Nazywam się Wanda Skowron, urodziłam się w Warszawie [17 października 1936 roku] i całe życie przemieszkałam w Warszawie. Tutaj uczyłam się, pracowałam, a teraz jestem na emeryturze.
Niespełna trzy.
Samego wybuchu wojny nie oczywiście, ale mam takie obrazy, obrazy tylko, bo wtedy, bo w takich wczesnych, dziecinnych latach na ogół, dokąd się jeszcze słabo mówi, pamięta się obrazami, a nie słowami. Pamiętam taki obraz, który potwierdzili mi potem rodzice: rzekę i na tej rzece kołyszemy się. Otóż, o co to chodziło? Rodzice z rodziną mojej matki byli w pociągu rządowym jadącym na wschód. Oni wysiedli jednak w Kownie i postanowili nie jechać do Rumunii ani nigdzie dalej, tylko wracać do Warszawy. Wtedy przekraczali Bug na tratwie. Do tych tratew strzelano i ludzie tam ginęli, tego ja oczywiście nie pamiętam, ale pamiętam tę lśniącą rzekę, bo to było w poświacie księżyca, dlatego się lśniła, i siebie na tej tratwie i rodziców. To jest pierwszy obraz taki bardzo ostry. Wcześniejszy jeszcze, który też potwierdzili mi rodzice, bardzo piękny i bardzo dziwny. Mianowicie, pamiętam piękny salon – obrazy, sztukaterię – oczywiście ja tego tak nie określałam, to mi rodzice powiedzieli, co to było, ja tylko mówiłam, że tam było pięknie. Otóż mojego ojca zaprosił biskup, jak się zdecydowali wracać, na nocowanie do swojego pałacu.
W Kownie, tak. [Biskup] oddał naszej rodzinie salon, żebyśmy tam spali. Pamiętam do dziś ten salon, a byliśmy tam tylko kilkanaście godzin.
Mój ojciec był wysokim urzędnikiem państwowym, a mama była w domu, pracowała… To znaczy moja mama różne rzeczy robiła, ale nie pracowała zawodowo.
Nie, pamiętam co innego. W tym Kownie [była] rodzina mojej matki, daleka kuzynka, [która] była mężatką, wtedy już tam weszli Rosjanie, a my uciekaliśmy. I znowu mam taki obraz tylko, że matka mnie zrywa z łóżka, ubiera mnie i wychodzimy w ogromnej panice z tego domu, który był [domem] mojej rodziny, znaczy matki rodziny. Rodzice mi powiedzieli, o co chodziło. Otóż mąż kuzynki, ciotecznej siostry mojej matki, pobiegł do NKWD donieść na ojca i zaczęło się polowanie na mojego ojca. Gdyby nie przemyślność mojej matki, to byśmy z tego nie wyszli. A na czym ta przemyślność polegała, to już mówię, to co wiem od rodziców, bo uprzedziła nas o tym, co się dzieje, ich gosposia – Polka. Moja matka wezwała taksówkę, co wtedy jeszcze było możliwe, na ulicy po prostu, kazała nas zawieźć na dworzec i kupiła bilety na pierwszy pociąg, który odchodził. Chodziło o to [żeby jechał] w stronę Warszawy, ale nie żeby koniecznie do Warszawy, żeby wyjechać z miasta. Rodzice nie byli sami – była babcia, matka mojej matki, jej siostra i jej córeczka, starsza ode mnie, już nieżyjąca, starsza ode mnie o trzy lata, czyli kupa ludzi. Mama na szczęście miała pieniądze, była przemyślna, nie wyjechała bez pieniędzy i na drugiej stacji, jak zatrzymał się ten pociąg, to kazała nam wysiąść – przejęła ster. To nie mój ojciec, wysoki urzędnik, to mama kazała nam wysiąść, znowu poszła do kasy i na pierwszy pociąg, gdziekolwiek by nie szedł, kupiła bilety. I tak robiła cztery razy. Ponieważ polowano na ojca w tych… A my nic, tylko wysiadaliśmy, to się zdołaliśmy zgubić. Potem też moja mama załatwiła przeprawę przez Bug – i to jest to, co ja pamiętam, tę lśniącą, srebrzystą wodę.
Tak. A była tam podobno strzelanina. Chodziło o to, żeby dzieci zachowywały się bardzo cicho. Tratwa, która płynęła przed nami, zatonęła, my się uratowaliśmy.
Na Żoliborzu, Mickiewicza 25, w tym domu gdzie się urodziłam i gdzie rodzice mieszkali. Mieszkałam tam całą okupację. To jest ważny element – mój ojciec był góralem, wykształconym. Wyszedł ze wsi, wykształcił się, po I wojnie był w wojsku, w Pierwszej Kadrowej zresztą. Ale był góralem – był czarny, ciemny, szczupły, niezbyt wysoki, pięknie jeździł konno. Ale ja byłam bardzo czarna, intensywnie czarna. Niemcy nie bardzo rozróżniali, niekoniecznie rozróżniali dzieci – no, musiały być już niebywale zewnętrznie żydowskie, żeby je rozróżniać, ale czasem wystarczały czarne włosy. Moi rodzice to wiedzieli, rozumieli, i ja właściwie okupacyjnej Warszawy nie znam, chociaż już byłam rozumną dziewczynką. Jeżeli gdziekolwiek bywałam z rodzicami – rzadko, to tylko na Żoliborzu, bo tam naszą rodzinę wszyscy znali. Nigdy mnie nie wozili do miasta – żadne zakupy, nic, bo każda podróż na trasach gdzie mnie nie znano, była dla mnie bardzo niebezpieczna.
Nie.
Nie, ja sobie z tego nie zdawałam sprawy. Natomiast dzieci wtedy były inne. Teraz patrzę na wnuki moich przyjaciół, jak się wszyscy starają, żeby godzinę dziecko nie było samo w domu. Ja całe dnie bywałam sama w domu. A jak moi rodzice, z różnych powodów w czasie okupacji wychodzili, musieli obydwoje wyjść z domu na długo, bo jak tam na dwie czy trzy godziny, to po prostu ja sobie siedziałam w domu, ale jak na dłużej, to mieli przyjaciół w tym samym domu – państwo Wroblowie. Pan Wrobel był muzykiem i kompozytorem, udzielał zresztą lekcji muzyki dzieciom, tak dorabiał sobie w czasie okupacji – i miał synka, dwanaście lat miał ten chłopiec. Pamiętam go świetnie, on podobno mnie też, nie wiem, czy jeszcze żyje, bo wyemigrował do Australii. Ale Januszek… Ja zostawałam bardzo często pod opieką Januszka. Na szczęście się nie buntował. Była między nami duża różnica wieku, ale umiał chyba z dziećmi postępować, bo pamiętam taki przypadek, kiedy Januszek chciał mieć święty spokój i jego rodziców też nie było w domu. Były u nas piece kaflowe, w których się paliło. No, a jak jest kaflowy piec, to między piecem a ścianą jest taka przerwa, prawda? I Januszek mówi: „Słuchaj, w naszym domu mieszkają krasnoludki – a ja z krasnoludkami byłam bardzo zaprzyjaźniona, dlaczego, to zaraz powiem – jeżeli będziesz cicho, to kto wie, może wyjdą chociaż na chwilę albo wyjrzą”. I ja bardzo cicho siedziałam około dwóch godzin. On mówi: „Wiesz, są pewnie bardzo zajęte”. Ja to świetnie pamiętam. Natomiast z krasnoludkami poznałam się w ten sposób, w czasie okupacji, że dostałam książkę Marii Konopnickiej „O krasnoludkach i sierotce Marysi”. To jest pierwsza książka, którą sama przeczytałam. Moi rodzice kupili mi elementarz, bo oczywiście do przedszkola, do grupy „Wróbelków”, nie nosiło się ani książek, ani zeszytów, ale ja umiałam już czytać, chodząc do grupy „Wróbelków”. Nauczyłam się z tego elementarza litery składać, a potem przeczytałam pierwszą książkę – nie tylko ją przeczytałam, ale ją zilustrowałam. Nie wiem, bo państwo są młodym pokoleniem, czy pamiętają, że na zimę krasnoludki robiły zapasy. Otóż ja narysowałam i piwnicę, i półki, i słoje, i zapasy – wszystko tam było – i kiełbasa, i połeć słoniny… Tak.
Zaraz powiem. Tylko minimalnie, raz tylko. Było to lato, niestety nie pamiętam, którego roku, ale dobrze przed Powstaniem – dużo, dużo przed Powstaniem, siedziałam na schodkach, bo ten dom Mickiewicza 25 jest „galeriowcem” w jednej części są takie długie balkony i my mieszkaliśmy w tej części, gdzie część okien wychodziła na plac Inwalidów, a dalej to skręcało w aleję Wojska Polskiego. I na tym balkonie były tylko dwa mieszkania. W tej części, tego „galeriowca” to były po dwa mieszkania, a dalej było więcej mieszkań. Bardzo zabawnie, bo ja całe życie, dokąd nie wyprowadziłam się stamtąd, z mojego domu rodzinnego, mieszkałam w tym samym budynku, tylko w różnych mieszkaniach, w zależności od sytuacji politycznej. To bardzo zabawne, ale to za chwilę. Dlaczego mówię o tej książce i o ilustrowaniu, o tym że narysowałam wszystkie możliwe ilustracje do tej książki. Kiedy moja matka zobaczyła zapasy krasnoludków, to się rozpłakała, bo oczywiście było głodno i ona zdała sobie sprawę, że to są moje marzenia zamknięte w rysunku. A pani pyta, czy spotkałam [Niemców] jakoś tak… Był taki dzień, kiedy siedziałam na tych schodkach, bawiłam się po prostu jakąś lalką i weszli Niemcy, ale nie w mundurach, tylko tajna policja niemiecka, myślę że to było Gestapo, pytając, gdzie jest mój ojciec. A ja mówię, że: „Ja nie wiem”. A przecież ten ojciec rano był jeszcze w domu. „Jak to nie wiesz? – bo to po polsku było wszystko – jak to nie wiesz?” – „A bo tatusia nie ma”. – „A gdzie jest?” – „Ooo, dawno go nie ma, to ja go nie pamiętam”. Mówili mi sąsiedzi, którzy w ogóle zdrętwieli, że nie spodziewali się takich przytomnych odpowiedzi.
Nie, ale słyszałam, co się dzieje. Nie, nie uczyli mnie, co mam mówić, ale słyszałam, że nie wolno nic mówić: ani o tym, kto przychodzi do domu, ani o rodzicach, ani o znajomych, że po prostu trzeba nie wiedzieć – i ja nie wiedziałam.
No dopiero później. Na szczęście moi rodzice nigdzie nie zostali złapani, w żadnej łapance, mój ojciec nie wpadł, on nie walczył z bronią w ręku, on był w AK, ale ja byłam późnym dzieckiem, ja się urodziłam, to on miał czterdzieści dwa lata, więc zbliżał się do pięćdziesiątki, kiedy była okupacja. On natomiast był intelektualistą, naukowcem i była taka akowska komisja, komisja – źle powiedziane, zespół poważnych ludzi, którzy szykowali, opracowywali również zagadnienia demograficzne, jak Polska będzie wyglądać, jakie plany zrobić po zakończeniu wojny. W takiej komisji pracował mój ojciec, w takim zespole. Bywało, że niektórzy ludzie z tego zespołu bywali u nas w domu, oczywiście w niewielkiej grupie – dwie, najwyżej trzy osoby i wtedy nigdy rodzice nie pozwalali, żebym ja była w tym pokoju, żebym ja nic nie słyszała. A to byli czasem ludzie, którzy byli kurierami. Pamiętam, że kiedyś przyjeżdżał ileś razy taki pan, który mi zawsze coś dobrego przywiózł. Kiedyś, pamiętam do dziś, że przywiózł mi pomarańczę – taką piękną, dużą pomarańczę. Bardzo byłam niezadowolona, zostawiona sama w pokoju, wyproszona, ale z pomarańczą. No właśnie, więc powiem, że moja rodzina się uratowała, parę razy były bardzo groźne sytuacje. Na pewno ta w trzydziestym dziewiątym roku była bardzo groźna. Mój ojciec przed wojną miał sekretarza, osobistego sekretarza w pracy. I mój ojciec, tego sekretarza, jak jechaliśmy tym pociągiem rządowym, zabrał ze sobą – tego sekretarza, jego żonę, jego córkę, która była starsza ode mnie, bo wtedy Halinka miała dwanaście lat. To byli Żydzi, ten sekretarz mojego ojca był Żydem, nazywał się Hartmann. Kiedy moi rodzice, a właściwie ojciec, postanowili wracać do Polski… To znaczy tam też była Polska, ale wracać tutaj, do Warszawy, to Hartmann powiedział, oni byli po imieniu: „Władku, ja nie wracam, ja pojadę na wschód”. To byli ludzie, którzy się orientowali, co się dzieje w Niemczech i oni pojechali na wschód. Potem, po wojnie, zetknęliśmy się, jak oni wrócili. Jak wrócili, to podali, do kogo jadą, jak się repatriowali, i podali moich rodziców, tak że ja ich zobaczyłam po powrocie. Przecież nie miałam trzech lat, jak wojna się zaczęła, ale byłam spora dziewczynka, jak się skończyła. A potem ich poznałam już jako taka rozumna dziewczynka.
Nie wiem, ja myślę, że przecież do takiej normalnej szkoły niemieckiej to rodzice by mnie nie posłali. Zawsze można było, nikt się specjalnie tym nie zajmował, ale nawet gdyby były jakieś pytania, to można ze mnie było zrobić młodszą niż jestem. Nie wiem. Wie pani, to były czasy, kiedy na Żoliborzu to ludzie się znali, jeżeli nie wprost, tak jak właśnie w przypadku przyjaciół moich rodziców – Wroblów, to na poły niemiecka rodzina była zresztą, wspaniała rodzina, oczywiście o żadnym folksdojczostwie nie było mowy. To była taka, w najlepszym tego słowa znaczeniu inteligencka dzielnica, gdzie ludzie się znali. Tak że wiadomo było, kto to są Zmartwychwstanki.
Tam mnie zapisali do przedszkola.
Z tego przedszkola?
Oczywiście, bardzo dużo pamiętam z przedszkola. Siostry robiły bardzo mądrą rzecz, mianowicie starały się stwarzać klimat bezpieczeństwa i takiej radości – miniradości, przestrzeni. Pamiętam w zimie, przed Bożym Narodzeniem… Granatowe zasłony na oknach były ubrane w srebrzyste gwiazdki, był księżyc i różne zabawności na tych zasłonach fruwały. I one mówiły: „To jest przedsionek nieba. Jeszcze tylko otworzyć lufcik i kto wie…”. Po prostu to był czas uśmiechu, ale uczono nas bardzo dużo i bardzo szybko.
Gdzie ja byłam?
A no właśnie! Ja akurat byłam, choć to był sierpień, ale przedszkole działało, tam również działała szkoła średnia, ogólnokształcąca, tylko pod zawodowym płaszczykiem.
Tak, tak, oczywiście. Byłam właśnie u sióstr i kiedy zaczęła się, bo wiadomo, że na Żoliborzu to bardzo szybko zaczęła się strzelanina, to siostry te dzieci, które można było wysyłać do domu, w różnym wieku, na różne zajęcia przychodziły, wysyłały. Właśnie siostry przydzieliły do mnie opiekunkę – dziewczynkę, która tam nie wiem, czego się uczyła, ale była tam też, która miała mnie odprowadzić do domu, a to jednak spory kawał drogi. Przy czym tam teraz, przed klasztorem jest ulica Stołeczna, Popiełuszki w tej chwili, ale przedtem to była łąka. Nim się zaczynały budynki te żoliborskie i plac Henkla, to była łąka. Jednym słowem to był spory kawał drogi do placu Inwalidów. W połowie tej drogi spotkał nas mój ojciec, a już była ostra strzelanina na Żoliborzu. Wtedy ojciec tę dziewuszkę zabrał do nas, a wieczorem odstawił do jej domu, bo pod wieczór trochę przycichło.
Nie, nie. Potem jeszcze, po wojnie parę lat, ale krótko, no parę lat, uczyłam się u nich w podstawowej szkole, bo już nie mogłam pójść… Bo po Powstaniu wyjechaliśmy, przecież wszystkich nas z Warszawy wyrzucono.
Tak, nie można było mieszkać w mieszkaniu. Moi rodzice postarali się wszystkie cenne rzeczy zabezpieczyć w piwnicy, co było zresztą… Wszystko się wypaliło potem, ale był też węgiel na zimę sprowadzony. Oni ten węgiel wyrównali w piwnicy, duża piwnica była, tam były piwnice, akurat w tym skrzydle, dwupoziomowe, głębokie, przykryli dywanami i na tym ułożyli spanie. Wszystkie obrazy, cenne rzeczy: porcelanę, szkło… Mój ojciec zresztą był… Zbierał, miał na to środki i zamiłowanie do sztuk pięknych, tak że było to właśnie bardzo artystycznie urządzone mieszkanie. W czasie tego Powstania Warszawskiego mieszkaliśmy oczywiście w piwnicy, nie na górze, na drugim piętrze było mieszkanie moich rodziców. Od czasu do czasu oni chodzili tam coś ugotować, bo była kuchnia węglowa, więc można było coś ugotować, coś zrobić, ale mieszkaliśmy na dole.
Piwnice… Świece albo lampy naftowe, jak ktoś miał naftę, przecież elektryczności nie było. Różne rzeczy pamiętam z tego, jednak długiego czasu. Pamiętam, że się rozchorowałam. Okazało się, że mam zapalenie płuc. Moja matka szalała, bo myślę, że o rzeczach smutnych też trzeba powiedzieć, prawda?
Moja matka szalała i szukała ratunku, przede wszystkim żeby mi opadła gorączka bardzo wysoka. I lekarka, która tam była, mieszkała, żyła, zaproponowała zastrzyki na obniżenie gorączki. Oczywiście to dużo kosztowało, ja nie wiem ile, bo raz, że skąd, a myślę, że dotąd to ja bym i nie pamiętała. No i tych zastrzyków tam było dziesięć, chyba. Moja mama chciała je robić sama. Moja matka, kiedy była bardzo młodą dziewczyną, miała wykształcenie pielęgniarskie, bo potem miała i artystyczne, plastyczne, ale to znacznie później, już po wojnie. Natomiast ponieważ umiała robić zastrzyki i służyła ludziom, jak trzeba było… Ale ta lekarka powiedziała, że nie, ona będzie robić sama i robiła sama. Kiedy matka oczywiście wszystko wcześniej uregulowała, kiedy zrobiła ostatni zastrzyk, to nie sprzątnęła fiolki, czy jej wypadła, czy zapomniała – licho wie. Okazało się, że ta kobieta robiła mi zastrzyki z wody destylowanej. Ja to mówię, bo wszystko, co jest o Powstaniu, a masę pięknych rzeczy tam się działo, o nich też powiem oczywiście, ale takie były też. Ja na tej wodzie destylowanej jednak… Gorączka mi spadła i wstałam na nogi.
Jadło się, to co było w domu, rodzice mieli to, co wszyscy mieli. Przede wszystkim kasze, różne kasze. Mój ojciec powiedział mamie: „Wandziu, jak się ta wojna skończy, to nigdy więcej krupniku! Nigdy więcej!”. A potem mówił, po wojnie: „Wandziu, ugotuj krupniku”. No, to były wspomnienia oczywiście. Poza tym, kiedy Żoliborz i przyległości to były bardzo duże, jak Niemcy zajmowali kolejne ulice, kwartały, to i do naszego… Bo my do samej kapitulacji Powstania byliśmy w tym domu. To do nas przychodzili różni ludzie, po prostu uciekali i mieszkali w naszych piwnicach.
Pamiętam taką rzecz, która mi towarzyszy całe życie. Jest tak niesamowita i tak piękna. Ale chciałam jeszcze o tym jedzeniu, że jak oni, właśnie ci ludzie, którzy przychodzili, nie mieli nic do jedzenia, albo tam garsteczkę i zostawali w tym domu, to wszyscy się składali, co tam kto miał i gotowali taką ogólną zupę. Takie to były „zupy-wszystko”. Mama mówiła, że dawnymi laty to się nazywało, taka zupa – „zupa dziadowska”. To była taka nazwa powszechnie przyjęta. Ale może pyta pani, czy pamiętam coś niezwykłego. Tak. Do tej naszej piwnicy, to przecież dom bardzo długi, więc różne były piwnice, ale ja mówię o tej, gdzie ja widziałam, ten korytarz, którym chodziłam, przyszedł pan. Wtedy mi się wydawało, że to starszy pan. Dzisiaj sobie go przypominam, bo go pamiętam, to młody to on nie był, ale nie był to żaden staruszek. I miał małego pieska – ślicznego, małego pieska, którego miał na ręku. Bardzo się tym pieskiem opiekował, nie miał nikogo, nie miał rodziny, mówił, że jest sam. Kiedyś rano okazało się, że pieska nie ma. Biegał, chodził. Tyły tego domu [były] zielone, bo ten dom od strony, właśnie z tyłu graniczył z willami i ogrodami. Jak było spokojniej, to my troszeczkę wychodziliśmy stamtąd na taką trawę, na te nasze podwórko. Więc on biegał i szukał tego pieska, ale nie mógł go znaleźć. Wiecie co? Nawet już dzieci się zorientowały, że pieska nie znajdzie, że po prostu pieska zjedzono.
Ale on nie wiedział i rozpaczał.
Ja skończę o piesku, bo to bardzo ważne. Taki mały chłopiec, młodszy ode mnie, tak miał wtedy chyba niecałe pięć lat, miał rodziców tam – podszedł do niego i powiedział: „Nie martw się tak, ja będę twoim pieskiem”. Wybiegnę trochę. Mniej więcej w dziesięć dni później, może dwa tygodnie, jego rodzice zginęli. Zginęli, bo wyszli zdobyć coś do jedzenia, dostali się pod ostrzał, zginęli. Oczywiście dziecku wszyscy dawali jeść i starali się, żeby… On miał swoją piwnicę, bo on stamtąd był, ten dzieciak. Ale kiedy byliśmy wyprowadzani po kapitulacji z Warszawy, to widziałam na własne oczy: ten pan prowadził za rączkę tego chłopca, oni wychodzili razem. „Będę twoim pieskiem”. I tę parę mam właściwie w oczach do dziś. To było i wzruszające, i przepiękne. Ludzie sobie bardzo pomagali, bardzo i bardzo się dzielili i dokładali do tej „zupy dziadowskiej”. Potem w części tych piwnic i w korytarzach był kawałek szpitala powstańczego. Zrobiło się bardzo ciasno.
Tak, oczywiście, wyśmienicie. Pamiętam, przecież nikt mnie na sznurku nie trzymał, tam się toczyło normalne życie – każdy co mógł, to robił, pomagał, gotował, obierał, zdobywał wodę, stał w kolejkach do studni. Jednym słowem rzeczywiście ludzie byli dla siebie. Ale znowu powiem: było głodno.
Nikt się nie skarżył, ale był taki moment, kiedy wiadomo było, że już wychodzimy, już pod karabinami, już nas wyprowadzają i wtedy starsza pani, no taka babcia jak ja dzisiaj, z wściekłością kopnęła, i to widziałam, taki wielki gar smalcu. Ona go miała. Ileż zup dałoby się tym okrasić.
Więc ja to dlatego mówię, że od bohaterstwa do takiej małości.
Nie, przychodzili do nas, do domu, znaczy do tego budynku. Ludzie ich karmili. Poza tym mieli znajomych. Poza tym rozgrywały się niebywałe dramaty. Naszą sąsiadką, sąsiadami właściwie, byli państwo Golenkowie. Mieli córkę szesnastoletnią – łączniczkę. To że ona [była] łączniczka, to oczywiście w czasie Powstania dopiero się dowiedziałam. Ale ona mieszkała w tym balkonie, w sąsiednim mieszkaniu – Danusia Golenko. I ona zginęła w pierwszych dniach Powstania. A dlaczego to taki wyjątkowy dramat? Bo każde młode życie, kiedy ginie, to dramat, ale tu było coś strasznego w tym. Jej matka nie mogła jej przekonać, żeby ona nie pracowała w konspiracji, nie mogła, i w tej pasji, w tej złości powiedziała: „Mam o jedną córkę za dużo”. A w parę dni potem już jej nie było. Ta kobieta, ojciec też oczywiście Danusi, musiała z tym żyć.
Nie, bawiliśmy się oczywiście. Nie wiem, do czego im to było potrzebne, ale Powstańcy prosili, że jak widzimy gilzy od nabojów, to żeby pozbierać i dać im. To my sobie urządzaliśmy zawody, kto zbierze więcej, a rodzice uważali, że ci, którzy nas o to poprosili, to zwariowali, bo biegaliśmy po całym terenie.
Nie pamiętam. Moja rodzina była zawsze katolicką rodziną. Pamiętam, ale słabo, bo mnie tam nie wypuścili, jak na podwórku, bo potem jak ludzie ginęli, to tam na tym podwórku, na zapleczu – dalej, na tym zielonym terenie również, chowano ludzi. To wiem, że był jakiś pogrzeb, ale ja nie byłam tam, a księdza nie pamiętam.
Tak, oczywiście, wszyscy słyszeliśmy i byliśmy bardzo ciekawi.
Nie, nie. Ja akurat, nie. Ja nie widziałam.
Natomiast na Żoliborzu, tam, gdzie dzisiaj są wybudowane Sady Żoliborskie, był taki parów, nierówny teren, do dzisiaj tak jest tam, i tam były działki. Moi rodzice też mieli taką działkę. To przecież był czas dojrzewania pomidorów, mój ojciec wybierał się tam nocami i przynosił w plecaku pomidory. Poza tym na Żoliborzu była olejarnia, nie wiem dokładnie jak położona, bo jeśli chodzi o te działki, gdzie były te pomidory, to ja tam bywałam w czasie okupacji, ja to pamiętam. To były moje jedyne wakacje, bo ja nigdzie przez całą okupację, nigdzie oprócz tego Żoliborza, nie byłam. Ale wiem, że ojciec też z tej olejarni w butelkach przyniósł olej, to był podobno, mówiła mama, że to bezcenne. Ale Niemcy zorientowali się, że ludzie z tych działek, a piękne było wtedy lato, i te zbiory były dobre… Przejechali tam czołgami, zniszczyli to wszystko. Tak że ten dopływ jedzenia stamtąd się skończył.
Nie, nie. Ja zobaczyłam dopiero tych, którzy nas wyprowadzali, a to był oddział ukraiński i niewiele Niemców. Zresztą…
To dość koszmarna sprawa, koszmarna. Znowu moja matka i ojciec też, bali się o ten mój wygląd. Moja matka, mimo że to ciepło było, wzięła futro, ale leciutkie, to nie było futro jej, tylko miała na przechowaniu od kogoś, i wzięła, a ja byłam bardzo szczuplutka, drobniutka i nieduża. Kiedyśmy koło takich oficerów mieli przejść, to mama kazała mi się schować pod to futro, objąć tu rękoma za to futro tak… I przeszła koło nich w ten sposób. Dopiero mnie wypuściła, kiedy już szliśmy. Nie – dokąd… Ja mówię: „My nie byliśmy…”. Te domy, nie zostały, ten segment Żoliborza nie został zdobyty do…
Tak. I wobec tego nie widzieliśmy Niemców, tylko były straszne bombardowania. Tuż przed końcem Powstania było takie ogromne bombardowanie i bomby upadały w różne miejsca, ale upadła również niedaleko głównej bramy na Mickiewicza 25, od [dachu], no do samego dna – i tam w piwnicy zasypało ludzi. Wszyscy usiłowali ich odgruzować, odsypać. Tam zginęli nasi znajomi i chłopiec, z którym ja się przyjaźniłam – Maciuś – on był troszkę młodszy ode mnie. Maciuś. Oni… My wyszliśmy z tego domu, a oni tam powoli umierali. Zostali odkopani dopiero po wyzwoleniu Warszawy i pochowani.
Nie dało się, naprawdę wszyscy się starali i naprawdę usiłowali to zrobić, a potem już przyszły te oddziały, które nas zabierały.
Oni po prostu grozili karabinem i ustawiali ludzi […] Karmiła chlebem, gdzieś zdobyła – Marysia pamięta to do dziś – chlebem smarowanym śmietaną. To był taki wielki rarytas. I bawiłyśmy się lalkami właśnie na tych schodkach. Marysia do nas przychodziła…
Nie, to było przed Powstaniem, po Powstaniu już nic nie było. Po Powstaniu my w różnych miejscach byliśmy.
My z tej piwnicy, z tymi ludźmi, którzy żyli, szliśmy do Pruszkowa piechotą. Postój był w kościele…
Po drodze… […] Ten kościół jeszcze wcześniej to przylegał do getta.
Teraz tam jest… Boże, zapomniałam, jak się ta parafia nazywa.
Tutaj jak… Można do tego kościoła dojść od strony Świętokrzyskiej lub Marszałkowskiej.
Tak, tak.
Tam był postój.
Tam gotowali trochę krupniku i wiem, że ja trochę tego krupniku wypiłam z lichtarza. Ojciec wymyślił tak, żeby cokolwiek mi dać.
Pamiętam, że ten marsz był bardzo cichy. Po obu stronach pilnowali nas żołnierze, był bardzo cichy, ponieważ Warszawa była w gruzach. Ruch powietrza, wiatr, cokolwiek, to ten pył się roznosił. Było bardzo dużo rannych ludzi, szło.
Tam jak się szło tą drogą, to ona miała jakby chodnik, taki brunatny, na środku.
Krew. Tysiące ludzi przeszło, setki, część z nich była rannych. To była krew.
W Pruszkowie też pamiętam, bo tam nas czekała selekcja i wtedy… Takie kwartały tego placu były podzielone w Pruszkowie, strażnicy chodzili w prawo, w lewo i było takie miejsce, to, gdzie my czekaliśmy, co z nami będzie, jak pojedziemy. Obóz koncentracyjny mógł być, roboty w Niemczech albo, bo to potem się okazało, na południu Polski wysadzali ludzi z pociągów. Wtedy za parkanem, niezbyt wysokim drutem kolczastym, ale to nie było wysokie, był lekarz z chorymi, szykowali się do transportu, do wyjazdu. Nie wiem niestety, jak się nazywał i nigdy się nie dowiedziałam. Ten człowiek powiedział do moich rodziców: „Jak przejdziecie selekcję, to się spotkamy, ale dajcie mi ją, ja ją wychowam”.
Tak. Kiedy ten strażnik się odwrócił, w drugą stronę zaczął iść, to oni mnie przez ten płot przerzucili, a wszystko w ciszy, tam nikt nie płakał…
Nie, nie, to w ogóle nikt tam nie histeryzował. Natomiast moja matka, jak zawsze, miała głowę na karku, kiedy szliśmy, to po drodze zobaczyła jakąś taką torebkę papierową, to ją podniosła. Okazało się, to nieduże było, to pamiętam, po prostu widziałam, to była zatęchła, ale mąka. Kazała się ojcu schylić, on był bardzo ciemny, mimo że nie miał już tych dwudziestu paru lat, to nie miał siwych włosów, a ja mam prawie osiemdziesiąt i niewiele siwych włosów, i ona jemu tę mąkę wsypała w tę głowę – zrobiła z niego staruszka. Szczęśliwie dołączyliśmy do pana doktora i jego [pacjentów]…
Tak…
Bo selekcja była, zostali tam skierowani i pojechaliśmy węglowymi pociągami. Pociągiem węglowym – odkrytym, a zrobił się deszcz. Czy sobie wyobrażacie, jak się wygląda, jak pada deszcz, albo tylko mży, ale tam i padało, i mżyło – wszystko było. Jak się żyje w węglówce…
No właśnie, ale tam… My wobec tego jechaliśmy w tym samym wagonie, co doktor i koło niego siedziała, a potem leżała głową na jego kolanach młoda dziewczyna. To też pamiętam, to już nie opowieść, to ja pamiętam, że ona z tym lekarzem rozmawiała całą noc. Oczywiście ja przysypiałam, ale całe odcinki tej rozmowy pamiętam. Pamiętam, jak ona go zapytała: „Panie doktorze, czy ja umieram?”. Ona była chora na gruźlicę. A on powiedział: „Tak, ale ty się nie martw. Bo widzisz, przed nami jeszcze pewnie, nie wiadomo czy długo, czy krótko, ale kawał trudnego życia”. Tak mniej więcej, tak jej powiedział. „Ty już będziesz u Pana Boga za parę godzin”. Umarła przed świtem, właściwie taki świt się zaczynał, kiedy ona umarła.
Tak, oczywiście. My wysiedliśmy, wysadzili nas w Żywcu. W Żywcu wyszli po nas ludzie, a w Żywcu nas – moich rodziców i mnie, zabrali właściciele apteki. Bardzo chcieli… Bo oni chcieli dziecko. Bardzo chcieli, żebyśmy zostali. To my pojechaliśmy dalej, ale do… To już za chwilę. Ale zabrali nas do domu swojego i pytają się mnie, co ja bym chciała, bo oni byli tacy otwarci, co bym tylko chciała, to co ja bym chciała. A ja im podobno powiedziałam: „Spać”. Wykąpaliśmy się i pamiętam takie wspaniałe łóżko z białą pościelą, koronkami. Byliśmy tam parę godzin. Moja matka miała kuzynkę w tej okolicy, w takiej wsi – w Brusach. Jej mąż był administratorem dużego majątku ziemskiego, właściciele byli za granicą, na Zachodzie, a on był administratorem, tam pojechaliśmy. Byliśmy tam koło dwóch tygodni.
Nie rozumiem.
Rozumiem. Jakby pani tu powiedzieć… My bardzo szybko przestaliśmy być dziećmi. Te zdumienia, te dzisiejsze dzieci, które fantazjują… My nie musieliśmy, my tyle horrorów widzieliśmy, że nie musieliśmy. I tak Bóg strzegł, bo w żadnym obozie koncentracyjnym nie byłam. Ale jeszcze powiem coś… Nie wierzę i to bardzo dawno, w przypadki. Otóż kiedy wychodziliśmy z Warszawy, to coś można było wziąć, ale co tu wziąć? To wszystko działo się szalenie szybko. Ja na przykład wyszłam w piżamie i na to miałam paletko, bo nie zdążyłam włożyć sukienki. Natomiast co tu wziąć? Moja mama mówi: „A weź tę dużą lalkę”. I ja niewiele się zastanawiając, to była piękna, duża lalka, takie dziecko, wzięłam. A przed tą selekcją mama mówi: „Dasz tę lalkę?”. Ja mówię: „No jak trzeba…”. Moja mama w jakąś chustkę zawinęła, nie swoją, tylko… I młodej dziewczynie zrobiła z tego niemowlę. Dzięki tej lalce ta dziewczyna z nami przeszła przez tę selekcję, bo miała niemowlę, nie pojechała na roboty czy do obozu – więc ja nie wierzę w przypadki.
Najpierw wrócił mój ojciec, bardzo szybko.
Ojciec. A ja dopiero na następny rok z mamą, bo my od tych kuzynów, kuzynki mojej mamy, daliśmy znać do babci, do tej babci, z którą podróżowaliśmy na początku wojny, i pojechaliśmy do nich. Oni mieszkali na obrzeżach Częstochowy i tam byłam do końca wojny… Potem, jak mówię, pojechał do Warszawy mój ojciec, zaczął pracować, a potem pojechałyśmy my z mamą.
Więc tak: wszystko co rodzice zabezpieczyli, co było cenne, spłonęło w tych piwnicach, bo one zostały podpalone, ale to mieszkanie na drugim piętrze nie spłonęło, ale zostało doszczętnie rozkradzione. Natomiast rodzice zmienili mieszkanie na inne, nie wiem dlaczego, ale w tym samym domu, tylko jakby po drugiej stronie tego domu. Do czterdziestego ósmego roku, czyli do połączenia partii, mój ojciec miał prace i poważne prace, był współtwórcą planu trzyletniego i tak dalej, a potem stracił pracę i chwała Bogu, że nie wolność. Jakoś, ponieważ był człowiekiem milkliwym – dużo robił, mało mówił, jakoś, że w strachu Boga, ale się uratowaliśmy, aresztowania żadnego nie było, a mogło być.
O tak, oczywiście. Mój ojciec długo nie miał pracy, bardzo długo, bo co prawda aresztowania nie było, ale pracy znaleźć nie mógł, mimo że był wybitnym specjalistą. Nic z tego. Był bardzo dzielny, nie załamał się. Potem jak wreszcie mógł dostać pracę, to oczywiście dużo… Taką urzędniczą, poniżej swoich możliwości, ale miał pracę. […] Bardzo krótko się uczyłam, bo mówię, trochę u „Wróbelków” w przedszkolu. Po wojnie mama zapisała mnie do drugiej klasy, a po dwóch tygodniach nauczycielka wezwała mamę, do państwowej szkoły, ona była – ta szkoła wtedy, w alei Wojska Polskiego – tam nie ma szkoły, ale wtedy była. Nauczycielka wezwała moją mamę i mówi: „Proszę pani, jej szkoda do tej drugiej klasy, bo ona po prostu czyta, pisze, rachuje w pamięci, a te dzieci nic nie umieją”. To mama zapisała mnie do sióstr Zmartwychwstanek – do trzeciej klasy. Wtedy ta szkoła podstawowa była w takiej willi, nie w ich budynku, tylko w takiej willi na tyłach placu Wilsona. Tam było morze gruzów naokoło. Do tej szkoły chodziłam taką ścieżką, przez morze gruzów. Tam się okazało, że co prawda czytam to może i dobrze, na wszystkie pytania to może ja i nieźle odpowiadam, no bo ta moja nauka to była taka właśnie: tu „Wróbelki”, tu dwa tygodnie, ale piszę fatalnie, prawie nie piszę, to znaczy błąd na błędzie. Moja nauczycielka postanowiła mnie nauczyć i ponieważ to z trudem szło, bo ja miałam duże braki, to zostawiała mnie w kozie. Na przykład kazała mi napisać jakiś wyraz, gdzie ja robiłam błąd, a błędy robiłam przede wszystkim na „ó” i „rz”. Zostawiała mnie w kozie i kazała mi taki wyraz napisać 300 razy, 500 razy. Moja mama nie reagowała, ale kiedy któregoś razu nie było mnie do wieczora w domu, to wreszcie poszła, bo przecież latarni nie było. Ta droga moja do domu była oświetlona, jeżeli była pogoda, tylko księżycem, no i wśród ruin. Moja mama zaczęła mi po prostu trochę pomagać w tych lekcjach. Skończyło się to bardzo dobrze, bo zdałam do następnej klasy z bardzo dobrymi wynikami. Ta nauczycielka nauczyła mnie, czego chciała. No, ale mnie uczyła… Nazywała się siostra Teodozja.
Gdyby nie było Powstania, to my byśmy przy tych naciskach, jakie mieliśmy ze Wschodu, nie utrzymali pragnienia wolności w narodzie. To dramatyczne wydarzenia, to wielka ofiara, ale to ofiara, a nie głupota.
Warszawa, 15 marca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek