Nazywam się Janina Wewiórska-Sieradzka, pseudonim Zawadzka, [byłam] w oddziale harcerskiej drużyny „Żbik” w Zgrupowaniu „Gurt” na ulicy Chmielnej, na wysokości Dworca Towarowego.
Jak wojna wybuchła, to miałam trzynaście lat, skończyłam po wybuchu [wojny].
Do szkoły to nie poszłam, bo we wrześniu się zaczynała szkoła, a przedtem chodziłam do szkoły bardzo patriotycznej, można powiedzieć, do Szachtmajerowej, bo mieszkaliśmy na Okęciu, jako że ojciec pracował w zakładach lotniczych na Okęciu, no i tam bardzo ładnie historia była prezentowana, postać Piłsudskiego była bardzo wyeksponowana. Tam zresztą jedna z córek Piłsudskiego też się uczyła, chodziła do liceum, ja byłam w podstawówce wtenczas. Ja byłam dosyć dziecinna w ogóle, tak że ta polityczna atmosfera panująca w szkole nie bardzo do mnie docierała jeszcze.
Nie, przed wojną nie byłam.
Byłam w domu. Ojciec poszedł do pracy, zresztą bomba spadła na zakład i to było przerażenie, bo zaczęły się bombardowania. Dobrze, że ojciec był przewidujący, bo w ogródku wykopał taki schron ziemny. Tak że ja nie wytrzymywałam nerwowo tego, bardzo źle to znosiłam i byłam przestraszona mocno.
Pamiętam. Pamiętam taki moment, że właśnie konkretnie jak zakład był zbombardowany, to ojciec był w zakładzie i jeden z jego pracowników przybiegł do nas, co się z ojcem stało, bo go nie widział tam. A ojciec na szczęście był w tym czasie… Bo myśleli, że jednak jakoś się uda pracować jeszcze, że nie od razu Niemcy aż do Warszawy wkroczą, [więc] jakąś część zakładu w bezpieczniejsze miejsce przenosili i ojciec właśnie w to był jakoś zaangażowany, tak że nie było go tutaj na Okęciu w tym momencie.
Był kierownikiem montażu i tych końcowych faz produkcji silnika. On był po Politechnice Lwowskiej, był zdolnym inżynierem i cenionym zwierzchnikiem, to mogłam się przekonać, ludzie go szanowali i bardzo byli mu oddani właściwie w pracy – to już potem w Rzeszowie widziałam, bo po wojnie myśmy uciekli. Aha, i po tym wszystkim, ponieważ już ojciec stracił miejsce pracy i właściwie trzeba było uciekać, wyjechaliśmy własnym samochodem na Polesie.
Trzeci, czwarty, coś takiego, sam początek września. Szczegółowej daty nie potrafię powiedzieć, ale początek.
No, była straszna. Wyjeżdżaliśmy nocą z Warszawy w korku strasznym, bo warszawiacy uciekali wtenczas, tak że sam wyjazd z Warszawy był problemem, no ale udało się. Ludzie byli podenerwowani, bo wiem, że się paliła lampka kontrolna ładowania akumulatora i ludzie na to reagowali. Tak że ojciec zawinął to szmatą, że [nie będzie obawy, że] to będzie widoczne z powietrza, że Niemcy…
Nie, myśmy byli w korku, nie, to że sąsiedzi po prostu z tej sytuacji… No ale ostatecznie wyjechaliśmy gdzieś nad ranem i już potem jechaliśmy na Polesie. Na rozstajnych drogach rodzice mieli rozterkę, czy jechać na południe, w kierunku Rumunii, czy na Polesie, skąd pochodziła matka, żeby tam się schronić na początek.
O tym to w ogóle nie myśleliśmy i to tam nas zaskoczyło. Byliśmy tam przez zimę i chłopi właśnie, ponieważ moja babcia potrafiła z tymi ludźmi jakoś postępować właściwie, tak że uprzedzili, że grozi nam wywózka, i dosłownie jednej nocy uciekliśmy stamtąd. To było pod Pińskiem, [wieś Juchnowicze].
Wryła się, wryła w bardzo smutny sposób. Widziałam tę armię obdartusów, można powiedzieć, w jakichś takich szarobrudnych mundurach, z karabinami na sznurkach. I to, co potem się działo, jak to chłopstwo od razu przyszli, zabrali samochód oczywiście, poczuli się wielkimi panami. Takie rządy chamów to są najsmutniejsze.
Ci ludzie miejscowi. Tam jacyś zrobili ich tam sekretarzami, czy ja wiem. No, poczuli się ważni w każdym razie.
Nie, nie chodziłam do szkoły. Myśmy w lutym stamtąd uciekli, bo groziła wywózka. [Uciekliśmy] przez zieloną granicę, Bug był zamarznięty, tak że udało nam się przejść.
Tam jakoś dojechaliśmy. Do Siemiatycz chyba dojechaliśmy jakąś koleją czy czymś, już nie potrafię tych szczegółów [podać]. Pierwsza próba powrotu do Warszawy była jesienią jeszcze. Byli nasi znajomi też z Warszawy [Helena i Edward Mossakowscy], sąsiedzi zresztą z Polesia, bo też ta znajoma pochodziła z Polesia [z d. Bojarowska, z Duboi]. I staliśmy chyba przez tydzień w takiej kolejce, bo puszczali po parę osób do Guberni, że na stronę niemiecką można było przejść. No i nie doczekaliśmy się, ostatecznie wróciliśmy z powrotem do babci na Polesie, pod Pińskiem [Juchnowicze], i do lutego tam byliśmy. W lutym była ta kolejna wywózka (nie wiem, czy to była pierwsza, czy druga, bo były trzy w sumie) i wtenczas właśnie uciekliśmy. I to już tak nielegalnie przeszliśmy, przewodnik jakiś był, jeszcze były takie przykre momenty po drodze, bo tam gdzieś donos był i ktoś chciał zarobić. W każdym razie tam w tej chałupie, w której czekaliśmy na moment przejścia, zjawił się jakiś policjant, czy ja wiem kto, wylegitymował ojca, a ojciec nieostrożnie wylegitymował się paszportem, w którym były wizy francuskie z tego roku, bo był w czerwcu w Paryżu na pokazach lotniczych. „No to wy szpion”. I jakąś łapówkę rodzice, zdaje się, dali. Ja byłam za smarkata, żeby to wszystko zrozumieć, ale wiem, że to coś musiało kosztować, jakoś się wykupili i przeszliśmy.
Groza, strach i lęk. No i przyjechaliśmy do Warszawy. Potem jeszcze Niemcom trzeba było się jakoś tam [tłumaczyć]. Nie wiem, po przejściu gdzieś tam nas przyłapali i ojciec poszedł tłumaczyć.
No nie wiem, nie wiem, w jaki sposób, czy ojciec potrafił… Ojciec znał biegle niemiecki, bo zresztą pochodził ze Lwowa i studiował na politechnice, chodził do szkół austriackich, był z tamtej epoki, z tej zaborczej. W każdym razie jakoś udało mu się wytłumaczyć. W Warszawie moje pierwsze wrażenie, jak przyjechaliśmy, to była noc, godzina policyjna, więc wyjść nie można było, i takie scenki widziałam, jak Niemcy traktują Żydów. Chodzili z opaskami, to widziałam, jak taki jakiemuś tam kazał przysiady robić – tak poniżali ich, jak mogli, na każdym kroku. Jeszcze getta nie było, ale z opaskami już chodzili, białe opaski z niebieską gwiazdą dawidową. No i widziałam równocześnie jakąś młodzież… Bo w Warszawie była tradycja przed wojną, to musiały być ostatki, że się wtenczas przebierało i chodziło się tak od domu do domu, od mieszkania do mieszkania; taka zabawa była, właściwie bardziej dla dzieci.
Jakieś tam dzieci krążyły, [noc z wtorku – ostatki – na Środę Popielcową 1940 roku]. Nie wiem, bo właściwie byłam bardziej tym wszystkim, sytuacją pochłonięta. W każdym razie jak się zrobił dzień, to gdzieś ktoś z rodziców poszedł zorientować się w sytuacji. Okazało się, że do własnego domu nie ma co wracać. Ojca szukali Niemcy, bo chcieli uruchomić zakład. Stryj [Ignacy Wewiórski] mieszkał na Żoliborzu i tam się udaliśmy, i tam przez całą wojnę mieszkaliśmy, u stryja. Przez rok ojciec jakoś tam kombinował. Bo nic nie mieliśmy – nie mieliśmy się w co ubrać, nic zimowego, ze wszystkim był problem – tak że w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym, które ktoś znajomy prowadził, przez rok pracował, no a potem już normalnie zaczął pracować na Woli. Była tam taka mała fabryczka Steinhagen i Stransky, oni produkowali przed wojną dla straży pożarnej silniki spalinowe, takie napędzające pompę do gaszenia pożarów. Oczywiście czym innym się zajmowali w czasie wojny, byli poddostawcą jakichś części dla zbrojeniowego przemysłu niemieckiego, no ale to było też dobre schronienie dla wielu osób, takich, co się zupełnie czym innym zajmowały. Dyrektorem naczelnym był człowiek o świetnym nazwisku, bo się nazywał [Fryderyk] Blümke, z pisownią niemiecką, ale był to Polak. Jak była jakaś wizytacja niemiecka, to był potężnej postury człowiek i bardzo głośno mówiący, tak że jak on się zbliżał gdzieś, to już wiadomo było z daleka, że idzie z jakimiś takimi i trzeba było odpowiednio się zachować i schować, co trzeba. Tak że tam było schronienie. Mój brat stryjeczny [Stefan Wewiórski] też tam pracował. Udało mu się uciec stamtąd, bo przyszli po niego, jako że on był o dwa lata starszy ode mnie i był mocniej zaangażowany w jakąś działalność podziemną.
Przyszli po niego.
Nazywał się Maciej Wewiórski, [Stefan Maciej Wewiórski, używał imienia Maciej].
Wie pani, ja o tym nie wiem. Znaczy domyślam się, że on w innym sensie działał, że oni się spotykali, powiedzmy, po linii fachowej i snuli jakieś plany na przyszłość.
Tam właśnie, w tym zakładzie.
Ja też tam pracowałam, jak skończyłam szesnaście lat. A ponieważ u siostrzyczek, bo w czasie okupacji chodziłam do szkoły sióstr zmartwychwstanek przy placu Wilsona, przy Krasińskiego…
To była szkoła, która legalnie działała. To znaczy w tym sensie legalnie, że była to siedmioklasowa szkoła podstawowa, w tej siódmej klasie robiłyśmy pierwszą gimnazjalną, a potem była trzyklasowa szkoła krawiecka i tam robiłyśmy dalsze klasy gimnazjalne i licealne. Ja w ten sposób doszłam do małej matury. Miałam rok zmarnowany na początku wojny przez historię z ucieczką i powrotem do Warszawy.
Nie, to była prawdziwa nauka. Miałyśmy świetnych nauczycieli, tyle że miałyśmy też trochę tego krawiectwa. No, powiedzmy, zawsze jak jakaś była lekcja trefna, to były jakieś… No bo miałyśmy poza tym materiałoznawstwo, tak że nie zawsze trzeba było mieć tam jakieś rzeczy, które się szyło na maszynie. Ale szyłyśmy też, tylko był kłopot, z czego szyć, bo nie było pieniędzy, nie było materiału, przerabiało się jakieś śmieszne rzeczy. W każdym razie na lekcje nie mogłyśmy nosić żadnych podręczników ani żadnych zeszytów z zapiskami, to wszystko jeżeli trzeba było jakieś prace domowe zrobić, to się dostarczało na furtę w innym czasie, gdzieś po południu. Same siostrzyczki były bardzo wykształcone, tak że te lekcje były rzeczywiście na poziomie.
To wtenczas komplety były do Powstania, bo jeszcze przed Powstaniem skończyłam te szesnaście lat i były komplety, tak że popołudniu się gdzieś tam spotykałyśmy. Dzięki temu że tam u tego Steinhagena o dwunastej mogłam wychodzić, jakoś to ojciec załatwił, tak że mogłam na jakieś lekcje tu na kompletach pójść. No, odrabianie lekcji też było problemem, przecież prąd nam dawali na dwie godziny. Ja pracowałam przy karbidówce. Pani pewnie nie wie, co to jest karbidówka.
Z podręcznikami była świetna sytuacja. Na początku roku, na placu przy Poczcie Głównej przychodzili ci, co mieli coś do sprzedania i coś do kupienia, i taki był obrocik między sobą. Wszyscy przychodzili, tam można było sprzedać swoje niepotrzebne już podręczniki i kupić sobie następne, tak że to świetnie funkcjonowało.
To mi zaproponowała właśnie Marysia, Maria Filipowicz, ona też pracowała tam u Steinhagena.
No, myśmy się tam poznały, bo wcześniej się nie znałyśmy. Ale myślę, że ponieważ ona była starsza, znała mojego ojca, jej brat tam pracował też, też był starszy jeszcze od niej, więc chyba w jakimś sensie wiedziała coś o mojej rodzinie i o nas.
Nie. Nie, takich pytań nie zadawałam, byłam słaba w polityce. Wiem tylko, że mój ojciec do obozu piłsudczyków nie należał, ale to była taka wiedza, z której nie robiłam żadnego użytku i nie miało to żadnych innych konsekwencji. Konspiracja to było coś skierowanego przeciw okupantowi i tyle mi wystarczyło.
Nie miałam takiej świadomości jeszcze w tym momencie. Ale trafiłam szczęśliwie, w dobre towarzystwo.
Tak, to był od razu ten „Żbik”, ta drużyna.
To pierwsze spotkanie to właśnie z Marysią było tutaj jeszcze, w tym Steinhagenie, a potem były spotkania przy cmentarzu. To była ulica Duchnicka, nie Duchnicka, [ulica Spokojna?], w takim domku ta dziewczyna mieszkała i tam były pierwsze takie [zebrania], nawet musztry nas uczyli. W niewielkich grupach, musiałyśmy się odpowiednio schodzić, nie tak gromadnie i nie demonstracyjnie. Sąsiadów tam takich nie było, więc jakoś to [się udawało]. I tam nas „Hercuń” chyba, to znaczy nazwisko Bogdanowicz, pseudonim Hercuń, on nas zaprzysięgał.
Ze wstydem muszę powiedzieć, że słabo to zapamiętałam. Wiele rzeczy jakoś tak mi się rozmazało w pamięci.
O organizacji wojska, takie podstawowe [informacje], o hierarchii, o tych sprawach. Poza tym brałam udział też w powielaniu materiałów jakichś. Gdzieś na strychu powielacze, takie z wałkiem, były, to trzeba było rozkładać na dużej powierzchni potem te powielone strony, żeby to wyschło. W każdym razie jakieś takie instrukcje zachowania, instrukcja powstępowania, no i hierarchia wojskowa. Zresztą dokładnie nie pamiętam. Czasem coś przewoziłam. [Szkolenia odbywały się w grupie (patrol) ośmiu osób: Halina Loga „Średzka” – patrolowa, Janina Wewiórska „Zawadzka”, Maria Sturgólewska „Poręba”, Irena Glass „Kim”, Lucyna Piotrowska „Boj”, Alicja Kottas „Ligocka”, Teresa Włodzimirska „Kowalska”, Irena Loga „Modrzewska”. – tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo.]
Ja osobiście nie czytałam, ale one w domu były i czytali, tak że jakaś taka wiedza pochodząca gdzieś tam z Londynu czy coś to do mnie docierała. Może nie potrafiłam z tego jakiegoś większego użytku zrobić, z nikim się nie dzieliłam tą wiedzą.
Koniec czterdziestego drugiego albo początek czterdziestego trzeciego. Pewnie czterdziesty trzeci.
No właściwie… Paliłam papierosy, a przysięgałam, że nie będę paliła, no ale poza tym nie było warunków do takiego spełniania w pełni tych harcerskich zasad – okupacja, trzeba było robić to, co się dało.
Jakoś na moich oczach na szczęście nie. Jak pracowałam u Steinhagena, to uprzedzali nas, że w Śródmieściu są [łapanki], bo normalnie trzeba było jechać na Wolę, boczna Górczewskiej, przez Śródmieście z Żoliborza na Wolę, tak że uprzedzali na ogół. Było wiele takich sytuacji, że szłam na piechotę stamtąd, to na skróty przez Powązki na Żoliborz, żeby nie jechać przez Centrum, bo łapanki są. A poza tym, cóż, zdarzało się jakoś, że w tramwaju potrafili tak kontrolować ludzi. Ja akurat się denerwowałam, bo jechałam z jakimiś materiałami i takiego coś się stało, no ale potraktowali mnie jako takiego szczeniaka; dziecinnie wyglądałam, nie wyglądałam na swoje lata i to mi pomagało. A miałam tę świadomość [wyglądu], bo nawet jak już znalazłam się poza domem i już nikt mi nie zabraniał palić papierosów, to publicznie starałam się tego nie robić, bo wiedziałam, że to robi złe wrażenie.
Miałam do tego pociąg, niestety, tak że wcześnie.
Zabierać to nie było co, bo on był splądrowany już w trzydziestym dziewiątym roku i Niemcy się tam zainstalowali, potem wojsko polskie. [Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo: Latem 1940 roku wolny był w domu jeden pokój, do którego jeździłam i pomieszkiwałam z rodzicami („wakacje”). Matka uprawiała tam grządki, były drzewa owocowe, ojciec spotykał tam Niemca, inżyniera Kornhasa – bardzo kulturalnego i życzliwego człowieka. Należał do kadry kierowniczej zakładów lotniczych. Zaproponował ojcu pracę w zakładach i zwrot domu oraz wyrównanie strat, ojciec nie zgodził się, co było niebezpieczne, ale Kornhas zrozumiał ojca i nie wyciągnął żadnych konsekwencji. Podczas Powstania chciał wyratować rodziców, wydostać ich z Warszawy, ale mu się to nie udało, sam zginął].
Już po wojnie, tak. Obniżyli dach, w ogóle zdewastowali dom, powiedzmy. Mieliśmy takie zabytkowe porcelany, to gdzieś na śmietniku wyrzucone kawałki widziałam, właściwie dziwię się, że… Fortepian był bardzo cenny, Bösendorfer, też na podwórku leżał wyrzucony. A takich rzeczy użytkowych, żeby coś uratować, nie, nie było mowy. Właściwie dopiero córka zaczęła [walczyć], bo chcieli to w ogóle traktować jak mienie opuszczone. W tej chwili już pozbyliśmy się wszystkiego, dom został zburzony przez nowego właściciela i już żadnych śladów [nie ma].
Pamiątki z domu… [Nie].
Tak, przez getto się jeździło.
Zapamiętałam tę nędzę ludzką i właściwie kontrast ogromny też. Z jednej strony ludzi leżących, wygłodniałych na ulicach, z drugiej strony takich, powiedzmy, dostatnich.
Nie, to już mówię o getcie, z okien tramwaju co mogłam zobaczyć.
Tak. Tak że smutne to były bardzo obrazki.
Widziałam, jak ich pędzili tam na Okęciu do fabryki, do pracy. Bardzo ich poniewierali, nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo, właściwie potem dopiero zaczęło to wszystko z całą swoją siłą docierać do mnie. No ale już tamten pierwszy obrazek, jak przyjechaliśmy do Warszawy w czterdziestym roku w zimie, ten Niemiec pastwiący się nad tym Żydem na dworcu, to już dało mi, powiedzmy, taki przedsmak, obraz tego, co oni mają zamiar zrobić i co robią.
Nie. Może tam gdzieś… Ja byłam za mała na to, żeby wciągać mnie w tego typu rozmowy. Zresztą ja sama pamiętam, że się broniłam przed takimi różnymi informacjami i taką wiedzą, która mnie nie dotyczyła i nie była mi potrzebna do tego, co robiłam. Bałam się, wiedziałam, że jak złapią mnie, zaczną coś wydobywać i coś chlapnę niepotrzebnego, tak że nie chciałam wiedzieć. Ja nie wiedziałam właściwie, w domu co się działo, bo wszyscy tam byli w jakiś sposób w coś zaangażowani. Dziesięcioro nas mieszkało w tym [domu], zresztą mój ojciec… No właśnie o ojcu nie wiem właściwie, bo potem po wojnie objął ten zakład w Rzeszowie, odzyskiwał go, przejmował go od Rosjan. Pracownicy jeździli jeszcze, znaczy wyłapywali gdzieś na dworcach, na trasie urządzenia, obrabiarki, które Rosjanie chcieli wywieźć do Rosji po prostu, ażeby ten zakład mógł zacząć funkcjonować. Ojciec zresztą właśnie przyciągnął bardzo wielu ludzi sprzed wojny, dobrych pracowników, cennych i oddanych, tak że uruchomił ten zakład, ale potem szybko zachorował i zmarł.
Nie było kiedy rozmawiać. Ja dopiero co wróciłam z tego, a tak już ostatecznie przekonałam się właśnie, jak tam ojca traktowano, jak ojciec zmarł. Myśmy mieszkali na osiedlu, na przeciwnych krańcach był cmentarz, to było kilka kilometrów na cmentarz i ludzie nieśli przez całą tę trasę trumnę z ojcem na cmentarz. Tak że jakoś tak… No szkoda, mógłby więcej zrobić. Ale on działał, bo to były takie czasy po wojnie, że wielu właśnie przedwojennych ludzi, fachowców zaangażowano, żeby jakoś gospodarka ruszyła, i to trwało, ten plan pierwszy, trzyletni bodajże, a potem ich po prostu często aresztowano, w każdym razie brutalnie się z nimi obchodzono.
Wiedziałam, że jakieś spotkania były. Właściwie jakaś tutaj jest ta moja pamięć bardzo niedoskonała.
To było takie przekonanie, że powiedzmy, my będziemy ci, co wyzwolimy Warszawę, no i spotkamy się przyjaźnie z Rosjanami, naprawdę już będzie jakieś dla nich ułatwienie. Nikt nie spodziewał się, ale właściwie należało, może się ktoś spodziewał. W każdym razie dość powszechne było takie właśnie mniemanie, żeby to było miasto odzyskane przez Polaków, a nie przez Rosjan.
Nie, ja tego nie widziałam na Żoliborzu. Ja widziałam, ale to w czasie trwania walk na wschodnim froncie, to oni prowadzili jeńców, to byli Rosjanie, no to takich ludzi zabiedzonych, obdartych– przez Żoliborz przechodziły czasem takie oddziały. Dlaczego oni szli? Ale takiego szczególnego… Jakoś może i zauważyłam, ale nie… No, było jakieś takie podniecenie, właściwie. Aha, to bardziej wiem z literatury, że Niemcy coś przeczuwali, bo brali mężczyzn do kopania rowów obronnych, okopów wokół miasta, żeby po prostu wyłączyć ich, jakoś utrudnić zorganizowanie się i jakieś wystąpienie.
Do roli obserwatora przy tych armatkach przeciwlotniczych (zenitówki się one nazywały wtenczas). I było takie stanowisko przy moście Poniatowskiego i ono miało być zdobyte właśnie przez naszych chłopców.
Znaczy nie doszło w ogóle do żadnej walki w tym rejonie.
Ja byłam przygotowywana w tym sensie, że uczyłam się rozpoznawania sylwetek samolotów w powietrzu i oceniania ich wysokości, pozycji, co to jest, do jakich celów, inne jak niemieckie czy to rosyjskie. W każdym razie miałam taką książeczkę, z której się uczyłam tych sylwetek jeszcze, patrzyłam w niebo, na tyle, na ile się dało.
No, miały być zdobyte te działka. Ja nie miałam strzelać, tylko miałam informować artylerzystów o tym, co się dzieje na niebie.
Nie, 1 sierpnia nie poszłam do pracy, tylko pojechałam na Smolną. Ale pojechałam chyba po pracy. Był jakiś ruch, było podniecenie, bo to dużo… Ja wiem, że wyruszyłam z plecakiem z domu na tę Smolną, i to było wcześniej. To nie było pierwszego, to było jeszcze wcześniej, bo to był próbny czy fałszywy [alarm]. W każdym razie wróciłam do domu z tego pierwszego spotkania na Smolnej i dopiero pierwszego to już zostałam tam.
Wiedzieli.
No, jedną nieuczciwość wobec rodziców popełniłam, bo ojciec mnie zapytał, kto mnie wciągnął i czy to nie jest przypadkiem właśnie Marysia Filipowicz. Powiedziałam, że nie. Ojciec jakoś miał wątpliwości do niej, do jej powagi właściwie może. Ona była fajna dziewczyna i bardzo fajna rodzina cała w każdym razie. Więc skłamałam tutaj, ale wiedzieli o tym, że jestem w konspiracji.
Właściwie to się tak jakoś nie żegnałam, myślałam, że się niebawem zobaczymy, nie traktowałam tego… Moja wyobraźnia nie sięgała tak daleko, że ja mogę gdzieś zginąć, być ranna, czy coś takiego. Zresztą niezwykle szczęśliwie jakoś mi się udawało omijać takie sytuacje.
Nie, to było na jakimś spotkaniu, do mnie łącznik żaden nie przychodził, telefonicznie też nie [kontaktował]. Chyba wiedziałam to właśnie przez Marysię, tam w zakładzie, bo tam się widywałyśmy.
Numeru nie pamiętam, ale bardzo możliwe. Tam kilka mieszkań było, ja mieszkałam w mieszkaniu „Żuka”, jak się potem dowiedziałam, naszego harcmistrza, dowódcy w czasie Powstania.
Tylko ja i on.
Tak. Duże mieszkanie było, piękne.
Sądzę, że tak, bo tam się nie rozwinęło Powstanie. Nie poszłam tam zwiedzić tego potem. Wiem, że stamtąd jedna z koleżanek [Alicja Kottas „Ligocka”] […] poszła, lało w te pierwsze dni, ja miałam pelerynę porządną, dałam jej i ona wyruszyła, żeby szukać kontaktu. Jakieś otrzymała wskazówki od „Żuka”, to już nie wiem jakie…
Nic się nie działo. Niemcy w każdym razie wkroczyli i tę cywilną ludność [usunęli], myśmy udawali cywilów. Wszystkich ludzi usunęli z tego i do Muzeum Narodowego nas wpakowali.
Gdzieś tam w podziemiach, w piwnicy, w jakichś magazynach na jakichś dywanach, w każdym razie byle gdzie i na każdej przestrzeni, która była.
No, było sporo ludzi, bo ludzie wychodzili z klatkami, z ptaszkami nawet, widziałam w tym pochodzie całym, to wiadomo, jak człowiek opuszcza mieszkanie i nie wie, czy wróci, kiedy wróci, to tak się zachowuje. Tak że dużo było, nie potrafię ocenić [ilu], ale setki w każdym razie na pewno.
Nastrój smętny panował. Ja tutaj w tym, kolegów właściwie, najbliższym otoczeniu miałam smętny [nastrój], bo nie wiadomo… Chłopców wyciągali stamtąd jako osłonę czołgów, które atakowały barykady.
Tak, był któryś z chłopców. Coś go tam trochę pokancerowało, ale na szczęście jakichś poważniejszych obrażeń nie miał, jakimiś odłamkami, czymś, pokaleczony był. Tak że nikt na szczęście wtenczas nie zginął i właściwie nie wiem, co się z nimi stało, bo kobiety wypuścili wcześniej.
Chyba około tygodnia i myśmy we trzy wyruszyły na Mokotów, tak przez Puławską, tędy.
Tak, ze Śródmieścia na Mokotów właśnie szłyśmy z takim na tekturze wymalowanym szminką czerwonym krzyżem, udawałyśmy sanitariuszki.
Kiepsko, bo w ogóle nie było co [włożyć]. Miałam jakiś żakiet taki, miałam kiepskie buty, jakąś spódnicę, nie wiem, i właśnie tak [wyszłam].
Tego nie pamiętam, chyba nie, bo jeszcze się nie popisywaliśmy w tym, dopiero później gdzieś te opaski dostałam.
Pustkowie było kompletne. Jeden patrol gdzieś tutaj na początku nas wylegitymował. Właściwie nie było co legitymować, bo chyba żadnych dokumentów nie miałam, ale w każdym razie jakoś z tego spotkania wyszłyśmy cało, puścili nas. Potem strzelali za nami, ale nie wiem, czy tak sobie strzelali do wiwatu, tak, żeby nas postraszyć, bo nic się nam nie stało i tak doszłyśmy na Mokotów.
Właśnie nie [pamiętam], gdzieś tutaj na początku, nawet przenocowałyśmy gdzieś. Ulicy nie pamiętam, czy to była Madalińskiego, czy która. A Marysia Filipowicz szukała [kontaktu].
Tak, ona była szefową naszej trzyosobowej grupy [jako trzecia Teresa Włodzimirska „Kowalska”], była najwyższa rangą i najstarsza. W każdym razie poszła szukać kontaktu, no bo gdzieś jakieś do mnie docierało, że to na Mokotowie nasza grupa miała funkcjonować, ta główna jej część. No ale nikogo nie znalazła i wróciłyśmy.
Ja nie wiem, ja nie widziałam, a ona szukała, w każdym razie stwierdziła: „Wracamy do Śródmieścia”. Jakaś cisza była tam. W jakimś mieszkaniu opuszczonym, wiem, że przenocowałam, byle jak, z tymi koleżankami, no i wróciłyśmy z powrotem normalnie. No, coś tam potem było, bo jedna z koleżanek, ona [potem] w Belgii się znalazła, Hanka „Orlicz” Leskiewicz, wyszła za mąż za „Hercunia”, za Bogdanowicza, to ona kilka razy kanałami chodziła już w późniejszym okresie. Jak byłam już na Chmielnej, to ona jakieś odbywała wędrówki kanałami na Mokotów.
Do jakiejś naszej grupy.
Wróciłyśmy, tak. Była strzelanina, były rowy po bokach gdzieś tam czasem. Był piękny słoneczny dzień i wróciłyśmy do Warszawy, tutaj do Centrum, i już tylko chodziło o to, żeby do kogoś się „przytulić”, żeby się przyłączyć i tak znalazłyśmy się na Poczcie Głównej. Tam była duża grupa, tam oni byli już dobrze zorganizowani, bardzo wielka radość, już wolność i tak dalej.
Tamten nastrój był taki udzielający się, rzeczywiście. Peżetki działały, mieli dobre zaopatrzenie, była kawiarenka, jakaś działalność kulturalna, w każdym razie pięknie to wyglądało.
No więc właśnie, one się zaczęły później, bo ja piętnastego opuściłam to towarzystwo, jako że przyszedł jeden z naszych oficerów [Lesław Wójtów „Lew”] w jakichś sprawach, a ja akurat nie pełniłam warty wtenczas, no i dzięki temu powiedziałam, że jesteśmy tutaj, i on nas [czyli Marynię Filipowicz, Teresę Włodzmirską i mnie] zabrał i poszłyśmy z nim z powrotem na Chmielną.
No niewiele, właśnie ta warta między innymi, bo to nie wiem, tydzień byłyśmy tam maksimum, może nawet mniej, tak że jakieś takie sprawy organizacyjno-porządkowe. Tak w szczegółach to tę wartę zapamiętałam z tej racji.
Uzbrojenia żadnego. Jak na warcie stałam już na Chmielnej, to wiatrówkę miałam i w koc byłam owinięta, i z kolegą zastanawialiśmy się, to co mamy zrobić.
Z wiatrówki to bym strzeliła, tak. W domu była wiatrówka przed wojną i mój stryjeczny brat [Jacek Wewiórski] miał taką strzelnicę, sobie urządziliśmy, tak że do celu strzelałam dla zabawy.
Dokładnie 15 sierpnia, właśnie przyszedł „Lew”, to był oficer, porucznik chyba wtenczas był, przyszedł w jakichś sprawach tam na Pocztę Główną, tam musiało się mieścić jakieś dowództwo dzielnicy, chyba jakiś sztab, trudno mi powiedzieć, nie dopytywałam tego, bo to nie moja sprawa. W każdym razie on nas zabrał tam na Chmielną, a na Chmielnej byli już po najcięższych dniach. Bo tam właśnie zaraz w pierwszych dniach były walki z Niemcami, tam byli ranni wtenczas i nawet ktoś zginął chyba. Potem już nie było takich sytuacji. Tam PAST-a była niedaleko przecież, to tam toczyły się [walki], nawet Niemców wzięli przecież do niewoli.
Pod PAST-ę nie chodziłam.
[Chmielna] 50. Nie istnieją te tereny. Jeden z kolegów potrafił nawet pokazać kamień, w każdym razie 55 czy jakieś pięćdziesiąte numery. Tam była drukarnia Wierzbickiego i w tej drukarni właśnie myśmy stacjonowali, można powiedzieć.
Najwięcej to należała do moich obowiązków obsługa [centralki], bo tam mieliśmy centralkę telefoniczną, tak że na jakimś tym obszarze mieli łączność i obsługiwałam tę [centralkę]. To była taka staroświecka centralka, trzeba było odbierać i łączyć te numery. Tak że najwięcej to na tym.
Nie, to było w piwnicy. W ogóle mieszkaliśmy i żyliśmy w piwnicy. Ten dom został w tych walkach na początku mocno postrzelony, ale stał, konstrukcja stała. Okien nie było, było to takie zrujnowane i zniszczone, ale stało, piwnica była, jakaś kuchnia tam była, dziewczyny gotowały jakieś obiady. Przyznam się, że nawet nie pamiętam, co myśmy jadły, nie pamiętam, żebym była głodna. Było krucho tam, chłopcy chodzili gdzieś i szukali jakichś magazynów opuszczonych, te wagony penetrowali, jakieś zboże znaleźli, jakąś kaszę, jakieś tam [inne rzeczy]. Kiedyś znaleźli – przyznali się na jakimś spotkaniu, jeden z tych kolegów, co takie poszukiwania robił – pies jakiś nieduży im się napatoczył, więc go spreparowali i przynieśli jako królika dziewczynom, no i jedliśmy.
Spałam na półce, miałam jedną poduszkę jakąś.
Półce po [papierach], bo to był magazyn papierów, tak że na tych półkach na najwyżej półce mieszkałam. Nie miałam żadnego koca ani niczego, nie przebierałam się. Ja nie wiem, właściwie higienicznie to było w ogóle nie do pomyślenia – nie miałam żadnej bielizny zapasowej, niczego nie miałam takiego.
Nie myłam się, nie myłam zębów, nie było wody przecież. Ja nie wiem, skąd oni brali wodę, ale z tym wszystkim były problemy.
Do mnie to nie dotarło.
Tam nie było w tych piwnicach gdzieś w pobliżu żadnej ludności cywilnej, ale z tego co wiem z opowiadań, chociażby od moich rodziców, którzy siedzieli w piwnicy na Żoliborzu, to ludzie bardzo źle znosili, mieli pretensje do Powstańców często.
Ja osobiście się z tym nie spotkałam, bo nie spotkałam się z tą [ludnością cywilną], nie chodziłam piwnicami jakoś gdzieś. Były dzielnice, były takie części miasta, gdzie były po prostu poprzebijane przejścia tak, żeby można było tą drogą dotrzeć gdzieś łatwiej poza obstrzałem, no i trafiało się w takich wędrówkach na tych ludzi, którzy tam w piwnicach siedzieli. W każdym razie wiem, że ojciec wychodził z piwnicy i czytał książkę [w mieszkaniu na I piętrze] sobie gdzieś. Bo w piwnicy trudno było, to gdzieś siadał. O mały włos nie oberwał, bo jakaś kulka przeleciała tuż koło jego głowy.
Ja bezpośrednio uniknęłam, bo właśnie wyszłam z Poczty, to przejście na Mokotów i z powrotem to ja nie zdawałam sobie z tego sprawy – właściwie człowiek dziecinnie podchodził do tego, zupełnie dziecinnie, nie czułam strachu. Wydawało mi się – słońce świeci, jakiś obstrzał był, to myśmy leżały w rowie. Wiem, że koleżanki leżały z drugiej strony ulicy, jakiś taki był odcinek niezabudowany i to było może najtrudniejsze, bo nie było gdzie się skryć, a gdzieś strzelali tak wzdłuż tego. Ale się to skończyło i ruszyłyśmy. No, w dzień szłyśmy, nie w nocy, i dotarłyśmy do Warszawy. I potem największe wrażenie to było, bo znalazłyśmy się tutaj w Centrum przy Marszałkowskiej, ale od strony Wisły. Trzeba było przejść na drugą stronę, to tam były takie barykady, puszczali po parę osób i człowiek musiał niemalże na czworakach tam iść, bo to było bardzo przez Niemców [ostrzeliwane].
Przez Aleje i przez Marszałkowską chyba też, na wysokości gdzieś w tym rejonie. Przez te Aleje na pewno i tutaj potem przez Marszałkowską w tamtą stronę, żeby do tej. Tak że takie to były… Na pewno te dzielnice nie przeszły tego, co przeszła Wola czy Stare Miasto.
Nie, wtenczas nie docierało do mnie. Jak byłam, nie zetknęłam się z tymi ludźmi, którzy… Nawet potem, już nas po kapitulacji [wyprowadzono], nie zetknęłam się z ludźmi z tamtych dzielnic.
O Starówce wiedziałam, że tam były ciężkie walki, to tak. A o rozmiarach tego, co się działo na Woli, to [nie].
Tak, w pierwszych dniach coś takiego było.
Znaczy na naszym podwórku. Ale jedno chyba czy dwa wspomniałam, bo potem nie można…
Było ze śpiewami, oczywiście, harcerze muszą śpiewać, tak że był jeszcze taki nastrój nadziei i potem już chyba…
Ja sobie tego nie przypominam.
W czasie Powstania to nie.
Nie, nie pamiętam. Bo tam kościuszkowcy starali się przedostać, ale Rosjanie to tak niby pozwolili im, ale żadnej osłony nie dawali, żadnych wskazówek, tak że tych kilku, co jakimś cudem ocaleli, nie zostali tam gdzieś zabici po drodze, to oni nie wiedzieli, gdzie się ruszyć tutaj, jak się znaleźli po tej naszej stronie. Ktoś tam opowiadał, nawet niedawno.
Ale ja się nie zetknęłam, w tym moim rejonie takich sytuacji nie [było].
Kapelana nie mieliśmy.
Na 15 sierpnia może tam było na Poczcie, ale ja już wyszłam. Mnie żadne takie uroczystości nie [spotkały].
Nie, tutaj w naszym towarzystwie [tego nie było].
Co ja robiłam w czasie wolnym? No to się rozmawiało z kolegami gdzieś.
Czasem się wspominało dom, czasem się wspominało jakieś rzeczy, które człowiek lubił, a których teraz nie ma. Kiedyś zrobiłam taką wyprawę sobie, spacer Chmielną do Alej i „krowa” zaryczała, i gdzieś o mały włos nie zostałam zasypana.
To się nazywało „krową”, bo temu towarzyszył taki chrobot, takie ryczenie jakieś, a potem następował wybuch, wystrzał. To była jakaś seria, do takich jakichś skupionych celów chyba nie nadawało się, ale do burzenia domów bardzo było dobre. Myśmy to nazywali „krową” po prostu. Bo był sygnał i właśnie tak wtenczas wystraszyło mnie to, z koleżanką byłam. Tak że już odeszła mi chęć do takich spacerów po polu i na jakieś rozglądanie się, co tam się dzieje. Bo to było opustoszałe, myśmy mieli tutaj w tym naszym rejonie, a tam dalej były zburzone domy cywilów, już ludności cywilnej nie było, Powstańców też nie. Gdzieś może dalej byli, ale nie tutaj.
Traktowali nas jak dziewczyny. No właściwie takie, powiedzmy, małe flirty były, tylko że ja nie dojrzałam do tego i potem właśnie koledzy coś mi opowiadali, że się interesowali mną, na przykład.
Ja się na tym nie poznałam.
Do niczego. Nie mieliśmy czym strzelać i do czego strzelać. Oni zresztą nas z powietrza tutaj w tym rejonie już nie atakowali.
Zaskoczenie to nie było. To było wiadomo, bo już takie właściwie wygaszanie walk było i jakaś taka cisza. No, potem taka śmiertelna cisza i ten wymarsz ze zrujnowanego miasta i stosy broni pooddawanej, którą trzeba było tam rzucić. No, ja nie miałam co rzucać, ale trochę jej tam [było].
Ja przez Wolę szłam, koło Żelaznej Bramy, te rejony miasta słabiej znam. Tędy szliśmy do samego Ożarowa, piechotą.
W szyku, zresztą nie wszystkim się chciało, ale na przykład Hanka „Orlicz” zachęcała do tego, żeby śpiewać, żeby maszerować, bo to łatwiej jest, jak taki chaotyczny, tak że starałyśmy się maszerować, powiedzmy, jakoś mniej więcej po wojskowemu.
Tak dokładnie to nie pamiętam.
Zupełnie nie pamiętam tego.
Miałam plecak, tak że z tym plecakiem wyruszyłam, nie miałam co do niego [włożyć], nie wiem, co do niego włożyłam właściwie. Tę książeczkę o rozpoznawaniu samolotów to chyba miałam, bo ona, nie wiem jakim cudem, ocalała z tego całego galimatiasu.
Oczywiście, że z opaską powstańczą wyszłam i nosiłam ją potem. Ale jakoś tak z pamiątkami, ponieważ wiele razy się przeprowadzałam i gdzieś tam już pamięć zawodzi, [więc] wiele rzeczy wiem, że gdzieś mam w domu, ale gdzie? Córka moja zaczęła to porządkować, gdzieś gromadzić, to już całkiem ja się zagubiłam.
Oj… Na piechotę szliśmy, tak. Tam była jakaś taka hala. Pamiętam, że taka wysepka suchsza to była koło jakiegoś filaru, tak że taki kawałek betonu, a tak to jakieś błoto, woda, takie paskudztwo właściwie.
Właśnie jak tam się spało, to nie wiem. No bo parę dni, tak od razu nas nie wywieźli. Pamiętam w każdym razie, że na przykład latryna to był rów wykopany i kij położony na tym.
Gdzie tam męska, damska… Człowiek się wyzbywa takich hamulców różnych w takich specyficznych warunkach, ale w tym najbliższym otoczeniu maszerowałam tylko z kobietami, chłopców nie było w tej grupie. Oni gdzieś tam byli, bo przecież to nie były jeszcze męskie i żeńskie obozy, ale w moim najbliższym otoczeniu były dziewczyny, tak to zapamiętałam.
Nie myślałam, bo nie miałam gdzie się do kogo udać. Wiedziałam, że cała moja rodzina była w rozproszeniu. Albo Kresy, to nic, w Warszawie wszyscy gdzieś… Tak że ja nie czułam się na tyle samodzielna, żebym gdzieś mogła się do kogoś przyłączyć czy samodzielnie jakoś podziałać.
To, co widziałam, to tak bez specjalnego zaangażowania. Byli, pilnowali, ale jakichś takich drastycznych sytuacji nie widziałam. Towarzyszyli nam. No, niektóre koleżanki występowały z szeregu. Jak maszerowałyśmy, to szłyśmy przez jakieś takie tereny zabudowane, jak przez jakieś wsie, to jedna z bliższych koleżanek [Lucyna Piotrowska „Boj”] wyszła do takiej zagrody, nikt jej tego nie bronił i nie wróciła stamtąd, ona nie poszła do [obozu].
Nie pilnowali tak bardzo. Byli, ale… No, jakby coś się stało na większą skalę, to może by zaczęli tam trochę groźniej się zachowywać, ale tak nie było. Było to całkiem możliwe, ale ja nie widziałam, nie wyobrażałam sobie, jak ja sobie poradzę, więc szłam z koleżankami, chciałam [być] z nimi.
Nie, oni nie informowali. No gdzieś musiało być [wiadome], bo… Ja nie wiem, traktowali nas jak jeńców wojennych. W obozach wszystkich jenieckich zawsze był jakiś przedstawiciel jeńców, więc przypuszczam, że dowództwo nasze, akowskie musiało mieć jakiś kontakt i jakąś wiedzę na temat tego, co dalej, ale żeby to tak przekazali szerszemu ogółowi, to do mnie to nie dotarło.
To było uczucie smutku i poczucie klęski, rezygnacji, no co zrobić.
Tego zmęczenia akurat nie czuję i właściwie to wszystko, to tak myślę… Wiele osób narzekało na głód, na te higieniczne sprawy – one były paskudne, ale to wszystko gdzieś nie jest dla mnie dominującym wspomnieniem.
Dominujące wspomnienie z Powstania to chyba jak wróciłam do swojego oddziału po tych wszystkich perypetiach, to było chyba takie istotne i ważne, i jakąś niosło… No, radość, to trudno powiedzieć, bo tam radosnych takich chwil nie było, wszystko było od początku niestety w jakimś sensie nieszczęściem, ale [cieszyłam się], że wróciłam do swoich.
Pierwszy obóz to był Lamsdorf, Łambinowice to się teraz nazywa.
Tam warunki były podłe. To był podobno obóz koncentracyjny wcześniej. W każdym razie nawet po tym wszystkim tej zupy, którą tam dawali, to ja nie potrafiłam jeść. Ja nie wiem, chyba ze zgniłej… bo coś takiego czarnego pływało w wodzie, obrzydliwość, stawiali to gdzieś na środku placu. Apele były niekończące się, jakieś półki w barakach. No to był obóz… I Rosjanie byli w sąsiedztwie przez siatkę, oni alkoholu bardzo potrzebowali, tak że woda kolońska, jeżeli ktoś miał, to była w cenie.
Ja nie miałam, ale były takie, co miały, i oni to natychmiast wypijali, na oczach tych [ludzi] przeważnie. Tak że różne dziwne rzeczy czasem ludzie noszą ze sobą w takich sytuacjach. Tam miesiąc [przebywałam], tam dostaliśmy numer, który pamiętam (zgubiłam tę kartkę, taką niedużą), 106844 to był mój numer jeniecki. No i stamtąd rozwozili nas, no chyba nie wszystkie, bo zresztą nie wszyscy Powstańcy trafili do tego właśnie Lamsdorfu, bo były jeszcze inne jakieś obozy. Tak że stamtąd… Do tego obozu to już jechało się pociągiem towarowym, [bo] tak to nas wieźli z Ożarowa przez trzy dni chyba.
A gdzie tam. Gdzieś tam w polu wypuścili właśnie i pilnowali, żeby można było się uwolnić od, wiadomo… Był piękny widok, Niemcy stali i patrzyli, żeby ktoś nie uciekł. I w tych wagonach dojechaliśmy do tych Łambinowic. Potem już chyba też w jakichś pociągach [jechaliśmy], ale nie pamiętam tej podróży.
Bo ja trafiłam potem z Łambinowic do Mühlbergu, to był obóz jeniecki w Saksonii nad Elbą. No i tam byli polscy jeńcy z trzydziestego dziewiątego roku też.
Pierwsze kontakty to były takie, że przywiązywało się do kamienia [kartkę], „Nazywam się tak i tak, adres mój warszawski taki i taki”, i rzucało na tamtą stronę. No i w ten sposób na przykład odezwał się do mnie starszy brat mojej koleżanki szkolnej [i sąsiadki, Teresy Rochmankowskiej].
Potem doszło do dalszych kontaktów, już nie pamiętam. Nawet urządzono nam spotkanie, tych ludzi, którzy właśnie jakoś tam się skontaktowali. Ja z tym człowiekiem spotkałam się na takim [spotkaniu]. No, on był znerwicowany, bardzo niespokojny właśnie o swoją siostrę, a ja nic o niej nie wiedziałam, dlatego że ona była na Żoliborzu, a ja byłam na Śródmieściu, tak że w ogóle w konspiracji też nie byłyśmy ze sobą w kontakcie. No niestety, on miał złe przeczucia i słusznie, bo ona zaraz w pierwszych dniach Powstania zginęła.
No, ten mój znajomy, znaczy brat mojej koleżanki, wypytywał przede wszystkim o swoją rodzinę. Wypytywał o warunki Powstania, bo to wszystko było dla niego ważne, ale przede wszystkim o siostrę się bardzo niepokoił i bardzo się o nią dopytywał. Zresztą potem widziałam się z tymi koleżankami już w innych okolicznościach. Potem mi się to wszystko wymieszało, dlatego że w obozach byli ludzie z różnych dzielnic i były moje koleżanki, też gdzieś po drodze się znalazły ze szkoły, właśnie z Żoliborza, te, które na Żoliborzu walczyły i wiedziały o Teresie, która zginęła w pierwszych dniach, i o tym Januszu, jej bracie. Jak już wojna się skończyła, to porozjeżdżali się w różnych kierunkach i część z nich trafiła do Włoch, i on tam też jakoś im towarzyszył, i taki był bardzo trudny w swoim smutku właśnie po utracie siostry, jak się już dowiedział, że ona nie żyje.
W Mühlbergu były lepsze. Było więcej przestrzeni, pracy nie było, były też baraki, na słomie się spało, ale jakaś większa przestrzeń [była], więcej światła. Paczki czerwonokrzyskie dotarły do nas. Te zupy i kawałek chleba, tak jak wszędzie, nie za wiele tego, ale paczki z Czerwonego Krzyża [dostawaliśmy].
Nie, kłótni to nie pamiętam, żeby były, a jeżeli były, to na jakąś taką indywidualną skalę. W każdym razie jakichś takich wojen, powiedzmy, między jakimiś grupami nie [było]. Pracowały dziewczyny, na przykład bardzo kwitła produkcja różnych rzeczy z puszek, no, orzełki oczywiście, ale [także] jakieś kubki wyklepywały. Gdzieś zdobyły jakieś narzędzia, takie tworzyły różne rzeczy użytkowe w ramach wypełniania czasu wolnego. A wieczorem, właśnie tam w tym filmie [Małgorzaty Bramy o Oberlangen] to nazywały to „kogel-mogel”, u nas to się w Mühlbergu nazywało „szmergiel”. Tak po wszystkich takich obowiązkowych zajęciach typu raporty czy jakieś apele to się tę odrobinę cukru kręciło – ale myśmy jeszcze miały kawę do tego z tych paczek, tę „neskę” rozpuszczalną – i to się właśnie tak kręciło w kubkach i taki się rozlegał… „Szmerglami” myśmy to nazywały. To się spieniało i tak przybywało tego.
Woda z cukrem i kawą, tak.
Wie pani, ja to z boku oglądałam. Bo moja sytuacja była inna w tym sensie, że ja w żadnym obozie nie zagrzałam za długo miejsca. Byłam w tym Mühlbergu przez miesiąc i zgłosiłam się dobrowolnie do pracy.
Bo sobie wyobrażałam, że w ten sposób jak będę chodziła do pracy, to z zewnętrznymi jakimiś osobami, z Polakami na przykład, cywilnymi, którzy byli na robotach, że jakiś kontakt nawiążę. Że to będzie jakieś takie otwarcie, trochę możliwość zdobycia jakiejś brukwi czy czegoś takiego.
Tam czas był wypełniony po brzegi, dlatego że ja akuratnie trafiłam do takiej grupy, to się Putzfrau nazywało, myśmy się nazywały „pucfrajerkami”, trzeba było sprzątać biura. I to właściwie wtenczas, kiedy dziewczyny wracały, te, co pracowały na warsztacie przy jakiejś produkcji, to myśmy wyruszały, żeby sprzątać. I wcześniej, zanim one wyruszyły, to nas budzono, żeby tam [sprzątać], bo na przykład nie było toalety na tej sali, a było nas sto trzydzieści tam.
Tak, przy tym zakładzie. Była taka sala duża, w każdym razie myśmy wszystkie tam na tej jednej sali urzędowały, na trzypiętrowych pryczach. Ale nie było właśnie zaplecza takiego, ubikacji nie było po prostu i wstawiano nam taki ogromny kocioł i to służyło w tym czasie, prawda, zamknięcia, jeżeli ktoś miał jakieś potrzeby, to właśnie tam. A do „putzfrauerek” należało to usunąć potem rano.
No jakoś nie żałowałam. Właściwie nie miałam na to czasu, żeby się nad tym zastanawiać. W każdym razie musiałyśmy to we dwójkę jeszcze z pierwszego piętra po schodach znieść, dosyć dużo tego się uzbierało zawsze od tych stu trzydziestu dziewczyn. Trzeba było to wynieść i wylać i potem zabrać się do różnych innych zadań.
Nie spełniły się, właściwie raz znalazłam w jakimś tym i to [nie bardzo]. Tyle się spełniło, że jak się znalazłam tam w Chemnitz, to napisałam kartkę do rodziców, bo już wiedziałam, gdzie oni są, i chciałam ich poinformować.
Ojciec miał przyjaciela w Tarnowie [Stanisław Zawadzki, dyrektor elektrowni] i wpadłam na pomysł, jak już dostałam list taki urzędowy (bośmy mogły pisać tylko na tych formularzach takich tyle listów, ile oni pozwolili), napisałam list do żony [Zofia, aktorka teatru amatorskiego] tego kolegi, gdzie jestem, i z zapytaniem, czy ona coś wie o moich rodzicach. No i okazało się, że rodzice też właśnie przez nią szukali ze mną kontaktu, i tą drogą dowiedziałam się, odpisała mi, podała ich namiary [Wesenberg – obóz pracy]. Ja chciałam jak najprędzej do nich się odezwać. Jakoś zdobyłam, właśnie przez tych Polaków, jakąś kartkę pocztową i znaczek i napisałam do rodziców, podając swój numer jeniecki i tak dalej, z prośbą, żeby nie pisali do mnie jeszcze. Ale mama była gorliwa… Zresztą napisałam, moim zdaniem, ulicę fikcyjną, a okazało się, że to była ulica, przy której myśmy pracowały, tylko numer było nieco inny, no ale po innych tych [danych] oczywiście Niemcy się zorientowali, że pozwoliłam sobie wysłać [kartkę].
To było nielegalne, tak. Opiekował się nami taki Niemiec, myśmy go „żółtkiem” nazywały, to były chyba takie starsze służby tych Niemców, już emerytów, których na front już nie można było wysłać, ale do takich zadań porządkowych. Wezwał mnie na rozmowę, ale zachował się, można powiedzieć, po ojcowsku, bo coś tam powiedział, co musiał powiedzieć, głębszych konsekwencji nie wyciągnął i tak się to skończyło.
Ja osobiście nie, ale na przykład ojciec miał kontakt taki, to jeszcze przed Powstaniem, z Niemcem [Kornhasem], który chyba mieszkał w naszym domu wtenczas, w każdym razie ojciec już miał na tyle bezpieczną pracę, że mógł się na Okęciu pokazać. Mama ogródek częściowo wykorzystywała, jakieś jarzynki hodowała.
W tym ogródku przy domu, tak. No i ojciec tam się zjawił i był taki Niemiec, który z ojcem nawiązał kontakt, właśnie inżynier też, i bardzo przyjazne były te rozmowy. On chciał namówić ojca, żeby przyszedł do pracy, ojciec oczywiście się nie zgodził i potem długie rozmowy toczyli. Powiedział, że rozumie ojca, i nawet słyszałam (już nie wiem, skąd rodzice to wiedzieli), że ten człowiek chciał nas w czasie Powstania jakoś ratować i sam zginął. On pochodził z Królewca.
Kiedyś na przykład w czasie tej mojej pracy w Chemnitz sprzątałam jakieś biuro, w czasie kiedy tam był jakiś człowiek, byliśmy sam na sam przez pewien moment. Ja niemiecki to znam, bo uważałam, że to język wroga, mój ojciec miał świetne podejście, a bardzo dobra nauczycielka była, siostrzyczka zresztą, tak że musiałam się uczyć, bo to był jeden z przedmiotów obowiązkowych w tej klasie. [Ten człowiek w biurze] zaczął mnie przepytywać, zadawał pytania, czy to prawda, że takie różne rzeczy niedobre się dzieją w Polsce. „No, niestety prawda”. I zaczął się tłumaczyć, że nie wszyscy Niemcy tak myślą i z tym się zgadzają, tak że jestem przekonana, że na pewno tak było. (Myśmy się też dali otumanić teraz, może nie na taką skalę).
Nie tyle zrezygnować, co z nas zrezygnowali. Tam już alarmy się odbywały właściwie co noc, trzeba było [schodzić] do schronu, był taki schron podziemny blisko zakładu. I alarmy były właściwie prawie co noc, no i jeden z alarmów zakończył się położeniem takiego (jak to Amerykanie) „dywanika” na całe miasto, zakład legł w gruzach (na szczęście w nasz zakład tam nie trafili), no i w ten sposób skończyła się nasza praca, już nie było warsztatu pracy.
Trzymali nas w niewoli, byłyśmy jeńcami ciągle. Jakoś tam dziewczyny wychodziły. Ja nawet nie miałam jakoś na tyle odwagi, żeby wyruszyć i rozejrzeć się po mieście, jak ono wygląda po tym wszystkim, ale niektóre dziewczyny robiły takie wycieczki. Przez parę dni czekałyśmy, potem nas rozlokowali z tego schronu. Tam były na obrzeżach tego miasta inne komenderówki i inne narodowości, też jeńcy wojenni, ale to byli Francuzi, Holendrzy, Anglicy.
Tak na oko to się bardzo różniły, bo oni byli w jakichś takich… Ja nie wiem, co to za obiekty, w każdym razie zwróciło moją uwagę to miejsce, gdzie myśmy tam chwilowo przebywały, że były posadzki lśniące, takie podłogi, jakieś domy kultury, jakieś urzędy na ich zakwaterowanie przeznaczali. Z tego czasu takiego jeszcze pobytu w Chemnitz to taką scenkę zapamiętałam właśnie związaną z tymi innymi jeńcami. Po coś trzeba było pojechać, pójść z wózkiem i przywieźć tutaj. Nie wiem, co to było, dla kuchni, dla kogo, w każdym razie ubranie mi [dali] jakiś za duży płaszcz, furażerkę miałam własną i opaskę, i miałam ciągnąć ten wózek i przywieźć to potem. Oczywiście eskortował mnie dorodny Niemiec z karabinem. Gdzieś tam zajechaliśmy na takie miejsce, gdzie byli właśnie ci jeńcy jacyś zachodni, i co chwilę ktoś wyjrzał przez jakieś drzwi i słyszałam śmiechy, bo ja musiałam wyglądać dosyć komicznie w tej sytuacji. A potem coś mi powtykali do kieszeni, jakieś mieli z domu otrzymane paczki, bo jakiś kawałek ciasta przyniosłam sobie, coś takiego. W każdym razie takie to były śmieszne [sytuacje]. No i ciągnęłam ten wózek, a żołnierz mnie pilnował.
Boże Narodzenie właśnie w Chemnitz. Tam był taki człowiek, który nam gotował te zupki właśnie, i on starał się jakoś tak, taki był… tłumaczył się z tego.
To był Niemiec. To chyba była stołówka pracownicza, bo tak schodziłyśmy, to takie były stoły. Musiał tam chyba dla Niemców jakieś przygotowywać posiłki. W każdym razie on jakoś, jak wydawali nam [posiłki], to się tłumaczył, że on tam coś starał się dorzucić. W każdym razie zapamiętałam potrawę, która się nazywała „breikartoffeln”. To były kartofle takie, powiedzmy, zmiksowane, jakieś szczątki mięsa czy smaku mięsnego. W każdym razie było to, jak na te warunki, bardzo smaczne.
Nie, to był jakiś taki obiad, od czasu do czasu to się zdarzało. A święta akurat to nie wiem, żadnych nie przypominam sobie. Wiem, że ja się wyłączyłam ze wszystkiego i byłam w fatalnym nastroju tego dnia.
Ja nie wiem, ja właśnie zapominam, ten żakiet… Nic nam nie dawali, bo co mieli dać. Wiem, że ukradłam z mieszkania jakiegoś (mam wyrzuty do tej pory), które przylegało do tej części, w której żeśmy mieszkali, kogoś związanego z tą firmą. Mieszkanie opuszczone i jakoś koledzy tam weszli, ja z nimi i zobaczyłam sweter, golf, zresztą z dziurą, ale go ukradłam.
I mam wyrzuty sumienia. Ale było mi cieplej, więc miałam jedną ciepłą rzecz.
Na końcu, właśnie po tym bombardowaniu i po tym tam kwaterowaniu, po tych takich miejscach na obrzeżach, to nas wozili. Ale Niemcy jednak starali się przynajmniej jeńców traktować tak, jak należy.
Już nie potrafili, bo to już były gorące chwile dla nich, front się zbliżał i z jednej, i z drugiej strony, tak że już nie mogli dla nas wszystkich równocześnie zorganizować transportu i wozili nas w grupach po dwadzieścia osób pociągami osobowymi, wydzielając część wagonu. Ale to takie były wagony bez przedziałów, tak że Niemcy nas widzieli i my Niemców. W każdym razie robiłyśmy takie popisy jedzenia takich różnych ciekawych rzeczy z paczek, bo nas obdarowano paczkami z Czerwonego Krzyża po tym bombardowaniu. Tak że myśmy tam popisywały się przed Niemcami.
Tam były jakieś słodycze, konserwy, suchary, w każdym razie to wszystko było takie luksusowe w porównaniu z tym, [co oni wtedy mieli]. Chałwa była, bo niektóre paczki pochodziły z Turcji, to one miały więcej takich słodkości, a inne gdzieś… Były papierosy dobre, playersy, gold flake. Ja paliłam, miałam skłonności do palenia, ciągnęło mnie do tego. Tak że zabronili nam takich popisów.
W Oberlangen no to z tego filmu dowiedziałam się, bo ja tam byłam krótko w sumie. Już właśnie oni czuli chyba ten [koniec], tak że niedługo potem gdzieś przed samym uwolnieniem to już Niemcy oddali klucze komendantce naszej, ona się Milewska nazywała, major chyba. Był taki zwyczaj, zdaje się, czy obowiązek, czy przepis, były oflagi i stalagi, że do stalagów zawsze jakiś oficer rezygnował ze swoich stopni oficerskich i włączał się, stawał się [komendantem], powiedzmy, bo zawsze jakiś komendant ze strony polskiej w obozach był.
No ja już tego w takiej ostrej formie nie przeżyłam. No, w Lamsdorfie to właśnie było najboleśniej, tam jak się nie doliczyli, potrafili trzymać i trzymać, ale tego nie można równać z tym, co się działo naprawdę w takich obozach koncentracyjnych.
Te najokropniejsze już nie były stosowane. Wiem, że myśmy wybierały, że jak ktoś był angażowany do jakichś prac za bramą, za drutami, to to było na ogół gdzieś w rolnictwie. Wiem, że jedną z koleżanek [Halina Loga „Średzka”] myśmy typowały, że między innymi można było trochę kartofli przynieść gdzieś tam czy dostać, czy jakoś ukraść, i to się najlepiej przynosiło w szerokich spodniach, no i musiała być dziewczyna duża i mocna, żeby mogła to [przynieść]. I tak jedna z naszych… No nie były to już częste okazje, ale taką sytuację sobie przypominam właśnie.
Ach, rozsadzająca radość. Nie wiem, chyba niczego więcej nigdy w życiu tak nie przeżywałam radośnie, jak wtenczas, że oni przyszli. To było coś niesamowitego.
No ja nie byłam, powiedzmy, przy bramie akurat blisko, ale zapamiętałam, że to na motocyklach przyjechali „maczkowcy”. Potem już były masowe odwiedziny, już nie tylko tych „maczkowców”, ale w ogóle ludzie, Polacy, którzy się znaleźli tam w ramach tych prowadzonych działań wojennych na terenie Niemiec. Ale chyba przyjeżdżali i studiowali listy, bo były wyłożone listy imienne, kto tam w tym obozie jest, i ludzie szukali. Ci, co byli na Zachodzie, szukali swoich rodzin, bo wielu z nich miało właśnie w Warszawie czy w ogóle gdziekolwiek i stracili kontakt w czasie tych działań i szukali. Ja dzięki takim poszukiwaniom zresztą, ponieważ z mojej rodziny ludzie byli w Anglii, więc jeden z tych, który w lotnictwie akurat funkcjonował, [Stanisław Kontowtt], odnalazł mnie na tej liście i ściągnął do Anglii.
Nie, on się ze mną w ogóle nie kontaktował, ja spotkałam się z nim w Anglii, zresztą opowiedział mi, jak to wszystko wyglądało. To był mąż mojej stryjecznej siostry [Marii Wewiórskiej (Kontowtt)], już nieżyjący w tej chwili, niestety. W każdym razie oni tam zgłosili, gdzie trzeba, Anglicy musieli wyrazić na to zgodę. Nas było chyba sześćdziesiąt dziewczyn, sześćdziesiąt dziewczyn takich się znalazło, które wyciągnięto z tego Oberlangen. Przewieźli nas do Holandii, [Entschede]. Tam w bardzo miłych warunkach [przebywałyśmy], dobrze nas karmili i badania były, to było coś w rodzaju kwarantanny takiej – badania lekarskie, jakieś wywiady o nas, to prowadzono. Właściwie pieniędzy nie miałyśmy. Miałyśmy kino, w którym przez tydzień szedł jeden i ten sam film, po angielsku, [„Bathing Beauty”] więc trzeba było parę razy pójść, żeby [zrozumieć]. No i po tych trzech tygodniach [dotarliśmy] do Anglii, no i ten mój krewny powiedział… Bo trafiłam bardzo dobrze [najpierw do Winslow, potem] do Stanmore, do dowództwa lotnictwa myśliwskiego, bo on powiedział, że ja jestem bardzo młoda, że on się mną opiekuje i musi mieć blisko, a on sam był właśnie w Londynie w tym czasie, urzędował, no i znalazłam się w takim fajnym miejscu. No ale potem sama z tego zrezygnowałam, dlatego że zorganizowano dla nas naukę, a ja nie miałam matury, więc skorzystałam z tego, no i opuściłam Londyn. Bo tam kolejką podziemną dojeżdżało się do tego miejsca pracy, tak że można było sobie spokojnie tam w wolnym czasie gdzieś po Londynie się poszwendać, coś zobaczyć. No ale nie trwało to długo.
To różnie. Znaczy to się tak powoli rozładowywało, ten obóz likwidowano, chyba powstało to Maczkowo tak zwane (ja nie wiem, gdzie ono było). Jeszcze dopóki wojsko polskie było na terenie Niemiec, to one gdzieś tam razem się lokowały i jakoś organizowały. Ja już nie wiem, kto to organizował właściwie, czy polski rząd. Jakoś ten polski rząd w Londynie bardzo miał mądre pociągnięcia i bardzo dalekosiężne widzenie, w każdym razie chyba mieli jakiś udział w tym, że te dziewczyny jakoś znalazły się w takich miejscach. No, wychodziły za mąż często za tych „maczkowców” i nie tylko „maczkowców”.
Tak.
Myślę, że nie bez wpływu. Ale ja nie wiem, tam w ogóle byli ludzie mądrzy. Weźmy tych, którzy wyszli z Rosji, których Anders wyprowadził. Przecież dla wszystkich tam przewidziano odpowiednie [warunki]. Tam były dzieci, tam byli chorzy, byli ludzie bez zawodów, rozwijało się szkolnictwo, rozwijało się wydawanie wydawnictw, literatury, wszystko było. Byli tacy, co trafili gdzieś do Indii, do Afryki, ale wszędzie tam były przygotowane dla nich jakieś warunki do życia, do nauki, do pracy, do jakiegoś życia normalnego.
Tak, jak byłam w służbie pomocniczej kobiet w lotnictwie, to się WAAF nazywa – Women’s Auxiliary Air Forces.
Jeszcze byłam w Oberlangen, ale chyba jeszcze ciągle byłam w euforii po tym naszym wyzwoleniu, po tym 12 kwietnia.
Jakoś tego specjalnie nie zauważyłam. Dla mnie wojna się skończyła 12 kwietnia.
Trudno to nazwać szkołą, ale w każdym razie zorganizowali to w takiej jednostce Sealand. To nie była żadna miejscowość, najbliżej było miasto Chester, tam się jeździło w wolnym czasie, jak jakieś sprawunki osobiste trzeba było sobie załatwić. Tak to miałyśmy lekcje normalne, wykładowcami byli Polacy, ci, którzy z cywila byli, jakieś mieli odpowiednie wykształcenie czy byli wręcz nauczycielami. Był matematyk, polonistka, łaciny uczył nas ksiądz, kapelan tamtejszy.
To jedna grupa była, było nas chyba dwadzieścia czy trzydzieści. To było skrócone, myśmy jako eksternistki zdawały potem i ja na mojej maturze mam pieczęć Ministerstwa Oświaty i Wyznań Religijnych, Było jeszcze w tym czasie tak.
Mieszkałyśmy w koszarach. Zresztą te koszary to też jest ewenement angielski, można powiedzieć. Nie wiem, gdzie mężczyźni mieszkali, w każdym razie myśmy mieszkały w szeregówce takiej, takie jak domki jednorodzinne. W każdym razie kominki były, jak człowiek wracał po lekcjach, a ja tam przetrwałam zimę, to węgiel był na kupce przed tym, trzeba było go sobie wnieść i rozpalić w kominku. Zimno było jak diabli. W każdym razie taki segment to był pokój na dole i takie jakieś gospodarcze pomieszczenie, łazienka i dwa pokoiki na pierwszym piętrze, i tak mieszkałyśmy. Przed domem [był] jakiś taki trawniczek, ogródek. W ciepłym czasie to się człowiek uczył, na trawce leżąc.
Tak, żołd dostawałyśmy.
Ciągle byłam żołnierzem i ciągle dostawałam, niedużą, ale pensję. Jeden z moich krewnych [Andrzej Nikisch] uznał, że przynajmniej bieliznę niekoniecznie wojskową powinnam nosić, to mi tam uzupełniał mój budżet. Tak że można powiedzieć, że nieźle mi się wiodło.
Jak się uczyłam, to na życie towarzyskie nie było czasu. Były spacery, był człowiek w randze sierżanta, gdzieś tam pracował, ale niezwykle ciekawy, geograf chyba. Wiem, że te jesienne spacery z nim robiłam i jeszcze z koleżanką [Danuta Pyc, później Spława-Neumanowa], taka promenada była. Ponieważ to nie było miasto, to niebo było pięknie wygwieżdżone i takie różne ciekawe rozmowy można było z nim prowadzić. I tego typu [były] kontakty, to była rozrywka.
Tak, już byłam w kontakcie.
Rozważałam tę ewentualność, ale rodzice sobie życzyli, żebym wróciła, i ja jakoś tak już nie rozważałam. Chociaż był kandydat na męża już, ale rodzice chyba tego nie akceptowali, bo wiedzieli, kto to jest.
Polak.
Też żołnierz. Nawiasem mówiąc, chrześniak mojego ojca.
Po maturze się zgłosiłam, już tak konkretnie formalności… Bo ja jeszcze odnalazłam w niedalekiej odległości mojego stryja [Kazimierza Wewiórskiego] z żoną [Haliną] i z córką [Zofią]. Oni we Lwowie przed wojną mieszkali, [a przed samą wojną w Kamionce Strumiłowej] i byli wywiezieni wszyscy, każdy osobno we trójkę, wywiezieni do Rosji i każde było gdzie indziej. Pozbierali się dopiero… Dla nich to była Persja jeszcze, tam w Iranie gdzieś wszyscy dopłynęli w strasznym stanie. [Przeszli cały szlak bojowy z armią Andersa]. Stryj był lekarzem, a ciotka dentystką. W każdym razie gdzieś tam niedaleko tego Sealand byli i tam jakoś ich… Już nie pamiętam, w jaki sposób myśmy się odnaleźli, ale tam byłam z nimi w kontakcie i tam ich odwiedzałam nawet. Bo tam był szpital dla tych wojskowych poszkodowanych w działaniach wojennych, różni inwalidzi, nie inwalidzi, ale tacy wymagający dłuższej kuracji, co tam przebywali. I tam ich odwiedzałam. [W tym szpitalu Zosia była pielęgniarką, a jednym z pacjentów Zbigniew Kustrzyński, pilot z Dywizjonu 303. Wkrótce się pobrali i wszyscy razem (wraz ze stryjem i ciotką) wyjechali do Kanady, ale to już po moim wyjeździe do Polski]. Oni zresztą byli po swoich przejściach, powiedzieli, że gdyby mogli, to by mi nie pozwolili wrócić. Wiele osób nazywało nas…
Ci Polacy, z którymi miałam [kontakt, mówili], że to jest samobójstwo, bardzo krytycznie w każdym razie podchodzili do tego pomysłu powrotu do Polski.
Wracałam w listopadzie czterdziestego szóstego roku.
To był ostatni rejs „Sobieskiego”. Nie wiem, ilu pasażerów zabierał, ale sporo osób, cały komplet. Byliśmy najpierw zgrupowani tak w jakimś takim obozie, w takich „beczkach śmiechu”, to się [tak] nazywało, takie baraki Anglicy mieli, one miały taki kształt.
Nazywało się to „beczkami śmiechu”. I właściwie pieniędzy nie było, nie było gdzie pójść, tam odchodził tylko brydż cały czas, w ten sposób spędzałyśmy [czas], a trzeba było trochę czekać na tego „Sobieskiego”. No i trzy dni to się płynęło, to było bardzo przyjemne to płynięcie, no, a w Polsce powitali nas oczywiście izolacją, nie można było się z rodzinami od razu przywitać, musieli [nas] sprawdzić.
W mundurze, bo nie miałam innych ciuchów, zresztą chciałam się szybko rozebrać, wejść w jakiś cywilne ciuchy, ale rodzice jeszcze chcieli, żebym się pokazała tam znajomym, bo ojciec w Rzeszowie był, to byłam jakąś taką sensacją, że ktoś z Anglii przyjechał.
Tak.
Samego schodzenia z okrętu nie pamiętam. Ładowali nas do pociągu, wozili nas gdzieś tam po różnych tych… Był napad na wagon z naszymi bagażami – każdy jednak coś tam uzbierał i jakąś walizkę trzeba było oddać na bagaż, tak że jakiś napad na to był. I gdzieś tam w jakichś barakach mieszkaliśmy. W każdym razie mama moja nie poznała mnie przede wszystkim. No bo ja miałam niestety z wszami do czynienia zbyt blisko i ogolili mnie potem po obozie i włosy odrosły. Ja byłam podobno blondynką, jak wyruszyłam z domu, a wróciłam taką ciemną blondynką. Więc mama szukała jasnej głowy, znalazła coś. I z daleka, przez druty tylko pierwszy kontakt, zanim mogłam się z nią spotkać, to trwało parę dni.
Nie, to była taka polityczna kwarantanna.
Przesłuchania nie, tylko oglądali, bo chodziło [o to, że] Niemcy mieli jakieś tatuaże wyróżniające.
Esesmani. No więc pod tym względem nas badali. Taki lekarz, który nawet nie dotknął człowieka, kazał się tak rozebrać do pasa i pokazać ręce. Może papiery, dokumenty jakieś tam sprawdzali, jakie człowiek miał; pewnie swój wywiad gdzieś tam przeprowadzali też jeszcze.
Pojechałam do Rzeszowa.
Nie, na szczęście już nie. Wyszłam ze swojego środowiska, widać jakoś to angielskie [doświadczenie], ten etap życiowy nie zrobił na nikim takiego negatywnego wrażenia, więc miałam spokój. Ten pierwszy rok nie wykorzystałam, nie poszłam [na studia], nie starałam się dostać, na następny rok do Krakowa poszłam na studia.
Nie, do tego się nie przyznawałam. Jak ja to omijałam, jak ja określałam ten okres? Że byłam wywieziona do Niemiec, a o udziale w Powstaniu nie wspominałam, jakoś mi się udało.
Na roku nie. Ja byłam taka… Nie czułam jeszcze tej atmosfery komunistycznej w każdym razie. Ja byłam na Wydziale Komunikacji, który [dzielił się na Sekcję] Lotniczą, Samochodową i Kolejową. I ta [Sekcja] Kolejowa to byli ludzie tacy z awansu społecznego, którzy mieli ufundowane lokum, gdzieś tam byli chyba po kursach zerowych i w większości partyjni. W każdym razie tak jak się zorientowałam, to głośnio któremuś z tych kolegów powiedziałam: „To ty jesteś partyjny? Ja nie wiedziałam o tym. To teraz wiem, że muszę z tobą inaczej rozmawiać”. I nic mi się nie stało z tego powodu. Takie sytuacje były. No, jakoś mnie przyjęli, potem mi się udawało. [Sekcję] Lotniczą zlikwidowano [po pierwszym roku].
Nie, mój mąż to był zupełnie inny rejon. Poznałam go na studiach, poznaniak. Ja nie lubiłam poznaniaków, a właśnie mój mąż był poznaniakiem, ale był harcerzem, był bardzo porządnym człowiekiem.
Wie pani, ja oceniam tak, że tam nie było dobrego wyjścia. Gdyby Rosjanie wkroczyli sobie tak normalnie, to wyobrażam sobie, że robiliby to, co robili tam gdzieś w Augustowie czy tam na Białostocczyźnie. Były masowe aresztowania, wywózki, gnębienie. No, tutaj były straty personalne bardzo duże, ale to też nie było dobre. No nie było dobrego wyjścia.
Chyba dopiero w pięćdziesiątym trzecim roku, jak skończyłam studia.
Bardzo, zresztą zrobiło na mnie wrażenie tutaj te rozkopane miejsce, bo Pałac Kultury był w budowie wtenczas tutaj. Tak chodziłam i te stare kąty oglądałam. No, smutne to wszystko było, bo jeszcze była zburzona Warszawa, ta odbudowa przecież jeszcze nie zdążyła zatrzeć wszystkich śladów wojny. Takie to było przaśne.
To się stało dopiero [około 1975 roku]. „Ekspres Wieczorny” stale kupowałam i czytałam i w „Ekspresie Wieczornym” ukazało się ogłoszenie, że Oberlangen miało się spotkać, pierwsze spotkanie byłych więźniów Oberlangen odbędzie się gdzieś tu na Żoliborzu, na Felińskiego w jakiejś szkole, w jakimś określonym dniu i godzinie. No i na to zareagowałam, przyjechałam. Bardzo dowcipnie to pomyśleli organizatorzy, bo ustawili stoły, które miały reprezentować poszczególne baraki. No i ja sobie usiadłam przy swoim dwunastym stole i tym sposobem poznałam pierwsze te koleżanki, tak przez koleżanki do koleżanek i w ten sposób to się zaczęło dla mnie po wojnie.
Tak.
Tak.
Oczywiście, ten sam napęd, tylko inne zupełnie środowisko, inne warunki, bo to zaczynałam w Rzeszowie, jednak to jest [zupełnie inne środowisko]. No ale byli tacy ludzie, z którymi warto było pracować. No ale zaczynało się to w „Solidarności”, potem… Ja już byłam [wtedy] na emeryturze, z tym że miałam ograniczone o tyle możliwości, że moja matka była wtenczas w bardzo zaawansowanym wieku i wymagała stałej opieki, nie mogłam jej na długo opuszczać. Tak że mój udział w jakichś takich spotkaniach to był zawsze ograniczony, no ale na tyle, na ile mogłam, to tam funkcjonowałam. Ale to było wszystko trudne. Potem wyjechałam. Zresztą całe lata osiemdziesiąte byłam jeszcze w Rzeszowie. Ja dopiero do Krakowa przeniosłam się w dziewięćdziesiątym czwartym roku.
Myślę, że bym jej nie przeszkadzała, chyba że bym wiedziała, że to rzeczywiście jest bez sensu. Ale zgadzamy się, jeśli chodzi o polityczne sprawy, tak że nie sądzę, żeby był między nami jakiś w tym względzie dysonans.
No, nie myślałam nawet o tym, ale właściwie byłam w takiej sytuacji, że jeszcze nie [ponosiłam], powiedzmy, za nikogo odpowiedzialności, za rodziców. Jeszcze rodzice nie wymagali opieki, a ja nie miałam własnej rodziny, więc mogłam swobodniej dysponować swoją osobą.
Warszawa, 15 kwietnia 2016 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek