Nazywam się Jerzy Metelski.
Jeśli można, to bym zaczął może od początku, to będzie trochę daleko sięgać, to znaczy odkąd się moi dziadkowie wprowadzili na tę Ochotę. Mieli jakiś mająteczek gdzieś w okolicy Dobrego, sprzedali go, przyjechali do Warszawy, to był rok 1902 czy trzeci, tak jakoś. Tu wybudowali kamienicę przy ulicy Pomnikowej na Ochocie i tam żyli z tego, no bo tam lokatorzy byli, ogródek. Tak było do wojny. No cóż, wtenczas właściwie nic specjalnie się nie działo, wszystko dobrze, urodziły się dzieci, moja matka między innymi.
Wreszcie ta wojna wybuchła, trzydziesty dziewiąty rok, ten moment najgorszy. Niemcy atakowali w tym momencie Warszawę od strony Włoch, w kierunku do Śródmieścia. Moja matka z dziećmi i z ojcem, ponieważ nasz dom był już trochę starszy, a były nowsze, gdzie były lepsze piwnice, schowała się w sąsiednim domu, tam w piwnicy, z nami – to co wiem z opowiadań matki, bo przecież ja tego nie pamiętam. I Niemcy wkraczali. Ta ich linia szła tu w kierunku Warszawy, Centrum i nagle ktoś krzyknął (tak matka mnie opowiadała): „Pali się wasz dom!”. Więc ojciec wyskoczył, żeby ewentualnie coś ratować, pomóc. Ci Niemcy akurat szli i jeden z tych Niemców: Komm, komm – zawołał ojca i jeszcze dwóch (jeszcze lokator wyskoczył z naszego domu, który tam był, jeszcze jakaś trzecia osoba), wyjął pistolet i – zastrzelił wszystkich trzech. Jak on wyglądał, nawet wiem, a to z tego powodu, że nie mój ojciec, ale jeden z nich przeżył, ten, co dostał w głowę, jakoś się później wycofał, przeżył to wszystko i opowiedział nam to. Stąd wiemy. Później oni jakoś się oddalili troszeczkę w kierunku Dworca Zachodniego, bardziej tu do Śródmieścia, a ludzie zaczęli uciekać w kierunku Włoch. Moja matka też uciekła w kierunku Włoch. Widziała ten dom palący się oczywiście. I po dniu jednym czy dwóch, dokładnie nie wiem, wróciła z powrotem na ten nasz plac i tam, no już niestety, same zgliszcza. Stanęła na środku tego placu, tak jak mi opowiadała, no i płakała.
Jedno dziecko, drugie dziecko i trzecie – bo brat w międzyczasie, tydzień przedtem, umarł – i jego dzieci zostały podzielone: jedno matce przydzielono, jedno tam jakiejś ciotce innej. No i tak to bywa w życiu, co było robić. To tylko miała to szczęście, że jak wyszła z tego domu, to było trochę forsy, zabrała trochę tych pieniędzy i tam jeszcze coś miała, jakieś kosztowności, to sprzedała. Trochę zaczęli wybierać te cegły z tego domu i postawiła na tym placu taką chałupkę małą, jeden pokój taki. No i tam zamieszkaliśmy w tym pokoju. To raczej to wszystko wiem z opowiadań matki, bo ja jeszcze dokładnie tego nie pamiętam.
I lata okupacji. Co ja pamiętam z okupacji? Aha, matka moja oczywiście poszła do pracy, pracowała u badylarzy, u rolników w polu, my sami tam krążyliśmy po ulicach… Dzieci, bo jeszcze siostra moja trzy lata ode mnie, nie, więcej – pięć lat ode mnie starsza. Teraz takie najważniejsze wydarzenia, jakie zapamiętałem z tego okresu, to na przykład takie zdarzenie, że nasz plac dotykał torów kolejowych, tu, jak Dworzec Zachodni, te tory, taki był nasyp, tam zawsze siedziało kupa tych Polaków i jak jechał pociąg z węglem na przykład, to oni wskakiwali do tego pociągu, zrzucali ten węgiel i z tego żyli pewnie, bo to był jedyny zarobek w tym czasie.
I był w okolicy taki szkop, nie wiem, gdzie on… Wiem, że na posterunku chyba urzędował koło Dworca Zachodniego, tam był taki podłużny, taka budka podłużna i on tam chyba urzędował. Nawet dostał pseudonim Panienka. Dlaczego Panienka? Bo raz, że był podobno bardzo ładny, a drugie, żeby złapać tych ludzi, to się przebierał za kobietę i w ten sposób udawało mu się łapać tych węglarzy. Ja sam widziałem, jak bił jednego – kopał, bił, chodził po nim. No i dostał wyrok śmierci oczywiście. Ten wyrok… Dostał chyba ostrzeżenie najpierw, a później taka legenda, ale nie wiem, czy tak było, bo ktoś kiedyś mnie mówił, że to było inaczej, ale ja opowiem taką, jaka wersja była, bo to gazetki krążyły, ulotki. Wersja była taka, że od tunelu – bo kiedyś był jeden tunel tam, a teraz to ich jest kupa – od tego tunelu idzie dwóch Niemców i prowadzi trzech jakichś tam Polaków, w łeb ich bije, kopie, na ten jego posterunek. Tam wprowadzili, okazało się, że to byli wszystko AK, no i na nim wykonali wyrok. Za niego na Dworcu Zachodnim, wtedy perony były wyżej, taka skarpa, rozstrzelali Niemcy dwudziestu Polaków. Ja od tego miejsca razem z siostrą, była starsza, miała ze trzynaście lat chyba, w krzakach bzu siedzieliśmy i patrzyliśmy na to wszystko – z daleka oczywiście, ze dwieście metrów przynajmniej. To te budy ich przyjechały, ustawili ich, serie strzałów, te trupy zabrali, oczywiście my polecieliśmy, bo ludzie już mówili: „Strzelają…”. Już wszyscy mieszkańcy wiedzieli. Jakichś kwiatków parę uzbieraliśmy, pamiętam, no i… Nie lubię tego wspominać.
No, później, jak dziadkowie umarli w trzydziestym siódmym roku, to matka się opiekowała domem, a ojciec był kolejarzem, pracował w zakładach pruszkowskich w Pruszkowie, na kolei. Bardzo dobrze zarabiał, dobrze mu się powodziło – w ogóle źle nie mieliśmy w tym czasie. Rodzina bardzo patriotyczna, bo powiedzmy, jeszcze sięgając korzeni czasów carskich, to wiem, że mój dziadek i wujek późniejszy siedzieli w Cytadeli, tam chodzili do nich, wykupili ich jakoś, dali forsę i ich wykupili, jeszcze za carskich czasów. U nas Piłsudski… to te tradycje były, zawsze były, no.
Teraz co więcej jeszcze można powiedzieć? Zakończę o tym rozstrzeliwaniu. Później drugie takie zdarzenie, jakie pamiętam, to na Ordona: powiesili dziesięciu Polaków. Tam chyba jeszcze do dziś jest ta szubienica, nie wiem, bo nie mam pojęcia. […] Pamiętam, że poleciałem też tam na Ordona, jak powiesili tych dziesięciu Polaków, jako dzieciak. No, ja bym nie poleciał? Musiałem. I widziałem ich, jak oni wisieli i Niemiec chodził z karabinem poniżej tej [szubienicy]. Takie wspomnienia mam z tego wypadku.
Co jeszcze z czasów okupacji? Po naszej ulicy, po Pomnikowej, szwendało się dwóch takich dzieciaków, podobno to byli Żydzi. Wszyscy wiedzieli, każdy się bał. I moja matka, pomimo że… Nie wiem, czy państwo wiecie, że chleb był na kartki, marmolada, sacharyna i tak dalej, kawa czarna. Matka takie dwie kromki ukroiła, posmarowała to marmoladą, dała mnie to – ja to pamiętam – i mówi: „Idź, daj im i od razu uciekaj”. I ja tak zrobiłem. Tym dwóm Żydom dałem te dwie kromki tego chleba. I do dziś to pamiętam. Z takich tych drobnych zdarzeń jako dziecko. No co tam więcej można było jeszcze powiedzieć o tym czasie okupacji?
Przez te okolice przeszedł już front w trzydziestym dziewiątym roku, wiele domów było spalonych, zniszczonych. Niemcy byli bezwzględni, podobno – nie wiem, no nie mogę przysiąc – jak ludzie chowali się po piwnicach, to rzucali granaty, wiele osób zginęło w tym momencie. To oni tacy byli szlachetni, jak się dziś uważają, Wehrmacht, że rycerski był. To od początku oni tacy byli. Dzielnica to taka peryferyjna warszawska dzielnica: Bema, koniec Bema, dochodziła do Glinek na Szczęśliwicach, do Opaczewskiej, tam się łączyła z Wolską. Wszyscy się znali, bo to tak tyle lat.
Oczywiście, wszystkich, jeszcze mogę wymienić ich.
To był dom, ten taki nowszy od naszego, gdzie matka była w piwnicy – to był dom Zeszutów, dom Kocika po drugiej stronie ulicy, dom Wójcików, później Siedlanowskich – część z tych domów ocalała, ponieważ Niemcy mieli swoje kwatery tam i nie spalili później w Powstanie, tak że te domy przetrwały wojnę. Kopeć jeszcze obok nas mieszkał, pani Drabkowa – pamiętam wszystkich, bo to człowiek się wychował, każdego znał tam i mnie wszyscy znali oczywiście.
Oczywiście, tak. U nas też był ogródek, zawsze się… O tyle nam się może lepiej w okupację powodziło, że był ten plac i matka pracowała u tego rolnika, on przyszedł, zaorał, ziemniaki się posadziło, była włoszczyzna, wszystko, cebula, te rzeczy, nie mieliśmy problemu, było własne. To takie było dożywienie dla nas.
No tak, tak. Ale jeśli wiem, to matka jeszcze stosowała pewien taki trik, to znaczy fikcyjnie miała zameldowanych jakichś ludzi za okupacji, których nigdy nie było u nas, a brała na nich kartki – tak jak matka mi opowiadała, to z opowiadań oczywiście wiem. Tak że jakoś z tym chlebem też się tam radziło. Co tam jeszcze dodać więcej w tym czasie?
Być może, ale ja tego nie pamiętam. Chyba tak, no bo pamiętam coś, że jakiś wózeczek był, jakieś cegły się wybierało, znosiło to wszystko, no coś takiego było, to, co pamiętam, ale to już jest takie jak za mgłą, bardzo dawno, nie mogę nic powiedzieć na ten temat.
Kolegów? Bo ja wiem, no…
Raczej nie kojarzy mi się w tej chwili nic. A, brata miałem jeszcze tylko…
Jak wujek umarł, to jego córka była z nami, a brat jej był na Mokotowie – Januszek, on nieraz przyjeżdżał, to z nim tam nieraz, pamiętam, chodziłem, spacerowałem, na te Glinki już chodziliśmy.
Sam.
Oczywiście, tak, sam, nikt mnie nie pilnował.
Początkowo tak – na Bema, Bema 76, numer szkoły 132, bo i ja tam chodziłem. Kierownik Lewandowski. No to się te rzeczy pamięta. Ale Niemcy to skasowali, ponieważ tam zrobili szpital dla swoich rannych żołnierzy później w tym budynku i już szkoły nie było.
Nie, już nie chodził nikt z nas do szkoły, już się skończyła szkoła. Starsza siostra, ta cioteczna, już miała wtedy lat szesnaście, siedemnaście, poszła do pracy i pracowała gdzieś w Śródmieściu. No to tak to było – do wybuchu Powstania… Aha, getto jeszcze sobie przypomnę. Jak się paliło getto, to pamiętam, że ludzie stali i patrzyli na tę łunę, bo to szczególnie wieczorem potężna łuna była, te farfocle (nie wiem, czy to papiery, czy jakieś rzeczy), które paliły się, szły do góry i aż do nas tam dolatywały, na Bema, spadały na ziemię. To jeszcze ten moment pamiętam. I co ludzie mówili wtedy? Zapamiętałem te słowa też, to było takie powiedzenie: „Najpierw ich, później nas”. Taka była opinia wtedy o tym czasie, o tych wypadkach.
Uciekali wszyscy. Chowali się, uciekali jak najdalej od tego, żeby być wszyscy.
Potem to ja nie wiem, mówiąc szczerze. No, ja poleciałem, jakieś kwiatuszki tam znalazłem na ogródku, włożyłem i uciekłem, razem z siostrą oczywiście, po tej egzekucji. Ale nie pamiętam, jak ludzie inni, trudno mi jest powiedzieć.
Być może, że tak było, ale ja byłem za młody, żeby to zapamiętać. Wiem tylko, co ja zrobiłem, co z siostrą, bo była parę lat starsza, to ona już troszeczkę bardziej chyba mną rządziła i dyrygowała. No i teraz co tu jeszcze więcej o tym okresie okupacji…
Oczywiście. To był pan Rak, tak się nazywał. Wszystkie ulotki, jakie dostawaliśmy, to od niego, on był prawdopodobnie w AK, ten człowiek, pan Rak się nazywał. Tam były wierszyki patriotyczne, matka mnie oczywiście nauczyła tych wierszyków, umiałem ich tam wiele w tym czasie. I ulotka szła dalej, bo to taki był zwyczaj, od razu przeczytało się i idzie dalej.
No tak, oczywiście, musieliśmy się zapoznać, wierszyk nauczony był przeze mnie, buzia na kłódkę, nie wolno słowa powiedzieć – to już od kołyski się wiedziało, tak był człowiek wychowany.
Trudno mi jest powiedzieć, bo ja za mały byłem, żebym ja coś wiedział. Oczywiście, napięcie było na pewno potworne, bo już ten front było słychać bez przerwy, ten huk dział, armat, taka kanonada bez przerwy zbliżała się. I to Powstanie wybuchło. Moja siostra została, bo pracowała po stronie Powstania, a my zostaliśmy tu na Bema. Powstanie na Ochocie to właściwie tylko był plac Narutowicza, Kopińska, Spiska, tu trochę, a później się wycofali do Śródmieścia, a u nas tam nie było żadnego Powstania. No i z czasów Powstania takie niektóre zdarzenia, które bardzo dobrze pamiętam, to do nas przychodził Niemiec, taki na czarno ubrany, nie wiem, kogo on tam reprezentował, to był Ślązak, u nas miał cywilne ubranie, chciał zwiać po prostu. Przygotowany był, że zdezerteruje. W związku z nim było takie zdarzenie pewne. On przyniósł chyba wtedy, pamiętam, jakąś ćwiartkę wódki z moim wujkiem, bo razem mieszkaliśmy w takim małym domku – już nie w tym, co matka budowała, tylko naprzeciw był drugi, troszeczkę większy. Coś tam przejedli i on z tyłu tak… Siedział tu gdzieś, tu był taki murek i nagle wpada trzech takich, to byli „własowcy” pewnie, ci z RONA. To pamiętam, jak wyglądali, bo jeszcze z tej strony miał raportówkę, karabin i… To później powiem. Wpadli do mieszkania, granat na środku mieszkania na stół, a ja tak zdziwiony, jak dziś pamiętam, patrzę na tego Niemca, co [on zrobi], a on ze spokojem założył czapkę, kaburę sobie poluzował i jak na nich po niemiecku ryknie. A oni nie, oni tylko przyszli się wody napić, bo studnia była naprzeciw tego domku, no i tam pili tę wodę. A ja, że byłem ciekawy, jak to dzieciak, i inne mam wspomnienia niż dorośli – przyjrzałem się ich raportówce, a do raportówki było przyczepione kilka zegarków, bodaj czy i budziki nawet, jak dobrze pamiętam, do tej raportówki przyczepione. To taki szczegół. I myślę, że ten człowiek nam ocalił życie, bo nie wiem, co oni by wtedy z nami zrobili. Być może, że by było po nas wtedy.
To taki patrol chyba, oni wysłali z Zieleniaka taki patrol na okolicę i oni doszli aż do nas. Być może, że chodzili, ja tego nie wiem, to już nie mogę powiedzieć.
No pewnie, bez przerwy oni tam chodzili. Pamiętam, jak pijani chodzili po ulicy i śpiewali tę piosenkę taką modną chyba wtedy, nawet mogę ją zanucić, tylko znam pierwsze słowo: Rosamunde… Pijani chodzili. A Polacy od razu, nie wiem, czy w ulotkach, czy jakoś, przekręcili to na: „Rozdarł mordę i śpiewa na cały głos”. Jakoś w ten sposób, taki żart powstał wtedy. No co tu można jeszcze więcej dodać z tych czasów okupacji…
Oczywiście, żeby były gwałty. Pijany Niemiec przyszedł, zobaczył Polkę, kobietę, zaciągnął w krzaki… I oni byli rycerscy… Bo taką opinię słyszałem o Wehrmachcie i o Niemcach w dzisiejszych czasach czy już trochę dawniej. To takie zdarzenie też znam, tak że ich rycerskość był zawsze wątpliwa, byli bandyci przede wszystkim. Każdy z nich. Co tu jeszcze więcej? Teraz już zaczniemy chyba o Powstaniu. Więc obok nas, bo przy samych torach nasz plac był, stało to działo – czy to moździerz, czy działo, bo przed oddaniem strzałów to takie były wycia – sześć chyba takich wyć, ouu, ouu, i później po oddaniu tej salwy, [ponieważ] tam był taki tunel niedługi, że dołem szły pociągi i górą, oni tam się chowali po oddaniu tych salw. No to pamiętam, że tam się wyglądało ze dwa razy zobaczyć, jak to wszystko wygląda. To już w czasie Powstania oczywiście. […] My nie mieliśmy radia – być może, że ktoś słuchał, ale u nas nie było radia.
No oczywiście. Nie wolno było mieć radia, jak dobrze wiem z dzisiejszych czasów. […] Jak już wybuchło to Powstanie, my zawsze patrzyliśmy w niebo i jak te samoloty niemieckie startowały z Okęcia, nieraz trzy, nieraz jeden, prawie cały dzień – tak co pół godziny, co godzina, nad Warszawę zrzucały te bomby bezkarnie. Przecież front był już chyba wtedy na Pradze czy tam parę kilometrów dalej. Dwa myśliwce sowieckie i byłby spokój. Nie było nalotów. Nie było, nigdy nie widzieliśmy ich, żeby tam oni coś przyszli, przeszkodzili w tym bombardowaniu. Jeszcze wrócę się do czasów okupacji, bo zapomniałem, że często były naloty, ale naloty były nocą zawsze i chyba chodziło o Dworzec Zachodni. Taki jeden szczegół pamiętam jako dziecko jeszcze, jak te syreny wyły, to uciekaliśmy w pola, tak jakby te nasze domki ktoś chciał zbombardować, ale… I raz siedzimy, taki był stóg siana czy słomy, nie wiem, tak ci uciekinierzy oblepili ten stóg, a tu ta artyleria przeciwlotnicza wali bez przerwy, te reflektory po niebie, a ja dzieciak – jak mi się to podobało, jak to było ładnie, pamiętam do dziś ten fragment taki śmieszny.
Ale jeszcze do Powstania, to chodzi mi o te naloty, że niestety, nigdy nie widziałem, żeby jakiś tam myśliwiec, żeby pogonił ich – przecież to nie było problemu – dwa myśliwce i żaden bombowiec by nie zaatakował Warszawy. Zrobić dyżur w tym miejscu tylko… No, dziś to wiemy oczywiście. Nic takiego nie było zrobione. No i co, to już chyba będę mówił o tym, jak już zaczęli nas wysiedlać. Aha, jeszcze jedna ważna rzecz. Nie wiem – daty, dnia, to ja nie pamiętam, tylko sznur ludzi wychodził z tej strefy Powstania i szedł u nas ulicą Bema. Było gorąco, upał okropny. A nas jeszcze nie wysiedlili. Ja z siostrą braliśmy wiadro, garnuszek wody i tym ludziom tej wody dawaliśmy, taki szczegół jeszcze zapamiętałem.
Nie, jakoś nie, udawało się tym dwom dzieciakom, że to robili. […]
Nie było w ogóle, tylko że my mieliśmy swoje ziemniaki, jak pan wie, bo panu mówiłem, że mieliśmy ten ogródek. U nas była cebula, pomidory, warzywa, tak że tam z głodu się nie umarło u nas, bo coś tam było do zjedzenia dzięki temu. No i teraz już… nie wiem, daty nie powiem, ale to chyba we wrześniu było: wpadają Niemcy do naszej dzielnicy: „W pięć minut pod tym domem macie być”. Wszyscy byli przygotowani, że oni to zrobią. Moja matka, pamiętam, miała prześcieradło takie wielkie, tam była pierzyna, trochę różnych rzeczy w tym – to się brało na plecy, zawiązywało pod szyją. Siostra, już nie pamiętam, jakie pakunki dostała, a ja – najważniejszą rzecz – wiadro z pomidorami, to się najbardziej przydało. No i jak już zebrali wszystkich, na naszych oczach podpalili te domy, z wyjątkiem tych, w których mieszkali Niemcy. Bo tam było kilka tych domów takich murowanych, to te zostawili, nie spalili – resztę domów zostało spalone na naszych oczach. Pognali nas do Grójeckiej i Grójecką jak szliśmy, pamiętam ten swąd do dzisiaj, jak… Te domy były w większości spalone i taki zostaje zapach tej spalenizny – to ja to pamiętam. I co jakiś czas posterunek niemiecki, karabin maszynowy, leżą. Moja matka mówi: „Módl się, już po nas, zabiją nas”. Ale jakoś przeszliśmy – do Włochowskiej i Włochowską do kolejki elektrycznej, nie EKD, tylko elektrycznej. Tam w kolejkę nas załadowali i do obozu w Pruszkowie.
W tym obozie byliśmy chyba krótko, bo wiem, że na jakiejś maszynie spaliśmy jedną noc, bo jakaś maszyna była obok, coś. Matka się dowiedziała, że kobiety z małymi dziećmi oni wypuszczają z obozu, że można wyjść. Matka zaryzykowała i tak: mnie z jednej strony, siostrę z drugiej, no i do tego wyjścia. I oni nas wypuścili, wyszliśmy. Przed tymi bramami stały wozy konne i zabierali tych, co oni wypuścili. Nas, kilkadziesiąt osób, wsiedliśmy na te wozy i zawieźli nas do takiej wsi, która nazywała się Kazimierz, do dziś nazwę pamiętam. To było gdzieś w okolicach Sochaczewa. Weszliśmy do tej wsi, no i gdzie tu spać? [Idziemy] do tych miejscowych, ci fornale: „Uuuuu…” – nie było mowy. Nawet taka odzywka podobno była, to ja nie słyszałem, ale chodziła, że: „Warsiawiaki, zachciało im się Powstania”. Taka była opinia o nas. Taka była wozownia, gdzie trzymano maszyny, to te maszyny tam gdzieś poszły na bok i tam dostaliśmy sienniki skądś i słomy, no i tak tam zamieszkaliśmy. To był chyba wrzesień, październik, gdzieś może nawet do listopada. Po dwóch czy trzech dniach… Tym majątkiem rządził rządca, to była własność księżnej z Nieborowa. Jak ona się nazywała, nie mam pojęcia, tylko wiem, że to księżna była. Ona zorganizowała te podwody, tych fornali, to było jej dzieło. Na drugi dzień wpadł do nas Niemiec, prawdopodobnie nasłany przez szkopa, który w tym majątku był traktorzystą, i zaczął nas kopać, bić: „Co wy, wylegiwać się, warszawiacy, do roboty!”. Dobra. No i z tym rządcą jakoś się porozumieliśmy, [to znaczy] rodzice, bo nie ja oczywiście, i zaczęli chodzić do pracy tam, w tym majątku, wszyscy. Ten człowiek się okazał naprawdę aniołem dla nas, bo tak: każdemu, ile kto chciał ziemniaków, kopce były, proszę bardzo, a to jest bardzo ważne. Co tydzień pół litra oleju, mleko [też] dawał. Co więcej, to już nie pamiętam, ale chyba to było wszystko. Ale to zupełnie wystarczało na tamte czasy, można było żyć.
Nie, nie, za mały byłem. No i chyba do wyzwolenia… Wyzwolenie to chyba był przełom stycznia, lutego… Jak tak nazywane wyzwolenie, bo wtedy tak się uważało i mówiło, no niestety. Pamiętam ten moment: naprzód strzelanina okropna tam gdzieś, tu, coraz bliżej, później patrzymy, trzy czołgi po tej szosie, bo ta wieś tak przylegała do szosy, jakieś sto metrów, pięćdziesiąt może. Trzy czołgi. I pamiętam jeszcze to, co ludzie mówili, ci warszawiacy wyszli… Aha, jeszcze nie dokończyłem, nie powiedziałem wszystkiego. Ponieważ zbliżała się zima, to w tej wozowni nie szło już żyć, to w tej wsi była taka sala, ochronka to nazywali, gdzie uczono dzieci do trzeciej klasy chyba. Ponieważ tam już nauki nie było, więc nas na zimę przesiedlono do tej [ochronki], za wstawiennictwem prawdopodobnie rządcy albo właścicielki tego majątku. I tam po jednej stronie sienniki, po drugiej przejście, stół przy oknie, lampka – to, co zapamiętałem. […]
Aha, wyzwolenie. Te trzy czołgi jadą i ludzie tak, pamiętam jak dziś, się zastanawiali, czy pomachać do nich, czy nie, ale wreszcie pomachali im, tym czołgom trzem. No i jakoś ta noc jeszcze był spokój, następna noc, przyszło wojsko sowieckie.
Oczywiście ci żołnierze tak potwornie śmierdzieli, bo to tym karbolem chyba byli polewani, takim jakimś płynem, smród nieludzki. No i w dzień jako tako, na noc ich do tej naszej ochronki weszło z pięćdziesięciu, to była taka sala może trochę większa od tej, te sienniki po dwóch stronach. Wieczór się zaczął: „»Lotrzyk«, lampę zgasić”. No to lampę zgasili i dopiero się zaczęło. Te kobiety płacz, rozpacz, wrzask, pisk. Boże, co tam się nie działo! Ale jakoś tam któryś z mężczyzn się wydostał i jakichś ich dowódców sprowadził, trzech tych dowódców. No i oni tak zrobili, że zostawili tylko oficerów, a żołnierzy wyprosili, wygnali z tej naszej sali, ale też ich z kilkunastu zostało, no już oficerowie. I jak my mieliśmy tu siennik z matką, a obok tu, brat z siostrą był. I też będzie zabawna historia. Ten jeden z ruskich przyuważył, ta siostra miała tak z siedemnaście lat, ten chłopak ze dwanaście, trzynaście miał lat. No i jak to światło zgasło, to ona czmych – a tam był piec na tej sali do grzania, taki kaflowy, duży piec. Między piecem a ścianą była taka przerwa i ona się tam schowała, ta dziewczyna. Coś wyczuła. A ten ruski się położył obok tego chłopaka – a ja leżę obok, bo to tak [blisko] – i słyszę jak on: Kak ty nazywajetsa? A on też Jurek był. A on: „Jurek”. – Juryszka, ja tiebia liubliu. I tam musiał go coś pomacać, no nie wiem, jak to było dokładnie. I jak zaczął kląć, ten ruski… Tak że trochę i śmiechu w tym wszystkim było, takie sceny też bywały. Ale to była tragedia, ta noc pierwsza właśnie, jak ich tylu tam było i… Ale to się przewaliło, na drugi dzień już było ich mniej, już było spokojniej jakoś.
No i co jeszcze? Mieszkaliśmy tam chyba z miesiąc czy ze dwa i matka na piechotę z tej wsi przyszła do Warszawy z siostrą moją, żeby [znaleźć] jakąś kwaterę (mnie zostawiły tam jeszcze), żeby gdzieś spać było, jak się przyjdzie do Warszawy, i w takim spalonym domu znaleźli piwnice takie, to były sutereny kiedyś, prawie mieszkalne, no i tam… Jeszcze jakiś facet był, on zajął to też. I wróciła na piechotę znów tam do tej wsi, zabrała mnie, ale już był jakiś transport, jakieś wagony były, coś pamiętam, że już podjechaliśmy trochę, bliżej tutaj, do Warszawy chyba samej. No i w tej suterenie zaczęliśmy mieszkać. No i z czego żyć? Handel. Ja oranżadą, matka i siostra kosz, bułki z czarnym. Wtedy czarny był bardzo modny, była i kiełbasa… No i chyba z rok się handlowało w ten sposób na Dworcu Zachodnim i w okolicy, żeby z czegoś żyć.
Nie wiem, tego to już ja nie wiem. Myślę, że prywatnie tam coś robili ludzie, już jakiś…
No, już musiała być produkcja, w każdym razie musiała być, kiedy ja miałem ten towar, ale skąd, to nie wiem, nie pamiętam, nie mogę powiedzieć. Może już jakieś sklepiki powstały, może coś, nie pamiętam tego. No i tak chyba to się ciągło z rok czy może nawet trochę dłużej. Później już policja, już porządek, nie dali handlować, więc matka poszła do pracy na kolej i tam za grosze pracowała, bo to początkowo były dosłownie grosze, no ale jakoś nam się żyło. Ja do szkoły – skończyłem tę szkołę powszechną, później średnią, no i tak…
Siostra nie, siostra nie skończyła, powszechną tylko szkołę dokończyła, a później pracowała jako introligatorka i już nic więcej.
Aha, brat, ten cioteczny?
On był u ciotki na Mokotowie, wpadli tam Niemcy i jego i wujka zastrzelili. Właśnie nawet teraz mam problemy w związku z tym – podobno znaleźli u niego amunicję. Ja przypuszczam, że on musiał być… Miał szesnaście lat, w tym czasie taki chłopak no to coś miał wspólnego, ale nie ma dowodów na to. I była ekshumacja po wojnie, jego pochowali na Woli, tam gdzie te białe krzyże takie były, Powstańców groby, nie wiem, czy państwo byliście tam, on tam leży. I teraz chodzi o taką rzecz, że nie mogę udowodnić, czy on był Powstańcem, czy nie – nie mam możliwości, ale wydaje mi się, że tak, ale nie ma na to dowodów żadnych. To już taki osobny problem dalszy, dzisiejszy problem, bym powiedział. Bo nawet tu byłem w związku z tym na ten temat rozmawiać. No cóż jeszcze mógłbym dodać?
Tak, ale jeszcze dodam na temat tego majątku. Pamiętam, że jak już tam w tej ochronce byliśmy, bo zimno było, żeby w tej wozowni spać, to przyjeżdżała do nas ta księżna i prócz tego, co ten rządca tam dawał, to przywoziła nam ciasto. Szczególnie na święta, pamiętam, jedne, chleb – co mogła, to ta kobieta nam pomagała. I jeszcze pamiętam takie zdarzenie, że ja – ponieważ już matka mnie nauczyła tych kilku patriotycznych wierszyków, to jak ona przyjechała, to jej zadeklamowałem taki wierszyk. Za to zostałem wygłaskany, taki szczególik, no to co dziecko może zapamiętać. Tak że… Ciekaw jestem, jak ona się nazywała, kto to był, warto by było dojść, bo różne rzeczy, opisy się słyszy, ale na ten temat jakoś nigdzie nie doczytałem się ani nie dowiedziałem się. W każdym razie to była ta księżna, która mieszkała w Nieborowie chyba, w pobliżu gdzieś tych okolic.
No co, szwendałem się pewnie, mówiąc szczerze. Co można było robić? Dzieciak osiem, dziewięć lat, no specjalnie się nie nadawał do niczego, do żadnej pracy.
Tak, tak, oczywiście, siostra, jako starsza, i matka pracowały, a ja nie pamiętam, żebym pracował.
Wszyscy bardzo chętnie pomagali, bo on bardzo ładnie to załatwił. W tamtym czasie, jeśli każdy miał kartofle, dostawał pół litra oleju… Nawet powiem panu, co się robiło z tych kartofli i oleju: patelnia, gotowało się ich najprzód, żeby dobrze utłuc, później trochę oleju na spód i przypiekało, robiło się taki placek i to był rarytas. Tak że, wie pan, czasy były ciężkie niestety. Jeszcze pewnie, żebym się zastanowił, to bym sobie więcej szczegółów przypomniał, ale tak na bieżąco od razu, z biegu, to ciężko mi powiedzieć więcej. W każdym razie sam z ciekawości chciałbym wiedzieć, ta właścicielka tego [majątku], kto to był. Jakbym kiedy ktoś mógł mnie coś, jakąś informację, czy jej też nie… Aha, a powiedziałem to o tym dziedzicu, co było?
O właśnie. Jak wkroczyli Rosjanie, to ci fornale na niego, że to burżuj, i oni chcieli go powiesić. Rosjanie już go prowadzili na powieszenie i żeby nie warszawiacy, którzy się wstawili za nim – wszyscy tłumnie, ile było – polecieli go ratować, to on by nie żył. Uratowali go. Powiedzieli, że to jest bardzo porządny człowiek, że on uratował nam życie – i darowano mu to życie, bo by wisiał albo by go rozstrzelali, tego człowieka. I to taki jeszcze jeden szczegół mi się przypomniał z tamtych czasów.
Ruiny, zgliszcza, nic nie było dosłownie. Dwa czy trzy domy ocalały w tej dzielnicy, tam gdzie mieszkali Niemcy, bo oni widocznie jeszcze dłużej zostali tam jakoś, nie wiem, czy mieszkali dalej później, czy… tego nie wiem. A tak wszystko spalone, zniszczone, nic kompletnie nie było.
Tak, tak, no prawie wszyscy powrócili starzy, którzy tam mieszkali, bo to byli właściciele tych placów.
Tak, no to pamiętam, że taki wózeczek się skombinowało, gdzie jakieś ruiny, to się zbierało znów te cegły, ale to już powojenne czasy, i te cegły się zwoziło, no i matka znów nową tę chałupkę chciała postawić. Tych cegieł było potrzeba, pamiętam, na tę chałupkę siedem tysięcy, jeszcze do dziś pamiętam to. Trochę handlowaliśmy tymi bułkami i tam parę groszy się zdobyło, już matka tę chałupkę wystawiła, już był dach, a nie było podłogi i nie było pieniędzy na podłogę. Jeszcze w tej suterenie tam mieszkaliśmy, w tej piwnicy właściwie. Teraz znów trzeba by taką inną historię opowiedzieć, ale… No, opowiem, ale to będzie się trochę mijało z tym, co było. To znaczy przed wojną, jak my mieliśmy dom, to u nas mieszkało takie młode małżeństwo (nazwiska nie powiem, bo pewnie ich dzieci do dziś żyją). Biedni, bardzo biedni byli. Jak się dom spalił, to oni obok tam w takim innym domku zamieszkali, my w tym, co matka wybudowała. On był młody człowiek… A, źle! Jego wzięto do wojska, do polskiego wojska i zaginął ślad po nim, nie ma go. Ta jego żona miała dziecko, znalazła faceta w tym czasie – no, [mąż] zginął na pewno na wojnie. Upłynęło, nie wiem ile czasu, może pół roku, trudno mnie powiedzieć, i pewnego dnia na Pomnikowej idzie jej mąż. Zanim doszedł do domu, to już ludzie mu powiedzieli: „Nie masz po co iść, tam już jest inny”. I on nie wszedł do domu.
To było w czasie okupacji, tak zaraz po działaniach. Bo on uciekł z obozu jenieckiego, ten człowiek. I już mu ludzie powiedzieli na ulicy, co się dzieje, on nie wszedł do swojego domu, tylko przyszedł do nas. Pamiętam jak przez mgłę, że on tak nie poszedł do domu, całą noc tak na stole oparty przesiedział. Matka go [uspokajała], mówiła: „Człowieku, zrozum, to wojna, to nieszczęścia, co ona miała robić z dzieckiem”, no, tłumaczyła mu, jak mogła, temu człowiekowi. Dopiero rano poszedł do tego domu, gdzie ona była z tym facetem, i podobno jej strzelił w buzię, w pysk, ręką oczywiście, nie tam żadna amunicja, a tamten się ubrał i poszedł. No i tak uzgodnili między sobą, że darował jej to wszystko, z tym że jeden warunek postawił: nigdy w życiu żeby na ten temat nie mówić. Taki warunek postawił. A że to był młody człowiek, później w okupację to on sobie radził, zaczął handlować. Jeździło się na wieś, przywoziło rąbankę, mąkę, co się dało – i on dobrze sobie radził, a moja matka w tym czasie w polu pracowała. A że był bardzo energiczny i odważny… Bo takie zdarzenie na przykład wiem, bo ludzie opowiadali, że jak Niemcy robili łapankę na Dworcu Zachodnim, jak ci szmuglerzy wjeżdżali na dworzec, to oni obstawiali dworzec i wszystko zabierali. Paczki na środku peronu, to co ukradli, każdy musiał położyć, i ich tam puszczali, tych ludzi. No i jemu też zabrali. On czekał, aż ten pociąg ruszy. Pociąg rusza, a on podskoczył, złapał jakąś paczkę, wskoczył do pociągu i miał paczkę. Taki ktoś opowiadał moment, że był bardzo odważny.
Ale właśnie o to chodzi. I wrócę do tego momentu, jak już matka ten drugi domek postawiła, a on już wyprowadził się w okupację, pojechali do Łodzi – miał jakąś rodzinę i tam się wyprowadził, mieszkał w Łodzi. Po wojnie brak nam tej podłogi. Patrzymy, do nas zajeżdża ktoś samochodem, to był rok który – czterdziesty szósty, siódmy, patrzymy – pan Fornalski. […] Obejrzał, pogadał z nami, co słychać, mówi: „Chodź do mnie, wsiadaj w samochód, podjedziesz kawałek”, a on wtedy miał już jakąś budę w Łodzi na jakimś bazarze, handlował. I mnie taką kupę tych pieniędzy dał. Tam na koniec odwiózł mnie kawałek: „Masz, idź do mamusi, zanieś szybko”. Ja oczywiście, dzieciak posłuszny, biegiem do matki, matka się przeżegnała, mówi: „Pan Bóg nade mną czuwa”. No i tak była podłoga w tym mieszkaniu za te pieniądze.
Aha, oczywiście dekretem Bieruta zostało to zabrane, ale ta chałupka tak stała i ta matczyna sama mieszkała, no bo my już się wyprowadziliśmy, dzieci już tam znalazły sobie inne mieszkania, a ta matka kawałek ogródka tam miała i mieszkała. Oczywiście nie wolno było nic postawić, nic ogrodzić, bo to już było „ich”. Ja tam jakoś po cichu sobie postawiłem taki mały garażyk na motor, bo miałem motocykl, to później jak już nas wygnali, jak wyrzucali matkę stamtąd, to nawet za to nie zapłacili, bo to nie było w planie już. Tak że tylko za tę chałupkę tam jakieś grosze i jakieś grosze za ten plac matka dostała, dosłownie grosze państwowe i dziś staram się, żeby to jakoś zmienić, ale dziesięć lat i nie ma odzewu, nic się nie dzieje w tej sprawie, pomimo że to już adwokat prowadzi tę sprawę. Dlatego że matka dostała jakieś te nędzne, państwowe grosze, to jak pamiętam, to wyglądało w ten sposób, że dostała osiemnaście złotych za metr kwadratowy, za plac w odległości trzech kilometrów od centrum Warszawy, i musiała, bo gdyby się nie zgodziła, to straszyli, że nie dostanie skierowania do spółdzielni na dobre, nowe mieszkanie, tylko wywiozą ją do starego budynku gdzieś – przyjdzie policja i ją wywiozą. Po prostu była zmuszona do tego. No ale co zrobić, no tak jest i nie wiadomo, co będzie dalej. No nie wiem, co teraz.
To chyba ten moment wysiedlenia, jak nas wysiedlali, ten marsz ulicą Grójecka, ci Niemcy, te karabiny rozstawione, maszynowe, jak my szliśmy, woń spalenizny… Chyba i to modlenie się – miałem się modlić co chwila, bo już po nas będzie – to jakoś tak mnie bardzo też utkwiło w pamięci. Ale pewnie i więcej było, tylko że już tak trudno zapamiętać wszystko.
Warszawa, 16 marca 2016 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek