Nazywam się Jadwiga Borowska.
Moi rodzice byli dziećmi gospodarzy rolnych, i mama, i ojciec. W dwudziestym drugim chyba pobrali się, nie wiem. Tata był w wojsku jako ochotnik, walczył tutaj nawet pod Warszawą. Jego brat był u Piłsudskiego. Tak że ze wsi przyjechali do Warszawy, tata dostał pracę na poczcie. Powodziło się rodzicom nieźle, bo to była posada stała, i mama nie pracowała, ale było jakoś dobrze. I tak było do wojny.
Miałam dwóch braci i siostrę, ja byłam najstarsza. Oni już dawno nie żyją, siostra pięć lat temu zmarła, a ja najstarsza i jeszcze się kołaczę.
Mieszkaliśmy na Pradze. Jak się jedzie na Radzymin, takie osiedle Zacisze było i tam mieszkaliśmy. Tata pracował na Poczcie Głównej, to dawniej plac Napoleona, chyba tak. No i nieźle nam się powodziło do wybuchu wojny. Potem tata za okupacji pracował na poczcie, ale jakiś folksdojcz czy Niemiec (nie wiem, bo [tata] też nie chciał bardzo mówić), jakaś awantura [była], ojciec się zdenerwował, podobno go uderzył i więcej na pocztę już nie poszedł, bał się. Tym bardziej że kiedyś ja byłam sama w domu, mama chyba była na wsi, tata bywał rzadko w domu, bo po prostu się bał, to też przyszedł jakiś cywil z drugim takim (nie wiem, czy to był Niemiec), pytali się o ojca. To nawet mnie trochę poturbowali, bo ja powiedziałam, że ja nie wiem, gdzie tata jest, nie powiedziałam im. Ale poszli i więcej już nie przychodzili. I to tak trwało do wyzwolenia już, po prostu.
Nie, nie walczył, [pracował na poczcie].
Ja z siostrą byłam cały lipiec na wakacjach i już nie zdążyłyśmy wrócić do Warszawy. Bo tata dojechał do Zegrza i już nie puścili, wojsko polskie stało i nie puszczali dalej, musiał wrócić i ja z siostrą byłam do 20 października u babci. [Była to wieś Gromin w powiecie Pułtusk]. Tam było nam też niezbyt dobrze, bo Niemcy tam wysiedlali i gospodarzy obsadzali swoimi ludźmi, nie można było z nikim porozmawiać, bo nie wiadomo, co kto myśli, co kto mówi. Też jeszcze wrócę do tego, jak myśmy tam były z siostrą w tym, jak już wojna się zaczęła. Wojsko wyszło – to jest dla mnie bardzo ważny moment – jak to wojsko przyszło z Pułtuska do tej wsi, to był koszmar.
[Tak, to było] polskie wojsko, [które nad ranem odeszło na front]. Oni szli na wojnę i rodziny przyjechały, żegnali się – płacz, rozpacz, śpiewy, modły. No, to było nie do wytrzymania. No i za trzy czy cztery dni Niemcy weszli już, przyszli do wsi. Ale nie powiem, byli grzeczni, byli uprzejmi. Tak jak powiedziałam, nas, dzieciaki, częstowali cukierkami, a ja wiedziałam, że podobno, bo taka była propaganda, żeby nie brać nic, bo to zatrute. Sami zaczęli jeść i udowadniali, że to nie jest zatrute. No ale byli grzeczni i pojechali. Nie było żadnych scysji. Później dopiero zaczęły się wysiedlania, bo front szedł i to, i tamto, a jeszcze babcia była chora, to na tym wozie tę babcię w tej pościeli, w tym wszystkim. To koszmar. To trudno jest nawet opisać, opowiedzieć. Nie wiem, czy pan powinien to nagrać. No i tam do 20 października siedziałyśmy. Tata po mnie przyjechał z siostrą i się zaczęła okupacja w domu.
Tak, [na Pradze, osiedle Zacisze, na ulicy Drapińskiej. Cały okres okupacji]. Ja potem jak wyszłam za mąż, to dostaliśmy mieszkanie, na Gagarina mieszkałam do dziewięćdziesiątego siódmego roku, a rodzice mieszkali… Nie wiem, ten dom rozbierali, i dostali na Wrzeciono rodzice taką kawalerkę i tam do końca mieszkali.
Nie, mama nigdy nie pracowała.
Ja jeszcze nie, bo to było wszystko w rozsypce. Miałam zdany egzamin na Górnośląską, tam była szkoła handlowa. Tam zdałam egzamin, tam miałam do tej szkoły iść, ale potem jak przyszłam, to wszystko jeszcze było w rozsypce. Potem chyba dwa lata chodziłam na Marszałkowską, tam do tej, jak mówiłam, kamaszniczej szkoły, i tam właśnie już się skończyła moja nauka, bo potem Powstanie było. Po Powstaniu wróciłam z mamą, bo wszyscy grupami wychodzili, a ja miałam mamę, ja musiałam jeszcze wrócić na Ceglaną, mamę zabrać. Mama była u takich przyjaciół i oni [mieli] dwie córki. Ojciec był chory na płuca i był taki moment w czasie Powstania, że Niemcy pozwolili jakiejś grupie wyjść – kto chciał wyjść z Warszawy, to mógł wyjść, i ci państwo oboje z drugą córką wyszli, a ta mała, młodsza, nie chciała, bo ona bała się Niemców i powiedziała, że ona z moją mamą zostanie i myśmy ją miały ze sobą. Potem ona była ranna w nogę i wtedy ja mamę zabrałam i tę Danusię, i poszłyśmy z całą grupą cywilów. Cały szpaler ludzi szedł na peron do Włoch. I stamtąd uciekłyśmy, z tego peronu, z tą dziewczyną i mamą, i poszłyśmy w świat, bo zatrzymałyśmy się, jakaś tam pani nas przyjęła w Piastowie i tam w tym Piastowie siedziałyśmy do wyzwolenia Warszawy.
[W przypadku mojej mamy to nie był szmugiel. Chodziła do rodziny, która pomagała nam przeżyć]. Ja też chodziłam. Raz mama zabrała mnie z koleżanką i nas złapali. Przeważnie młodzi chłopcy chodzili na tym szmuglu. I złapali nas, na tę „wachę” nas zabrali. Wtedy było chyba sześciu tych chłopców młodych, takich po dwadzieścia lat. I wszystkich gdzieś tam zatrzymali, do jakiejś tam szopy i… A mnie z tą koleżanką moją zabrali i powiedział tak (po polsku mówił): „Jak wyszorujecie nam podłogi, to was wypuścimy”. No i myśmy wyszorowały im te podłogi, wymyły i puścili nas. Ale jeszcze [co wydarzyło się] przedtem, powiem. Ci chłopcy mieli powiedziane, że ich wywiozą do Niemiec. No i taki Niemiec był, z postury taki chłopaczek, zawołał jednego z nich i mówi tak: „Słuchaj…”. To chyba Ślązak był, bo dobrze mówił po polsku, taki miał akcent. Mówi: „Tego i tego dnia jeszcze wy będziecie, będzie uroczystość i ja będę miał wartę. Obserwujcie mnie, ja wam dam sygnał, żebyście uciekali – a to niedaleko las był zaraz. – Jak [dam znać], to wy od razu uciekajcie w las. Jak wy dobiegniecie do lasu, dopiero ja zrobię tu szum”. I ci chłopcy uciekli, a potem właśnie ten Niemiec, co rozmawiał ze mną i z tą moją koleżanką, nawet pokazywał nam zdjęcie rodziny, dwoje dzieci miał i żonę, i właśnie mówi, że on nie chce być w tym wojsku, ale musi. No i wtedy myśmy wyszły, wypuścili nas z tej „wachy”, tak że nie było kłopotu.
No, z tą grupą, a to się szło na przełaj, przez pola, przez lasy, przez zboża, żeby na skróty. [Nie zabierali mamy ludzie, którzy trudnili się szmuglem].
[Tak. Została złapana na „zielonej granicy” i zabrana do Pułtuska, z którego udało jej się uciec]. A ten mój brat – jeszcze taki był incydent – on młodszy ode mnie był, z drugim stryjecznym bratem się umówili, że pójdą tam właśnie na wieś przez tę zieloną granicę i coś tam przyniosą. Poszli tam i chłop im sprzedał krowę. I oni tę krowę prowadzili przez granicę, a ten chłop był nieuczciwy, bo ta krowa miała cielaka. Jak doszli do tej granicy, ta krowa tęskniła za tym cielęciem, zaczęła ryczeć i złapali ich. Brata mojego wywieźli do Królewca i też nie wiedzieliśmy, gdzie jest, a tego stryjecznego brata gdzieś na południe do Czech wywieźli. To mój brat jak po wyzwoleniu wrócił, to każdą żyłkę można było jemu [zobaczyć]. Tam gilotyna była, podobno ci więźniowie czekali, mieli ich ściąć, tylko nie wiem, czy za szybko wojska weszły, czy coś, i przeszkodziły, i wypuścili [ich] potem, wyzwoleni zostali.
To dziewczyny, te, co chodziłyśmy do szkoły, i przyszła taka, ona chyba [miała na imię] Joasia, już teraz nie pamiętam, i właśnie ona nas wciągnęła. [Tak jak powiedziałam, nazwisk nie pamiętam, nie operowało się nazwiskami]. Chyba jeszcze jedna była, potem, nie wiem, gdzieś wyjechała. Właściwie [w czasie Powstania] ja jedna byłam. Ale jak już na punkcie się spotkałyśmy, to nie było na stałe, tylko rotacja była, tam przychodziły [inne osoby do] kwatermistrzostwa, przychodziło [ich sporo]. Myśmy miały magazyn, wydawałyśmy jedzenie, chodziłyśmy… Wody nie było, po wodę chodziło się na Polną, to były kilometrowe kolejki z wiadrami po wodę, bo nie było wody [w całej okolicy]. Z początku jeszcze było trochę, ale później nie było wody. Pamiętam, to tak chyba pod koniec września, grupa Powstańców ze Starego Miasta przyszła do nas, kanałami przeszli. Myśmy jak przyszły na ten punkt swój, jak myśmy ich zobaczyły – okropne, okropne rzeczy. Trzeba było wodę dać, umyć to wszystko, jakoś to doprowadzić.
Czasami spisywałyśmy – jak samochody niemieckie przejeżdżały, to się spisywało. Chodziłyśmy na jakieś spotkania, pogaduszki. Jak mówię, dwa razy czy trzy byłam. Pieniądze nosiłam [z inną druhną dla rodziny rozstrzelanych, dostarczałyśmy zapomogi]. No, takie zebrania. Na placu Napoleona miałyśmy spotkania, potem były tu na Marszałkowskiej 1 chyba i na Nowym Świecie, tu przy Alejach też. Teraz bym nie trafiła tam, bo ja w ogóle nigdzie nie chodzę. Tak że spotykałyśmy się na takich różnych [zebraniach]. [Raz brałam udział przy zrywaniu list z rozstrzelanymi]
Mama to się dowiedziała, jak… [Mama dowiedziała się 31 lipca, że idę do Warszawy do Powstania]. Tata wtedy nie chodził na tę pocztę, ale później wstąpił… Na Radzymińskiej pracował, ale to krótko. I jak ja szłam właśnie [do Powstania], już zostawiałam rodziców, tata powiedział, że pójdzie do tego chłopa, a ja z mamą, to ojciec do mnie powiedział tak: „Idź, dziecko, ale wiedz o tym…”. Mój ojciec w tej torbie listonosza to przenosił dzieci żydowskie, niemowlaki. To wtedy jak ja odchodziłam, to mi powiedział: „Ja też [idę], ale matka nic nie wie i nic nie mów”.
Nie wiem, bo ja też nie wiedziałam, w ostatniej chwili mi ojciec powiedział. [Dowiedziałam się od ojca 31 lipca, bo wtedy powiedział mi o sobie]. Ale gdzie i co, i to [nie wiedziałam]. I tata mi zawsze mówił: „Jak tego, to ty nie dopytuj się. Jak mniej wiesz, to lepiej dla ciebie”.
Pojechałyśmy z mamą 1 sierpnia do placu Zamkowego i już były barykady, już [było] wojsko, już nie można było dalej się ruszyć, nasi nie puszczali i Niemcy byli na Zamku. I tam siedziałyśmy w piwnicy od kościoła tam w prawo. (Nie wiem, teraz bym pewnie nie trafiła do tych piwnic). Chyba trzy czy cztery dni siedziałyśmy w tej piwnicy. Dużo osób było. Później dostaliśmy sygnał, że można wyjść, to wyszłyśmy, to na Zamku była flaga nasza, to już się poszło. To ja wtedy poszłam z mamą na tę Ceglaną, z mamą byłam cztery czy trzy dni i sama już się tam dostałam na Wilczą.
Fajnie było, tutaj to był spokój. W Śródmieściu to były naloty, było ciężko, strach. Kto się nie boi? Głupi się tylko nie boi. Nie było do śmiechu nic. [Było ciężko, ale wiedziałyśmy, po co tam jesteśmy].
Tak, magazyny były. [Był zapas, niewielki, ale był]. Były kasze, groch, fasola, nawet masło było, ale nie naszej produkcji, ale ze zrzutów. Ja na przykład uczestniczyłam w gaszeniu kościoła na placu Trzech Krzyży, bo się palił. Tego harcerza to pamiętam, bo on mi podawał wiadra, to był odruch, maszynka. A potem znów byłyśmy na Marszałkowskiej, paliły się ogniska na zrzuty.
[Tak, byłam, na Marszałkowskiej, ale niestety zrzuty nie trafiły do nas, przejęli je Niemcy]. . Siedzieliśmy chyba do rana, ale poszły na inną stronę, nie doszły do nas. Dużo było zrzutów, które dostały się w ręce Niemców.
Tam było dwóch druhów, [starsi panowie]. Jeden był… nie wiem, czy on się Jurwisz nazywał. Bo tego [drugiego] pamiętam, „Papa” był. I on tak zawsze mówił: „Chodź, dziecko”. Oglądaliśmy Saską Kępę, mówił: „Bo tam mój dom jest. Patrzę, czy się nie pali”. A to była rotacja, tam nas było chyba ze dwie czy trzy, to też na dochodzenie: a to trzeba było zawieźć, podać bandaże, a to zwinąć bandaże, a to… A jeszcze obok w piwnicy, następny dom (nie wiem, który to dom, sześćdziesiąt trzy, już nie pamiętam), byli harcerze, którzy robili granaty ręczne, i tam wybuchł jeden. Tam też zginęło kilku harcerzy.
[Tak, na Wilczej, ale nie pamiętam numeru budynku (6…). Na podwórku został pochowany Niemiec z dokumentami w butelce]. To w tym budynku czasami się spało, a przeważnie w piwnicy miałyśmy tam takie posłanie.
Tak. [Była tam u przyjaciół].
W piwnicy siedziała. [Nie zajmowała się niczym, siedziała w piwnicy i czekała końca Powstania, żeby zabrać mnie i wrócić do domu]. Mama nie była nigdzie zaangażowana, tylko siedziała tam, bo mnie samej nie chciała do Warszawy puścić i dlatego poszła. A nie była razem ze mną, bo taka była sytuacja. Mama cały czas siedziała właśnie na tej [Ceglanej]. Wtedy to był sierpień, to myśmy były ubrane w strój letni, to jak wychodziłyśmy, to było ciepło, ale jak mama wychodziła [z Warszawy], to tam w tej kamienicy był jakiś facet, nie wiem, czy to był szewc. Mama mówiła, że miał w piwnicy dużo skór takich, co się zelówki robi, i jak wychodzili z Powstania, to on rozdzielił te skóry, tam kto był, to dał tym ludziom, i mama też dostała ileś, wyszła z tymi skórami. W Piastowie byłyśmy, to sprzedała komuś tam i miałyśmy jakieś na buty.
A jeszcze w Piastowie piekarnia była i w tej piekarni kwaterowało wojsko „ukraińskie”, „ukraińcy” tam byli. A ta gospodyni, co u niej mieszkałyśmy, miała taką siostrzenicę, taka siksa młoda była i ciągle biegała, i tak sztafirowała się. Mnie mama nie puszczała, bo ci „ukraińcy”, znałyśmy tych „asów” i siedziałam w domu. Wyszedł ten „ukrainiec”, któryś tam przyszedł do nas – mama zobaczyła przez okno, że on idzie, i mówi tak: „Schowaj się”. Taki był piec i drzwi się zamykały, no i mama mnie schowała. No i on jak wszedł, to mówi: „Co, sama jesteś?”. – „Tak”. Otworzył te drzwi i ja tam byłam, to jak mamę uderzył tym pistoletem w rękę, to mama do śmierci miała tutaj [ślad]. I kiedyś też tam właśnie spaliśmy wieczorem, ta pani, jak się wchodziło do tego domku, to taka sień była i ona trzymała kozę. I na noc tę kozę w tej sieni zatrzymała, a Niemcy chodzili. I przyszli pod ten dom, ta koza zaczęła skakać, oni pytają: „Jest gospodarz?”, a ona mówi, że nie ma, żeby poszli sobie. Musiała otworzyć, bo zaczęli bębnić. Jak wpadli do tego domu, tę kobitę na łóżko rzucili, nie wiem, dzieci zaczęły krzyczeć, Boże kochany. A myśmy miały posłanie takie na podłodze, na takim sienniku ze słomy i tam spałyśmy. I wtedy właśnie mama wzięła świecę i chciała zapalić, to jak mamę uderzył, to… Mama moja też przeszła wiele, ale co z tego.
Jeszcze jak byłam na [punkcie kwatermistrzowskim], dziewczyna taka była i miała ciotkę w Instytucie Głuchoniemych, mówi tak: „Wiesz co, chodź, pójdziemy do tej cioci, chociaż zupę z kartoflami zjemy”. Dwa miesiące jarzyn nie było, bo przecież… I poszłyśmy tam, siedzieli ci głuchoniemi, a tam na zapleczach był ogród, tam rosły ziemniaki, warzywa, a oni nie słyszeli. A oni szli i… Ile ich tam zginęło. Ta ciocia mówi: „Nie można ich utrzymać, oni idą sami”. Jeden zginął, drugi przyszedł. I właśnie pamiętam, wtedy tę zupę z ziemniakami jakąś jadłyśmy u tej cioci.
Dobrze było.
[Domy był opuszczony, to była nasza kwatera]. Cywile to byli różni. Byli tacy, że czekali, kiedy wreszcie, a byli tacy, że bardzo źle się wyrażali. Były sytuacje różne, trudno było się zorientować, kto za kim i jak. No ale ja się nie dziwię, jak matce zginął syn i ona chodzi, i woła: „Marek, Marek, Marek!”. Rozgląda się i szuka tego syna, a jego nie ma.
Tak, u Świętej Barbary, nawet byłam na ślubie Powstańców.
Była msza… To też były wzniosłe sprawy. Tutaj śpiewy, modlą się, a tu nalot, szyby lecą, wszystko się wali. Nie wiadomo, jak to nawet opowiedzieć. Tragicznie. [To była msza, para powstańców czekała na akt zaślubin. Był nalot, z Dworca Zachodniego leciały „berty”, pociski o silnym rażeniu. Leciały szyby, śpiew, płacz. Trudno sobie wyobrazić taką sytuację. Strach, wkoło śmierć czyhała].
Nie, został do końca doprowadzony, [odbył się]. Ale ja nie znałam tych ludzi, tych harcerzy. Nie wiem, skąd oni byli, tylko właśnie powiedział nam, że będzie ślub, to wszystkie żeśmy poszły.
Dużo było, ale i takich ludzi też było dużo.
Nie. [Młodzi po ślubie poszli do swoich kwater].
2 października. [Spędzono nas na dworzec we Włochach, na peron do wywózki do Pruszkowa. Udało się mnie i mojej mamie uciec z peronu].
No, wie pan, ja to byłam… [O kapitulacji mowy nie było. Czekałyśmy końca]. Ta kobiecina taka, [u której] mieszkałyśmy, to ona tak nie bardzo się w tym orientowała. Jej mąż był wywieziony do Niemiec, ona z dwojgiem dzieci była, ona się na tym nie bardzo znała. Ale na przykład moje odczucia o Powstaniu – to Powstanie było w ogóle niepotrzebne. Ci nasi panowie wysłali kwiat polskiej młodzieży na śmierć. A jeszcze było najgorsze, jak ten cały dowódca, pan „Bór” Komorowski, karetą został wywieziony przez Niemców i ludzie to widzieli.
Może i były, ale ja nie wiem.
[Nie, trudno było myśleć o życiu towarzyskim]. No, byłyśmy raz w kinie, tutaj na rogu Marszałkowskiej, i to wszystko.
A, teraz to już nie powiem, nie wiem. [Nawet do końca nie został wyświetlony, bo leciały bomby]. Było się w kinie, a się słyszało, [jak] bomby leciały, to nawet człowiek nie wiedział, co na tym filmie się dzieje.
Z peronu z Włoch uciekłyśmy, bo do Pruszkowa czekali wszyscy na pociąg. Myśmy uciekły, błąkałyśmy się tam po Włochach. Potem mama tam jakąś miała kuzynkę, ale ona nie bardzo się garnęła nas przyjąć, więc zostawiliśmy ją i poszłyśmy dalej, i właśnie w Piastowie się zatrzymałyśmy, i do końca byłyśmy, do siedemnastego. Widziałam Niemców, jak uciekali.
Taka pani przy samych torach była, pani Kornacka czy jakaś taka, miała dwoje dzieci i męża w Niemczech. I tak razem [mieszkałyśmy].
Ja nie wychodziłam tam, nie oglądałam. Ja na miasto nie chodziłam, myśmy chodzili tylko na pola zbierać cebulę, bo nie było co jeść. To tak, na śniadanie była cebula smażona, na obiad była jakaś duszona z kartoflami, no a na kolację to już nie wiem. Teraz niedawno przestałam [jeść] cebulę… „Co ty z tą cebulą?” Ja mówię: „Cebula to mnie utrzymała przy życiu”.
Nie, nie było bezpiecznie.
Ale on był taki gaduła, nieraz przyszedł – wiedział, że ja jestem – to tak, przyszedł, mówi, że jemu teraz to jest dobrze, bo on śpi na futrach i futrami się nakrywa. I tak podniósł ten swój frak, tak odsunął spodnie i pokazał damską bieliznę. Mówi: „Teraz to ja w takiej bieliźnie chodzę”. Jak ja zobaczyłam, to… Ja mówię: „Ty, popatrz, zima idzie – mówię – dałbyś mi jedno futro, bo ja zmarznę”. Nie, bo on musi zawieźć do domu, bo tam na niego czekają. Później to już była taka rozmowa luźna. Opowiadał, jak na akcję pojechali pod Zegrzynki, gdzieś tam była bitwa, to weszli do domu, a jak wyszli, to już tylko niebo widzieli. Opowiadał takie rzeczy, taki chłop jakiś taki był.
[Nie pamiętam już, było to tak dawno]. Moja mama była zaradna. A było też, że ludzie dawali ubrania]. Wie pan, ja już się zastanawiałam. Mama sprzedała te skóry, to wiem, że miałam jakieś buty. Bo jak już Warszawa się poddała, [to znaczy] wojska przyszły 17 stycznia, to… Nie, miałam jakieś ubranie, nie pamiętam skąd, no, gdzieś mama wykombinowała. I mama mówi tak: „Wiesz co, trzeba teraz się dostać do domu, zobaczyć, co tam w domu”. I żeśmy ustaliły… Tam ktoś powiedział, że Wisła zamarznięta i jest ścieżka przez Wisłę, tam stoi żołnierz i puszcza, ale trzeba mu coś tam dać, żeby przepuścił. I 20 stycznia, pamiętam, mama mnie wyprawiła, dała mi jakieś pół litra jakiegoś bimbru czy jakiegoś tego i ja poszłam. A jeszcze idąc na tę Wisłę, na to przejście, to szłam przez Wolę, bo to zaraz tuż po upadku Powstania, to widziałam: tam jakaś ręka, tam jakaś noga wystaje, tu w bucie takim oficerskim piszczel wystaje. Do Nowego Światu doszłam ścieżką, na środku leży Chrystus z krzyżem. Doszłam do tej Wisły, dałam temu żołnierzowi (nie pamiętam, czy to był Polak, czy rusek, ale chyba rusek, bo oni byli łasi) i przyszłam właśnie na Targówek, no i znalazłam tatę. Byłam szczęśliwa.
A jeszcze tata jak wrócił, to nasze mieszkanie było spalone, nic nie było, wszystko splądrowane i z tym dwojgiem dzieci przyszedł i zajął, na dachu facjata taka była, a prosto był majątek AGRiL, taki ziemski, a dalej stały jeszcze wojska polskie. Jak przyszedł, wieczorem zapalił świece, a to wysoko na dachu i sygnał poszedł, że świecą. Przyjechali, ojca zabrali, to podobno tylko dzieci uratowały ojca, bo chcieli go rozstrzelać, że dawał sygnały komuś. No ale uratował się, bo dzieci płakały. To taka przygoda była właśnie.
Tak, tata był wtedy z siostrą i bratem, bo ten starszy brat już w Królewcu był. Nawet nie wiedzieliśmy, że tam jest, dopiero jak wrócił, to się dowiedzieliśmy.
[Ojciec zabrał siostrę i brata, poszedł do znajomego nad Bugiem, przetrwał całe Powstanie]. Młodzi byli, siostra była młodsza ode mnie siedem lat… Ja byłam [urodzona jesienią] dwudziestego czwartego roku, a on dwudziestego ósmego, a ten drugi z trzydziestego roku, no to małe dzieci były, chodziły do szkoły tam gdzieś na Targówku, na tym osiedlu gdzieś tam. Potem siostra wyszła za mąż, brat się ożenił, jeden i drugi.
Wrócił, tak. [Królewiec to było ciężkie więzienie].
[Dokładnie tak]. Tam budynki były, płoty takie, zagrody, to tymi opłotkami w tych kombinezonach białych i na nartach, i tak uciekali. Dokąd oni uciekali, to nie wiem, ale miałam satysfakcję, że widziałam, jak uciekają.
Nie, myśmy tam nie witały, bo tam nie było możliwości, to mała mieścina, ten Piastów. Dopiero później to się widziało, jak wojsko, nie wiem, czy to Polacy, czy to ruscy byli, do ludzi kwiatami, przyjmowali, rzucali kwiaty na te czołgi, szczęśliwi, że już się ta gehenna skończyła.
Ja wyszłam 20 stycznia.
Zostałam. Tata poszedł do Piastowa, bo tam została mama i ta dziewczynka, co była ranna. Mama z nią jeździła do Pruszkowa, do szpitala, bo miała w nogę gipsie. Tata sanki jakieś tam skombinował i poszedł na piechotę, bo nie było komunikacji żadnej, i przywiózł mamę i tę Danusię do nas, do domu. I tak wszyscy razem w tej facjacie żeśmy siedzieli.
Nie, ona później… [Dokładnie nie pamiętam, ale dość długo czekała na powrót rodziców z tułaczki]. Ta mama jej wróciła. Bo ta mama z jej ojcem na Wschód gdzieś poszli, tata zmarł i ona wróciła, i zabrała tę Danusię. Miała córkę w Stanach czy gdzieś, zabrali ją i wyjechała z Polski.
No, ja dostałam pracę na kolei. Tata normalnie pracował na poczcie. Brat młodszy to jeszcze chyba do szkoły chodził, a ten [drugi] też chodził do szkoły, chodził na Odrowąża, tam jakaś taka szkoła była, nie wiem. To we dwóch chodzili, on i stryjeczny brat, we dwóch chodzili. Nie wiem, czy on skończył [tę szkołę], już nie pamiętam. […] [W 1951 roku wyszłam za mąż. Urodziłam dwoje dzieci, Basię i Romka, dobrych, mądrych, prawych obywateli].
Ja wyszłam w pięćdziesiątym pierwszym roku za mąż.
[Dość długo. Ja wyprowadziłam się w 1951 roku na Dolny Mokotów. Jeden brat i rodzice dostali mieszkanie na Wrzecionie]. Mieszkanie dostaliśmy tutaj w pięćdziesiątym drugim roku i stamtąd się wyniosłam.
Nie, [to było nie do pomyślenia]. Raz tylko, ja byłam sama i przyszedł druh po jakieś tam zapasy i mnie przekupił. Ale to takie było… I za to dostałam zestaw znaczków pocztowych Powstania. Te znaczki tak hołubiłam i nie wiem, rozpłynęły się gdzieś. Nie wiem, komuś się podobało, nie wiem. To wtedy to właśnie przekupił mnie harcerz, mówi: „Jak mi dasz, to ci dam znaczki”. Ale przynosili nam pocztę, bo gazeta wychodziła też, już nie pamiętam, jak się nazywała.
Tak, [nie pamiętam nazwy. Prasa była].
Pamiętam, jak PAST-a padła, no to była radość taka, ojej, tak się cieszyłyśmy. I na rogu Marszałkowskiej i Alej taki był barak, to był szpital, tam Niemcy leżeli. Żeśmy się zmówiły, poleciały, „Zobaczymy tych bohaterów”. To tak jak poszłyśmy, kładli na twarz chusteczki, żeby ich nie oglądać, i nawet nie chcieli wody przyjąć, nie chcieli się napić. Tak mówiły nam siostry, że nie chcą pokarmów żadnych. Ale wtedy jak PAST-a padła, to wszyscy nie spaliśmy, wszyscy czekaliśmy wpatrzeni. Bo to łuna biła zawsze, dlatego słychać było nawet. A jak ja nocami szłam do mamy, to był też… Jak ja teraz sobie przypomnę, to ja w życiu bym [nie poszła]. Nie wiem, co było, że ja poszłam po tych gruzach. Tu jakiś kot, ślepia takie błyszczące, to też ktoś leży. Nawet i trupy leżały. Ja nie wiem, takie człowiek był jakiś obojętny na to. Teraz ja dostałam rybki i chciałam je oskrobać, nie wiedziałam, że ona jeszcze żyje. Jak ona się ruszyła w ręku, to myślałam, że zawału dostanę, a tam jakoś obojętnie się przechodziło. [Pragnę, żeby to się nigdy nie powtórzyło. Były to ciężkie i okrutne chwile, których nie da się słowami opowiedzieć].
Warszawa, 16 kwietnia 2016 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.