teraz tam jest Syrenka, kiedyś tam właśnie w tym zakolu wozy stały, transport taki do przewozu i konie tam były. Teraz to tu zupełnie inaczej wygląda. W każdym bądź razie tak to wyglądało, ale Rynek Starego Miasta… Bo kiedyś z chłopakami taką mieliśmy zabawę, że się wyprowadzało delikwenta gdzieś na Stare Miasto, szło się z zawiązanymi oczami, a potem gdzie jesteś i jak trafisz do domu. Strasznie nam się to podobało, a to właśnie dzieciaki takie osiem, dziesięć lat się w to bawiły, no i na ogół żeśmy trafiali, tak że ja zupełnie dobrze Starówkę poznałam.
Tak, tak, jak najbardziej, tylko że była w tej wojskowej służbie, no bo już lata nie te, żeby z Szarymi Szeregami się [wiązać].
Punktu na Franciszkańskiej 12. Przez jakiś czas to była ziemia niczyja, ta Furmańska, Bednarska, Celna, to była tak zwana ziemia niczyja, bo Niemców tam nie było, właściwie one w tym szpitalu to miały ludność cywilną. Ciotka moja, siostra mamy, o dwa lata od niej starsza, mi opowiadała, że jak Niemcy w końcu tam to opanowali i kazali się wszystkim wynosić, to moja mama kazała ciotce wyjść razem z ludnością cywilną, żeby mnie poszukała, żeby ktoś został, a Niemcy cały ten personel biały postawili pod ścianą i ciotka mówi, że widziała, jak ich stawiali pod ścianą i potem, jak ciotka weszła wyżej Bednarską do góry, to usłyszała serię z automatów, więc była przekonana, że ich wszystkich rozwalili. Niemniej się okazało potem, że Niemcy sobie zrobili żart. Cały ten personel został przeniesiony do Dobroczynności, tam był kiedyś w tej Dobroczynności dom spokojnej starości, różne babcie tam urzędowały. Ja tam byłam któregoś dnia, ale też się pozmieniało. W tym personelu były młode dziewczyny jako pielęgniarki, wobec czego mama się bała, czy „własowcy”, czy coś jednak szli na ten rynek, na katedrę, bała się o te dziewczyny. One wszystkie chodziły usmarowane, umorusane na twarzach, żeby wyglądały dużo starzej niż były. No ale jakoś te dziewuchy przetrwały, jakoś się im udało. W każdym razie do końca Powstania moja mama była na terenie Dobroczynności.
No właśnie panu mówię, że siedziałam w oknie i patrzyłam, byłam u tej mamy koleżanki, ta ugotowała fasolkę szparagową i pamiętam, że stałam w oknie, jadłam tę fasolkę, bo mi smakowała, i widziałam, jak przez okna na Rynku, tu, gdzie jest w tej chwili Muzeum Warszawy, wysypywane było z pierzyn pierze, które fruwało po całym Rynku, i były natychmiast przyszywane prześcieradła i wywieszane flagi. Robiło to niesamowite wrażenie, bo tak jak gdyby te pióra fruwały po Rynku i robiło wrażenie, że to śnieg pada. Ale prawie nie było okna, żeby nie było flagi na rynku Starego Miasta, tak się strasznie wszyscy cieszyli. Natychmiast zaczęli budować barykady. Jedna barykada była przecinająca Świętojańską, druga była tak po skosie. Była duża dziura, wyjmowali płyty chodnikowe na rynku z chodnika i budowali te [barykady], ale ludność błyskawicznie to budowała, bo baliśmy się, żeby czołgi nie wjechały na Rynek. Była jeszcze trzecia, taki trójkąt był tu, na Piekarskiej, to pamiętam.
Pamiętam, żeśmy siedzieli w tej piwnicy i biegał po tej piwnicy taki mały chłopak, matka młoda taka siedziała pod ścianą, z babką siedziały i tym małym się zajmowały. I ten mały się strasznie kręcił, jak to dziecko, podskakiwał i tam sobie coś podśpiewywał, a tu bomby lecą, każdy skulony, usiłuje się wcisnąć w ścianę, bo wszyscy siedzieli na ogół w czasie bombardowania pod ścianami, bo jak się zawali, to zawali się środek, a może tam z boku ktoś się uratuje. No i ta matka mówi: „Wzięłaby go babka i bajki mu poopowiadała. Ludzie się denerwują, a on tu sobie śpiewa i podskakuje”. I ta babka wzięła tego dzieciaka, to jak dziś pamiętam, i poszła, tak jakby pan poszedł do łazienki, dosłownie z tej piwnicy dużej wyszła w załomek i tylko oni tam weszli, nie byli trzech minut, nie było więcej czasu, jak trafiła bomba, zawaliła się [część budynku] i wysypały się tylko gruzy na piwnicę. Nie był ten dzieciak tam dłużej. Pan sobie wyobraża rozpacz tej matki? Bo sama tego dzieciaka jak gdyby z babką posłała. Rzucili się ludzie, żeby odgruzować, odkopać ich, ale już dwa trupy były. Pochowali ich wtedy pod chodnikiem, tutaj właśnie. Daleko się nie chodziło, bo się wszystkich zakopywało od razu tam, gdzie były zdjęte płyty chodnikowe.
Kiedyś to był Rynek Starego Miasta 11, a teraz tam są trzy domy – 9, 11, 13. To jest akurat na samym rogu Rynku i Świętojańskiej, teraz tam jest sklep z pięknymi bursztynami.
Byłam [tam] kiedyś, chciałam zobaczyć, jak to wygląda. Poszłam i mówię, że ja tu siedziałam w czasie Powstania i chciałabym zobaczyć piwnicę, czy mi pozwolą. „Naturalnie, proszę bardzo”. Zeszliśmy na dół, ale ja mówię: „Ja chciałam tam jeszcze piętro niżej [zejść]”. Bo nie wiem, czy pan też wie, że były dwa piętra. Na ogół cała Starówka była dwupiętrowa, piwnice były dwupiętrowe, ponieważ to były domy kupieckie na ogół. Starówka jest na skarpie, wobec czego było gdzie kopać i oni swoje składy różnych towarów chowali jeszcze piętro niżej, tak że w tej chwili nie ma, oni tylko wiedzą o tym, że było jedno piętro. Przypuszczam, że jak odbudowywali Starówkę, to po prostu zalali tamte piwnice betonem, nie ma jej już i nikt nic nie wie. Dlatego między innymi chciałam, żebyście usłyszeli, bo nie każdy o tym wie, że tam są dwa piętra w dół.
No a poza tym co? To tak z tym dzieciakiem pamiętam, toć to na mnie zrobiło ogromne wrażenie. Ponieważ moja ciotka miała z matką ten stragan, wobec czego wiedziały, że jak opuścimy przedszkole, bo nie będzie wtedy nikogo na Bugaju, to jak ktokolwiek przyjdzie, to zje wszystkie te cukierki, co one tam nakupowały, wobec czego zatargały to na ten Rynek Starego Miasta, no i były tam w torbach poustawiane, w tej piwnicy, u tej naszej znajomej. To ja dzięki tym cukierkom przeżyłam, bo nie było co jeść, to ta glukoza w tych cukierkach mnie ratowała. To były zwyczajne landrynki w papierkach, ale było co jeść, bo tak to najgorszy był problem z jedzeniem. Czasami się trafiła jakaś puszka po kimś do wylizania, bo człowiek mały to rękę wsadził w tę puszkę, dorosły sobie nie dawał rady, ale mały to tam wylizał do końca. No to tak na jakichś wariackich papierach przeżyłam Powstanie, bo sobie nie przypominam, żeby ta koleżanka [coś gotowała]. Ona dla siebie też nie gotowała, nie wiem, jak ona zdobywała żarcie, czy mnie tam, jak to się mówi, traktowała po macoszemu, tego nie wiem, bo ona się tą swoją matką staruszką opiekowała. Matka miała sześćdziesiąt lat, więc trochę mi się śmiać chce, jaka to była staruszka, ale ona naprawdę chodziła jak staruszka i naprawdę wyglądała jak staruszka. No, to teraz jednak kobiety trochę lepiej wyglądają. W każdym bądź razie w końcu któregoś dnia się okazało, że jednak się te mury, sufity zarysowują, że to wszystko zaczyna wyglądać nieciekawie, i wtedy ta Julka, Julka Plewko się nazywała, doszła do wniosku, że nie ma co, trzeba uciekać. No i tak po kolei po tych domach się przeleciała po piwnicach i wszyscy doszli do wniosku, że już jest tak zrównane z ziemią, praktycznie [rzecz] biorąc, tylko góry gruzu są z tej strony, wobec czego trzeba uciekać. Ja nie wiem, to chyba będzie Rynek Starego Miasta 1 albo 3, ale tego nie przysięgnę. Zostało tylko może na zdjęciach, zaraz po wojnie można to zobaczyć, zostało tylko takie obramowanie, kamienne wyjście i myśmy tym wyjściem uciekły (właśnie nie wiem, czy to był 1 czy 3, bo to bliżej Jezuickiej). I żeśmy uciekły, uciekałyśmy przez Rynek Starego Miasta do Krzywego Koła, ale to już był prawie koniec Powstania, znaczy koniec na Starówce, to musiał być jakiś tydzień, może trochę mniej przed upadkiem Starówki, bo już zaczęli ewakuować szpital na Długiej. Dlaczego o tym mówię? Jak żeśmy przebiegały przez Rynek Starego Miasta, snajperzy strzelali. Ja widziałam jakiegoś trupa leżącego – kobietę w identycznej sukience jak moja ciotka miała – i pomyślałam sobie: „No to już jestem teraz absolutnie sama, bo ciotka mnie szukała i leży tu na Rynku”. No i żeśmy prosto z Krzywego Koła na Nowomiejską wyskoczyły i w pierwszym domu bodajże, właśnie nie wiem, czy to była Nowomiejska 17, czy 15, wpadłyśmy do piwnicy (jak to było z uchodźcami ze zbombardowanych domów), to się ludzie posunęli: „Możecie sobie tutaj mieszkać”.
No i myśmy sobie tam w trzy gdzieś na jakimś kawałku łóżka funkcjonowały. Obok był dom zburzony, ludzie w piwnicy siedzieli i żeby ugotować sobie coś w ciągu dnia (bo tak to tylko w nocy tam gotowali, naturalnie szyb nie było, wiatr wiał, ale to nie ma znaczenia), postawili sobie „kozę” na środku tej piwnicy, no i gotowali coś sobie. Jak mówiłam, wszyscy siedzieli naokoło pod ścianami na ogół. Trzeba trafu i wypuścili, wyprowadzili rurę przez te gruzowiska, żeby robiło wrażenie, że to gruzy dymią. No i to całkiem nieźle funkcjonowało przez dłuższy czas, ale kiedyś się ktoś czy pomylił, lotnik czy tego, w każdym bądź razie trafił akurat w to gruzowisko. Wiele lat miałam uraz do wędzonego mięsa. Uciekali ludzie stamtąd. Tak jak stali w stosunku do tego piecyka, albo z boku wszystko spalone do żywego mięsa, na czarno, albo bokiem, tyłem czy przodem. Do nas trafił taki pan, wpadł do tej piwnicy już, bo tak to ludzie uciekali gdzieś dalej, nie wiem, czy wychodzili na Długą ci, co się trochę lepiej czuli, a do nas wpadł pan, który dosłownie zwęgloną twarz miał, z przodu nic, zdejmowali z niego ubranie i był tak poparzony, że lepiej nie mówić. Więc ktoś pobiegł na Długą do szpitala, że mamy takiego ciężko rannego u nas, ale okazało się, że już jest szpital prawie ewakuowany, większość to już poprzez plac Krasińskiego szła kanałami do Śródmieścia i ten człowiek u nas tam został.
Ile on tam leżał, ze trzy dni, więcej nie, bo już wtedy Niemcy wkroczyli na Rynek i wyrzucili nas, i wtedy nie było jak tego człowieka zabrać, i został, więc go pewnie rozwalili. No i żeśmy potem wędrowali przez Jezuicką, tak jak nas pędzili, to przez Jezuicką, Źródlaną do Sowiej, potem w górę Bednarską. Przed Powstaniem byłam znana z długich warkoczy, bo miałam równe z sukienką. Moja mama przez całe Powstanie ani razu mnie nie czesała, więc trudno, żeby nazwać włosami to, co ja miałam na głowie, wobec czego baby, te, które w piwnicy tam z nami siedziały, takie różne mamy, stwierdziły: „Nie puścimy, ponieważ Niemcy wkraczają na Starówkę, nie może ona z takimi włosami jechać nie wiadomo gdzie”. No, wszy to już nie mówię, jakie mi chodziły po tej głowie. „Jeszcze innych pozaraża wszami, wobec czego trzeba jej łeb umyć”. I tu się zaczął cyrk. „Trzeba jej obciąć włosy i umyć”, no więc nie było żadnej sabadyli, jakichś tam innych historii, wobec czego łeb mi zlano naftą i potem te warkocze obcięto mi tak króciutko, naturalnie było to cięte nożyczkami od paznokci, więc sobie pan wyobraża, jak było pięknie to zrobione. Niemniej łeb został umyty, ja byłam szczęśliwa, że mam nareszcie krótkie włosy, bo marzyłam o tych krótkich włosach, a mama się nie chciała zgodzić. Mama moja w tej Dobroczynności jak zobaczyła, że ludność cywilna wychodzi ze Starówki, wobec czego swoim tym dziewczynom różnym, pielęgniarkom, powiedziała: „Chodźcie między ludność cywilną i szukajcie dziewczynki z długimi warkoczami”, więc one chodziły i usiłowały mnie znaleźć. Naturalnie nie było cudu, warkocze były na pamiątkę, „Zawiń sobie w gazetę i schowaj do plecaka”, no to miałam dwa warkocze śmierdzące naftą w tym plecaku i tak wyszłam z Powstania. W każdym bądź razie tak to wszystko wyglądało.
Trafiłyśmy w końcu do obozu w Pruszkowie, no i tu się nam też udało, widocznie ktoś tam nad nami czuwał, żeśmy nie pojechały do żadnego obozu, tylko na terenie Generalnej Guberni myśmy wylądowały w Goczałkowicach. Chyba tak się to nazywało, ale nie przysięgnę, to miejsce, gdzieśmy w końcu [wyszły] z tego Pruszkowa. Bo tam pozwolili jechać, gdzie kto chciał, no i ta Julka załatwiła, że ma jakichś znajomych gdzieś pod Częstochową, jakąś rodzinę dalszą, no i żeśmy pojechały tam z tą babcią, nazywała się ta miejscowość czy przysiółek (nie wiem, jak to nazwać) Śmiertny Dąb, taka śmieszna nazwa. W każdym bądź razie na wsi. Nie była ta rodzina zachwycona, że jej się warszawiacy zwalili, a kto nie pracuje na wsi, ten nie je, wobec czego zatrudniono mnie jako dziewczynkę do pasienia bydła. Miałam paść byka, który jak trochę przyspieszał, to ja frunęłam za nim, bo ja ważyłam po Powstaniu jak piętnaście kilo, to dużo, a może i tyle nawet nie, byłam chuda jak patyk, jeszcze dostałam czerwonki, a jedzenie było na wsi, jak to na wsi, zsiadłe mleko z kartoflami albo kapuśniak z zeszłorocznej kapusty i nic więcej. A potem stwierdzili, że ja się do tego pasienia [nie nadaję], bo cała wioska się śmiała, jak ten byk leciał, a ja za nim frunęłam, wobec czego stwierdzili: „A, matkę miała przedszkolankę, to niech się zajmie dziećmi”, no i ja miałam z kolei pod opieką, ja wiem, ze dwanaścioro takich dwu-trzylatków, co się nie nadawały, żeby pójść z matką w pole, i musiałam się tym towarzystwem zajmować. I miałam serdecznie, dokładnie dość wszystkiego i wtedy znalazła mnie ciotka, która z Powstania wylądowała w Łowiczu, bo to wszystko była Chorągiew Mazowiecka, wobec czego one się tam wszystkie znały, wylądowała u koleżanki mamy i [tam] mieszkała. Ciotka dowiedziała się, że taki transport z Warszawy gdzieś pod Częstochową wylądował, wobec czego zaczęła chodzić od wsi do wsi i pytać się, czy tu kogoś z Warszawy nie ma, i o dziwo znalazła mnie. Tam nie wiem, była jakaś większa awantura, bo się okazało, że ta Julka jednak wyniosła z Powstania kilo jęczmiennej kaszy i coś jeszcze, bo ona to trzymała na Boże Narodzenie, że w Wigilię to będzie, prawda, gdzie by nie było, to może coś ugotują, więc ciotka moja zrobiła [aferę] (z tego co pamiętam, mnie wyrzucili na podwórko, żebym nie słyszała, ale tam musiała być jakaś niezła awantura), że zamiast mi ugotować tej kaszy na ten chory żołądek, to ona trzymała to na święta. Każdy ma swoje rozliczania, w każdym razie ja się więcej z Julką nie widziałam i o ile wiem, były zerwane stosunki towarzyskie absolutnie, nie wiem, co się z nią stało zupełnie.
No, a mnie ciotka wiozła do Łowicza i też był następny cyrk. Moja ciotka miała anginę pectoris, jak to się ładnie kiedyś nazywało, czyli wadę serca, i wszyscyśmy zawsze chodzili, żeby ciotki nie denerwować, żeby broń Boże, jej tam nie zrobić przykrości i tak dalej. Była pod specjalnym nadzorem. No i jak ciotka mnie przewiozła na… Trzeba było się przesiąść właśnie na pociąg do Łowicza, no i siedziałyśmy na stacji, i ja podobno mdlałam raz za razem ciotce – chudawe, wystarczająco atrakcji, jeszcze ukochana ciotka się znalazła – i wtedy jakaś babka powiedziała ciotce: „Niech pani ją zaniesie na Jasną Górę, to może jej pomoże”. No, jest kawałek od stacji na Jasną Górę i ciotka mnie wzięła na ręce, proszę sobie wyobrazić, i z tą anginą pectoris zatargała na Jasną Górę. Podobno się modliła dosyć długo do Matki Bożej i o dziwo przywiozła mnie żywą do tego Łowicza.
A mama się znalazła, bo jak się skończyło Powstanie, jeszcze rannych wywozili, to wywieźli do Milanówka i był punkt opatrunkowy, taka pierwsza pomoc dla tych, co wychodzili z Warszawy w Milanówku na stacji, i moja mama tam urzędowała, i jak już wszyscy wyjechali z Warszawy, no to mama zaczęła szukać, do tej koleżanki do Łowicza poszła, czy ta czegoś nie wie o mojej ciotce, no i się okazało, żeśmy się znalazły wszystkie trzy potem. Naturalnie ja to wszystko ciężko odchorowałam, to się nie skończyło tak bezboleśnie. Dostałam potem tak zwanego paraliżu dziecięcego, to się w końcu te wszystkie nerwy odbiły jakoś. Leżałam jak zezwłok – nie mówiłam, nie chodziłam, pod siebie robiłam, trzeba było mnie karmić, no w ogóle dno, prawie nie kontaktowałam. Leżałam, też tam kiedyś była jakaś awantura, ale to z innego powodu, u tej pani Michaliny była awantura. Mama moja akurat wróciła, zrobili tam jakieś przyjęcie, ponieważ pani domu była zaprzyjaźniona z prałatem, wobec czego ksiądz prałat został zaproszony. Wielka feta była, no i ta zrobiła, żeby zaimponować, czerninę. Wie pan, że to jest z krwi kaczki. Ponieważ przedtem chodziły po podwórku te kaczki z takimi pięknymi ogonami, strasznie mi się jeden kaczor podobał, no i się okazało, że on wylądował w garnku, ale ja powiedziałam, że ja za żadne pieniądze w życiu nie zjem łyżki. Cały czas mi się kojarzyło Powstanie i ta ilość niesamowita krwi, którą człowiek widział, z tym że ja mam teraz zjeść zupę z krwi? Za nic we świecie. No, zrobiła się niezła afera, bo i prawda, ksiądz prałat namawiał i wszyscy namawiali, a ja nie, zaparłam się, że nie. Wobec czego skończyło to się tym, że zamknęli mnie w pokoju na klucz. „Będziesz siedziała dotąd, dokąd zjesz”. No ale nikt nie pomyślał, że dzieci są cwane. Stał wazon na stole w tym pokoju z kwiatami, które właśnie pani Michalina dostała na imieniny, i ja, żeby broń Boże nie było, że nie zjadłam, to ja ten wazon nakarmiłam czerniną. No ale żeby nie było, że tam nie wylałam, broń Boże, bo było widać po bokach, że to jest wylane – nie, nie, wazon był nakarmiony przyzwoicie. No i wszystko było w dechę, ta przyszła, „No widzisz, mówiłam, trzeba się było słuchać”. Dobrze było, tylko że na drugi dzień to zaczęło śmierdzieć, bo się w końcu zepsuła ta krew w wazonie, no i się zrobiła wtedy [tak] kosmiczna awantura, że moja mama wieczorową porą wyszła na trochę na miasto, wróciła i mówi: „Przenosimy się gdzie indziej, zabierajcie swoje manatki, wychodzimy”.
I żeśmy wylądowały z kolei w Łowiczu, też nad Bzurą. Akurat tam jest młyn, musiałabym kiedyś tam się przejechać i zobaczyć, jak to wygląda, bo mieszkałyśmy w sklepie, ale sklep był duży i były trzy łóżka, takie duże, małżeńskie łóżka postawione w tym [sklepie] i każda rodzina mieszkała na jednym łóżku, czyli że było pięć osób, sześć, to mieszkali na takim łóżku, no i myśmy też dostali takie łóżko. Żeśmy tam mieszkały z mamą, z ciotką, no i tam jeszcze mama jakiegoś chłopaka przywiozła, ale już nie pamiętam, jak on się nazywa, bo on szukał rodziców i mama go moja przygarnęła (zawsze miała, że tak powiem, miękkie serce, ale to nie o to chodzi). Tak żeśmy w czwórkę na śledzia nocowali tam. Ja leżałam zezwłok, mama gdzieś pojechała, nie wiem, czy do Łodzi, czy gdzieś, pod Łowicz szukać pomocy dla mnie. Okazało się, że na to lekarstwa nie ma. „No trudno, proszę pani – taki zaprzyjaźniony lekarz, znajomy, powiedział – pani Ireno, absolutnie nie ma mowy, żebym ja coś znalazł teraz jeszcze w czasie wojny, jeszcze przedtem może coś byśmy próbowali. No, musi pani czekać. Ja pani coś powiem, jak ona się rozwinie jako kobieta, to może to jej przejdzie”. No, ja miałam wtedy dziesięć lat, więc tak dosyć [dużo czasu] czekać do czternastu czy piętnastu. No i wtedy, nie uwierzy pan, wkraczali „przyjaciele” radzieccy do Łowicza. Moja mama pracowała w tym czasie w szpitalu, ale w międzyczasie, bo moja mama zawsze była bardzo energiczna, rzutka, żeby ludzie jakoś parę złotych zarobili, to w tym sklepie był ogromny stół, taki na dwadzieścia cztery osoby. Każdy tam miał kawałek wydzielonego [miejsca] dla siebie, ale wieczorową porą wszyscy zaczynali robić lalki, mama szyła na maszynie takie szmaciane ręce, nogi, wszyscy nabijali to trocinami, tam jakiś jeden z panów to montował wszystko do kupy, ciotka jeździła do Częstochowy po główki plastikowe, no i pamiętam, że oni całe wieczory napychali, a potem moja mama brała te lalki w koszyk, szła na bazar i albo za jajka, albo za cokolwiek sprzedawała, przynosiła i to całe towarzystwo w sklepie jakoś funkcjonowało. A tak to oficjalnie pracowała w szpitalu.
I słychać było kanonadę, wiadomo było, mówili, że Rosjanie wkraczają. No i wtedy ja wiedziałam, że mama powinna mniej więcej o tej porze przychodzić z tego szpitala i usłyszałam, że taka furtka w tym ogródku przed tym sklepem się otwiera i potem tak jakby ktoś wziął za klamkę, ale ja słyszałam, miałam takie wrażenie, pewnie mi się zdawało i sobie dośpiewałam: „Ewa, otwórz”. Najpierw poszła kanonada przez ulicę, salwa z karabinu maszynowego, potem ta klamka i „Ewa, otwórz” i myślę sobie: „Boże kochany, to ta matka wyszła z Powstania i teraz tu, pod domem, pod tymi drzwiami umiera, bo nie może sięgnąć do klamki, pewnie leży, gdzieś tam się doczołgała i nie może sięgnąć do klamki. Ja muszę wstać, ja muszę jej otworzyć, bo inaczej ją zabiją”. Wstałam do drzwi i w tym momencie moja mama też drzwi otworzyła. Zobaczyła mnie w drzwiach, mówi: „Jezus Maria, ty chodzisz!”, ja mówię: „Mamo, żyjesz?”. „I mówisz!”. No i tak się skończyła, że tak powiem, „ptimal”, jak to nazywali lekarze, ten dziecięcy paraliż. Tak że mówię, że w życiu nigdy nie wiadomo, tak że powinniśmy wielbić towarzyszy radzieckich, że strzelili sobie na postrach. No więc widzi pan, tak… Potem mama pojechała do swojej kuzynki na Śląsk i potem nas zabrała do Dąbrowy Górniczej i tam już do powrotu do Warszawy żeśmy siedziały.
Jeszcze wcześniej tośmy mieszkały w Śródborowie, bo moja mama zatrudniła się w RTPD, pracowała jakiś czas w RTPD i przez jakiś czas mieszkałyśmy z ciotką. Ciotka się opiekowała jakimś domem dziecka w Śródborowie, tam RTPD trzymało trochę tych dzieciaków, ile tam było, ze dwadzieścia, a potem się okazało, że moja ciotka, [żona] tego brata matki, reportera, była pielęgniarką na Dobrej z kolei w tym szpitalu. To była taka jakaś filia szpitala z Solca… Nie pamiętam, jak się ten lekarz nazywał, znana postać, znany ortopeda sprzed wojny. W każdym bądź razie się okazało, że ta moja ciotka, jak całą wojnę byli małżeństwem z moim wujkiem i nie mogli zmontować dzieciaka, tak akurat na tej, że tak powiem, zsyłce po Powstaniu zmontowali dzieciaka i ona była przy nadziei, tuż-tuż miała rodzić, wobec czego wylądowała w szpitalu i się okazało, że zmarła (jakiś skrzep był czy coś), no i trzeba było się zająć tym niemowlakiem, sześciotygodniowym młodym człowiekiem. Nawet gdzieś w gazecie była taka wzmianka, że „pierwszy pacjent szpitala na Solcu”: taka była pokazana miednica i jego tam kąpią te pielęgniarki. Tam nie miało być w ogóle żadnej porodówki. Przyjęły ją, w każdym bądź razie Halina zmarła i trzeba było się tym dzieckiem zaopiekować. Dostała mama z RTPD, jak się dowiedzieli, że właśnie jest takie nieszczęście w rodzinie, tośmy dostali błyskawicznie mieszkanie tutaj na Suzina, nota bene tam się urodziły „Kaczory” w tym domu, więc jakie towarzystwo miałam świetne, prawda? Tylko że ja tych „Kaczorów”, jak byli mali, to nie pamiętam, bo już w tym czasie wychodziłam za mąż, to już nie moja działka, a oni się potem przenieśli, zdaje się, do tej willi, ale już tego to ja nie wiem, tylko wiem, że się urodzili na Suzina, na siódemce tak zwanej.
No i tak się potoczyły dalej losy różnie, w każdym razie z okresu Powstania na brak atrakcji w życiu nie narzekałam, miałam [dużo] różnych atrakcji. Ale moja przyjaciółka, też z okresu okupacji, znamy się do tej pory… Bo ta pani, która ze mną rozmawiała, mówiła: „A może ma pani jeszcze kogoś, kto może powiedzieć coś o Powstaniu?”. Mam tę moją przyjaciółkę, ona siedziała z kolei na Franciszkańskiej, czyli też nie można powiedzieć, żeby tam było lekko na Nowym Mieście, ale [powiedziała]: „W ogóle na razie ze mną nie rozmawiaj, po siedemnastym tak, wcześniej w ogóle nie ma mowy”. Ona ma życiorys, jak Boga kocham, książkę można napisać, bo ona mając osiem lat, została opiekunką dwojga młodszego rodzeństwa – matka zmarła na suchoty, jak jej siostra miała trzy miesiące, ojca Niemcy rozstrzelali w czterdziestym roku i ona z tym dzieciakiem i z bratem młodszym od siebie o dwa lata z Dąbrowy Górniczej przez zieloną granicę, czyli z Reichu, przeszła na piechotę do Warszawy, bo nie było możliwości jej wysłać pociągiem, bo Niemcy jeździli na ogół i nikt się nie podejmował w ogóle z Rzeszy, żeby tego, wobec tego przerzucali ją przemytnicy, jak to się mówi, z ręki do ręki i tak wylądowała w Warszawie u ciotki, po to, żeby zaraz było powstanie w getcie i ona widziała ludzi skaczących z domów. A potem zaraz było Powstanie Warszawskie. Nasze pokolenie na brak atrakcji nie narzekało, dlatego ja się przestałam przejmować, że jestem po nowotworach, po operacji serca, cholera wie po czym jeszcze, ale przynajmniej funkcjonuję jeszcze.
Ja nie wiem, skąd brali wodę. Ta woda była wydzielana, ktoś widocznie przynosił, ale nie przypuszczam, żeby ta Julka… Ale uczciwie mówię, że nie pamiętam w ogóle sprawy wody. Musiało mnie to jakoś omijać, może ktoś przynosił, skąd – nie wiem. Wiem za to, że te włosy, co mnie tak myły baby, no to poszły do fosy przy Barbakanie, tam sączyło się źródełko i z tego źródełka przyniosły i mi te włosy [umyły], tak że te warkocze to były obcięte po to, żeby mniej wody się zużyło.
W piwnicach, dosłownie. Pierwsze bomby to musiały spaść w pierwszym tygodniu i żeśmy już mieszkały cały czas w tej piwnicy, w ogóle nie wychodziłyśmy. Pamiętam, że tak strasznie chciałam iść i tak męczyłam tę Julkę, żeby mnie puściła, bo ten czołg przyjechał na Podwale, och, jak ja ją mordowałam, żeby ona mnie puściła, że ja chcę zobaczyć, że pójdziemy razem, zaparła się, że nie, i dzięki Bogu, bo przecież tam była potem jatka.
Aż wszyscy podskoczyli. Ja panu powiem, naprawdę, to się wierzyć nie chce, co człowiek, psiakrew, przeżył, bo to dopiero w czasie wspomnień wychodzą różne kwiatki, a wcześniej tego jakoś… Dlatego mówię, że nie lubię chodzić na Rynek, bo mi się nakładają dwa obrazy: płonący [budynek], ta sterta gruzów od strony… zresztą zobaczcie, że nie ma nigdzie zdjęć tej strony Rynku pokazanej, bo tak to jakieś tam szkielety widać, prześwity okien, a z tej strony nie, bo była jedna wielka kupa gruzu. Ponieważ w tym domu, o którym mówię, były różne dokumenty Mordkowiczów, co oni tam mieli pochowanego, to nie mam pojęcia, wiem, że moja mama zaraz po Powstaniu skontaktowała się z Mordkowiczami, oni wtedy mieszkali w Krakowie na Krupniczej, w tym Domu Literatów i żeśmy, pamiętam, z tej Dąbrowy pojechały, mama razem z Mordkowiczami i z Żeromską. Bo się jeszcze pani Żeromska tam przejawia w moim życiorysie, już nie wspominałam o niej, ta Monika i stara Żeromska. Rękopisy Żeromskiego były schowane w tym budynku, tam gdzieś w piwnicach i oni to odgruzowali, to znaczy znaleźli robotników, jeszcze nim zaczęto w ogóle mówić o odbudowie Starówki. I pamiętam, że wyciągnęła mama stamtąd trochę zdjęć z okresu okupacji, bo właśnie były zapakowane, no, ale jednak trochę były dziewczyny przezorne i pochowały różne rzeczy. A ja przeżyłam tylko dzięki tym cukierkom, ale o wodzie, słowo honoru, widocznie nie był to problem na tyle istotny dla mnie, że ja na to nie zwróciłam uwagi.
Nie, z okresu samego Powstania absolutnie z nikim się nie kontaktowałam, tylko rękę przesuwałam przez takie sztachetki, też w piwnicy, żeby tam garść cukierków wyciągnąć i zjeść. A Joaśkę, no to pojechałyśmy wtedy z mamą do Krakowa i widocznie Joasia była w nienajlepszym humorze, też miała prawo, choć byłyśmy serdeczne przyjaciółki, tak mi się zdawało. Byłam u niej na komunii, ja się z chłopakami na podwórku biłam, jak oni mi mówili, że ona jest Żydówką, to ja mówiłam, że absolutnie nie i każdemu w mordę dam, przepraszam za wyrażenie, bo nie, bo jej ojciec jest w oflagu, a faktycznie był ten Olczak w Oflagu. Ojciec jest jej w Oflagu, a matka nie jest Żydówką, bo ja byłam u niej na komunii, więc nie może być Żydówką. Matka ją w ten sposób uratowała, że oddała ją do zakonnic i ona u tych zakonnic była przez jakiś czas na Rakowieckiej, a potem w Starej Wsi, o ile sobie przypominam. Ale wracając do tej wizyty, ta wizyta była w ogóle wielkim niewypałem, myśmy nie miały o czym z sobą rozmawiać. Nie wiem, gdzie Joaśka była w tym czasie, myślę, że właśnie w tej Starej Wsi, poza Warszawą, u tych zakonnic, bo ja potem poznałam tę jej wychowawczynię, zakonnicę, ale to już wiele lat [temu], nawet byłyśmy bardzo zaprzyjaźnione i właśnie ona wtedy tę Joasię chowała. Ale dosłownie nie wiem, tak że ja pamiętam, że przyszłam do mamy i [powiedziałam]: „Mamo, jedźmy do domu”. Tak że ta wizyta się nie udała.
Ludzie się bali, ale ja nie przypominam sobie. Akurat byłam w takim miejscu, gdzie specjalnie nikt się za bardzo nie modlił, bo były takie, że nic, tylko bez przerwy litanie odmawiali. Tam byli normalni ludzie, normalnie rozmawiali, opowiadali o różnych [rzeczach], siedzieli, opowiadali, ale w zasadzie żeby się nie nudzić. Wy sobie w tej chwili nie wyobrażacie, że można żyć bez radia, bez telewizji, bez telefonu komórkowego, zupełnie inaczej. Ludzie drzemali, przesypiali, rozmawiali, jacyś tam znajomi lepsi, gorsi, no to razem siadali, tam sobie coś gadali, ale nie było jakiejś takiej… Po prostu: „Trzeba to przeżyć, żeby chłopcy nasi, żeby nam się udało, żeby w końcu wygonić tych Niemców z Warszawy”, na tej zasadzie były rozmowy.
Oni przechodzili ciurkiem, bo to były przejściowe piwnice i jak ktoś chciał przejść ze Świętojańskiej na przykład na Jezuicką, to musiał przejść koło nas.
Bardzo dobrze, nikt nie miał do nich pretensji, że bomby lecą, że tego, wiadomo było, życie, jak są naloty, to muszą bomby lecieć. Nie, nie było żadnych [wyrzutów] typu: „Po jaką cholerę wyście to rozpętali?” czy coś, nic z tych rzeczy nie było.
Stale właśnie Powstańcy przechodzili, to tam ktoś się spytał: „A co słychać?”. – „A, no tośmy stracili tę placówkę, ale tam chłopaki walczą”. Nie było nic z takich rzeczy.
Kochany, nie, nic takiego nie było, bo naprawdę, proszę mi wierzyć, akurat z tej strony (może [było] w tych innych [częściach miasta], gdzie nie leciały te bomby jedna za drugą), nie było dnia, żeby oni nas nie bombardowali. Ja wyliczyłam, że co najmniej sześć bomb, z tego, co pamiętam, spadło właśnie w ten budynek – wystarczy, nie? Uczciwie mówię, nic z tych rzeczy [nie było], żadnego grania, śpiewania, nic, ani recytowania.
Kochany, z tej strony to każdy wiał, byle dalej od strony katedry. Może i było, może przychodzili, ale ja uczciwie mówię, nie widziałam żadnego księdza przez całe [Powstanie]. To nie o to chodzi, bo tuż za nami przecież na tyłach był kościół Pijarów, potem była katedra. Tylko żeśmy słyszeli, że wjechał czołg do katedry kiedyś, coś tam wspomnieli, że strzelają po ścianach, no [to] wszystko. Może dorośli, ja wtedy miałam dziesięć lat, więc tak raczej nikt nie zwracał uwagi, a ponieważ byłam singiel i ta babcia, staruszka, to: „Śpij, zdrzemnij się”, na tej zasadzie się to odbywało. Na Żoliborzu to Matka Boska stała na podwórkach, ludzie się [modlili], ale tu nie było takiego cyrku, takiego piekła, jakie myśmy tam na tym Rynku po tej stronie [mieli]. Już po drugiej stronie było im łatwiej, ale tutaj to myśmy strasznie w tyłek dostawali.
Ja już byłam wtedy na tej Nowomiejskiej, bo myśmy już zdążyli uciec ze względu na to, żeśmy się już naprawdę bali siedzieć w tej piwnicy, bo już było zarysowane i to drugie piętro – wyglądało to naprawdę wręcz tragicznie, tak żeśmy się nawet bali, czy nam się ten ostatni dom, z którego żeśmy przez tę bramę wychodzili, czy on jeszcze wytrzyma. Nie mam pojęcia, ale według mnie tam jeszcze sporo ludzi może zostało, zresztą nie wiem, człowiek wiał przez ten Rynek byle prędzej, nawet się nie oglądał, ile osób za nim biegnie. Wiem, że cała nas grupa biegła i wszyscy byle prędzej, bo wiadomo było, że snajperzy strzelają tutaj od Piwnej, tam z kościoła, chyba była jeszcze ta wieża na kościele na Piwnej i stamtąd strzelali. Snajperzy to było nieszczęście, ale jakoś żeśmy przeżyli i jestem najstarsza w rodzie.
No to mówię, żeśmy byli na Nowomiejskiej, wszedł Niemiec w takim hełmie na głowie, raus, raus, raus, schnell, schnell, żeby szybko, ale tam co kto miał, to wziął w garść, nie brali, bo nie mieli co, no bo myśmy już uciekli z jednego tego [budynku] i wtedy pamiętam, żeśmy pana zostawili w piwnicy. Potem w takim tłumie to się ludzie przetasują, to nie jest człowiek w stanie… to nie jest jakaś zorganizowana grupa, tak że każdy jak mógł, tak się gdzieś tam ustawiał. Jedni szli szybciej, drudzy szli wolniej, w związku z powyższym w ciągu tych ludzi, którzy uciekali, tych uciekinierów, trudno było o jakieś takie znaleźć… Mówię panu, że ubaw był, bo potem się dowiedziała mama, mówi: „Słuchaj, ja tyle razy te dziewczyny wysyłałam, żeby szukały dziewczynki z długimi warkoczami, a tu faktycznie miałaś obcięte, to one mogły długo szukać i namiętnie”.
Przynajmniej nas to nie dotyczyło, ale powiem panu ciekawostkę. To mój kolega z kolei był, on mieszkał kiedyś na Mariensztacie, tutaj był na rogu Dobrej i Mariensztatu, jego ojciec miał sklep, dobrze im się powodziło. Chodziłam z nim do szkoły swego czasu, taki Janusz Orłowski. Idę o zakład, że ten pan profesor, pan Orłowski, to na pewno ma tatusia Janusza, bo jest skóra zdjęta z mojego kumpla, tak że z całą pewnością Januszek to właśnie tatuś jest tego pana profesora. Do czego zmierzam, im się nieźle powodziło, mieli w czasie wojny sklep kolonialny, taki troszkę pod delikatesy, tak że jakoś sobie dawali radę. Jak Powstanie wybuchło, to oni tam siedzieli i potem jak Niemcy wyrzucali właśnie między innymi z Furmańskiej moją mamę, ciotkę z tego [budynku], w tym czasie chyba i Janusz wychodził tam z dołu, z Powiśla, i wpadła pani Orłowska na genialny pomysł, że kosztowności i wszystko, co oni mieli, to wsadzili w taką dużą puszkę po cukrze i na dole były [kosztowności], a na wierzchu był cukier w kostkach. Janusz był malutki, najmniejszy w klasie, targał tę puszkę przed sobą i co jakiś czas wyciągał tę kostkę cukru i jadł, i go puszczali, bo on miał dziesięć lat, a wyglądał na osiem, dziewięć, no taką miał urodę. Dziadek jego był niski, ojciec niski, no i Januszek był malutki. I tak wyniósł [tę puszkę] i dlatego jak potem po Powstaniu oni wrócili do Warszawy, to mogli od razu jakiś tam sklepik za te [kosztowności kupić] i jakoś zaczęli funkcjonować. Jak patrzę na tego pana profesora od ekonomiki, Orłowskiego, to widzę Januszka, dosłownie, nie wyparłby się ani jeden, ani drugi. A z panią Mościcką, to jak już tam mówiłam, że to przedszkole było takie zrobione super, eleganckie, to z panią Mościcką byłam po imieniu, więc nie żadne „hab., hab.”, co prawda do niej mówiłam „Majisiu”, bo mogłam mieć więcej jak ze trzy lata, jak z nią wtedy byłam w takich bardzo przyjacielskich stosunkach, tak że kiedyś nawet siedziałam u pana prezydenta na kolanach, nie każdemu się to trafia. Tak że śmiać mi się czasami chce. A w trzydziestym dziewiątym jak uciekał rząd z Polski, to właśnie pani Maria zaproponowała mamie, żeby mama przeniosła się na Zamek, bo będzie bezpiecznie, no a potem mnie mama wynosiła na ręku z Zamku przez płonącą bramę z mokrą szmatą na głowie i powiedziała: „No nie wiem, czy to tak bezpiecznie tutaj było”. Więc takich różnych wspomnień, takich dupereli to ja mam mnóstwo.
Tak właśnie ten Januszek mi się przypomniał. Kiedyś Janusz pracował w Najwyższej Izbie Kontroli i kiedyś ja tam pracowałam w Instytucie niedaleko, w Ochronie Środowiska (na Filtrowej był wtedy ten NIK, w tym domu na Filtrowej, teraz nie wiem, co tam jest). No i go spotkałam, ale on był wtedy naczelnikiem, to się potem dowiedziałam, no i tak leciałam, wysiadłam z tramwaju, patrzę – Januszek. Mówię: „Cześć, Januszek”, spojrzał się na mnie, nie poznał mnie na pewno, [ostatnio] widzieliśmy się jako dzieci. Widziałam, że był oburzony, jak ktoś śmie się do niego zwracać, do pana naczelnika, tak bardzo poufale. Ja mówię: „Cześć, cześć” i poleciałam do siebie listę obecności podpisać i potem się pytam: „Słuchajcie, czy taki facet…”, ponieważ Instytut z tym ministerstwem się łączyły w pewnym sensie, można tam było od tyłu wchodzić, obok siebie budynki były. Mówię: „Czy tam u was pracuje Orłowski?”. – „No, jest naczelnikiem”. Skubany, tak sobie pomyślałam, a kiedyś żeśmy spali w kącie, że tak powiem, we dwoje i żeśmy sobie przysięgali, że nieprawda, to ja to też gdzieś pamiętam. Chodziliśmy razem na komplety i pamiętam, że żeśmy gadali z Januszem, takie dwie papużki [nierozłączki] byliśmy, lubiliśmy gadać z sobą, ale tak jestem zaprzyjaźniona z Orłowskim, co mu mogę nawet przypomnieć, jeśli on żyje, jakbym miała okazję. Ale siedzę więcej w domu, nie łażę, to bym mu przypomniała, że żeśmy razem, przepraszam za wyrażenie, srywali do jednego nocnika. To znaczy się akurat Janusza matka była mojej mamy serdeczną przyjaciółką i były dwa nocniki, i dla mnie, i dla niego, i żeśmy potrafili… A jak żeśmy kiedyś wymalowali państwu Orłowskim sypialnię, to trzeba było wołać malarza, a myśmy mało po tyłku wtedy nie dostali, choć to było wbrew pedagogicznemu podejściu.
Jak [wspominam] powrót do Warszawy? A wie pan, że pan mnie zastrzelił. No, już wtedy można było wsiąść normalnie w pociąg, bo na Śląsk to ja jechałam odkrytą lorą z tłumoczkami. Co tam mama zdobyła już w międzyczasie zaraz po Powstaniu, to jednak jakieś się tam łachy zebrały, więc miałyśmy dwa tłumoki i żeśmy odkrytą lorą jechały do Dąbrowy Górniczej, wtedy kiedy śnieg sypał, i przykryłyśmy się jakimiś starymi szmatami, i tak żeśmy wracały. Ale powrót to już był normalnie. To był czterdziesty szósty rok, już kolej jakoś funkcjonowała, bo do tego Śródborowa już przez Warszawę żeśmy przejechały, pamiętam, ale to nas ktoś zawiózł do tego Śródborowa, znaczy się elektryczną kolejką, bo Śródborów to jest następna stacja za Otwockiem i tam właśnie były te domy przez RTPD zorganizowane, że tam ciotka moja też jakoś właśnie w pewnym sensie matkowała tym dzieciom (bo ja wiem, tam ze dwadzieścioro dzieci [było]). Było kilka tych domów, taki był teren i widocznie czy pożydowskie, czy poniemieckie wille były takie drewniane i tam zaraz potem żeśmy [zamieszkały]. A potem jak wróciłam do Warszawy, to już bez problemów pociągiem żeśmy przyjechali i tutaj mama dostała mieszkanie. Jeszcze tak jak dzisiaj pamiętam, to był akurat dopiero co odnowiony dom, tak że jeszcze wiele mieszkań było pustych, tak że pamiętam, że z chłopakami żeśmy sobie robili wycieczki. Jednym kluczem można było wszystkie drzwi otworzyć w całym budynku, wobec czego żeśmy wchodzili, oglądaliśmy sobie, jak wygląda rozkład mieszkania i wychodziliśmy. Fakt, żeśmy nigdzie nie malowali żadnych rysunków, co teraz jest taka moda, nic żeśmy z tych rzeczy nie robili. Nie wiem, czy to było niemodne, czy po prostu uważaliśmy, że jednak dobrze, że ci ludzie odbudowali, że ktoś zamieszka i nie będzie musiał zaraz malować z powrotem. Tak żeśmy, o dziwo, nawet jak sobie przypomnę, żeśmy tak chodzili, żeby nie zabrudzić parkietu, jak żeśmy wchodzili, żeby zobaczyć, to żeby nikt nie wiedział, żeśmy tam byli. Ale za to w całym domu każdy z nas wiedział, jak wygląda mieszkanie kolegi – nie trzeba było chodzić, bo było wiadomo, jak wygląda. Ja raczej byłam tak zwanym dzieckiem niespokojnym. Tak jak sobie teraz przypominam różne kwiatki, które mojej mamie robiłam, to musiała moja mama mieć naprawdę anielską cierpliwość czasami do mnie.
Warszawa, 16 maja 2016 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek