Jestem franciszkaninem, konwentuałem, czyli chodzącym w czarnym habicie. Moje imię i nazwisko Ignacy Jan Rejch.
Urodziłem się 2 stycznia 1923 w Warszawie na Czerniakowie.
W czasie Powstania Warszawskiego od samego początku przebywałem w tym klasztorze, Warszawa, róg Franciszkańskiej i Zakroczymskiej, do końca sierpnia. Od początku września zostaliśmy wygnani. Przebywałem potem w obozie w Pruszkowie i wróciłem do Niepokalanowa.
Urodziłem się w Warszawie na Czerniakowie. Myśmy to nazywali, że to dzielnica łobuzów, chuliganów i pijaków, ale tak nie było. Chrzczony byłem na Czerniakowie. Wtedy był kierowany Czerniaków, czyli kościół [na Czerniakowie], księżmi diecezjalnymi, a to była własność ojców bernardynów, ale chrzcił mnie ksiądz diecezjalny, pamiętam nazwisko, ksiądz Kęsicki, pochowany na cmentarzu Czerniakowskim. No moje dzieciństwo, pierwsze takie wrażenia, pierwsza myśl, miałem trzy lata, jak był zamach marszałka Piłsudskiego, do którego mam wielkie uwielbienie, chociaż mam i zastrzeżenie. Widziałem wojsko, armaty, które było prowadzone, jechało ze strony Siekierek przez łąki do centrum Warszawy. Myśmy uciekali łąkami, byłem na bosaka, bolały mnie nogi, czułem kolce i zacząłem płakać – pierwsza wiadomość o moim życiu, że płakałem wtedy. Wiadomość i to wojsko, prawda, to tak utrwaliło [się] w mojej pamięci. Chodziłem do ochronki i do szkoły, do pierwszej klasy szkoły powszechnej, o której mam niesamowite, piękne i takie osobiste uczucie i miłość do tej szkoły.
Szkoła była przy ulicy Chełmskiej, przy tak zwanym prijucie, czyli gmachu budowanym w czasie chyba I wojny światowej przez Rosjan – olbrzymi, jeden z największych gmachów na Sielcach. Tam był jednocześnie przytułek prowadzony przez siostry Zgromadzenia [Sióstr Franciszkanek] Rodziny Maryi, a po drugiej stronie szkoła. Miałem wspaniałych nauczycieli, zwłaszcza jeśli chodzi o język polski, historię, geografię, i koleżanki, i kolegów. Jak poszedłem do gimnazjum w trzydziestym siódmym roku, wszystko się skończyło, ta piękna przyjaźń młodzieży. Tam uczyłem się i po ukończeniu szkoły powszechnej poszedłem do gimnazjum. Gimnazjum jest związane z moim powołaniem. Dlaczego o tym mówię? Moi koledzy mówili: „Słuchaj, chcesz być inżynierem – nie zapisuj się na łacinę, bo to ci nic nie da. Tobie potrzebny jest fach, narzędzia, budować i tak dalej. [Fizyka, matematyka, chemia, a nie łacina]”. Proszę sobie wyobrazić, na pierwszej lekcji nauczycielka pierwszej klasy [gimnazjum] pyta się: „Kto z was chce się zapisać na łacinę?”. Mechanicznie ja podniosłem rękę do góry. Nie wiem, dlaczego. Potem to już tłumaczyłem sobie, że ktoś inny mnie podciągnął z tą ręką, że ten ktoś nie chciał, żebym był inżynierem, tylko żebym był kapłanem. I uczyłem się łaciny. Dla mnie najwspanialszy przedmiot, język, to była wtedy łacina; nie wiem, skąd to się wzięło.
W Warszawie na ulicy Śniadeckich 8. Proszę sobie wyobrazić, z początku Czerniakowa pieszo z moim kolegą, który został zabity przez Niemców, Antosiem Kosińskim, chodziliśmy pieszo. On podchodził do domu, zagwizdnął na mnie, a ja schodziłem i [szliśmy] pieszo pięć kilometrów czy sześć kilometrów, dzień w dzień. W pobliżu był tramwaj, dwójka, która jechała do Wilanowa, i autobus, a myśmy pieszo chodzili, to był raj dla nas.
Przy ulicy Teresińskiej 5, ona już nie istnieje. To przy ulicy Chełmskiej, niedaleko ulicy Chełmskiej.
Tatuś mój był cieślą. Nieszczęście i szczęście, zmarł 1 stycznia 1939 roku, w sam Nowy Rok trzydziestego dziewiątego roku. Wojny jeszcze nie było. To była dla nas tragedia, Nowy Rok, ale jak wybuchła wojna i my musielibyśmy wynosić tego sparaliżowanego człowieka, a byli Niemcy pod domem, by go zastrzelili na miejscu. To by była dla nas tragedia. I dopiero wtedy myśmy dziękowali Panu Bogu, że on zmarł przed wybuchem wojny. Niemcy nas wygnali do [Wilanowa].
Mamusia cały czas pracowała, bo tatuś zachorował we wczesnym swoim wieku, był cieślą i na trzy lata przed śmiercią, czyli gdzieś od trzydziestego szóstego roku, już leżał w łóżku i nie pracował. Żadnej renty nie miał. Mamusia była woźną w szkole. To było również dla nas pewnym zabezpieczeniem, bo jak wybuchła wojna, Niemcy otworzyli szkołę powszechną bez historii, bez języka polskiego, i przynosiła zupę z tej szkoły. Zupa gotowana z trawy, z różnych, prawda, ziół. Nic więcej nie było i to nas ratowało. I mamusia tylko pracowała, a nas było pięcioro dzieci i na utrzymaniu babcia i jeszcze ciotka. Jedna kobieta, mamusia, utrzymywała [rodzinę]. Pracowała popołudniu, od godziny drugiej do godziny dziesiątej, wracała późnym wieczorem, ale przed południem potrafiła jeszcze ugotować obiad z dwóch dań, proszę pani, z dwóch dań, a na szafie kładła jabłka, jeżeli były jabłka. Ten, kto przychodził pierwszy, to porywał większe, bo…
Tak, był głodny, no i pewna chciwość taka, prawda, młodzieńcza.
Nie, ja byłem w domu… Bo najstarszy brat przed wojną ożenił się, o dziesięć lat ode mnie starszy, czyli on już nie mieszkał z nami. Ode mnie była starsza siostra, o której wspomniałem na początku, młodszy brat, który zginął w Powstaniu jako żołnierz, i dwie młodsze siostry. Już nikt nie żyje, tylko ja żyję.
2 stycznia 1923 roku, czyli jak wybuchła wojna, miałem chyba siedemnaście lat, mniej więcej. Do stycznia, na początku roku, prawdopodobnie, tak wyciągam ten wniosek z pewnych rozmów z domu, że ja się chyba wcześniej urodziłem, tylko mamusia nie chciała, żebym na końcu roku, tylko przerzuciła mnie na początek. Ja takie mam przypuszczenia, ale 2 stycznia urzędowa data, 1923. Jeden brat młodszy, dwie siostry młodsze i jedna starsza. Już nikt nie żyje.
Należałem do harcerstwa. Tak jak wspomniałem w tej książce, harcerstwo mi bardzo dużo dało, bardzo dużo. Między innymi dam przykład, do dzisiejszego dnia, prawda, jak ćwiczyli nas, żeby chłopak był zahartowany, żeby się nie bał. Zastępował nas wspaniały zastępowy, Stasio Legutko, starszy od nas o dwa, trzy lata, ale naprawdę wspaniały kolega. Zapalił zapałkę i zgasił ręką, i teraz każdy z nas miał zapalić zapałkę i zgasił ręką, nie przez zdmuchnięcie. W ten sposób na przykład wyrabiał wytrzymałość na ból, na cierpienie.
Harcerstwo kształtowało patriotyzm, ale to było harcerstwo związane z kościołem. Zawsze przy wielkich uroczystościach chodziliśmy do kościoła. Ja przeżyłem sześć obozów harcerskich, byłem na sześciu obozach w lesie, czyli mogę powiedzieć, że pół roku przeżyłem w lesie jako młody chłopak, prawda. Wracając z obozów, tęskniłem za tym lasem, prawda, za ćwiczeniami, za wycieczkami, za podchodami. To był dla mnie raj. I tęskniłem, bo zbiórki mieliśmy w każdy czwartek zakończone takim wolnym czasem, wolną rekreacją, że mogliśmy ćwiczyć, skakać przez kozła, przez skrzynię na sali gimnastycznej, bo zbiórki odbywały się w szkole. Mieliśmy jedno pomieszczenie i mogliśmy korzystać z sali gimnastycznej. Ale wspominam Stasia Legutkę, zabitego również przez Niemców, cała rodzina została wymordowana. I naprawdę, naprawdę, tak jak i swoim nauczycielom, ale w szkole powszechnej… Gimnazjum było dla mnie taką jakąś szkołą oddaloną od życia, bo to byli obcy koledzy, obcy nauczyciele, a tu przecież siedem lat byłem zżyty. Szkoła powszechna i harcerstwo dały mi bardzo wiele, zahartowały, uczyły, żeby panować nad sobą, żeby nie zapominać o Panu Bogu. Przecież na obozie harcerskim po wstaniu z prycz, z łóżka, do rzeki albo do jeziora, [potem] gimnastyka, po gimnastyce sprzątanie w namiocie, a potem zbiórka na majdanie i modlitwa. Dzień w dzień poranna modlitwa i wieczorem apel przy ognisku, śpiewaliśmy „Idzie noc”, i tak dalej.
No, to była tragedia. O wojnie, że będzie, wszyscy wiedzieli. Okno było zaopatrzone w takie paski, na wypadek wybuchu, żeby szyby nie kaleczyły, [poza tym] ciemne zasłony. Ja chcę opisać, jakie [wywarło to na mnie] wrażenie, jak [wyszedłem] w niedzielę rano… Wojna wybuchła w piątek 1 września. Oczywiście szkoła zamknięta. Ja wyszedłem w niedzielę, proszę pani, nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Nikogo na ulicy nie było. Ulica Chełmska, gdzie był kościół, od samego rana pełno ludzi, młodzieży, a tu nikogo nie widzę, nikogo nie widzę. Nie wiem, czy ktoś mógł tak przeżywać. Co się stało? Pustka i pustka. Ja jeszcze poszedłem na boisko, gdzie myśmy się spotykali – nie ma nikogo, żadnego kolegi nie ma. Pustka. Ta pustka mi najbardziej [doskwierała], przemęczyła. No a potem przyszły inne rzeczy. Byłem, pamiętam, na zgrupowaniu, bo była odezwa naszego rządu, prezydenta Stefana Starzyńskiego, żeby mężczyźni zgromadzili się gdzieś chyba koło godziny jedenastej w Alejach Ujazdowskich, tam gdzie urzędował marszałek Rydz-Śmigły. Było olbrzymie zgromadzenie i przemówienie marszałka Śmigłego, byłem na tym zgromadzeniu. No i potem apel, jak już się Niemcy zbliżali do Warszawy, żeby mężczyźni opuścili Warszawę na wschód i tam będą mobilizowani do walki. Oczywiście tego nie było. Mój brat, ten starszy, o którym wspomniałem, też poszedł, wrócił, prawda, bez niczego.
Niemcy wpadli do domu, gdzie mieszkałem (to był duży dom), gdzieś koło chyba 20 września, z samego rana. Wygnali nas do Wilanowa, wszystkich. Mamusia potem mi mówiła, ja nie zauważyłem tego, jak się Niemiec przyglądał nam, bo ja byłem chłopakiem już. [Niemcy] z karabinami. I po powrocie z Wilanowa, jak już Warszawa została zdobyta, opanowana, zastaliśmy zgliszcza. Niemcy wrzucili granaty, podpalili [nasz dom]. Ja zostałem tylko w spodniach dosłownie i koszuli. Nic – wszystkie dokumenty, wszystko, co było w mieszkaniu, poszło z ogniem.
Pani doktór Srokowska, znana osoba przed wojną, wypożyczyła nam dwa mieszkania, wolne, w swoim domu, bez mebli, a my ani łyżki, ani talerza, ani poduszki, ani koca, nic. Nic, ani książki… Ale mnie najbardziej przeraziło to, że ja nie mam szkoły, a więc nie miałem ani książki, ani zeszytu, ani ołówka, ani pióra. I proszę sobie wyobrazić, chłopak, który miał siedemnaście lat i który chciał się uczyć, chciał być inżynierem, cały dzień bez niczego. I głód. Ja chodziłem, przepraszam, że o tym mówię, po łąkach siekierkowskich i: co będzie ze mną? Myślałem i o Polsce. Dlaczego o Polsce? Niemcy wywieszali plakaty, po lewej stronie w języku niemieckim, po prawej po polsku. „Polski nie ma i nie będzie. Będzie wam dobrze, bo będziecie przez tysiąc lat parobkami u nas”. Ja chodzę… będę parobkiem u Niemców i będę prześladowany. I Polski nie ma, i Polski nie będzie – takie były plakaty.
Proszę pani, to były takie pierwsze, jeśli chodzi o walkę… Bo między innymi mój brat się wciągnął, ale ja o tym nie wiedziałem. Mój brat mnie nie wciągnął do tego, bo gdyby mnie wciągnął, to by mnie nie było tutaj już. Tylko że brat został potem aresztowany, na początku czterdziestego roku, cierpiał w alei Szucha, tam męczyli, potem Rakowiecka i Palmiry, w Palmirach koło grobu Kusocińskiego jest pochowany. Więc ja wracam do tej sytuacji, jeśli chodzi o mnie. Co będzie, co będzie? Tragedia. Przepraszam, że ja tutaj celowo wziąłem wypis z pamiętników księdza arcybiskupa Felińskiego, bo przeczytałem i sobie zaznaczyłem taki fragment. Ja przeczytam, dobrze? To była również i moja sytuacja. On pisze tak, na pewnej stronie w swoich pamiętnikach: „Wszyscy prawie Polacy nie tylko chcą być wolni i niezależni we własnym kraju, ale święcie są przekonani, że ze swych pragnień wstaną i będą znowu samoistnym narodem”. On pisał, kiedy Polska była w niewoli. „Kto nie żąda niepodległości lub o możebności odzyskania jej zwątpił, ten nie jest polskim patriotą. Tego ta umęczona i bolejąca, ale pełna życia matka nie zna już za swego syna. Ale w gronie tych miłujących i wiernych swej rodzicielce dziatek ileż to jest rozmaitych poglądów, ile dróg”. To pisze w swoich pamiętnikach i to ja przeżywałem. Nie będzie Polski, będziesz parobkiem, nie będziesz się uczył. A ja tak pragnąłem się uczyć, uczyć i uczyć. To była dla mnie jedna z największych tragedii. Może jeszcze głód, prawda? I to potem dopiero jakoś we mnie się przekształciło, zmieniłem sytuację, jeśli chodzi o moje powołanie, ale to może już nie dotyczy tych opowiadań. W każdym razie po przyjściu z Wilanowa do domu – dom spalony, jesteśmy bez niczego.
Na Czerniakowskiej, niedaleko, przy ulicy Czerniakowskiej.
Stopniowo mamusia zdobywała naczynia. Ja poszedłem do pracy, byłem zwykłym robotnikiem murarskim, czyli rozrabiałem wapno. Musieli mnie uczyć, prawda, murarze, jak to się robi. Do czterdziestego drugiego roku pracowałem, [żeby] pomagać, prawda, mamusi. Potem jeszcze pracowałem przy ulicy Towarowej, gdzie był Dworzec Główny, jajczarnia to nazywali. Niemcy angażowali tam robotników i ja między innymi też [tam] pracowałem, byłem takim stróżem nocnym. Były konserwowane jajka, był nazrzucany kontyngent naszym rolnikom, rolnicy musieli, prawda, przynosić i to było przygotowane dla armii niemieckiej, to tam również dostałem się do pracy, bo nie miałem innej. Pracowałem, ale ta praca trwała tylko do mojego pójścia do zakonu. Czyli pomagałem rodzinie swoją pracą. Mamusia w dalszym ciągu pracowała, starsza siostra też pracowała, młodszy brat nie, młodsze siostry nie, no bo szkoły nie było.
Ja byłem tylko świadkiem, jak jeden z Niemców bił i kopał Polaka, byłem świadkiem na ulicy Chełmskiej. Natomiast załatwiałem raz sprawę, mamusia mnie wysłała, róg Łazienkowskiej i Czerniakowskiej. Szedłem ulicą Łazienkowską, zauważyłem – łapanka. Nie wiem, czy ja wspomniałem o tym. Żołnierz z karabinem i samochody i kiwał na mnie, że mam iść. No ale ja byłem młody wtedy, siedemnaście czy osiemnaście lat, dobrze, że był parkan obok. Jak zauważyłem, że on kiwa na mnie, żebym zbliżył się do niego, w takiej odległości, bo ja wiem, osiemdziesięciu metrów, [to] ja w tył zwrot i na parkan w mig, prawda, przeskoczyłem, uratowałem się. To też jeśli chodzi o mój życiorys, moje sprawy, zaliczam jeszcze, że opatrzność Boża jakoś, prawda, czuwała, żebym nie zginął.
A tak, a tak. To był początek okupacji. Znalazłem się na rogu czterech ulic: Dolna, Belwederska, Sobieskiego, Chełmska. Róg Dolnej i Sobieskiego był park. Niemcy potem pozwolili nam wyciąć ten park na opał. To były pierwsze dni okupacji. Nie wiem, dlaczego ja się tam znalazłem, tylko wiem, że byłem przy ulicy Dolnej. Po drugiej stronie był kawałeczek ziemi i ta ziemia była zaminowana przez polskich żołnierzy. Ja zauważyłem, że gromadą stali Żydzi, którzy trzymali się pod pachę, prawda, za ręce, duży szereg, było ich chyba ze czterdziestu tych Żydów, kółko takie, i stał oddział niemiecki. Ja się zorientowałem, że oni mieli przejść przez ten teren, wyminować to, czyli żywe torpedy. Co się stało [później, nie wiem], bo ja uciekłem. Przepraszam, jak ratować, prawda, jeżeli tu cały oddział żołnierzy jest? Ale wyraźnie, prawda, kazali się trzymać za ręce i pchać naokoło. To był teren taki dwadzieścia, trzydzieści metrów na trzydzieści metrów. Obecnie to stoi duży budynek w tym miejscu, a przed wojną było tylko takie miejsce.
Również w czasie okupacji mamusia mnie wysłała do rodziny żydowskiej z pieniędzmi, ponieważ było za dużo jak na… mamusia kupowała u Żydów, bo było taniej, i mieliśmy bardzo dużo zaprzyjaźnionych Żydów. Ja przepraszam, buty nosiłem do reperacji do Żyda, bardzo miły Żyd, młody. A do fryzjera – do Żyda, a ten był znów odwrotnie, inteligentny, bardzo czysty i chciał ze mną, z chłopakiem, który chodził do szkoły, dyskutować na temat filozofów, jednych takich, a był zwykłym fryzjerem. Bardzo miły człowiek, zawsze czysto ubrany. Więc wysłała mnie mamusia do tej rodziny w przeddzień odejścia ich do getta. Pamiętam, oczywiście wieczorem to było, ja się przedzierałem, była godzina policyjna. Wszedłem do domu przy ulicy Czerniakowskiej, niedaleko ulicy Podchorążych, tam mieszkali. Głową rodziny był rabin, inteligentny rabin, a jego żona sprzedawała materiały, dorabiała sobie. Pukam do drzwi – ciemno (a wiedziałem, bo ja tam tyle razy u nich byłem), nikt się nie odzywa. Pukam drugi raz, kilka razy, po cichu. W końcu słyszę, że ktoś się zbliża. Uchylono drzwi i poznałem głos – żona rabina. „Kto tam?”, więc ja powiedziałem, że Janek. Ona mnie poznała, wpuściła mnie. Jaki widok – cała rodzina przy stole, chyba z pięcioro dzieci i starsi. Na stole dosłownie świeca i cebula, nic więcej, dosłownie. Świeca i cebula, a oni wszyscy płaczą i pod ścianami [stoją] walizki. Wszyscy już, prawda, z tymi opaskami. No ja wtedy zwróciłem pieniądze, no, ale co miałem robić? Na drugi dzień mieli udać się do getta. Oczywiście nikt z nich nie przeżył. Ale wspomnę o tej Żydówce, bo ona wiedziała, że mamusia otrzymuje na Boże Narodzenie trzynastą pensję, bo taki był zwyczaj, i przychodziła w Wigilię po pieniądze. A my od samego rana, bo był zwyczaj, że dopiero się w Wigilię ubierało choinkę, nie na dwa tygodnie [wcześniej]. Choinka już była ubrana i ona stała przed tą figurką, widziałem nawet jej łzy. I te słowa: „Jakie to piękne, jakie to piękne”, u Żydówki. No, oczywiście otrzymywała ten dług, wychodziła. Właśnie w samą Wigilię przychodziła. To taki mój kontakt z Żydami. Z Żydówką chodziłem do szkoły, bo przy ulicy Jedwabniczej róg Chełmskiej był sklep prowadzony przez Żydów. Też wspaniała rodzina żydowska, córka wysoka, czarna, szatynka, dobrze się uczyła. Wszyscy, prawda, zginęli.
Pójścia do Niepokalanowa. Jaka to była historia. Brata Cypriana Grodzkiego, franciszkanina z Niepokalanowa znałem, bo on przyjeżdżał do Warszawy do swojej siostry, do zakonnicy, tam gdzie byłem ministrantem, nie mając zamiaru, aby być księdzem, w żadnym wypadku. On przyjeżdżał i odwiedzał ją. Skoro wybuchła wojna, ja znalazłem się w takiej sytuacji. Jak kiedyś go wziąłem tak na bok, mówię: „Proszę brata, czy w Niepokalanowie jest jakaś tajna szkoła?” – myśląc o szkole świeckiej. A on mi położył rękę na usta, [powiedział]: „Nie wolno ci nikomu mówić. Jest, ale tylko kształcą na zakonników i kapłanów”. Taką miałem odpowiedź. „Tylko, ale nie wolno ci tego zdradzić”, bo też nie wolno było prowadzić. I wtedy we mnie się coś, prawda, zaczęło nurtować, wobec tego nie będę inżynierem, nie będę budował, planował, bo okupacja, pójdę do Niepokalanowa, do tej tajnej szkoły (przepraszam, że mówię) z tą myślą, że może ja będę męczennikiem, bo już mój brat był aresztowany i wiedzieliśmy, prawda, że już go nie będzie. „On się poświęcił, to i ty się poświęcisz”, takie były moje myśli. I po nawiązaniu rozmów z bratem Cyprianem, on wskazał mi adres, tu na Franciszkańską, skontaktowałem się z ojcem Maurycym Madzurkiem, prowincjałem i tak 16 sierpnia czterdziestego drugiego roku znalazłem się w Niepokalanowie i rozpocząłem nowicjat. Rok nowicjatu i po roku nowicjatu czwarta klasa i właśnie pod koniec czerwca czterdziestego czwartego roku w wakacje wysłano mnie do Warszawy, w ten sposób znalazłem się w Powstaniu.
Proszę pani, ja w ogóle nie znałem życia zakonnego i kapłańskiego. Ja kapłanów znałem, prawda. Miałem czasami takie krytyczne ustosunkowanie się do poślednich osób, do kapłanów, ale nie myślałem o kapłaństwie nigdy. Więc mówię, na tle tego mojego rozczarowania, tego przeżywania, że co będzie z Polską, co będzie ze mną, to wtedy to się wszystko przekręciło. Ale ja uważam, że Pan Bóg kierował mną, bo między innymi jak poszedłem do gimnazjum, ja podniosłem rękę, prawda, że będę się uczył łaciny, ja sobie potem [zadawałem pytanie]: „A kto mi pociągnął tę rękę?”. Przecież ja miałem się nie uczyć łaciny, a zgłosiłem się na łacinę. Ja sobie tak potem tłumaczyłem, że Pan Bóg powiedział: „Nie, nie będziesz inżynierem, będziesz kapłanem. Ty sobie tak tłumacz”. Potem jeszcze inne fakty, że ja uniknąłem kuli, bo mnie ostrzeliwali z samolotu Niemcy, tak, a ja uniknąłem tego.
W trzydziestym dziewiątym roku, bo ja, przepraszam, ze swojej głupoty – słyszałem, że samolot leci, po warkocie [poznałem], że to niemiecki. Bardzo nisko leciał. Ja wyleciałem na podwórko, patrzę, a on nisko leciał i zauważył mnie, puścił całą serię po ścianie, prawda, pociski leciały. Ja to potem tłumaczyłem: „Pan Bóg nie dopuścił, żebym wtedy [został] zabity, tak”. Ale wracam do Niepokalanowa. Więc przyszedłem do Niepokalanowa. Byłem zaskoczony, bo myślałem, że to jest jakiś budynek, a to jest miasto Niepokalanów. I na głównej ulicy bruk, czyli kocie łby, kury i to mnie zaskoczyło: zamiast zakonników to ja spotkałem kury. No ale potem, jak przyszedłem do refektarza, czyli do jadalni, jak ze starej kaplicy zaczęli wychodzić z modlitwy zakonnicy, jeden po drugim, jeden po drugim, ja się złapałem za głowę, gdzie ja jestem. Nie wiedziałem o tym, to tylu zakonników. No i potem tak się po prostu wciągałem.
Szkoła?
Zakon mógł przyjmować, prawda, do nowicjatu i dlatego po dwóch tygodniach od razu dali nam habity, ale szkoły nie można było prowadzić z tego względu, bo oni mogli podejrzewać, że my ukrywamy pod postacią szkoły zakonnej prowadzącej do kapłaństwa, że „prowadzicie lekcje historii” i tak dalej. Czyli ta szkoła była w ukryciu, tajna, ale wykryli nas. Ktoś zdradził i był taki moment, to była akurat lekcja języka niemieckiego, nagle otwierają się drzwi i żandarmi wchodzą z karabinami, a za nimi brat, którego prowadzili pod karabinem, żeby prowadził, gdzie jest szkoła. To jest uznawane, że stał się cud. Żołnierze, pamiętam, zaczęli rozmawiać z profesorem po niemiecku, a na korytarzu, przy otwartych drzwiach, stał wychowawca. I wychowawca po cichu zaczął machać ręką, żebyśmy po cichutku wychodzili. I myśmy wszyscy wyszli, oni dyskutowali z profesorem, a myśmy uciekli z pomieszczenia, z sali.
No, chyba z piętnastu nas było, w habitach. Na korytarzu po cichu: „W nogi, gdzie tylko możecie uciekać z Niepokalanowa”. I ja przyjechałem, to był czterdziesty czwarty rok, przyjechałem do Warszawy zawiadomić ojca prowincjała, co się dzieje. Ojciec prowincjał miał jakieś, prawda, natchnienie, mówi: „Z powrotem wracaj, nic nie będzie”. Wróciłem – nic nie było. Klasztor był w szoku, wszyscy uważali, że był cud, że ci Niemcy nie widzieli uczniów. Byli jak gdyby za szybcy, tak to zinterpretował klasztor, że nie zauważyli nas. Dyskutowali z profesorem, a my uciekliśmy.
Jakby zasłona dymna, tak. Tak to klasztor potem [tłumaczył], ja sam to tak tłumaczę. Bo przecież musieli wiedzieć o nas, prawda. Myśmy byli przy stolikach, przy książkach z językiem niemieckim. To był początek czerwca. Ja już potem się uczyłem prywatnie, bo wszyscy się rozjechali i koniec czerwca, ten wychowawca, który kazał nam uciekać, [powiedział]: „Do Warszawy jedź, na wakacje”. No i tu mnie zastało właśnie Powstanie.
Tak. Więc pierwszy rok, jak w czterdziestym drugim wstąpiłem w tak zwany nowicjat, to tylko była nauka o zakonie, tylko wprowadzenie do życia zakonnego. Po ukończeniu nowicjatu rozpoczęliśmy normalnie od września czwartą klasę, czyli normalna gimnazjalna czwarta klasa, bo klasztor miał i prowincjał, ludzi wykształconych. [Informacje o tym], co się działo na wojnie, to otrzymywaliśmy od kapłanów, bo oni mieli ukryty aparat. Ja, jako kleryk, nie miałem tego, bo nie wolno było trzymać. Myśmy nie wiedzieli, ale kapłani nam podawali, co się dzieje na froncie, właśnie z tych tajnych audycji.
Mogliśmy wychodzić, ale do końca wojny nie było żadnej tak zwanej przechadzki poza klasztor, bo się bali. Zakon się bał, że mogą aresztować, czyli siedzieliśmy cały czas w klasztorze. Ale w klasztorze byli Niemcy. Teren był odgrodzony, gdzie nie wolno było przekroczyć, był parkan, tam nie wolno było wchodzić, bo byli Niemcy, ale Niemcy w czasie okupacji nie szkodzili klasztorowi.
Stał oddział wojskowy. Były pomieszczenia dla pielgrzymów i oni tam mieli swoją siedzibę, duży oddział wojska i chodzili po Niepokalanowie tak sobie swobodniutko, z tym że nie było jakiegoś incydentu, żeby nam szkodzili, nie. Nie było.
Proszę pani, ja oprócz tej mojej tragedii, prawda, co będzie z Polską, co będzie ze mną… Głód, tragedia, głód. Proszę sobie wyobrazić – biorę już pod uwagę Powstanie – gdzieś do połowy sierpnia to jeszcze mieliśmy coś do jedzenia, bo kapłani gdzieś zdobywali, prawda, magazyny niemieckie, wychodzili, jeżeli było to możliwe, i przynosili do klasztoru i tym żywiliśmy i siebie, i tych wszystkich, których tutaj trzymaliśmy.
To był głód. Dlaczego? Bo Niemcy dawali ćwiartkę chleba, trochę sacharyny, jakieś buraki, zdaje się, i nic więcej. Czyli klasztor musiał się starać w jakiś sposób zaopatrywać w żywność. I ja się dopiero po wojnie dowiedziałem, że był ukryty młyn gdzieś w podziemiach, klasztor nawiązywał z rolnikami umowę potajemnie i dostarczali podobno zboże, to zboże było mielone na mąkę i to było takie dodatkowe zaopatrywanie. Ale również i w Niepokalanowie od czterdziestego drugiego roku do czterdziestego piątego roku wszyscy odczuwali głód. Na kolację, pamiętam, była tak zwana chochla ziemniaków i z tej mleczarni otrzymywaliśmy serwatkę i to była kolacja. Na śniadanie kromka chleba, ale ułożona, prawda, nie wolno było wybierać, no bo kto był sprytniejszy, wybierał sobie większą, ale nie wolno [było], bo to były kary, tylko po kolei, po kolei. Kromka chleba i jakaś chyba kawa była zbożowa, nie wiem. Obiad, już nie pamiętam, jak wyglądał, ale to było wszystko marne.
Tak, kontaktowałem się, ale wydawało się, że jak odszedłem, przestałem pracować… Ale pracowała siostra i ten drugi brat, młodszy, też poszedł do pracy. I okazało się, mamusia, jak zwierzyłem się, że chcę iść do zakonu – czterdziesty drugi rok, ciężkie czasy – nie miała jakichś pretensji. Chociaż potem dowiedziałem się, że żaliła się na zakonnice, że to zakonnice mnie wciągnęły. Nie, nie, nie. Ale sytuacja nawet polepszyła się, ale ja miałem kontakt z mamusią. No, były ciężkie czasy. I do końca wojny mamusia została wywieziona, najpierw do Pruszkowa, potem po Powstaniu do Niemiec, pracowała w Niemczech. I trzy siostry. Siostra, ta, która walczyła, przeżyła, chciała jechać do Anglii tuż po odzyskaniu wolności, chyba z rok czasu była we Włoszech i wróciła do Polski, nie pojechała do Anglii, nigdzie nie pojechała. No i potem mamusia dostała mieszkanie przy ulicy Puławskiej, na wprost ulicy Rakowieckiej, tam mieszkała. W ciężkich warunkach, ale to już były czasy powojenne, tak że odwiedzałem mamusię.
Tak.
Tak.
Ja przepraszam, mówiłem, że 30 lipca, to była niedziela, pieszo szedłem, bo się bałem jeździć, bo tramwajami jeździli Niemcy i zauważyłem, były już takie nalepki, prawda, o przygotowywaniu Powstania. W domu zastałem sytuację…
Na murach, na [latarniach], maleńkie takie, bo ja wiem, pięć na pięć i krótki [napis], to czytałem, [choć] bałem się czytać.
Taki napis uspokajający. Nie było, że wybuchnie Powstanie, nie, to było w tajemnicy, tylko: „Warszawiacy, bądźcie przygotowani na ciężkie czasy. Ale odwaga, cierpliwość – będziemy wolni”, tej mniej więcej treści, prawda. I dopiero co to była za treść, to się dowiedziałem w domu, jak mamusia powiedziała, że brat poszedł, prawda, sam z plecakiem do Powstania. A już słyszałem rozrywające się pociski na Pradze, bo niedaleko była Wisła, a tam już podchodziło wojsko sowieckie do Warszawy, to pamiętam, słyszałem rozrywające się pociski w niedzielę. Cały dzień chyba spędziłem u mamusi, wieczorem musiałem wracać przed godziną policyjną.
W habicie, cały czas w habicie i ze względu na habit nie miałem żadnych jakichś trudności, nie. Ja jeszcze przed wstąpieniem do zakonu dostałem kopniaka od Niemca. Dlaczego? Bo leciałem za tramwajem, na placu Trzech Krzyży stał, a już leciał, więc ja tak przyspieszyłem, troszeczkę leciałem, wskoczyłem, nie zauważyłem Niemca, no to dał mi takiego kopniaka, no i siedzenia naprzeciw: „Tylko dla Niemców”. Ale osobiście poza tym wypadkiem, jak widziałem, że ten żołnierz niemiecki bił Polaka, to nie widziałem jakichś, prawda… No i łapanki, widziałem łapanki przed wstąpieniem.
Na Czerniakowie, ale na noc wróciłem, w domu nie spałem. Przez całe wakacje, czyli przez cały lipiec, spałem w klasztorze, nawet wiem, w której celi, na pierwszym piętrze.
O godzinie piątej była wyznaczona modlitwa. Ciekawe, o godzinie piątej. Ja nie wiedziałem, że jeszcze będzie Powstanie. Ojcowie czy kapłani nie wiedzieli. Byliśmy w kaplicy za głównym ołtarzem, tam był tak zwany chór zakonny i punktualnie o godzinie, kiedy rozpoczęliśmy pacierze – strzały, wybuchy, hałas.
O piątej, o siedemnastej, tak. Myśmy nie wiedzieli, co się dzieje. Proszę pani, ja szedłem tym korytarzem tutaj, prawda, górnym korytarzem (górnym, bo dolny był [dla świeckich], mieszkali tu świeccy ludzie, czyli górnym korytarzem), [którym] normalnie schodziliśmy na dół, przez zakrystię do tak zwanego chóru. I nagle strzały, huki, radość, krzyki, myśmy wylecieli, przerwane modlitwy. Proszę pani, na tamtym korytarzu pełno młodzieży z opaskami, z hełmami, z czapkami. I dziewczyny. To się dopiero mnie otworzyły wtedy oczy, że tę kartkę, którą ja czytałem, ona zawiadamiała, prawda, [o Powstaniu]. To był dzień 30 lipca, że będzie Powstanie. Proszę pani, wieczorem wyszedłem na ulicę, tutaj. Niesamowity entuzjazm. W ciągu jednej czy dwóch godzin ulica Zakroczymska, Freta zostały uwolnione od Niemców i na latarniach flagi polskie. Ja się złapałem za głowę, skąd to się wzięło, proszę pani, te flagi polskie – przez tyle lat myśmy nie widzieli. I niesamowity entuzjazm, śpiewy, radość, prawda. No ale to były dwie, trzy ulice uwolnione. I potem taka stopniowa, stopniowa już tragedia. Głód, głód…
Tak, tu mieli w klasztorze, o czym nie wiedziałem, nasi kapłani wiedzieli. I dlatego ja sobie teraz uświadamiam, że oni już nie byli na tych pacierzach, że byli z nimi. Ale ojciec prowincjał wyraźnie powiedział: „Nie wolno wam brać broni do ręki” – bo nam nie wolno. Taki rozkaz, pamiętam, słyszałem.
Tak, oni wiedzieli, że już tutaj będzie zgromadzenie, ale nie zdradzali mnie i innym, prowincjałowi nie zdradzali.
Tak, tu pokażę na stemplarzu nawet, kto to był. Ojciec „Roch” Betlejewski i szczególnie Zdzisław Baran, bo był i Cezar Baran, ale Cezar Baran nie, raczej nie – tych dwóch to byli tacy zapaleńcy, oni by wzięli, prawda, walczyli.
Tak, którzy byli w klasztorze.
Ja tego nie wiem, bo oni od razu poszli na ulicę, walczyć. I oni potem już nie wrócili.
Nie, nie, potem nie wrócili, nie. Oni tu mieli mieć miejsce zgromadzenia, ale tak jak mówiłem, idąc na pacierze, ja nikogo nie widziałem, dopiero po tych krzykach jak wyszliśmy. Ja mówię, skąd to się wszystko wzięło? Oni byli pochowani [to znaczy ukryci] tutaj gdzieś w pobliżu, musieli być pochowani i tu mieli, prawda, punkt zbiorczy.
Proszę pani, od następnego dnia od razu zaczęli napływać ludzie, zwłaszcza z Woli, bo tam była rzeź na Woli i między innymi przywieźli nam rannego księdza Stanisława Żelazowskiego, proboszcza od Świętej Teresy na Powiślu. Miał przestrzeloną całą dłoń, on ledwo chodził. Bardzo wysoki mężczyzna, kapłan. Potem inni ranni. I moim obowiązkiem była opieka nad tymi rannymi, w piwnicy. W naszej piwnicy był szpital.
Tak, był szpital w piwnicy. Sienniki zniesione z góry, z klasztoru i na tych siennikach leżeli ranni. Pamiętam dwie osoby: księdza Żelazowskiego i pana doktora Raczyńskiego, który był postrzelony w okolicach placu Zbawiciela. Podobno miał pięć kul, on mówił, że miał pięć kul. Gdzieś chyba po dwóch tygodniach pana doktora akowcy zabrali na ulicę Długą, bo tam podobno był inny szpital, a u nas zostali inni i myśmy się nimi opiekowali już do usunięcia nas z klasztoru przez Niemców.
Proszę pani, myśmy karmili tych ludzi, nie tylko to byli ranni. Oni tu nocowali, na korytarzach, prawda, na piętrze, gdzie się tylko dało. Myśmy trzymali ludzi.
Ciasno było, proszę pani. Na korytarzach było ciasno. Na dole, gdzie był ten szpital, ja już nie pamiętam, ile osób było, ale tam byli ranni. Ja zapamiętałem sobie tylko te dwa nazwiska: pan doktor Raczyński i ksiądz Żelazowski.
Tak, tak, dlatego gdzieś po dwóch tygodniach nam się wszystko wyczerpało. I oni byli głodni, no i my. Ja przepraszam, że już wrócę, jak już nas Niemcy wygnali. (Ja pokażę na tych planszach, gdzie to było). Proszę pani, tysiące ludzi na Dworzec Zachodni i potem do Pruszkowa; tysiące, tysiące, powolutku, a obok domy i przy domkach były ogrody, takie prywatne, i dojrzewające pomidory, a nam nie było [wolno] wyjść z szeregu, bo od razu kula. Te pomidory tylko na wyciągnięcie [ręki], a myśmy dwa tygodnie już nic nie jedli.
Nie, to wszystko poszło dla tych uciekinierów z Woli, ludzi, którzy się chowali. Myśmy już nic nie mieli, w klasztorze nic nie było.
Proszę pani, rano odmówiliśmy, prawda, modlitwę, a potem to już nie można było, bombardowanie, strzały. Nie, nie. Rano modlitwa. W piwnicy, wiem, w którym miejscu była urządzona kaplica, czyli został przyniesiony Najświętszy Sakrament do tej kaplicy, ale co się stało, czy kaplica została zlikwidowana, jak nas Niemcy wyrzucali, tego nie wiem, bo ja byłem cały czas przy tym księdzu Żelazowskim. I myśmy z ojcem Cezarym Baranem ostatni wychodzili, czyli klasztor wyszedł wcześniej przez te ruiny, przez te zapadłości, a my we dwójkę wychodziliśmy na samym końcu. Co było z kaplicą, czy był spożyty Najświętszy Sakrament, tego nie wiem.
Ja byłem zdziwiony, że wyszedłem z tych murów, gdzie klasztoru nie było, a ja o tym nie wiedziałem, że jesteśmy w zburzonym klasztorze.
Klasztor runął, prawda, a myśmy nie wiedzieli. Dlaczego? Bo na tydzień przed naszą ucieczką to był cały dzień strzały, strzały, bombardowanie i dlatego. No, warto to wspomnieć, jeśli chodzi o obraz Świętego Antoniego. Myśmy chcieli zdjąć obraz Świętego Antoniego i ratować go. Skąd nasi kapłani wzięli dwie drabiny, nie wiem, i skąd narzędzia. Było ustalone, że z samego rana zdejmujemy obraz w celu ratowania. Stałem na lewej drabinie, ja również, bo byłem młody, sprytny, miałem pomagać i w tym momencie [był] nalot i zaczęło się wszystko walić na nas. Musieliśmy uciekać i Święty Antoni został, prawda, niezdjęty. Już nie daliśmy rady.
Tak.
W całości i potem jeszcze już po naszej wywózce wpadł pocisk od strony tutaj chyba Stawek, bo tam Niemcy mieli na Dworcu Gdańskim swoje pozycje, i rozwalił cały ołtarz – cały ołtarz był rozwalony, a obraz nietknięty. To też uważamy, jakaś opatrzność Boża, Święty Antoni. Ołtarz całkowicie został zniszczony, nie tylko ołtarz, bo i kościół, prawda… Zresztą jak wyjdziemy, to ja pokażę, w którym [miejscu] jest.
I dla mnie jeszcze jedno [przeżycie], o czym ja wspominam i tego chyba nie przeżyję… Bo jak wyszliśmy, prawda, tymi zaułkami i Niemcy nas prowadzili. W tym rogu zauważyłem Niemca z karabinem, jak pił z butelki wódkę chyba, umorusany, brudny. Ci, którzy nas wyprowadzali stąd, to byli czyści, a ten jeden, który walczył, był brudny. To tych trzech Niemców tylko widziałem. Jak wyszliśmy, prawda, na ulicę, tu gdzie jest wejście do kościoła, słyszę: „Weźcie i mnie ze mną”, tę dziewczynkę. Pokażę, gdzie ona leżała. Porwane nogi. Dla mnie zagadką jest, jak ona się tam znalazła. I musiała tam być ranna, bo przecież ranna nie mogła chodzić. Czyli wydaje mi się, że ona biegła ulicą Franciszkańską, uciekała prawdopodobnie rano przez te gruzy i tam albo granat ją złapał, albo została postrzelona, ta dziewczynka, ale Niemcy ją odebrali nam i zabili. Gdzieś osiem, dziewięć lat dziewczynka.
Tak, zostawiłem ojca Cezara z tym rannym księdzem Żelazowskim, on go prowadził. W takiej koszuli długiej był ksiądz, nic nie miał na sobie. Ja wróciłem po tę dziewczynkę, ale ona była dość ciężka, na rękach nie dałbym rady [jej nieść]. Wziąłem ją na barana, niosłem, ale nie krzyczała, że ją boli, tylko krzyczała, prawda, żeby ją wziąć ze sobą. I niosłem ją, powolutku niosłem, ale tam na rogu Niemcy odebrali mi ją.
Ja uważam tak: pierwszy tydzień był spokojny, klasztor stał. Dopiero gdzieś w drugim tygodniu to działo stało, myśmy nazywali [je] „krową”, prawda, na Dworcu Gdańskim i ten pocisk był słyszalny. Jak on leciał, było słychać, wtedy można było się chować. Miał taki specjalny warkot, szum było słychać. A leciały ciągle, prawda, strzały, ale potem gdzieś od połowy sierpnia już [były] naloty samolotów. Do połowy sierpnia według mnie nie było nalotów, tylko potem naloty. I to było najgorsze – naloty.
Aha, tak. Ojciec prowincjał z piwnicy, prawda, wysłał mnie po jakiś dokument czy po jakąś rzecz i ja szedłem tymi krętymi schodami, tam gdzie zakrystie są, prawda. I wchodzę do mieszkania, bo mieszkałem na drugim piętrze – rozwalone okno i pocisk pod łóżkiem. Od razu było… Dlaczego, bo na łóżku nic nie było, bo myśmy wszystko z łóżek [znieśli] do piwnicy dla tych rannych, tak że on był widoczny. No, to był taki pocisk.
Artyleryjski, tak. Więc ja już byłem spokojny, że on nie wybuchnie. Zszedłem na dół i zawiadomiłem i na drugi czy na trzeci dzień przyszli z AK saperzy i zabrali ten pocisk. Cały, prawda, okno było [zniszczone], bo on przez okno wpadł, znaczy uderzył w mur, ale nie rozerwał się.
Ja przypuszczam, że zburzenie klasztoru nastąpiło gdzieś koło 25 sierpnia, takie są te moje przypuszczenia, ale myśmy o niczym nie wiedzieli. Dlaczego, bo cały dzień huk, huk, stuk.
Już myśmy nie wychodzili, bo nawet nie można było wyjść.
Tak, tak. Tym bardziej że Niemcy już się zbliżali tutaj od Woli, bo oni zdobywali Warszawę od Woli i tu się zbliżali, tak że 1 września, jak już żeśmy wychodzili, już nie pamiętam, to zdobywali właśnie tutaj ten teren Niemcy. I tak jak powiedziałem, w czasie walk, to było rano, gdzieś koło szóstej, tych dwóch żandarmów z karabinami, ten Niemiec, czarny, który pił, a prawdopodobnie gdzieś tam na drugiej stronie byli Powstańcy. I zagadką dla mnie [jest], w jaki sposób ona została ranna na tych gruzach. Ja pokażę, gdzie ja ją znalazłem, jak wyjdziemy na korytarz.
Tak, wygnali nas wszystkich.
Został tylko jeden, ksiądz Żelazowski. Wszystkich innych przenieśli z tym doktorem Raczyńskim, który był przyjacielem, na ulicę Długą. Dlaczego przenieśli tam od nas – nie wiem. Być może dlatego, że tu się zbliżali Niemcy już, żeby nie wybili wszystkich, bo rannych, prawda, zabijali. Z rannych został tylko do samego końca, do naszej ucieczki, ksiądz Żelazowski, ale jego trzeba było prowadzić, bo on nie miał siły. Potem jak ja dogoniłem ojca Cezara Barana, znaleźliśmy taki wózek, prawda, dwukołowy, i na tym wózku go wsadziliśmy, jeszcze dołączyła się do nas jedna pani, która nam pomagała pchać. I na Woli nam odebrano tego rannego. Ilu było wszystkich chorych, trudno mi powiedzieć, ale na pewno dziesiątka była tutaj, którymi opiekowaliśmy się, około, ranni. Też chyba to wspomniałem, jak przyszła z AK siostra, żołnierz. Bo przychodziły siostry i dawały zastrzyki i pewnego dnia przyszła z zastrzykiem złamanym.
Złamanym. Ona uprzedziła: „Proszę trzymać za ręce mocno pana doktora Raczyńskiego, bo on ma dostać ten zastrzyk”. On o niczym nie wie, więc ja go złapałem za ręce, trzymałem, ona mu tą złamaną igłą na siłę [zrobiła zastrzyk]. Jak on krzyknął: „Co pani robi?!”, (jeszcze miał na tyle sił). A ona wyciągnęła [igłę], „Panie doktorze, to mam…”. Z tym że jego potem zabrali Powstańcy i przenieśli, o ile się nie mylę, bo tam podobno w szkole był szpital, lepiej zaopatrzony, bo tutaj nie mieliśmy żadnego zaopatrzenia, tylko my byliśmy.
Znaczy u nas ci ranni to leżeli na siennikach, myśmy darli prześcieradła, jeżeli one jeszcze były, i tym się zawiązywało rany. Ale to była tragedia, między innymi ksiądz Żelazowski został postrzelony przez Niemców, bo Powstanie go zastało na Woli, [kiedy] odwiedził kolegę, księdza. Niemcy jak wpadli na plebanię, to kazali mu wyjść, bo był w sutannie, i iść przed czołgiem w kierunku okopów Powstańców, czyli był tą żywą [tarczą]. Jak on doszedł do okopów, puścili serię z czołgu. To nie były takie… tylko to były pociski i ten jeden pocisk, nie wiem dlaczego, poleciał przez całą rękę. Czy on wtedy wyciągnął rękę? To miał ranę, że tak ta ręka wisiała. Pamiętam, jak przyszła siostra z AK, odwinęła mu ten bandaż, właściwie to nie bandaż, tylko może prześcieradło – robaki. No bo nie było wody. Na całej tej ranie tyle tych robaków było, Boże. No, takie były warunki. To taki zapamiętany szczegół, innych już nie pamiętam. Aha, [pamiętam] chłopca, który bawił się kliszami, w kwadracie, tutaj. Wpadł pocisk zapalający i zapalił go. Myśmy go ratowali, to było już tak tydzień po początku Powstania. Chłopiec zmarł na drugi dzień, bo był bardzo poparzony, miał osiem, dziewięć lat.
Proszę pani, ojcowie odprawiali, ale to nie było możliwości. Dlaczego. Bo wtedy jeszcze były przepisy, że każdy musiał osobno odprawiać, czyli nie było koncelebry, a tutaj było ich chyba z ośmiu, dziewięciu. Ja nie pamiętam, żeby była jakaś msza święta, czyli otrzymaliśmy komunię świętą, nie pamiętam. Wiem, w którym miejscu była kaplica, maleńkie pomieszczenie. Pacierzy już nie było, nie było możliwości, każdy modlił się, tak jak mógł.
Pierwsze dni to był entuzjazm, pierwsze dni, ale potem to już nie było. Zwłaszcza głód, wypadki śmiertelne…
Proszę pani, mogę zdradzić, że jak nocowaliśmy [w kościele] u Świętego Wojciecha, mężczyźni…
Dołączyliśmy do tych tłumów, to były tłumy, szliśmy bardzo powolutku. Proszę zauważyć, że nas wygnali Niemcy koło szóstej rano, a myśmy do kościoła Świętego Wojciecha zaszli, jak chyba szarówka się robiła, tyle godzin szliśmy. Nie pamiętam, czy były jakieś przerwy. Ale zrobiła się szarówka, byliśmy przy kościele Świętego Wojciecha. I tam gdzieś w pobliżu odebrali nam księdza Żelazowskiego.
Tam go zlikwidowali, tak, tam był punkt. Bo byśmy się spotkali. Zresztą nie wrócił [potem], czyli był zabity. I tak samo ta dziewczynka gdyby przeżyła, sądzę, że nawiązałaby z nami kontakt jakiś. No ale Niemcy nie wsadzali rannych Polaków do szpitala, nie leczyli.
Tak, całą noc leżałem na trawie z ojcem Cezarym, a kobiety w kościele. I na drugi dzień z powrotem już na Dworzec Zachodni. Było bardzo ciepło, sierpień był ciepły. Na Dworcu Zachodnim podszedł do nas Niemiec, ale odciągnął nas na bok i mówi: „Jestem księdzem, Austriakiem wciągniętym do Wehrmachtu” i użalał się nad nami. „Co ja mam zrobić? Mnie wciągnęli siłą do armii”, użalał się na Dworcu Zachodnim. W Pruszkowie byliśmy trzy dni bez jedzenia, ciężkie warunki. Obsługiwały tych obozowiczów Niemki, siostry zakonne i nasi kapłani nawiązali z nimi kontakt i one nam wyprosiły zwolnienie z Pruszkowa po trzech dniach. Po uwolnieniu zawiadomiliśmy Niepokalanów, w jaki sposób, to ja nie wiem, bo ja byłem klerykiem, to już mnie te sprawy nie obchodziły. Tak że przyjechał wóz, taki duży wóz, dwukonny i wozem w niedzielę, to już był wrzesień, wieczorem przyjechaliśmy do Niepokalanowa.
No, chyba około dziesięciu osób (gdzieś mam spisane, kto był wtedy w klasztorze). Tu jest zaznaczony tylko ojciec „Roch” Betlejewski i kucharze, którzy gotowali, brat Piotr i brat Pius. Ale im się wszystko też wyczerpało, wszystko, bo myśmy się dzielili, bo z ludźmi trzeba się dzielić.
Aha. No, tam podszedł do mnie ksiądz, taki około pięćdziesięciu lat. Ja się na teologii nie znałem, bo ja przygotowywałem się do matury, teologii nie studiowałem jeszcze. I on mnie zapytał… „Przecież ksiądz!” Ja mówię: „Ja nie jestem księdzem, tylko klerykiem”. [On zapytał], czy ja wierzę w Pana Boga. Ksiądz. To proszę sobie wyobrazić – załamany. Czy ja wierzę… Ja byłem zaskoczony tym. Jak ja tłumaczyłem mu, nie wiem, nie wiem. Czy ja wierzę w Pana Boga. No, były takie pytania i są do dzisiejszego dnia, do dzisiejszego dnia.
Pierwsza rzecz, jak przyjechaliśmy do Niepokalanowa, pierwsza rzecz, jeszcze zanim poszliśmy… habity – do pieca. Wszyscy ściągali habity do pieca, takie były zawszone. Przecież nie było wody od połowy miesiąca, brud, a myśmy spali na węglu. Znaczy „spaliśmy” – jakie jest spanie na węglu? I z tym chorymi. Jak zdjąłem [habit], tutaj [w okolicy szyi] ja widziałem całe gniazda, naprawdę, proszę mi wierzyć. Wszystko do ognia poszło. No, tam troszeczkę się pożywiliśmy, ale też był głód cały czas. [Tak było] aż do stycznia, kiedy ta ofensywa sowiecka poszła na zachód.
Tak, tak, to wiedzieliśmy, co się dzieje, że klasztor jest, opuszczony, bo byli jeszcze Niemcy do stycznia w Warszawie, że kościół jest zburzony, klasztor zburzony, no i Starówka cała zburzona. Ja się spotkałem jeszcze z Powstańcami w Niepokalanowie, bo część Powstańców Niemcy umieścili w Niepokalanowie. I zostałem zawiadomiony, że w tej grupie jest mój brat. Ja się ucieszyłem, że żyje, że mogę coś mu pomóc. Ponieważ między klasztorem a dowództwem obozu był kontakt, więc ja…
Tak, dla Powstańców. Ja prosiłem brata [zakonnego], który miał kontakt, żebym dostał pozwolenie na spotkanie się z bratem [rodzonym] przy furcie obozu. To dość długo trwało, chyba ze dwie godziny. Skoro dostałem pozwolenie, to z tym bratem i Niemcem podszedłem do bramy, do ogrodzenia, a w budynkach byli Powstańcy. I po chwili wychodzi mężczyzna i podchodzi. Ja poznałem, że to jest mój kolega, nie brat, tylko on się podszył pod nazwisko mojego brata, bo wiedział, że jestem w Niepokalanowie. I słusznie, prawda. Pytam się o Romka, o brata mojego, mówi: „Słuchaj, o Romku nic nie wiem, nic nie wiem”. No więc ja mówię: „Słuchaj, zaczekaj, ja ci coś zorganizuję tutaj”. No i zorganizowaliśmy, Niemiec pozwolił. Dostał cały woreczek, to co było, jemu przekazałem. No ale otrzymałem wiadomość, że o bracie on nic nie wie. Jeszcze potem, jak on był w obozie w Niemczech, bo ich wywieźli do Niemiec, on pisał do mnie, bo mieli jeszcze pozwolenie, to jeszcze coś z klasztoru wysłaliśmy na adres.
No właśnie… Jego rodzina mieszkała w naszym domu. [Zdzisław Nowak, przypomniałem sobie]. To był mój kolega, chodziliśmy do innych szkół, ale mieszkał w tym samym domu. Ojciec jego był pracownikiem Poczty Polskiej. Siostra tego kolegi wyszła za mąż za mojego brata ciotecznego. Tylko jak ona się nazywa? Matka, czyli jego siostra Halina… Jeszcze żyje, do dzisiejszego dnia, w moim wieku. Ale on już nie żyje.
O śmierci brata, tego najstarszego, to wiedzieliśmy dopiero po wojnie, jak odkryty był ten zbiorowy grób w Palmirach. Moja bratowa była tam i było sprawdzanie i poznała sweter, bo mój brat chodził w takim czerwonym, buraczkowym swetrze.
W czterdziestym roku rozstrzelany.
Mieliśmy od niego karteczkę z Rakowieckiej, kawałeczek gazety, końcówka. Przesłał do mojej bratowej: „Najgorsze przeszedłem. Wytrwajmy”. Dosłownie dwa [słowa]. „Najgorsze przeszedłem”, czyli w alei Szucha, bo tam męczyli. „Najgorsze przeszedłem. Jestem tu”. No to zginęło chyba około dziesięciu harcerzy.
Nie, myśmy nie wiedzieli. Że on zginął, [dowiedzieliśmy się] dopiero po wojnie.
Starszy Stanisław. On jest w Palmirach. W Palmirach, jak się wejdzie do muzeum, jest fotografia mojego brata, jest, gdzieś na pierwszym miejscu.
Brat miał na imię Romek. Miał stanowisko na ulicy Marszałkowskiej.
Jest jego grób… Zaraz, w jakim oddziale? On jest umieszczony również w Muzeum Powstania Warszawskiego. Jego nie grób, tylko tablica pamiątkowa jest, jak się główną aleją na cmentarzu wojskowym dochodzi do grobu Gomułki, na samym końcu, dosłownie, trzeba skręcić w lewo, dwadzieścia metrów i jest na dole tablicy… „Ruczaj”, zgromadzenie „Ruczaj”. Tam są wymienione nazwiska. I on prawdopodobnie zginął przy zdobywaniu jakiegoś gmachu na Marszałkowskiej.
Też nie wiem.
Przeżyła. Była w obozie w Niemczech. Po uwolnieniu nie chciała wracać, bo mówiła, że nie chciała, chciała jechać w Anglii, bo wiedziała, jaka sytuacja jest w Polsce, ale gdzieś po roku czasu, będąc na Zachodzie, wróciła do Polski.
W czasie Powstania nic. Nie, nie.
Ja się dopiero skontaktowałem po zakończeniu wojny, jak wróciła z Niemiec. W Niemczech pracowała przy amunicji, i te dwie siostry moje młodsze, razem. Tam się zapoznały z innymi koleżankami te siostry, które potem odwiedzały mamusię, bo mieszkały niedaleko, na Czerniakowskiej. Tak że i te dwie koleżanki moich sióstr poznałem. Mamusia po powrocie mieszkała na Chełmskiej najpierw w mieszkaniu tego najstarszego syna, bo dom nie był zburzony (no, ciasnota była), a potem dostała mieszkanie na Puławskiej, na wprost ulicy Rakowieckiej.
O ile się nie mylę, to było 17 stycznia, tak, Sowieci zaczęli bombardować Niepokalanów. I też uważam, że Pan Bóg mnie obronił, bo ja… Bombardowanie nastąpiło po południu, 17 stycznia. Ja podleciałem do okna, bo widziałem, samoloty leciały, a oni bombardowali, bo tam stali Niemcy. Jedna z bomb spadła przed budynkiem, gdzie ja stałem, tylko to była tak zwana bomba rozpryskowa, nie burząca – i mnie to też ocaliło. A wtedy byłem w habicie normalnie. Takich sytuacji, gdzie uważam, że ja zostałem uratowany, było sporo. Bombardowali Niepokalanów i zginęło pięciu braci: jeden zginął przy kuchni, a czterech zginęło w fundamentach budującego się kościoła, [to znaczy budującego się] przed wojną, bo fundamenty zostały, a w czasie wojny nie budowaliśmy kościoła. Tam zginęło pięciu braci zabitych przez samoloty sowieckie.
Chodzi o odbudowę?
Proszę pani, dosłownie jak tylko Sowieci przeszli przez Niepokalanów, goniąc Niemców, dosłownie na drugi dzień ojciec Maurycy, chorowity prowincjał, wysłał ojca Cezarego Barana, z którym prowadziłem księdza Żelazowskiego, żeby odbudowywał klasztor. Pierwsza msza święta już w wyzwolonej Warszawie – bez ludzi, bo ludzi nie było – była odprawiana przy zburzonym ołtarzu świętego Antoniego, na gruzach.
Tak. Na gruzach.
To było kilka dni po siedemnastym, kilka dni.
Nie, ja nie, ja byłem w Niepokalanowie. Ojciec prowincjał wysłał kapłanów, a ja musiałem uczyć się.
Ja tylko pamiętam, że wojsko polskie, które utworzono w Rosji, szło razem z wojskiem sowieckim na zachód, dostarczyło nam chleb wojskowy, taki czarny chleb. Dla nas to taki ogromny posiłek i uratowanie, bo też cały czas był głód. Pamiętam ten chleb dostarczony przez wojsko polskie, które szło również na zachód. Niemcy, jak uciekali z okolic Niepokalanowa, wysadzili dworzec w Szymanowie. Odłamki szyn spadały na klasztor, pamiętam takie odłamki szyn. Niemcy wysadzali i uciekali. Słyszałem bombardowanie Sochaczewa przez wojska sowieckie. Oni bardzo szybko szli na zachód. No, potem to już znamy historie, które działy się w Polsce po tak zwanym wyzwoleniu.
W klasztorze w Niepokalanowie był staruszek, ojciec Szymon. Tak pragnął doczekać się wolności. A już ta wolność tak pachniała, była blisko, bo przecież Sowieci stali nad Wisłą. Chyba zmarł tuż przed 8 maja, nie doczekał się. A tak pragnął… Bo już było wiadomo, że wojna przegrana przez Niemcy.
Bezwzględnie radość niesamowita. Myśmy nie wiedzieli, co będzie, jaka to będzie sytuacja. Kto wiedział, że to będzie w dalszym ciągu taka pewna niewola? Nikt nie wiedział. Dużo odczuliśmy od Polaków z tego wojska polskiego, dawali nam pomoc. Sowietów nie widziałem w Niepokalanowie, nie widziałem. Ktoś mówił, że kogoś złapali, jakiegoś Niemca złapali przed bramą i go zastrzelili. Ale to raczej z plotek, trudno mi powiedzieć. […]
Warszawa, 11 października 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska