Nazywam się Irena Wysocka, urodzona 2 marca 1929 roku w Warszawie.
Tak, miałam pseudonim Strzała, ale używałam w zasadzie „Rena”, bo ja jestem Irena i w domu i wśród znajomych byłam Rena, więc właściwie więcej używałam tego „Rena” niż „Strzała”. Bo później mi się wydał taki pretensjonalny ten pseudonim, więc prawie że go nie używałam.
Tak, pamiętam i przyznam się, że była taka ciekawa rzecz w moim życiu, znaczy właśnie w tym trzydziestym dziewiątym roku.
Tak, mieszkałam w Warszawie, Marszałkowska 63, to był róg Pięknej.
Mama nie pracowała, bo nas było trzy, ja byłam najmłodsza. Natomiast zawsze mówiłam, że tata był inżynier melioracji, ale nie miał dyplomu, więc pracował jako inżynier, no ale nie mógł podpisywać, bo poszedł chyba na wojnę z bolszewikami w czasie studiów i ponieważ później założył rodzinę, przyszły zaraz dzieci, więc po prostu nie skończył studiów, nie miał tego dyplomu. Ale ponieważ był zdolny, więc pracował właśnie przy tych melioracyjnych sprawach. W związku z tym, że tata pracował przy melioracji, to na wszystkie wakacje brał nas tam, gdzie prowadził roboty melioracyjne czy w każdym razie brał udział, i w związku z tym jeszcze przed wojną to na przykład był jeden rok w Łucku, drugi w Równym, to w Lubelskim było chyba wtedy, natomiast jeszcze jedne wakacje spędziliśmy koło Baranowicz, znaczy też z tatą, ale to u koleżanki mamy z pensji.
Tak.
Miałam dziesięć lat, więc już chyba byłam w trzeciej klasie, bo ja sześć i pół lat… Ja kończę w marcu, więc wcześniej poszłam.
To była szkoła bardzo dobra, dziewięćdziesiąt osiem, w alei Szucha, państwowa. W ogóle miałam szczęście do bardzo dobrych szkół, bo ze względu na to, że nie było gimnazjum w czasie okupacji, tam wykładali profesorowie z liceów, gimnazjum, więc bardzo dobry zespół był nauczycielski i bardzo wysoki poziom.
Miałam dwie siostry, starsze. Jedna siedem lat starsza, druga półtora roku. Ta średnia była również sanitariuszką w czasie Powstania, nawet była ranna. Teraz już nie żyją obydwie.
Właśnie chcę powiedzieć, że była taka dramatyczna sytuacja, że jak mama poszła do lekarza, miała wadę serca, a na Marszałkowskiej 63 mieszkaliśmy na czwartym piętrze bez windy i doktor powiedział, że mama nie może wracać już, żeby szła po schodach. I mama dwa tygodnie spędziła – to było wcześniej, ze dwa tygodnie może przed rozpoczęciem wojny, przed 1 września – mama spędziła w pensjonacie i szukałyśmy na gwałt mieszkania, żeby było na parterze. To mieszkanie znalazła mama, bo tata pracował, był poza Warszawą wtedy również. I mama poszła z najstarszą siostrą do tego pensjonatu, a my, ponieważ miałyśmy ciotkę szarytkę, więc zostałyśmy oddane do takiego sierocińca, przejściowo, póki mamie nie będzie lepiej – no bo nie przeniesiemy się, bo tam się szukało mieszkania.
W pierwszych dniach września przeprowadzaliśmy się, co prawda bardzo blisko, bo Marszałkowska 53A, znalazło się mieszkanie na parterze. No i całe szczęście, bo rzeczy ruchome prawie że się przewiozło, meble to nie wszystkie, tak że [przeprowadzałyśmy się] już pod pociskami, już była walka o Warszawę, ale tamten dom się spalił i dzięki temu nie zostałyśmy bez niczego, bo jednocześnie mój tata zginął w czasie bitwy pod Bzurą. Ponieważ źle pociągi dochodziły, mama była z nami trzema, chora jednak w dalszym ciągu, no nie tak bardzo, ale w każdym razie…
Nie, tata nie był w wojsku, tata tam pracował. Pracował właśnie w Łowiczu i tam jakiś pocisk trafił. Z tym że mama, ponieważ właśnie była chora, to bardzo się niepokoiła. Wprawdzie pocieszano mamę, że pociągi różnie chodzą, jak to po wojnie, ale mama mówi: „To jest ostatecznie nie tak strasznie daleko Łowicz, przecież też tu było mordowanie, dużo ludzi zginęło w Warszawie, to tata by przyszedł pieszo, żeby zobaczyć. Coś się musiało złego stać”. I pojechała serdeczna nasza znajoma, no i faktycznie okazało się, że tata zginął, został trafiony jakimś pociskiem i został pochowany, tak jak to chowano później w czasie Powstania, w jakiejś bramie. Ale na ekshumację mama nas nie wzięła, dwóch młodszych, tylko pojechała z najstarszą siostrą, powiedziała, że to nie jest dla nas widok. I tam tata w Łowiczu został pochowany. Zresztą tata był urodzony w Łowiczu i tam była część jego rodziny, notabene hrabiowskiej rodziny, no ale to już jest inna rzecz.
Przedtem były dobre warunki, tata jednak sporo zarabiał, mimo że tego dyplomu nie miał, ale był zdolny, tak że nawet było tak, że nawet nie jedna służąca, ale była kucharka i pokojówka. No a tutaj tata zginął, dom częściowo jednak spalił się z częścią rzeczy, ale to już takich mniej wartościowych, raczej meble, więc mama musiała troszczyć się [o nas]. Siostra miała siedemnaście lat, ja dziesięć, druga siostra niecałe dwanaście, więc mama zajęła się pracą, a najstarsza siostra opiekowała się nami w domu. Ona do trzydziestego dziewiątego roku akurat skończyła małą maturę, gimnazjów nie było, więc była w domu, zajmowała się nami.
A moja szkoła to była właśnie dalej ta [numer] 98 w alei Szucha, blisko nawet tej siedziby gestapo.
Funkcjonowała normalnie, tak, i była na bardzo dobrym poziomie.
Z tych lat okupacji utkwiło mi w pamięci… Moja mama miała serdeczną przyjaciółkę Żydówkę i nie miała zupełnie jakichś rasowych [uprzedzeń], więc jak ona poszła do getta, to wiem, że było nam bardzo przykro. Poza tym była taka sytuacja, że w szkole, do której chodziłam (wydaje mi się, że ja byłam w trzeciej klasie w trzydziestym dziewiątym roku albo w czwartej, ale chyba w trzeciej, bo ja sześć i pół lat miałam, [jak poszłam]), to były takie dwie dziewczynki, Żydówki, śliczne zresztą, bliźniaczki, i w ogóle nie robiło się różnicy. Ale przyszły kiedyś posiniaczone, okazało się, że ktoś je tam pobił (nie wiem nawet dokładnie, bo powiedzmy, nie byłam z nimi najbliżej). Tak że wiem, że to było dla mnie takie przeżycie, że koleżanki nagle z niewiadomych powodów [zostały pobite]. A ze względu na to pójście tej zaprzyjaźnionej rodziny do getta przeżywałyśmy jakąś tę tragedię Żydów. No to tyle mogę powiedzieć.
Co jeszcze pamiętam. Pamiętam może takie dość drastyczne nawet [zdarzenie], nikomu tego nie mówiłam, ale kiedyś jakiś Niemiec, wojskowy, spotkał mnie i żebym ja szła za nim. Bałam się jako dziecko, poszłam. No i on [powiedział], żebym się rozebrała. Nie chciałam, trochę mi groził, ale nie tak bardzo, i powiedział, że dobrze, to on się jeszcze ze mną umówi i ja przyjdę drugi raz. No i ja jakoś tak to… No, nie byłam uświadomiona, bo wtedy to mogłam mieć dwanaście lat, to takie mi się wydawało to dziwne, ale nie chciałam nawet mówić o tym. Ale siostra moja, ta półtora roku ode mnie starsza, ona była taka bardzo kobieca, tak że jej powiedziałam. No i wtedy mama nas uświadomiła i powiedziała, że absolutnie nie chodzić z nikim – nie wolno. Ale tak jak teraz na to patrzę jako dorosła kobieta, to zrobiła to tak jak matka, delikatnie, i to nie było dla mnie szokiem, tylko zrozumiałam. Nic dziwnego, że się opierałam i nie chciałam. A mama właśnie w związku z tym, żeby nie było jakichś takich, żebyśmy wiedziały, to uświadomiła właśnie nas. Ja jestem w ogóle z wykształcenia ekonomistą i socjologiem, dwa kierunki studiów mam skończone, więc interesuję się ciągle różnymi [sprawami], jestem nawet w partii Porozumienia Polskiego. Właśnie jak teraz się mówi o tym uświadomieniu w szkole… Aha, ja po [tym zdarzeniu] rozumiem, że właśnie to rodzice są najbardziej predysponowani (jako właśnie socjolog to tak jakoś [odbieram]), żeby uświadamiać, a nie w szkole. Tym bardziej że byłam katechetką już na emeryturze i właśnie wtedy też były te pogadanki seksualne i właśnie widziałam, jak one były niewłaściwie robione w szkole, gdzie uczyłam.
Z harcerstwem zetknęłam się późno.
W czasie okupacji, ale… Nie, nie tak bardzo późno. Moja siostra, ta średnia właśnie, Krystyna [Wysocka? – red.], która była później sanitariuszką, ona właśnie była w Szarych Szeregach, przechodziła to szkolenie sanitarne. To mógł być jakiś rok czterdziesty drugi, trzeci, nie pierwsze lata, tylko troszkę później. I wtedy… Nie wiem, czy pani się orientuje, co to była „Ósemka” prymasowska? Nie? A Instytut Prymasowski i Maria Okońska, coś pani wie o niej? No to na czele tej „Ósemki” stała Maria Okońska i dziewczęta z tej „Ósemki” miały… Bo te Szare Szeregi, prawda, w czasie okupacji, siostra moja też miała te trzynaście czy czternaście lat, więc miały takie pogadanki, jak to w harcerstwie, z historii Polski, takie odnośnie kształcenia charakteru. I jej pozwolono mnie zabierać. Ja nie byłam formalnie tam z jej grupą, ale chodziłam na te [spotkania]. I właśnie tymi, które prowadziły te pogadanki z nami, to między innymi były te dziewczyny z tego późniejszego prymasowskiego… A w ogóle to Marysię Okońską znałam jeszcze wcześniej, bo ona miała działkę w pobliżu.
W domach poszczególnych koleżanek mojej siostry, nie u nas.
Konspiracyjnie, oczywiście, bo to było w ramach takich harcerskich zajęć, tak. Tak że ja tutaj byłam z nimi tak nieformalnie, ale ponieważ to nie była taka ścisła wojskowa konspiracja akurat, to były normalne harcerskie zajęcia szaroszeregowe, więc się zetknęłam właśnie z „Ósemką” wtedy. Później ja skończyłam te siedem klas, ponieważ sześć i pół lat miałam, więc musiałam do siódmej chodzić. Nawet miałam kłopot z przejściem (bo nie miałam piętnastu lat jeszcze) do średniej, ale nie byłam w gimnazjum, tylko byłam w takiej szkole handlowej, też tam na Bagateli, w pobliżu placu Unii. Tam właśnie koleżanka proponowała mi wstąpienie do Szarych Szeregów, ale w pierwszym roku. To była koleżanka ze środowiska robotniczego, ja jej tak nie bardzo lubiłam, za mało [ją] znałam, więc zrezygnowałam. Natomiast dopiero jakieś pół roku przed Powstaniem, kiedy tak się z nią zżyłam, bardzo mi się właśnie podobała (ona była taka szorstka, ale przeszłam nad tym do porządku dziennego), stwierdziłam, że jest wartościowa i wtedy chciałam się zapisać do harcerstwa, do tych Szarych Szeregów. Ale to już było z pół roku przed Powstaniem, więc już nie było żadnych szkoleń, tylko przyjęto nas do tak zwanego pogotowia harcerskiego, bo wszystkie szkolenia to tylko zamykano, już przygotowywano się, prawda, do Powstania.
Tak, to była szkoła handlowa faktycznie, ale znów byli nauczyciele bardzo dobrzy i na przykład z towaroznawstwa to uczyła taka asystentka fizyki kiedyś na Uniwersytecie Warszawskim, więc ona nam dawała dużo chemii i fizyki. Z niemieckiego bardzo dobra była nauczycielka. W ciągu dwóch lat to ja bardzo dużo się nauczyłam, podobno miałam zdolności językowe, że nawet tłumaczyłam później z niemieckiego. Tak że tak samo z polskiego. No, bardzo dobrzy byli nauczyciele znów, więc dawali nam dużo więcej niż normalnie w szkołach. Historii… A nie, przepraszam, historii i geografii Polski nie było, historii i geografii polskiej uczyłam się w domu, i łaciny, dla sportu, bo lubiłam. Krysia, ta średnia siostra, chodziła do Królowej Jadwigi na komplety. Ale ponieważ mamy nie było stać (bo to trzeba było utrzymywać nauczycieli, więc się płaciło za te komplety), żebym ja też chodziła, dlatego poszłam do tej szkoły handlowej. Ale ponieważ moja wychowawczyni uważała, że jestem zdolna i muszę iść na wyższe studia kiedyś, ta szkoła się kończyła akurat 15 lipca czterdziestego czwartego roku, bo to była dwuletnia szkoła handlowa, kończyła się, ale te dwa tygodnie przed Powstaniem to ja już chodziłam – ta właśnie wychowawczyni załatwiła nam taką szkołę, taką przyspieszoną, że w rok się robiło dwa lata gimnazjum. To była szkoła Żmichowskiej pod przykrywką krawieckiej szkoły. Myśmy tam miały jakiś jeden zeszyt najwyżej, w razie co jakaś komisja, to myśmy wykładały, jakieś tam miałyśmy resztki, jakieś szycie, a tak to właściwie były komplety. No ale to było tylko [przez] dwa tygodnie.
To już nie było żadnych zajęć, ja tylko chodziłam w dalszym ciągu z tą moją starszą siostrą na takie właśnie pogadanki harcerskie, czasem nawet na śpiewanie jakieś, jak to takie były czasem zebrania w Szarych Szeregach. Ale pogotowie już nie, tylko powiedziano, że w razie Powstania dostanę rozkaz, że gdzieś mogę się przydać. Ale żadnych szkoleń już nie było.
Nie, nic.
Co się działo w getcie, tak. Bo przychodziły nawet dzieci, jak to [było], prosić, prawda, o jedzenie czy coś, i mama zawsze starała się [coś im dawać], oczywiście bardzo dyskretnie. Dzieci żydowskie śpiewały na podwórkach, więc w czasie kiedy był czterdziesty trzeci rok, powstanie żydowskie, to przeżywaliśmy to bardzo.
To one też musiały pójść do getta i też już nie wiedziałam nic, nie mieliśmy kontaktu. Bo mama była chora i bardzo trudno było zarobić, więc nam się bardzo pogorszył standard życiowy, ale dom był zawsze ciepły, mama dbała o to i starała się.
Tak. Siostra moja była bardzo dyskretna, a ja jakoś tak się nie interesowałam. Nie wiem, ja właśnie się uczyłam w domu tej historii, geografii Polski, łaciny, później okazało się, że lubiłam języki. Ale przeżywałyśmy, na przykład bardzo przeżyłam, pamiętam, czterdziesty trzeci rok, gdzie były te czerwone… te rozstrzelania zakładników po akcji na Kutscherę, między innymi, czy przed tym też jeszcze. I wtedy pamiętam, nasz dom był taki jednak patriotyczny, wtedy był jedyny raz, kiedy choinka na Boże Narodzenie… Bo to październik był taki straszny, właśnie najwięcej było tych rozstrzeliwań.
Nie, nie widziałam, bo mało się chodziło.
Była świadomość, były te miejsca. Teraz są te tablice, ale kiedyś to jak się przechodziło… Pamiętam, że kiedyś było tak, że siostra chciała nas tak zapoznać ze Starym Miastem i pojechała z nami tam autobusem, bo mieszkałyśmy na Marszałkowskiej przy Śniadeckich, tymczasem idziemy – patrol niemiecki. No, my jak my, no to załóżmy, że też miałyśmy te czternaście, trzynaście czy dwanaście lat (dokładnie nie wiem, w którym to było momencie), no ale siostra miała dziewiętnaście, więc wracamy, tam jak te małe, wąskie uliczki, zawracamy, idziemy w inną – znów jakiś patrol. Okazało się, że tego dnia zabili jakiegoś Niemca na Starówce i krążyły patrole, no więc żeśmy wróciły, nie zdążywszy wiele zwiedzić. No to było akurat takie przeżycie.
Tak, z tym że ja nie wiem, czy nie trafił do nas nawet jakiś rękopis „Kamieni na szaniec”. Nie pamiętam dokładnie, przyznam się, bo to tyle lat, ale wiem, że wiedziałyśmy o tym, tak. To było głośne zresztą. Poza tym był u nas „Biuletyn Informacyjny”, mama dostawała w każdym razie, to ja już tak nie wnikałam, mama nie mówiła.
Tak, tak, oczywiście. Siostra, ta średnia, bo ta najstarsza była jednak zaabsorbowana nami, to bardzo skrywała, nie mówiła, że idzie na zbiórki, tak że ja nie [wiedziałam]. Zresztą nie wiem, jak ja mogłam tego nie wiedzieć, skoro chodziłyśmy na te [pogadanki]. Może ona mówiła, że to tylko takie spotkania. Już nie pamiętam, bo się tak tym nie zainteresowałam. Nawet jak wychodziła do Powstania, to później, jak żeśmy się spotkały… Bo ona była ranna, 2 sierpnia była ranna na Ochocie, właśnie schylając się po nosze, i właściwie całe Powstanie leżała w szpitalu.
Raczej tak. Z tym że tak jak mówię, ja nie byłam tak [głęboko] w konspiracji, miałam te piętnaście lat, a siostra nie mówiła, ale czuło się w powietrzu.
Siostra wyszła w dzień Powstania albo w przeddzień, już nie wiem. Wiem, że ona dyskretnie się wybierała, ten plecak sobie szykowała, tę torbę sanitarną; ponieważ u nas były takie [pokoje] w amfiladzie, więc ona tak pewnie na raty szykowała i nie pożegnała się ze mną, żeby to nie było takie wyraźne.
Ponieważ miałam koleżankę z klasy najbliższą, która mieszkała na Klonowej, to też od placu Unii, chciałam iść po południu do niej. Taki był nawet deszcz mały i wyszłam, ale nie zdążyłam dojść do bramy, rozległy się strzały (to było koło siedemnastej) i mama wybiegła, że jest niespokojnie. Mama pewnie też się orientowała i wróciła mnie. I później ta koleżanka, [ponieważ] tam Niemcy wypędzali, bo to była dzielnica niemiecka, tylko trochę zostało, więc ona przeszła przez nasz dom. Zresztą u nas mama… Już mi się myli… […] W trzydziestym dziewiątym byłyśmy na Rakowieckiej w czasie oblężenia Warszawy, natomiast po kapitulacji wróciłyśmy do domu, na Marszałkowską 53a. To była druga brama od Śniadeckich, bo Śniadeckich kiedyś dochodziła do Marszałkowskiej, i Śniadeckich, i Koszykowa.
Tak, tam zostało [mnie] Powstanie. Nie dostałam rozkazu, w związku z tym (nie pamiętam dobrze, drugiego czy trzeciego dnia, może czwartego, ale w pierwszych dniach Powstania) tam prawie że naprzeciw, tylko po drugiej stronie Marszałkowskiej, była komenda Szarych Szeregów. Ja przebiegłam, bo przez Marszałkowską był obstrzał, przebiegłam właśnie do tej kwatery, do tego dowództwa i zgłosiłam się, że nie dostałam rozkazu, więc chciałabym coś robić, coś pomóc. Okazało się, że tak jak ja było tam jeszcze też kilka innych młodych dziewczyn, bardziej czy mniej, w różnym wieku, i skierowano nas do tak zwanej Wojskowej Służby Kobiet.
I myśmy czym się zajmowały. Jakieś pierwsze dwa tygodnie Powstania… To znaczy mówię, [początek to był] trzeci czy drugi, nawet chyba nie wiem, czy nie drugi dzień, ale może być i trzeci, i czwarty, już dokładnie nie pamiętam, w każdym razie w pierwszych dniach dowiedziałam się, że tam jest ta komenda i tam poszłam. W tej Wojskowej Służbie Kobiet miałyśmy takie zadanie: kino […] Polonia było w tym samym miejscu, co w tej chwili jest [teatr Polonia], i tam były rodziny bezdomne, te wypędzone przez Niemców z dzielnicy niemieckiej, jakieś też rodziny rannych żołnierzy, ale żołnierzy rannych było niewiele, no i te rodziny z dziećmi. Bo tak jak ich wypędzili, to między innymi ta koleżanka moja opowiadała, piętnaście minut dano im na [wyjście] i opuścili [mieszkania], między już płonącymi domami szły do Śródmieścia. I myśmy miały te dzieci zabawiać parę godzin, żeby te matki miały troszkę spokoju czy nawet coś uprać, czy coś ugotować. Oczywiście w kinie nie były dobre warunki, ale to było takie tymczasowe, później na pewno rozlokowano to.
No ale po tych dwóch tygodniach mniej więcej, może dziesięciu dniach, jednak zaszła potrzeba, że widocznie potrzeba również takich niedoświadczonych łączniczek, nieprzeszkolonych i właśnie przydzielono nas do poszczególnych oddziałów. I mnie, i tę koleżankę moją ze szkoły, która też się znalazła, ta właśnie z tej dzielnicy, Halinka Wrońska ona się nazywała, przydzielono właśnie do tego oddziału „Wigry”. Ale to był taki dziwny przydział trochę, bo tam byli żołnierze, którzy przeszli… To już musiało być wobec tego po przejściu ze Starówki, bo tam byli też żołnierze z „Parasola”, ci, którzy [byli] lekko ranni, rekonwalescenci, którzy nie mogli iść ze względu na stan zdrowia na Czerniaków, gdzie poszedł „Parasol” i „Zośka” częściowo. I ten oddział, właśnie ci żołnierze, bo to nie był oddział bojowy (to trudno mi dziś powiedzieć, co to było), w każdym razie tam [był] taki porucznik „Jerzy”, to był nasz dowódca.
Nie, nie pamiętam zupełnie. „Jerzy”. Nie używało się nazwisk. Przyznam się, że takie kontakty z żołnierzami były małe. Bo ja wprawdzie miałam kolegów, ale takich ze sportu. Byłam później zawodniczką, siatkarką, ale mając starsze siostry, to już grałam w tę siatkówkę nieźle nawet wtedy i kolegów takich miałam od siatkówki. A tutaj żołnierze, więc dla mnie [wydawali się starsi]. A dla nich to też pewnie smarkate byłyśmy, bo ja zawsze wyglądałam młodziej, miałam te piętnaście lat, ale byłam bardzo szczupła, mizerna, więc pewnie wydawałyśmy się im takie dzieci jeszcze. Bo ta koleżanka moja też była szczupła, drobna.
Nie, nie. Kino Polonia to była Wojskowa Służba Kobiet. A później byłyśmy przydzielone, ci żołnierze właśnie z „Wigier” i z „Parasola” to byli naprzeciw Architektury, na Lwowskiej. Był nawet taki śmieszny [incydent], pamiętam… Ja dosyć jestem odważna, z natury chyba, później opowiem o pierwszych takich moich strachach, zetknięciem się z krwią. I myśmy tam w dzień siedziały przy tym oddziale, natomiast kwatera tych dziewcząt, które [były] przydzielone, tam kilkanaście było, nasza, to była na Wilczej, chyba blisko placu Trzech Krzyży. Tak że jak 2 września było bombardowanie kościoła i tego Instytutu Głuchoniemych, i tam była też szkoła mojej siostry, [szkoła] Królowej Jadwigi, to w moich oczach – pamiętam to do dziś – jak później w kinie widziałam, jak się zapadały, to myśmy widziały to bombardowanie z okien naszej kwatery (to było na pierwszym piętrze chyba), jak się ten kościół tak zapadł. I jeszcze co ciekawe, 2 września są imieniny mojego taty, bo Stefan był, i ja byłam tam u spowiedzi pierwszego w kościele Aleksandra na placu Trzech Krzyży i się dziwiłam, że tam jest tak cicho, bo te grube mury przytłumiały ten huk artylerii i tam różnych pocisków. A na drugi dzień wywarło na mnie takie wielkie wrażenie, że zapadł się ten kościół, tak jak to na filmach widać, zupełnie. Później naszą kwaterę przeniesiono na Śniadeckich, z tym że ponieważ mój dom był blisko, to ja czasem nocowałam nawet w domu.
Z mamą i siostrą, tą jedną, najstarszą, bo z tą średnią, która była sanitariuszką, to całe Powstanie nie miałyśmy kontaktu.
Kwatera była na piętrze i jak były naloty, bombardowania, to się schodziło do piwnicy. Ale w zasadzie to myśmy w dzień siedziały przy tych swoich oddziałach, tylko na noc tam do tej kwatery się przechodziło, a ja to czasem miałam nawet pozwolenie, ponieważ w nocy nie zatrudniano tych młodych łączniczek, więc w zasadzie to nawet często nocowałam w domu po prostu, bo mama też martwiła się bardzo o Krysię, o tę moją siostrę, nie było wiadomo, co z nią.
Ci ranni byli właśnie na Lwowskiej, naprzeciw Architektury. Oni tam byli zakwaterowani, tam był dowódca „Jerzy”. On nie był ranny, nie wiem, może on był też jakiś rekonwalescent, ale wiem, że wtedy kiedy tam bomba upadła na Architekturę, bo to było naprzeciwko, ta Architektura tej kwatery, to ten porucznik „Jerzy”, który był taki dosyć tęgi, mówi: „Kryć się!” czy coś tam – i pierwszy pod stół wskoczył, choć był taki [tęgawy]. Z nim miałam jeszcze jeden taki troszkę śmieszny [epizod], takie zajście. Ponieważ wiedział, że myśmy przyszły z harcerstwa, druhnami oni nas nazywali, więc mówi: „Druhno – on był z rodziną, ten nasz porucznik „Jerzy” – przydałaby się nam cebula z Pola Mokotowskiego”. Ale na Polu Mokotowskim to, owszem, były cebule, były pomidory, ale były też kule. A ta moja koleżanka Halinka, z którą byłam razem przy tym oddziale, pewnie na skutek złego odżywiania, bo mnie dokarmiał dom, zresztą najpierw to nie było tak źle też na tamtej kwaterze, ale ona najpierw parę dni się tułała… Ja nie pamiętam dobrze, w jakim momencie myśmy się spotkały w czasie Powstania, ale już właśnie jako łączniczki. Ona jakąś egzemę miała. I jak ten porucznik mi mówi, żeby po cebulę [iść], to ja myślę sobie, jak ja bym poszła po cebulę pod kulę, to ja bym dla tej Halinki zdobyła tę cebulę, bo jej tych witamin było potrzeba. No ale co tu odpowiedzieć dowódcy? I pamiętam (mam pamięć taką trochę magnetofonową), że ja mówię… A, bo ten porucznik mówi tak: „No, druhna to jest sprytna, harcerze to są [sprytni]. Ja też byłem harcerzem”. No to ja sobie myślę, jak ja miałabym ryzykować tę kulę, to ja bym dla tej Halinki zdobyła cebulę, a nie dla niego z rodziną. I mówię: „No, ale jak pan porucznik był harcerzem, to sam jest sprytny”. A to było w sali takiej ogólnej, gdzie byli żołnierze też, i on, i ja, no więc gruchnął śmiech, że ja tak dowódcy odpowiedziałam. No i przestał mnie się czepiać, że tak powiem, o tę cebulę.
No tak, Powstańcy to byli ci żołnierze.
Poza rannymi to ja wiem – ale mówię, że to wszystko jest tak odległe – ja chodziłam z jakimiś meldunkami do różnych osób, z tym że jako takie niedoświadczone łączniczki to nas nie… Takie punkty były różne to pamiętam, raczej w Śródmieściu, ale i po drugiej stronie Alej również, północnej. Ja przeważnie oddawałam meldunki, czasem coś dopowiadałam, o ile pamiętam, ale na ogół to były pisemne [wiadomości], coś tam podawałam do poszczególnych oddziałów. Tak że nas tak wysyłano.
Tak, jak najbardziej.
Nawet kiedyś miałam taką przygodę, że szliśmy, nie było tam oświetlenia, co jakiś czas były te rury wodociągowe, kanalizacyjne, więc jak była latarka, to dobrze, ale kiedyś właśnie szłam, musiałam przejść na drugą stronę i akurat nikt nie miał latarki. I ja (często przez te Aleje się szło, bo często było do tego [Śródmieścia] Północnego) uderzyłam się bardzo mocno, bo dość szybko [szłam], bo to trzeba było szybko, za mną też szedł, prawda. I uderzyłam się bardzo mocno o jakąś taką rurę w czoło. I tak się uderzyłam, że upadłam na wznak (zawsze śmieję się, że zawsze mam ten upadek siatkarski). I tu był piasek w tym przejściu, więc nie było słychać nawet, jak ja upadłam. Mimo że mi się ciemno zrobiło przed oczami, ale miałam świadomość, że ktoś mnie nadepnie na twarz nawet, no bo idą wszyscy, prawda, nie zatrzymują się. Więc jakiś instynkt, że się poderwałam, przeszłam ileś tam jeszcze kroków (musiało być ciemno, więc ileś to musiało być do światła) i jak wyszłam, byłam bardzo blada widocznie… Bo tam odbierał i liczył, kto wszedł, kto wyszedł, tak że z jednej strony liczyli i z drugiej, czy ktoś nie został, czy ranny, czy coś. Więc wiem, że posadzili mnie na jakimś kamieniu, [pytali], czy coś mi dać, może wody, może coś, ale ja posiedziałam, posiedziałam i poszłam dalej. Ale pamiętam właśnie to wydarzenie, bo mnie zupełnie było ciemno, ale ja nawet krzyknąć nie mogłam, tak mnie to zabolało, że ani nie krzyknęłam, ciemno przed oczyma, ale zerwałam się.
Więc miałam jeden moment lęku, bardzo silny. Mianowicie była taka sytuacja, jeszcze wtedy kiedy byłam w tej Wojskowej Służbie Kobiet. Jeden z rannych żołnierzy, który był tam w Polonii, prosił, żebym dała list jego żonie. Oni tam mieszkali też w Śródmieściu, to było przed placem Zbawiciela, a on tam gdzieś dalej [mieszkał], za Piusa. I wiem, że jak zbliżyłam się do Piusa, tam była barykada, tam była mała PAST-a tak zwana, ona była niska, bo tam był ciągle obstrzał, nie mogli wyższej barykady zrobić i tam co jakiś czas [ktoś] był ranny. I jak ja zbliżyłam się do niej, ja w ogóle mam krótki wzrok, ale wtedy sobie nie zdawałam sprawy, ale jak już przyszłam blisko, zobaczyłam – kałuża krwi, takiej świeżej, parującej, bo tam niedawno ktoś był ranny, no i trochę wzdrygnęłam się, no bo nie widziałam [nigdy wcześniej] takiej ilości krwi. Miałam ochotę się cofnąć, ale myślę sobie, co ja powiem temu żołnierzowi, że stchórzyłam? I poszłam. To był właściwie taki lęk, który opanowałam.
Później to już mówiono, że ja jestem głupio odważna. Ale to z natury chyba ja jestem odważna, że faktycznie… No kiedyś na przykład było tak, że biegłam właśnie z jakimś meldunkiem. Bo to często było tak, że po jednej ulicy było bezpiecznie, a po drugiej był obstrzał. Tak na przykład było na Śniadeckich, że po ulicy… ja nie wiem w tej chwili, jak to jest, w każdym razie jakby po prawej stronie, jak idzie się w stronę 6 Sierpnia, tam był szpital wojskowy i Niemcy też zajęli ten szpital, i obstrzał był właśnie po tej stronie, gdzie okna naszej kwatery wychodziły, to znaczy jakby z lewej strony, jak się idzie w tę stronę. Tu był obstrzał, a po tej drugiej stronie można było bezpiecznie iść. No i co jakiś czas, jak trafiała łączniczka z innej dzielnicy, która nie wiedziała o tym, no to jednak zdarzały się wypadki rannych, zanim krzyknięto z okien czy gdzieś, żeby przejść na drugą stronę. I właśnie kiedyś było tak, że jakąś łączniczkę trafiono, ktoś chciał jej pomóc, bo ona upadła, nie mogła iść, i też [strzelali] Niemcy. Bo oni właśnie wtedy strzelali, nie było żadnego [wstrzymania ognia] – tym bardziej właśnie, [więc] kilka osób czasem przy jednym rannym było ranione. I właśnie niedawno była taka sytuacja, że wreszcie jakoś dano jej sznur i przyciągnięto, żeby już więcej ofiar nie było.
Ale za jakiś czas po tym idzie tą stroną naszą, gdzie jest obstrzał, taki starszy pan z laseczką i my krzyczymy do niego z okna naszej kwatery, bo wychodziły na Śniadeckich, żeby przeszedł na drugą stronę, bo tu jest obstrzał i zaraz będzie ranny, i jeszcze ktoś może być. A on stanął, tę laseczkę postawił i mówi: „Co? Ja się Turków nie bałem, a ja się szwabów będę bał?”. I nie był ranny – przeszedł wolno i nie był ranny.
Nie, tam nie było. Natomiast jak ja przechodziłam właśnie z tymi różnymi meldunkami… Bo przyznam się, że nie pamiętam, bo co rusz byłyśmy wysyłane. W nocy to rzadko, kiedyś raz miałam taką [sytuację] właśnie, drugi raz się wtedy bardzo bałam, bo był taki obstrzał granatników, które bardzo się rozpryskiwały, ale to już inna rzecz, to może później, dygresja. Ale jeśli chodzi o te właśnie te [modlitwy], to jak przechodziłam z meldunkami, to bardzo często w ogóle w czasie Powstania było wiele kapliczek zrobionych i ludzie się modlili w podwórkach. Były też msze na podwórkach, ale często, ponieważ na podwórkach było niebezpiecznie, to w pokojach, w piwnicy. W Śródmieściu nie było cały czas tak jak na Starówce czy na Mokotowie później, czy na Czerniakowie, prawda. Tu stosunkowo było ulgowo. Na przykład w czasie Powstania ulica Krucza to była jak Marszałkowska – tam można było swobodnie iść po jednej i po drugiej stronie. Jakoś widocznie „gołębiarzy” nie było tam czy jak, jakoś ludzie widocznie bardziej pilnowali. Ale właśnie były msze. Zresztą myśmy miały te msze harcerskie.
Aha, jeszcze nie powiedziałam, że w czasie Powstania, niezależnie od tego, że byłyśmy tam, gdzie nas przydzielono, i ta kwatera nasza najpierw na Wilczej, później na Śniadeckich, to co jakiś czas dowództwo (nie wiem, jak to nazwać, „Pasieka” to chyba było dowództwo Szarych Szeregów), to zwoływało nas na takie różne pogadanki, w świetlicach przeważnie to było, nawet [były] śpiewy żołnierskie, i wtedy z tych różnych oddziałów te druhny [przychodziły]. Bo część była zaprzyjaźnionych, na przykład tam gdzie ja byłam z Halinką, która też razem ze mną się zapisała, ale była trzecia z nami, też do tego oddziału „Wigier” przydzielona, to ona była już dwa lata w harcerstwie. Mimo że nawet była młodsza od nas, ona miała chyba wtedy trzynaście lat, to ona była już w drużynie harcerskiej dwa lata czy coś, w tej Pomarańczarni, [jak] opowiadała. Później zresztą wykorzystałam ją, no ale to już inna dygresja. W każdym razie te msze były często. Już po Powstaniu to ja się dowiedziałam, że właśnie te dziewczęta z „Ósemki” prymasowskiej to w ogóle prowadziły taką działalność religijną, taką mobilizację. Ja nawet dostałam od Marysi Okońskiej, bo myśmy były po imieniu później, bo jeszcze żeśmy się zetknęły po Powstaniu, książkę, jej wspomnienia z Powstania.
Czasem byłam, jeżeli przechodziłam i była akurat, na przykład wracałam z meldunku. Bo jak szłam, no to przeważnie chodziło o to, żeby dostarczyć jak najszybciej, natomiast jak wracałam, to często korzystałam z tego i byłam w czasie mszy.
Na początku były entuzjastyczne. Na początku było takie zbratanie i taka symbioza wręcz, taka chęć pomocy, że na przykład było coś takiego, że jak się budowało barykady, to ludność cywilna czasem mówiła Powstańcom: „Wy macie co innego do roboty. My tu zrobimy, a wy walczycie, to wy odpocznijcie, wybudujemy”. Ale później to dowództwo jednak chciało, żeby te barykady były mocniejsze, po wojskowemu, nie tak jak to cywile, prawda, [którzy] zwalali te meble czy coś. [Barykady] miały bronić przed czołgami, więc jednak chcieli, żeby przynajmniej jakiś Powstaniec dowodził, jak to ma być zrobione, żeby mocniejsza była barykada. W każdym razie nastroje były wspaniałe. Na przykład jak ja często przychodziłam do domu pierwsze dni, jak jeszcze były jakieś zapasy w domu (mama była jednak taką roztropną gospodynią, więc starała się), to wiem, że różni ludzie, którzy mieli, to gotowali i tak jak mówię, że z tych dzielnic innych przechodzili, było dużo bezdomnych, to się wynosiło. Wiem, że nawet z mojego domu, póki było z czego robić, to dwa, trzy razy dziennie, przeważnie zupę, bo to najłatwiej i najpożywniej można się to nasycić, to ten gar krupniku czy czegoś wynosiło się i karmiło się. I to była taka symbioza. Tak samo jeśli gdzieś był na przykład posterunek oddalony, że trudno było wojsko zaopatrzyć, bo gdzieś dzieliły, [mieszkająca tam] ludność cywilna (jakiś taki wysunięty [punkt]), to często z mieszkań zanoszono tym żołnierzom. Więc był taki entuzjazm i taka symbioza, no po prostu życzliwość jak w rodzinie – i w stosunku do tych bezdomnych, no a do żołnierzy to już szczególnie. Żołnierze też dzielili się, bo oni mieli przecież zaopatrzenie. Na przykład na Stawkach były te wielkie magazyny wojskowe, gdzie [było] i umundurowanie, i koce, to też dzielili się. Jak widzieli, że bezdomni, zimno w nocy, to co mieli, też koce, naczynia, też jedzenie, tak że to nie było tak, że tutaj wojsko, tutaj ludność.
Później się pogorszyło, no bo oczywiście zapasy indywidualne zmalały, no to już później każdy… Poza tym tylu rannych było, niektórzy się oburzali, że właśnie po co to, że nie byłoby tyle ofiar, więc później te nastroje się zmieniły i czasem wręcz niektóre oddziały to nawet nie chciały [przechodzić piwnicami]. Bo wiecie, że były te przejścia podziemne piwnicami, żeby rannych spokojniej nieść czy nawet żeby oddziały nienarażone na obstrzał mogły bezpieczniej jakieś odcinki przechodzić. Więc często [z tego korzystano], ale niektóre oddziały to wręcz nie chciały pod koniec przechodzić, bo tyle było złorzeczeń, tyle ich spotykało. Oni tracili towarzyszy, przecież byli ranni, byli zabici, a tu jeszcze oskarżenia, że „jesteście zbrodniarzami”. Niektórzy, bo niektórzy bronili.
Ja znów na przykład pamiętam takie śmieszne też wydarzenie, że kiedyś szłam też z jakimś meldunkiem, przechodziłam w Śródmieściu gdzieś (nie wiem, Górskiego chyba, ale to nieważne gdzie), no i słyszę jakieś strzały, ale takie pojedyncze strzały, nie takie groźne. Okazało się, że chłopcy, jak to się mówiło o żołnierzach Powstania, strzelali do gołębi, bo byli głodni. Już tak się kończyły [zapasy], w każdym razie już było gorzej. Ja przechodzę z opaską, bo w stroju cywilnym, ale opaski mieliśmy, i jakaś pani starsza do mnie mówi: „No proszę, tyle ofiar tutaj, a tu zabijają gołębie, symbol Ducha Świętego”. Więc ja się wściekłam i mówię… [Ona mówi]: „Jeszcze zabijają, dość strzałów!”, ja mówię: „Proszę pani, głodni są. Po prostu zabijają, bo są głodni”. Ona się spojrzała na opaskę i mówi…
Nie, opaskę miałam z AK, bo ja nie byłam przecież sanitariuszką, tylko łączniczką (z czerwonym krzyżem miały sanitariuszki). A ona się spojrzała na opaskę i mówi: „No tak, bo pani pewnie pójdzie jeść z nimi!”. A to jakiś inny oddział w ogóle, tylko przechodziłam, nic nie wiedziałam, tylko mnie tak zdenerwowała, że… „Tyle strzałów, a tu symbol Ducha Świętego jeszcze zabijają”. Myślę sobie, ty…
O, była. Tak. Prasa podziemna, było mnóstwo tej prasy, bo czasem oddziały poszczególne wydawały. Później to mi się nieraz zdawało, że to niepotrzebnie, bo to też ofiary były przy tym drukowaniu, przy roznoszeniu. Przeważnie roznosili tę prasę ci, którzy pocztę rozwozili, harcerze.
Tak, poczta harcerska była, bardzo przyjemnie było dostać listy. Ja dostałam od koleżanki z Mokotowa, też z tej właśnie szkoły handlowej, ona była na Mokotowie, bo na Mokotowie mieszkała i taki liścik od niej dostałam, że już dwa razy chorowała z przemęczenia, ale jest wspaniale. Bo to chyba było w pierwszym miesiącu Powstania.
Ja nie, dlatego że mama i siostra były tutaj. Siostra się zresztą zaangażowała, ta najstarsza, do noszenia żywności. Były te kolumny specjalne i w workach właśnie [nosili jedzenie], oni dostawali później dla swoich rodzin, część dla wojska.
O ziarnie, o kawie, o tych różnych. Ona cały czas – znaczy nie pamiętam dokładnie od kiedy, ale wiem, że ona w tych kolumnach chodziła regularnie.
Więc kiedyś dostałam… Była taka sytuacja, że ta moja Halinka, ta moja koleżanka ze szkoły, z którą później byłyśmy razem na tej Lwowskiej, to ona takie miała załamanie psychiczne. Bo jej siostra w czasie kiedy ich wypędzali z domu tam z Klonowej, miała atak wyrostka, no ale szła, bo inaczej by Niemcy rozstrzelali, i ona całe Powstanie chorowała, była w szpitalu. No wyszła później z tego, bo to było prymitywnie zrobione, w każdym razie zanim się [lekarze na tym] poznali, pewnie ona szła w tym ataku… I ta Halinka moja była taka… Ona miała tę egzemę, to było takie nieprzyjemne, bo to… I ona mi się tak zwierzała, bo to była moja najbliższa koleżanka, i później nagle… Aha, właśnie ona mi się zwierzała, że jej się wydaje, że coś się jej dzisiaj stanie, a te nasze koleżanki (bo tam były różne, myśmy nie wszystkie były zżyte) to mówią: „Jak tobie się [coś] stanie, to ty lepiej wyjdź z naszej kwatery”. Więc ja byłam oburzona na nie (to takie spontaniczne było, one tam jej nie wyrzuciły), ale za kilkanaście minut czy pół godziny, jak ona mi się tak zwierzała i też tak mnie trochę to zdołowało, dostałam rozkaz, że mam zanieść meldunek, nie pamiętam, gdzieś w Śródmieściu, ale nie tak bardzo nawet daleko. Było już ciemno, gdzieś po dziesiątej, widocznie coś tam było pilnego, i ja wyszłam, i właśnie te granatniki. Wiedziałam już wtedy, bo to już był na pewno albo koniec sierpnia, albo wrzesień, więc że są niebezpieczne te granatniki, i jeszcze pod wpływem, że ona mówi, że jej się coś stanie, ja myślę sobie, mnie się coś stanie. I znów taki lęk. Ale rozkaz to rozkaz, więc wiem, że z takim lękiem, no ale poszłam. I przeszło mi później. Takie załamania, wydaje mi się, że [nawet] najodważniejsi mają. To jest normalne chyba, że czasem jakoś nerwy puszczają. Wiem, że w górach kiedyś też miałam takie załamanie.
Nie, ja tylko widziałam jeńców wojennych. Były takie sytuacje, że… Na ogół dość przyzwoicie się zachowywano, traktowano zgodnie z konwencją genewską, prawda, Polacy nie mają jakieś takiego [pragnienia], żeby poniżać już zwyciężonych. Natomiast cywile, jak prowadzono Niemców, to nieraz obserwowałam, że chcieli doskakiwać tam; może nie rzucali, ale wymyślali, czasem może któryś próbował, ale Powstańcy bronili, żeby nie było tych ekscesów. To widziałam nieraz, że właśnie ze strony Powstańców była ochrona, że to jest zwyciężony wróg, natomiast cywile… Nawet może się zdarzało nawet, że jakiś też, co stracił niedawno tam kogoś, no to też normalne, że jakieś takie wymyślania, rękoczynów to może mniej. Ale Powstańcy bronili, ochraniali zawsze tych jeńców.
Nie, nie miałam cały czas. Tylko właśnie chcę powiedzieć, że kiedyś była taka sytuacja, że szłam tą ulicą taką bezpieczną, na Hożej to było, a z drugiej strony tylko jezdnia była pod obstrzałem, i ja zobaczyłam, wydawało mi się, że to jest Krysia, moja siostra. Taka podobna sylwetka, nawet kurtkę miała taką podobną. I to już był wrzesień, że myśmy nie wiedziały od niej nic od początku, bo ona 2 sierpnia była ranna i nie mogła dać [znać], bo z Ochotą nie było przecież łączności. I właśnie ja pobiegłam, nie patrząc na obstrzał, tam zaczęli krzyczeć, że to… No, podbiegłam, jak zobaczyłam z przodu (bo jakoś z tyłu ją widziałam), że to nie Krysia, więc tak… Pamiętam, że właśnie wtedy zaczęli wołać, bo ja się zatrzymałam i tak mi ręce opadły, no bo nie wiedziałyśmy, co z nią. No ale później się znalazła.
Więc powiem, że jak czytam te różne [artykuły] o Powstaniu, że dowództwo sobie nie zdawało sprawy, że Powstanie jest już właściwie przegrane, bo nie były [zdobyte] żadne dworce, te takie strategiczne punkty, bo nie mieli przecież takiej broni, żeby przeciwko tym czołgom, ciężkiej artylerii, „szafom” czy „krowom”, jak to nazywano, walczyć, prawda, tak samo przeciw bombom… Więc [dowództwo] zdawało sobie sprawę i… Tak jak to jest zresztą w „Zośce” i „Parasolu” – ja przeżywałam podobnie, tak jak ta młodzież tam. No, ja byłam trochę młodsza niż Kolumbowie, ale przeżywałam podobnie. I właśnie dowództwo Powstania, a szczególnie dowództwo Szarych Szeregów, ale w ogóle Powstania też już od nie powiem dokładnie kiedy, ale we wrześniu w każdym razie i nie w połowie, tylko wcześniej – takie pogłoski [były], że jednak trzeba będzie skapitulować. I pierwsze było takie oburzenie Powstańców. Ja pamiętam, że wtedy dziwiłam się, że jak to, tyle ofiar, tak jak to się wtedy mówiło: „Jak to, młodzi, tyle ofiar, tyle wszystkiego i teraz skapitulować?”. Ale dowództwo bardzo konsekwentnie starało się właśnie sączyć to, że dojdzie do tego, widziało i wiedziało, żeby to nie był taki szok, więc jak ja śledzę tę literaturę, zresztą mam kilkadziesiąt [książek] o Powstaniu w domu, to widzę, że bardzo z przemyśleniem, właśnie przygotowywało wojsko, że może dojść do tego, że po prostu szkoda. Tym bardziej że już zaczynało brakować żywności, lekarstw, bandaży, no bo skąd to brać, przecież ludzie nie wiedzą. I wydaje mi się, że na końcu, jak były nawet te zrzuty ze Związku Radzieckiego, to wydaje mi się, jak ja na to patrzę i czytam różne rzeczy, wydaje mi się, że to było pozorne.
No tak, przecież w Śródmieściu było dużo zrzutów. Z tym że przede wszystkim te zrzuty, jak już coraz mniejsze było pole do tych zrzutów, bo coraz więcej było [obszaru zajętego] przez Niemców, a coraz mniejsze enklawy tych, które mieli Powstańcy, więc siłą rzeczy jak wiatr znosił, to więcej padało dla Niemców niż dla nas. Poza tym zrzuty amerykańskie czy angielskie, czy polskie były w pojemnikach, czy broń, czy żywność, no i to jakoś było sensowne, natomiast zrzuty radzieckie to nawet nie trzeba było być przy tym – to było wszystko pomieszane, żywność z bronią, broń uszkodzona, bo to nie było chronione. Moim zdaniem to była pozorna akcja i wiedzieli. I oni w ostatniej chwili, kiedy to nie miało już żadnego znaczenia, jeszcze dawali więcej Niemcom niż nam, więc to tylko było łudzenie. Tak jak w tym wierszu „Czekamy na ciebie, czerwona zarazo” – tego wiersza to nauczyłam się w czasie Powstania i do dzisiaj go pamiętam. W czasie Powstania koleżanka moja, taka właśnie Halinka, ta, która mnie wciągnęła do tego pogotowia harcerskiego, przepisała mi i ja się nauczyłam, oczywiście wychodząc.
Już byliśmy w pewnym sensie przygotowani, że do tego musi dojść, bo już szkoda dalszych ofiar, ludność głoduje, nie ma czym opatrywać rannych, nie ma co dalej ludzi tracić. Natomiast był rozkaz dowództwa (ja już nie pamiętam, czy to było AK, ale myśmy podlegali AK, więc prawdopodobnie tak), że ci najmłodsi Powstańcy, którzy mają rodziny, żeby wyszli z rodzinami, dlatego że po co pchać dzieci do obozów. No i w związku z tym, ponieważ mama była ciągle zrozpaczona, że Krysia już nie żyje, więc uznałam, że tak będzie najlepiej. Mama była dalej chora na serce, więc co dwie mogą się opiekować… Mama miała pięćdziesiąt parę lat wtedy, coś takiego, niewiele więcej, ale była chora na serce, więc stwierdziłam, że bardziej się mamie przydam niż gdzieś tam w obozie, bo co w obozie będę robić. Więc ja wyszłam z rodziną. Z tym że też była taka, pamiętam, dramatyczna dla nas z siostrą sytuacja, bo mama, która była słaba fizycznie (duchem to była mocna, ale słaba fizycznie, bo chorowała na serce), powiedziała, że nie wyjdzie. Że nie chce wyjść, bo nie chce się dorabiać od… Pamiętała, przypuszczam, ciężkie warunki po I wojnie światowej, bo mama była urodzona w 1888 [roku]… No to dobrze mówiłam. […] Powiedziała, że nie chce się dorabiać i nie chce wychodzić. I faktycznie, z tego naszego domu wszyscy wyszli, bo ze Śródmieścia ludność cywilna [wychodziła] stosunkowo późno.
Widziałam, bo Powstańcy wychodzili pierwsi.
Przy Marszałkowskiej, tam gdzie mieszkałam.
Szli tak, jak i myśmy później szli, Śniadeckich, Grójecką w stronę Pruszkowa, no i myśmy też tak szły. Z tym że oczywiście Powstańcy nie tylko tą drogą, tutaj akurat ja widziałam.
Ludność cywilna bardzo też nawet… Niemcy nie pozwalali nic podawać Powstańcom, ale jak [było] widać, że tam odwrócona uwaga była… Z tym że w Warszawie to tylko Wehrmacht był, później już dalej od Warszawy, to już się pokazało też gestapo. Ale to było w warunkach kapitulacji, że tak to Wehrmacht. Więc Wehrmacht nie był, powiedzmy, wrogi, ale nie pozwalał. Ale czasami ktoś przemycił czy jakiś koc, czy jakiś płaszcz, bo nieraz przecież obdarte były te mundury. Poza tym jak myśmy wychodziły, to było ciepło, myśmy na końcu już chyba [wychodziły].
W stosunku do żołnierzy przy kapitulacji nie były wrogie, nie, przynajmniej ja nie widziałam. Raczej odwrotnie, bo tu już budziło ich [współczucie], że oni idą, oni wykrwawieni, nieraz z bandażami, to było widać przecież.
No, dla mnie to był wtedy z tymi granatnikami. Bo ja wtedy tak bardzo współczułam tej koleżance, ona była w bardzo złym nastroju, że pewnie dzisiaj coś się z nią stanie, i mnie taki lęk wtedy ogarnął.
No więc na początku to właśnie ta serdeczność w stosunku do Powstańców. Aha, jeszcze mogę opowiedzieć taką przygodę, jak za szpiegów nas wzięli. Taką miałyśmy przygodę. Bo kiedyś dostałyśmy rozkaz… Aha, ale odpowiem jeszcze pani na to pytanie. Więc ta serdeczność w stosunku do Powstańców, w ogóle do przechodzących. Ja pamiętam, że kiedyś było tak, że coś mi wpadło chyba do oka, jak szłam z rozkazem, i płakałam na jedno oko, bo to do jednego mi wpadło. „Koleżanko, co się dzieje?” Wszyscy tam wywracali mi tę gałkę, ale to ciągle było. To było takie serdeczne, że: „Co jest, co jest?”. To nie bardzo było widać, że na jedno oko płaczę, chyba deszcz wtedy padał czy coś. Wiem, że to takie nie bardzo było widoczne, że z jednego oka, a nie z dwóch, więc myśleli, że ja płaczę.
Dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że była taka sytuacja, tak jak mówię, że wszyscy już wyszli z naszego bloku i tego naszego w ogóle odcinka, a myśmy były w piwnicy. I już słyszymy – jesteśmy w piwnicy, cicho – że wchodzą z rumorem żołnierze niemieccy, odbijają drzwi, coś wynoszą. Myśmy nie wyglądały, no ale widać było, że coś niosą, coś tam do siebie mówią, zresztą siostra trochę znała niemiecki, więc mówiła, że tam mówili do siebie: „O, to tu mam maszynę”. Najpierw [wynosili] takie najbardziej wartościowe rzeczy. No i mama się wtedy przestraszyła, no bo przecież były gwałty żołnierzy niemieckich – siostra moja dwadzieścia dwa lata miała wtedy, ja miałam piętnaście – więc mama wyszła, bo się bała o nią, o nas w ogóle. [Wyszła] na drugi dzień i już wychodziłyśmy same, znaczy nikogo ze znajomych, no bo [wyszłyśmy] z taką prawie że ostatnią grupą, więc to mógł być 5, 6 października.
Tak, bo jeszcze wychodzili z naszego [domu].
Myśmy szły cały dzień. Wyszłyśmy jakoś tak przed południem, cały dzień, już zaczęło się zmierzchać, w międzyczasie mama już nie mogła iść, no bo była słaba, więc… A ponieważ myśmy wiedziały, bo już w ostatniej prawie że grupie wychodziłyśmy, że tych, co zostawali, co nie mogli iść, to po prostu rozstrzelali, [w związku z tym ponieważ] jeździły jednak ciężarówki, myśmy wsadziły mamę do ciężarówki, no bo inaczej byśmy zostały wszystkie. No i mamę zawieźli ciężarówką do Pruszkowa i jako chorą, powiedzieli, że może wyjść, ale mama powiedziała, że czeka na córki. A córki… Moja siostra jednak była roztropna… Aha, a nas, jak był zmierzch i widocznie Niemcy się bali, że może zaczną uciekać, bo to zmierzch, może tam nie mieli tylu [żołnierzy], żeby tak obstawiać gęsto tę ludność cywilną, więc zapędzili nas do ogrodów Hersego, które były tu, przy 1 Sierpnia, tak jak jest teraz. Tam przyjeżdżali chłopi z warzywami. I myśmy tam były. Straszne tam były warunki, insekty… W każdym razie brud straszny, mało było tych toalet, więc bardzo nieszczególne warunki, dostałyśmy tam wszy, w ogóle niezbyt to było przyjemne. Bo tam byłyśmy ze dwa dni, bo pozwolili także tę resztkę, prawdopodobnie ten obóz, Pruszków i… w Komorowie to zdaje się było wtedy… Pruszków i jeszcze gdzieś drugi obóz był dla warszawiaków, ale nasza grupa to akurat do Pruszkowa. Było tam pewnie pełno, więc oni tak się nie spieszyli i taka grupa, tak jak nas te kilkadziesiąt osób, wpędzili do tego Hersego, to myśmy tam byli. Tam dawali jakąś lurę, myśmy dostały zresztą rozstroju, bo ci chłopi rzucali nam pomidory i coś, a to przecież się nie jadło tego, więc to też nie było przyjemne. Ale siostra zaczęła się tak kręcić, ja myślę: „Co ona się tak kręci?”. A ona załatwiła z jakimiś chłopami, że nas wzięli, jak… Bo tam chłopi przyjeżdżali z warzywami i wyjeżdżali z warzywami. Nie wiem, jak [wyszłyśmy], wiem, że jakieś myśmy miały dwie walizki tylko, nieduże, bo wiedziałyśmy, że trzeba nieść to. Więc te walizki wsadzili pod jakieś warzywa, dali nam jakieś chusteczki, że Zosia to była narzeczona, bo to dwóch młodych takich chłopów było, a ja siostra narzeczonej. Bo oni jechali jakiś czas, jak szła jeszcze ludność cywilna, jeszcze jakieś resztki. No ale było takie skrzyżowanie, że oni już mieli skręcić, no i myśmy się bali, że tutaj co… no ale chłopów tak bardzo nie [sprawdzali], my tutaj żeśmy tam [głowy] pospuszczały, zresztą byłyśmy w tych chustkach, no i jakoś tam…
Przemycić, tak. A jeszcze w międzyczasie to inni też proponowali nam, żebyśmy z nimi [pojechały], no ale już tutaj siostra z nimi zawarła umowę (znaczy [w cudzysłowie] umowę), że nas podwiozą. Oni byli z Pyr, w międzyczasie zrobił się październik dość chłodny, przymrozki. Tam było trzech młodych ludzi, trzech synów tego chłopa, u którego myśmy się zatrzymali, no i ci młodzi ludzie pilnowali, byśmy [my] wyrywały warzywa, a oni nas pilnowali. Jak już prawie że się kończyły te warzywa, siostrę „zaprzęgli” do szycia, bo tam była maszyna do reperacji, co tam było w gospodarstwie, worki, nie worki, a jak i to się skończyło, to powiedzieli, że teraz to musimy iść, bo oni nie będą żywić darmozjadów. Ale wtedy już w międzyczasie żeśmy chciały szukać tej naszej siostry i znalazłyśmy – były takie listy Czerwonego Krzyża, znalazłyśmy nazwisko Krysi, że jest w szpitalu wojskowym.
Listy wywieszone były różnie, ale między innymi były też w kolejce EKD, teraz to Warszawska Kolej.
Myśmy po prostu wyszły z tych Pyr jej szukać, tam zwolniłyśmy się jakoś, czy wieczorem, już nie pamiętam, no i znalazłyśmy ją, że jest w szpitalu wojskowym. Udałyśmy [się] do tego szpitala wojskowego.
W Milanówku. Ale okazało się, że już jej tam nie ma, bo znów był rozkaz, że lżej rannych [przenieść gdzieś indziej]. Ponieważ siostra była ranna 2 sierpnia, więc już ją podleczono. Ona schylała się po nosze i przeszła kula tak między żebrami, wlot koło wylotu na plecach był. Ona już była zaleczona, ale jeszcze z bandażem. Mówiono, żeby ludność cywilna brała żołnierzy, po co dawać ich do obozu, no i okazało się, że ona jest, wzięła ją jakaś rodzina.
Niezupełnie, nie od razu. Chodziło o to, że jak pojechałyśmy tam do tej miejscowości (muszę sobie przypomnieć [nazwę], mam to gdzieś zapisane), [okazało się, że] tam przyjechała już mama po nią i ją wzięła, parę dni temu. A jak wróciłyśmy do Pyr, do tego chłopa, który nas przyjął z rodziną, to okazało się, że mama była już i po nas. Ale pojechała, bo nie było tu warunków, myśmy tam na ziemi spały – tych trzech synów chłopa spało na łóżkach, a my na ziemi, w brudzie, no ale mniejsza z tym.
I właśnie myśmy pojechały… Aha, bo była taka sytuacja, że punkt zborny dla nas był w Częstochowie, bo tam mieszkała siostra ojca. Oni byli zbombardowani, na Żoliborzu mieszkali w trzydziestym dziewiątym roku i tam [ich] przeniesiono. Ten mąż siostry mojego taty był policjantem, przeniesiono go do Częstochowy i oni tam byli w Częstochowie całą okupację, więc tam był punkt zborny w razie co. Tam napisała mama, tam napisała Krysia, no i tam napisałyśmy my. […] Mama była, a myśmy przyjechały same do Częstochowy. Jeszcze mówiono, żebyśmy nie jechały, bo nas po drodze zgarną, bo ja nie miałam dowodu, bo ja miałam wtedy piętnaście lat, więc ja miałam legitymację szkolną, miałam wyrobić sobie dowód, ale nie zdążyłam.
W Częstochowie byłam siedem lat. Bo tam zrobiłam maturę, tam nawet jedne studia skończyłam, Wyższą Szkołę Ekonomiczną, bo chciałam być z mamą jako najmłodsza. Starsze siostry poszły studiować, a ja jako najmłodsza zostałam z mamą i tam miałam tylko tę uczelnię do wyboru.
Też było dość dramatycznie. Ja pracowałam, no bo trzeba było z czegoś żyć. Ta siostra taty nie była zbyt miła, bo na drugi dzień powiedziała, że musimy iść na swój garnuszek, bo przecież ona nie będzie utrzymywać czterech osób (czterech, bo byłyśmy trzy i mama). No ale taki pan z opieki społecznej chyba, który się widocznie interesował warszawiakami, w tym samym domu, co ciotka mieszkała, piwnicę taką bez światła nam załatwił i myśmy się tam przeniosły. No i siostra najstarsza poszła pracować do fabryki, bo trzeba było mieć jakiś nakaz, inaczej – warszawiaków to w ogóle – wywozili do Niemiec na roboty, zdolnych do pracy. No a my tam najpierw [brałyśmy] takie dorywcze roboty, a później jakieś przebieranie zmarzniętych kartofli u sióstr, jakieś coś, a później żeśmy pracowały w takich barakach RGO, które były dla ludności, właśnie tej bezdomnej, głównie warszawiaków. Tam pracowałyśmy w kuchni takiej RGO. No, ta nasza suterenka była blisko Jasnej Góry, a ta kuchnia była jakieś dwadzieścia minut, dwadzieścia pięć minut pieszej drogi od mieszkania. I ja nie wiem, czy państwo wiedzą, że z Częstochową – to nie jest głośne i nie wiem, czy w ogóle [znane] – Częstochowa miała być oblegana, [miało być] oblężenie. Tymczasem jakaś była sprzeczność rozkazów i wzięto ją szturmem. I ja w czasie tego szturmu… Bo do naszego domu żeby się dostać, trzeba było przejść… Nie wiem, czy pani zna Częstochowę, aleja Najświętszej Marii Panny to jest główna ulica i trzeba było przejść tę aleję, żeby dostać się do naszego domu za Jasną Górą. I w czasie szturmu, kiedy tamtędy czołgi jechały, ja przeskakiwałam między czołgami, bo pamiętałam z Powstania, że ludzie zostali rozdzieleni, nie wiedziałam, jak to długo będzie tej walki. Więc z tego RGO, z tych baraków w czasie szturmu doszłam do domu, tam za Jasną Górę, no bo już się otrzaskałam, to nie było nic po Powstaniu. Znaczy nic jak nic, w każdym razie na bombardowania myśmy tam też nie schodziły do piwnicy.
Tam koniec wojny [nas] zastał. Weszli do Częstochowy Rosjanie tego samego dnia, co do Warszawy, 17 stycznia. No i ja już byłam nastawiona, że mam zrobić maturę ogólnokształcącą, i powiedziałam, że zapisuję nas do liceum, właściwie do gimnazjum jeszcze, bo siostra też nie skończyła. Mama mówi: „Ale może jeszcze poczekaj”, ja mówię: „Na co mam czekać?”. No ale jak już poszłam, to już nie było miejsca w liceum państwowym, tylko było takie jeszcze liceum, tam były miejsca, Nauka i Praca tak zwana, to było takie przez siostry skrytki prowadzone. I tam zapisałam się, jedna jedyna w szkole byłam, że takie buty miałam na drewnie, buty sznurowane. Ale ja się tam nie przejmowałam.
[…] Zapisałam się w marcu czterdziestego piątego roku do szkoły i zapisałam się do drugiej klasy ogólniaka, bo się bałam, że to jednak nie będę [dawać rady] (tam była [szkoła] handlowa, pewne elementy), ale przez wakacje zrobiłam trzecią klasę i poszłam do czwartej.
Tak, w szkole. […]
Ja powiem tak, była walka o przeżycie takie fizyczne. Mama chora, nie mogła pracować, siostra, żeby na cztery osoby zarobić, to za mało, więc ja poszłam do szkoły, od ósmej do czternastej byłam w szkole, a od czternastej do dwudziestej dalej pracowałam w tej kuchni RGO. Tak było, ta druga klasa, co ja jeszcze robiłam, od marca chyba, czyli wcześnie zaczął się rok, a ja w marcu się dopiero zapisałam, bo jakoś za późno się zorientowałam, że to już trzeba; zapisałam i siebie, i tę siostrę starszą ode mnie, bo ja jakoś tak miałam więcej inicjatywy. No a w następnym roku, ponieważ ja byłam mimo wszystko bardzo dobrą uczennicą…
Pierwszy raz to siostry przyjechały w styczniu…
Wtedy kiedy w styczniu siostry przyjechały, to ja byłam chora na zakażenie. Bo oparzyłam się w tej kuchni i zakażenie się wdało, byłam słaba, więc nie mogłam z nimi przyjechać. Ja przyjechałam z wycieczką z liceum, czyli nie tak późno. Czyli w czterdziestym ósmym już zdałam maturę, więc to mógł być rok czterdziesty siódmy. Wtedy największe wrażenie zrobił na mnie ten straszny Dworzec Centralny, taki strasznie…
Tak, Główny, bo Centralny to ten nowy. […] No, wiem, że straszne wrażenie na mnie [wywarł]. No i w ogóle Warszawę w gruzach widziałam pierwszy raz wtedy. Myśmy cały dzień [zwiedzały], byłyśmy wieczorem jeszcze, pamiętam, na operze, chociaż ja spałam już na tej operze, bo byłyśmy zmęczone po całym dniu.
Już nawet nie pamiętam. Wiem, że to był „Faust” chyba, ale wiem, że ja spałam, bo byłam zmęczona.
Tak. Mnie córka prosi, żebym dla niej spisała wspomnienia, ponieważ ja ciągle jestem taka trochę zajęta, bo śledzę ciągle te sprawy polityczno-społeczne, jestem w Porozumieniu Polskim Łopuszańskiego, nawet jestem przewodniczącą Koła Warszawskiego, ale ono jest takie w zasadzie mało czynne, a w tej chwili ja się chcę z tego zrzec, bo ja nie mam sił fizycznych, żeby urządzać te zebrania. Ale w każdym [razie] jestem tutaj, tak że nie mam czasu. Poza tym jestem też w neokatechumenacie, a poza tym to ja wyszłam za mąż i po pięciu latach się rozwiodłam, kiedy córka moja miała pół roku, a syn dwa lata, i sama wychowałam dzieci.
Warszawa, 7 kwietnia 2016 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska