Irena Kietlińska, z domu Fulde, urodzona 21 listopada 1926 w Łodzi.
Pułk „Baszta”, kompania O-3, Mokotów.
Mieszkałam na Mokotowie, ojciec mój miał hurtownię farmaceutyczną, mama nie pracowała. Do szkoły przed wojną chodziłam, była taka prywatna szkoła pani Heleny Chełmońskiej w Śródmieściu (w tej chwili zapomniałam, przypomnę sobie ulicę). Akurat zdałam w trzydziestym dziewiątym roku, w czerwcu, do gimnazjum imienia Słowackiego, ale niestety do niego już nie mogłam pójść. Poszłam do szkoły prywatnej pani Platerówny, gdzie była klasa siódma i po tej klasie siódmej, ponieważ Polakom nie przysługiwała szkoła średnia, to poszłam do szkoły pani Popielewskiej-Roszkowskiej przy placu Unii Lubelskiej w Warszawie. Tam były kursy administracyjno-handlowe, które były traktowane jako szkoła zawodowa. Oczywiście niezależnie od tych kursów, które zresztą były traktowane poważnie, nie jak, powiedzmy, dla zabicia czasu, ale rzeczywiście nas uczono, były komplety szkoły ogólnokształcącej i tam skończyłam na kompletach pierwszą klasę licealną, do Powstania. I na tych kursach cały czas oczywiście też.
Tak, na Malczewskiego 32, cały czas, tak.
Nie, jestem jedynaczką.
Owszem, bardzo korzystnie wspominam. No, u pani Heleny Chełmońskiej – to była rodzina tego malarza słynnego, Chełmońskiego – tam była bardzo patriotyczna atmosfera. Myśmy byli kilkukrotnie w zamku, raz nawet na audiencji u prezydenta Mościckiego, tak że jak najbardziej. No i później, jak to w czasie okupacji, oczywiście też była atmosfera patriotyczna przeciwko okupacji. No jak to zawsze… W szkole później, już tej, można powiedzieć, gimnazjalnej, no to mieliśmy dość trudno, dlatego że tam już się przy placu Unii rozpoczynała dzielnica niemiecka. Przepuszczali nas – żeby można było wejść do szkoły, to musieliśmy przez straże niemieckie przechodzić za każdym razem. No ale przechodziło się, wracało się, jakoś to wszystko funkcjonowało.
A, wybuch wojny bardzo zapamiętałam. To był 1 września, piękny dzień. No, Warszawa jeszcze wtedy nie była zagrożona, tylko tyle że się wiedziało… Człowiek sobie nie zdawał sprawy. Ja miałam wtedy niecałe trzynaście lat – człowiek sobie nie zdawał sprawy z konsekwencji tego, co go czeka. Myśmy z rodzicami przenieśli się do Warszawy, do Śródmieścia, bo tam była ojca hurtownia, ojciec chciał tego przypilnować, no i tam żeśmy przez czas oblężenia trzydziestego dziewiątego roku byli. Potem wróciliśmy do nas na Mokotów. Zastaliśmy dom zniszczony, znaczy nie zniszczony, ale wewnątrz straszna degradacja mebli, obrazów, książek. Stacjonowali tam żołnierze niemieccy. No i wróciliśmy do tego domu, tam żeśmy przeżyli okupację.
Pewnie pani zapyta, jak wspominam czas okupacji? W Warszawie było tak, że praktycznie biorąc, kupić można było wszystko, poza przydziałami kartkowymi. Tak że co można było, to się starało kupić w miarę możności finansowych.
Tak, tak. Apteki musiały funkcjonować, trzeba było ten towar dostarczać.
Tramwajem droga do szkoły, z Malczewskiego do placu Unii Lubelskiej.
No, wszyscy żeśmy się bali, bo wiedzieliśmy, że grożą wywózki na roboty do Niemiec. Tramwaje były strasznie zatłoczone, trudno było się dostać. No a poza tym, no cóż, normalne życie, można powiedzieć. W miarę normalne, o ile można to nazwać normalnością.
Spotkania towarzyskie w bardzo wąskim gronie, dlatego że tych koleżanek, z którymi chodziłam na komplety, to było kolejno u różnych dziewcząt, to było nas z sześć, siedem, no to z nimi głównie się utrzymywało kontakt. Byli również znajomi chłopcy, były spotkania, oczywiście.
Jakoś żyć względnie normalnie.
Z konspiracją to w szkole się zetknęłam. Nasza wychowawczyni powiedziała nam, że nie każdy musi walczyć z bronią w ręku, że również bardzo ważne są sprawy podstawowe dla tych, którzy walczą, więc trzeba umieć im dostarczyć coś do zjedzenia, do ubrania i tak dalej, no i czy na przykład umiałybyśmy… Co trzeba dać na przykład do kotła z zupą – ile trzeba dać soli, ile czego. Ano nie, to my zupełnie nie miałyśmy pojęcia. No więc takie właśnie, tego rodzaju trochę zajęć było. I spotykałyśmy się oczywiście… Gazetki się kolportowało. No to tyle.
A formalna przynależność to była w szkole do „Szarych Szeregów” właśnie.
To raczej było przyrzeczenie, a nie przysięga, w „Szarych Szeregach”.
To głównie z naszą wychowawczynią miałyśmy do czynienia i…
Właśnie w tej chwili sobie nie przypomnę już, bo z nazwiskami to gorzej.
Łapanek oczywiście tak. Ale udawało się nam. Z tą moją przyjaciółką, z którą razem żeśmy jeździły zawsze do szkoły, wracały i uczyłyśmy się, ale udało nam się…
Tak, ona mieszkała na Krasickiego.
Krzemieniewska Ewa. Ale, proszę pani, udawało nam się jakoś uciec czy do jakiejś bramy, czy… Powiedzmy, udało nam się uniknąć tego, a egzekucji szczęśliwie nie byłam świadkiem.
Nie, nie mówiło się na ten temat nic.
Prawdopodobnie tak, ale nie mówiła o tym.
Nie, tego się rodzicom nie mówiło.
Jak mówię: nie rozmawiało się na ten temat.
W pewnym sensie tak, ale sam termin wybuchu Powstania był dla mnie zaskoczeniem.
W drodze do miasta, na ulicy Puławskiej.
Tak, ale dopiero po kilku dniach. I wtedy właśnie już był oddział…
Tak, tak. Na Puławskiej mieszkała moja kuzynka i tam udało nam się z mamą, bośmy jechały do miasta, udało nam się z mamą przeczekać tam, na podłodze przespać dwie czy trzy noce i wróciłyśmy wtedy do domu. I już zaraz oddział właśnie męża tam już się zjawił, zakwaterował.
Tak, tak.
Można powiedzieć, że tak.
No właśnie mówiłam, że łączniczki i takiej siły pomocowej, tak powiem, do wszystkiego. Panna do wszystkiego.
Gotowanie mniej, ale zdobywanie jakiejś tam żywności w postaci chleba, czegoś do chleba, różnych takich na co dzień potrzebnych rzeczy – tak.
A, to były takie punkty, do których były dostarczane większe ilości i trzeba było potem po placówkach roznieść.
Tak, tak.
Tak, rodzice byli w piwnicy, a ja byłam, że tak powiem, na… Ja byłam w ruchu.
Tak.
Tak, w miarę możliwości i umiejętności.
No, jakieś podstawowe tak.
No nie, po prostu wróciłam skądś tam, nie wiem, a on stał na warcie i sobie pomyślałam: „No, ładny chłopak”. I tyle. A on jakoś tak dosyć, powiedziałabym, niezbyt grzecznie do mnie się nie odniósł i myślę sobie: „Phi, nic specjalnego”. To tyle.
Już w Łodzi, tak.
Tak, w czterdziestym piątym roku. Po prostu znajoma twarz w obcym otoczeniu i powiedzmy, w otoczeniu w stosunku do warszawiaków niezbyt przychylnym, o, tak muszę powiedzieć… Bo wcale przychylnie – czy to Łódź, czy jak słyszałam potem, czy Kraków, czy gdzie indziej, to żeby tak z otwartymi ramionami znowu tych warszawiaków przyjmowali, to nie można powiedzieć. Coś w tym rodzaju jak obecnie uchodźców z Syrii.
Konkretnie z powstańczą nie. Jeszcze tylko z prasą w czasie okupacji to tak, a z powstańczą, z pocztą powstańczą nie.
Nie, nie uczestniczyłam. Wiem, że były, ale nie uczestniczyłam, nie byłam.
No cóż, proszę pani, w tym wieku byłam bardzo naiwna, więc byłam pełna entuzjazmu oczywiście.
No, tak jak mąż mówi, do jakiegoś momentu tak. Potem, jak się zaczęły, powiedzmy, dyskusje z rodzicami moimi tam w piwnicy, to już wiedziałam, że to jest sprawa raczej przegrana.
Nie, nie. Byli również rodzice mojej przyjaciółki, tej serdecznej, i ona też.
Tak, tak.
O tak, proszę pani, szczególnie te takie, jak nazywaliśmy, „krowy” albo „szafy”, to były […] groźne.
Nasz dom – konkretnie – ocalał, tak, tylko właśnie później był spalony. W momencie jak już żeśmy wyszli z niego, to nie wiem, czy był podpalony, bo to mnie… W jaki sposób ja w ogóle wyszłam z Powstania? W taki, że mój dowódca właśnie, „Januszajtis”, powiedział tak: „Wiesz co, moje dziecko – bo ja byłam smarkata straszna, wtedy siedemnastoletnia, mówi – wiesz co, ty tutaj się nie przyznawaj, że jesteś z Powstania, z ludnością cywilną sobie wyjdziesz. I w ogóle wszyscy stąd – to znaczy: rodzice i ci państwo Krzemieniewscy z Ewą, moją przyjaciółką – wy wszyscy stąd wychodzicie jednej z nocy i przenosicie się na ulicę…”. Nie Madalińskiego, nie Narbutta, tutaj bliżej… Tam żeśmy również przeszli do jakichś piwnic i tam żeśmy doczekali, tam nas zgarnęli „własowcy”. Bardzo nieprzyjemnie…
Proszę pani, to już było po 20 września – dwudziesty trzeci, coś takiego. Dwudziesty drugi, dwudziesty trzeci, przed…
Tak, tak, przed kapitulacją,. To stamtąd żeśmy wyszli już i mieliśmy o tyle szczęście, że najpierw nas poprowadzili na teren Służewa, gdzie były…
Nas tam… Weszli tam „własowcy” właśnie i nas stamtąd wygonili, i eskortowali na Służewiec. I żeśmy dotarli tam…
Tak. I tam żeśmy dotarli wieczorem. Zapowiedziano nam, że następnego dnia będzie pociąg, będziemy przewiezieni do obozu w Pruszkowie. Ale jakoś potem była taka możliwość, że kto chce, to możemy się zdecydować na pójście pieszo do tego Pruszkowa, bo nie wiadomo, czy ten pociąg będzie, czy nie będzie. Jakieś tam są z tym kłopoty. Panowie bardzo mądrze zdecydowali, że my się na to zdecydujemy, i myśmy poszli w tym transporcie właśnie pieszym do Pruszkowa. Ojcowie po drodze zebrali zegarki, pierścionki, obrączki. Eskortowali nas już nie „własowcy”, tylko starzy tacy żołnierze z Wehrmachtu i zgodzili się na to, że my powoli, po jednej osobie, [zejdziemy] do rowu. W ten sposób udało nam się uniknąć Pruszkowa. Oczywiście nie wiedzieliśmy, co w tym Pruszkowie się dzieje, ale my obie to na pewno byśmy pojechały albo do obozu, albo coś. Matki chyba też, tak jak teściowa moja, do Ravensbrück. Tak że naprawdę uniknęliśmy bardzo wielkiego nieszczęścia, można powiedzieć.
Dokładnie nie wiem. W każdym razie właśnie rodzice tej mojej przyjaciółki mieli (czy to było ich, czy to było kiedyś kogoś z rodziny) taki jakiś folwarczek pod Warszawą. Tam do tego udało nam się dostać. Też ludzie nas ostrzegali, że łapią ludzi z Powstania, warszawiaków, trzeba bardzo uważać. I tam już też ciągle trzeba się było kryć, bo przychodzili Niemcy i szukali, tak że trzeba było jakoś z tych budynków uciekać, no ale udało nam się jakoś przetrwać. Potem żeśmy taką furą przejechali. Najpierw do Łowicza, a potem do Łodzi.
No, jakieś dwa tygodnie na pewno.
No tak, chyba do połowy października, na pewno, albo może nawet do końca października. I potem jakąś furką udało nam się dotrzeć do Łowicza. W Łowiczu ojciec miał jakiegoś pana, z którym był w kontakcie handlowym, który nas tam przetrzymał dzień czy dwa. Stamtąd do Łodzi, gdzie znowu ktoś jeszcze z ojca kontaktów handlowych nam udostępnił mieszkanie. Tak że dzięki temu jakoś żeśmy do tej Łodzi dotarli. Byliśmy w Łodzi do wyzwolenia.
Tak, tak.
No nie, dlatego że on był spalony, nie było szans. Rodzice tam pojechali zobaczyć, zobaczyli, że jest spalony… Nic.
Nie, nie było możliwości powrotu.
Nie, nie, już nie wróciłam do Warszawy.
Tak, spotkaliśmy się z mężem.
Po prostu na ulicy spotkałam go i jakoś żeśmy zaczęli się ze sobą widywać. I tak się zaczęło.
Ponieważ rodzice zdawali sobie z tego sprawę, że w Łodzi ktoś nam udostępnił to mieszkanie na pewien czas, że trzeba pomyśleć o tym, gdzie ewentualnie chcemy mieszkać na stałe, w ogóle gdzie sobie na nowo ułożyć życie – ponieważ dużo się mówiło o tym, że tutaj na ziemiach zachodnich jest możliwość się osiedlenia, a poza tym jeszcze była mowa o tym, że na przykład Szczecin ma szansę zostać wolnym miastem, no to się rodzice zdecydowali na ten Szczecin.
Tak samo spalone, zniszczone, nic z tego nie zostało.
Do wybuchu Powstania [skończyłam] pierwszą licealną. A potem udało mi się spotkać moją byłą wychowawczynię i uzyskałam od niej zaświadczenie o tym właśnie, że skończyłam, i na początku czterdziestego piątego roku poszłam w Łodzi do liceum dla dorosłych. Bo pracowałam, więc do liceum dla dorosłych. Musiałam w ciągu tego pół roku zrobić maturę, niestety na byle jakich stopniach, bo to tylko było pół roku, ale zdałam tę maturę, z niektórymi trójami, bo kiedyś się uczyłam bardzo dobrze, no i tyle.
Tak.
Tak.
Wspomnienie, powiedzmy, takiego młodzieńczego entuzjazmu, to tyle.
No to zawsze byłyśmy bardzo zżyte i jesteśmy do tej pory.
Tak.
To znaczy z czasu Powstania?
Te bombardowania, znaczy te „szafy”, „krowy”, jak… To to było bardzo takie denerwujące i człowiek jakby nie było się bał, że to akurat w nas (no, zrozumiałe) trafią akurat. Szczęśliwie tak się nie stało. Człowiek sobie jeszcze wtedy nie zdawał sprawy, jakby to wyglądało, gdyby trafiło i by się było przywalonym.
Nie, nie byłam.
Nie, nie byłam w czasie Powstania, nie byłam. No, Mokotów nie był… To nie były walki bezpośrednie, takie, powiedzmy, twarzą w twarz, nie.
No to „własowcy” byli bardzo tacy ostrzy i nieprzyjemni, ale to był nas tłum, więc… Pędzony tłum po prostu.
No, trudno powiedzieć, ale akurat nam… Bo oni bardzo różnie się zachowywali, ale akurat nam się nic złego nie przytrafiło.
To cośmy mieli na sobie i jakieś małe walizeczki z podręcznymi rzeczami, o, tyle.
No i w czasie Powstania nie było łatwo. Trochę żeśmy tam w domu mieli, jakąś kaszę, mąkę, coś, no to się jadło. A później no to już w tym mająteczku, nie pamiętam już, to się nazywał Skarbówek, coś takiego. Nie pamiętam dokładnie.
Mojej przyjaciółki rodziców. No to, wie pani, pamiętam, że z tą moją przyjaciółką żeśmy siedziały i sobie mówiły, co byśmy chętnie zjadły, na przykład, a do zjedzenia to były kluski kładzione z mąki, z wodą. To tyle. Ale tak żebyśmy umierały z głodu, to nie.
Tak, troszkę mam jakichś [pamiątek], niedużo fotografii. Mam.
Ach, no oczywiście, że tęskniłam, ale zdawałam sobie sprawę, że w tej sytuacji, w jakiej myśmy byli, powrót do Warszawy jest nierealny.
Nie, nie byli, bo już potem im się nie wiodło, więc nie było powodu.
Myśmy jeszcze wiele potem przeżyli różnych przykrych rzeczy, tak że z młodości to jeszcze nie były, powiedzmy, aż tak ciężkie, jak nam się potem przydarzały, tak że nie, nie…
No właśnie, jak mąż mówił, byłam z małym dzieckiem pół roku w więzieniu, więc to jest ciężkie przeżycie, stanowczo. No i potem żeśmy wyszli, oczywiście znowu bosi i nadzy, bo wszystko nam zabrano, więc trzeba było znowu wszystko od zera zaczynać. No i po prostu tak życie wyglądało.
No właśnie tak jak mąż mówił, że niestety ojciec mój się interesował… Ponieważ miał swojego czasu handlowe kontakty z zagranicą, interesował się wyjazdem nielegalnym za granicę, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, jak my w tej chwili wiemy o tym, jak to właściwie było, że to jest w ogóle nierealne w ten sposób, w jaki to ten przewodnik organizował.
Czterdziesty dziewiąty.
Przeprowadzi przez granicę do… To już wtedy było NRD przecież i przez NRD… A tu nawet żeśmy nie dojechali do granicy i już nas zgarnęli do więzienia, prawie że spod domu.
Tak, nie tylko prawdopodobnie, tylko z całą pewnością, bo potem się okazało, że on był właśnie takim naganiaczem, który – to się w więzieniu okazało, bardzo wiele osób właśnie w ten sposób załatwił, że tak powiem.
Tak.
Zadenuncjował, tak. [Mąż: On, proszę panią, nie zadenuncjował, tylko to był w ogóle pracownik WOP-u].
To nie z pociągu, tylko z fury. Po prostu jechaliśmy wozem konnym do granicy i tam mieliśmy przeczekać chyba do wieczora, a już nie dojechaliśmy nawet pół drogi do granicy, już nas zgarnęli i koniec.
Właśnie rodzice i ja. No i tyle.
Tak.
Nie, mąż był gdzie indziej.
Tak, miał do nas potem… Mieliśmy się z nim skomunikować. No i tak to się skończyło bardzo niedobrze. Bardzo niedobrze się skończyło, ale trudno, widocznie tak miało być.
W Stargardzie Szczecińskim
Tak, tak, oczywiście, że tak.
Ja na pół roku, a rodzice na rok.
Tak, tak.
Tak.
To była cela, było nas siedem chyba, na siennikach, na podłodze. No i cóż…
Nie, to była cela matek z dziećmi.
Krótko tak, ale niedługo. Potem nam dawali trochę mleka, trochę płatków owsianych, wiadro ciepłej wody wieczorem. No, nie ma co mówić o tym, bo to są trudne…
Wie pani, jeżeli ja patrzę teraz, czasem pokazują w telewizji warunki, jakie są w tej chwili w więzieniach, no to są warunki, można powiedzieć, hotelowe, w porównaniu z tymi, jakie były wtedy.
No tego rodzaju, że my… Nam wolno było w ciągu dnia usiąść na tych siennikach na podłodze, ale normalnie to sienniki musiały być postawione koło ściany i więźniarkom nie wolno było siedzieć, tylko musiały chodzić po celi cały dzień. No i oczywiście co chwila… Co chwila nie, ale co jakiś czas patrzono przez tego judasza. Nie było tak jak teraz. Był kibel w rogu, śmierdzący, który raz na dzień był wynoszony i wylewany. Trzy razy dziennie dawano nam bardzo marny posiłek. Chodziło się do pralni prać.
Myśmy chodziły swoje ubrania [prać], a normalnie to chodziły więźniarki prać ogólnie ubrania.
Też w tym Stargardzie.
Tak, oczywiście, mieli gorsze warunki.
Nie, to znaczy mama tam chodziła do pralni, ale nie wymagano specjalnie pracy, ale sam pobyt i to, że nie można było usiąść, to takie było dojmujące, że tak powiem.
Nie, wszystkie te dziewczyny, z którymi ja byłam, to one wszystkie były za nieudane próby przekroczenia granicy. W tym były dwie Niemki również, tak że wszystkie byłyśmy w jednakowej sytuacji i raczej solidarnie.
Ja do Szczecina, bo mąż już był… Wcześniej wyszedł, więc był w Szczecinie. Rodzice… To ja im później, po mnie, załatwiłam pokój u znajomych, też w Szczecinie, no i trzeba było zacząć egzystencję od nowa, od zera.
Nie, nie było łatwo. Cokolwiek by człowiek nie [robił], gdziekolwiek by się nie zaczepiał, to wszędzie była… Ten „haczyk” właśnie, że już się było, powiedzmy, niepewnym politycznie, w ten sposób. Bo jeszcze nas trochę podłączyli pod sprawę Robineau. To była taka głośna sprawa w Szczecinie.
To był konsul francuski, którego podejrzewano o pracę na rzecz obcego wywiadu, i ci, którzy z nim mieli jakiekolwiek kontakty, [byli podejrzani], a moi rodzice byli znajomymi ludzi, którzy z nim byli w kontakcie. O, w ten sposób. Założył Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Francuskiej. […] A jeszcze rodzice byli zaprzyjaźnieni z państwem, którzy… On wrócił z Zachodu, z wojsk polskich na Zachodzie, i cały czas był… Nie wiedział o tym, był inwigilowany i też go właśnie łączyli z tą sprawą Robineau. To taki był głośny proces w Szczecinie.
Na pewno ucierpiała, bo dziecko w tym czasie potrzebuje witamin, potrzebuje dobrych warunków, a tych nie miała. Wypuszczali nas w ciągu dnia na spacery, na godzinę, ale z całą pewnością jej rozwój nie był taki, jaki powinien być.
Pracowałam prywatnie w aptece, to znaczy… Ponieważ ja miałam te kursy administracyjno-handlowe skończone, a poza tym w momencie jak nas aresztowali, to byłam po drugim roku Akademii Handlowej, no to poszłam jako księgowa do apteki. I stopniowo w tej aptece, ponieważ przez całe życie… Ponieważ przez młodość ciągle miałam z czasopismami farmaceutycznymi i w ogóle z reklamami do czynienia, to w tej tematyce farmaceutycznej byłam, powiedzmy sobie, dosyć oblatana. Tak że zaproponowano mi tam potem kursy, bo był szalony brak pracowników farmaceutycznych, żebym próbowała pracy w aptece, no i skończyłam takie kursy, jedne, drugie, trzecie. Z tym że zawsze był ten właśnie: „Tak, no tak, ale ona jest przecież niepewna, bo była więziona za jakieś tam konszachty z zagranicą”.
Chyba dopiero w latach sześćdziesiątych… To by było na tyle.
No, cóż mam powiedzieć? Trudne życie w końcu było, no ale jakoś funkcjonujemy nadal, patrzymy na świat względnie pogodnie, no i to chyba będzie podsumowanie.
Szczecin, 21 czerwca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska