Kazimierz Wilczyński „Orlik”
Kazimierz Wilczyński, pseudonim „Orlik”. W tej chwili mam siedemdziesiąt sześć lat, urodzony 11 sierpnia 1928 roku – w momencie wybuchu Powstania miałem szesnaście lat . Jestem z Obwodu „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żyrafa”, z plutonu harcerskiego „Szarych Szeregów” „Bojowych Szkół”, pluton 227.
- Może nam pan opowiedzieć więcej o tym plutonie?
To był jedyny pluton harcerski na Żoliborzu, a chyba drugi pluton w Warszawie, naszych Bojowych Szkół. W plutonie mieliśmy cztery drużyny chłopców, w wieku nawet od czternastu lat do osiemnastu. Ci osiemnastolatkowie to byli naszymi drużynowymi, względnie dowódcami plutonu, bo się zmieniali w miarę rozwoju walk. Pierwszy dowódca plutonu zginął, a następny też osiemnastolatek objął po nim stanowisko. Nasz pluton początkowo składał się z czterech drużyn, i ze względu na broni podzielono nas na dwie drużyny liniowe, które brały czynny udział w walkach i dwie drużyny obwodowe, które zajmowały się służbami wartowniczymi, łącznością. W połowie Powstania z tych dwóch drużyn utworzono drużyny kanałowe tak zwane – szczury kanałowe. Oni nawiązywali łączność i chodzili z zaopatrzeniem na Stare Miasto, Śródmieście, niektórzy nawet docierali do Mokotowa. To byli chłopcy w wieku od piętnastu lat do szesnastu, siedemnastu. Bardzo ciężko służbę przechodzili, jak państwo wiecie, kanały nie są miejscem przyjemnym. Taka bytność w kanale trwała trzy, cztery godziny w absolutnej ciemności i w zapachach kloaki. W tej chwili trudno mi ocenić rozkaz naszych dowódców, przełożonych, czy słusznie wybrali tych najmłodszych chłopców do tak ciężkiej służby kanałowej. Niedożywieni i słabi, raczej w tej chwili bym powiedział, że tą służbę powinni pełnić starsi żołnierze.
Trudno mi ocenić słuszność tej decyzji. To była wyczerpująca służba bardzo… bardzo. Po wyjściu z kanałów często nie mieli się w czym umyć i nie zawsze mieli w co się przebrać, w coś świeżego. Ale pełnili tą służbę nie narzekając. Podziwiam tych chłopców. Nie była ona bohaterska, ale była bardzo wyczerpująca, z poświęceniem to robili. Jestem pełen uznania dla nich. Mnie się udało być w drużynie liniowej, ponieważ już od pierwszego dnia Powstania miałem broń, miałem broń krótką, pistolet. Czwartego dnia Powstania dostałem już karabin i byłem w służbie liniowej. Oczywiście była ona niebezpieczna, bo ciągle byliśmy narażeni na jakieś ciągłe ataki z powietrza i z lądu. Jakoś się utrzymywaliśmy na powierzchni, nie wszyscy. Zawdzięczam Opatrzności, że zostałem ranny ostatniego dnia już w momencie kapitulacji.
- Czy walczył pan przez cały czas Powstania?
Całe sześćdziesiąt trzy dni Powstania od pierwszego dnia do końca uczestniczyłem. Tak by wyglądał przebieg, mojej przynależności do plutonu harcerskiego. On się wywodził z drużyn konspiracyjnych. Moja drużyna powstała na Marymoncie, z chłopców z Marymontu i z Żoliborza. Początki już trzeba szukać w 1941 roku, na przełomie 1941 i 1942 roku. Dobieraliśmy się w jakiś sposób poprzez szkołę, na podwórkach, bo wtedy był jakiś patriotyzm podwórek, to były domy nieduże, czynszowe, często parterowe i każdy dom miał swoje podwórko. Tam się jakiś patriotyzm podwórkowy tworzył. Nasze znajomości tam powstawały. Jak jeden kolega dostał propozycję zapisania się do harcerstwa konspiracyjnego, od razu następnych wciągał. I w naszym plutonie, z naszej ulicy skąd jestem z ulicy Łomiańskiej, było nas pięciu w drużynie.
Nie wszyscy później uczestniczyli w czasie Powstania. Niektórzy nie dotarli, bo Powstanie rozpoczęło się nie o piątej, a zaczęło się koło godziny trzeciej. Niektórym udało się dotrzeć. Nasz punkt zborny mieścił się przy ulicy Tuczańskiej u jednego z kolegów, który był na stancji u ciotki swojej. To był lokal konspiracyjny, tam przechowywaliśmy broń naszej drużyny, nie dużo tego było dwa wiaderka granatów i dwa pistolety produkcji czeskiej – czeska „Zbrojovka”, do której nie mieliśmy amunicji, bo to był nietypowy kaliber 8,8 milimetra. A powszechnie był używany kaliber dziewięć milimetrów. Do nas nie dotarli nasi dowódcy drużyny. Ponieważ ja byłem jedynym dowódcą sekcji i miałem tam punkt swój zborny i właśnie w tym lokalu, przechowywaliśmy broń do Powstania, to ja musiałem podjąć decyzję o wyjściu. Już jak usłyszeliśmy strzały coraz bliżej naszej kwatery, postanowiliśmy wyjść, chcieliśmy, żeby to jakoś wyglądało tak może i patetycznie odśpiewaliśmy hymn, i przypięliśmy opaski na rękawy. Ciocia jednego z kolegów nas pobłogosławiła na drogę i biegiem za mną marsz udaliśmy się w kierunku ulicy Potockiej do Mickiewicza. Stamtąd zauważyliśmy biegnących chłopców, też w sile jednej drużyny w naszym wieku. Kiedy już byliśmy blisko siebie rozpoznałem dowódcę plutonu „Adama” – Andrzeja Hebrowskiego. Już jeden z kolegów był ranny podczas pierwszej potyczki. Zameldowałem, chłopców swoich, pod komendę dowódcy plutonu. Oni nam wydali amunicję do naszych pistoletów. Już pod dowództwem dowódcy plutonu poszliśmy dalej do akcji. Pierwsze potyczki mieliśmy na rogu Kamedułów i Potockiej, to był taki teren niezabudowany, kartofliska, Niemcy atakowali nas od strony wału wiślanego. Zginął jeden z naszych chłopców „Gabek” z Bielan, piętnastoletni chłopiec. Nas szykowano do ataku, na tak zwaną Blaszankę, to była fabryka pracująca dla potrzeb armii niemieckiej. Po kilku takich wypadach w kierunku umocnień niemieckich, zastał nas już zmierzch. Ludność cywilna bardzo nas serdecznie witała, gościła, jakąś taką ciepłą strawą. Zaskoczyła mnie ta przychylność ludzi. Byli bardzo serdeczni dla nas.
Wieczorem już padł rozkaz wymarszu, jak się później dowiedzieliśmy do Puszczy Kampinoskiej. Już zaczął deszcz padać, zmoknięci, maszerowaliśmy przez Marymont, Piaski, Wawrzyszew dotarliśmy do Kampinosu. Tam była koncentracja oddziałów „Żywiciela”. Podpułkownik „Żywiciel” w pierwszym dniu nie uzyskał łączności z dowództwem Powstania, z generałem „Monterem”. W nocy po całym dniu oczekiwania na dalsze rozkazy (dostaliśmy tam już jakąś strawę ciepłą), wyruszyliśmy z powrotem na Żoliborz, nie wiedząc, że na Żoliborz… Udało mi się poznać pułkownika „Żywiciela”, naszego dowódcę. Był w ubraniu cywilnym, w kapeluszu czarnym, wizytował szeregi. I jakoś tak, w drodze powrotnej, bez strat udało nam się dotrzeć do Zdobyczy Robotniczej. I tam nas przywitały pierwsze strzały niemieckie. Tam były domy luźno rozmieszczone. Nas umieszczono w niewykończonym budynku, dwupiętrowym. Będąc w piwnicy, słyszeliśmy walkę na zewnątrz razem z udziałem chyba artylerii – tak, bo były silne wybuchy. Później dowiedzieliśmy się, że i czołgi nas atakują. Co chwilę wpadał dowódca plutonu i dwóch na ochotnika wzywał. Krępowałem się, że to nie ja pierwszy, to ludzka rzecz, wstyd mi było wobec moich kolegów, z którymi sobie tak wiele obiecywaliśmy. Ale za trzecim czy czwartym razem zgłosiłem się. Wysłano mnie na drugie piętro, na strych na obserwację. Kiedy tam znalazłem się zauważyłem pod dziurą (po wybuchu pocisku) w dachu, nieżywego powstańca jeszcze broczącego krwią. Dostałem rozkaz obserwacji przedpola i przesyłania meldunków przez łącznika do dowódcy na dole. Stamtąd widziałem pole walki. Rzeczywiście artyleria nawaliła do nas porządnie. Atakowały nas czołgi, chłopcy dzielnie się bronili na dole. Były ciągłe wypady. Po jakimś czasie mnie zwolniono i skierowano do prowizorycznie wykopanych przez powstańców okopów.
Uczestniczyłem już w tej bitwie do końca, nie wiele mogąc zdziałać, bo miałem tylko pistolet. Ale cieszyło mnie to, że jestem wśród swoich. Wieczorem chłopcy wyskoczyli na przedpole zebrać trochę broni, jaką Niemcy zostawili uciekając przed naszym ogniem. Rzeczywiście udało się zebrać kilka karabinów i karabin maszynowy MG 42, który był dumą naszego plutonu. To był bardzo nowoczesny karabin maszynowy. Anglicy go nazywali bronią niehumanitarną, albo nazywali go elektryczny, bo był bardzo szybki. Już tak troszeczkę dozbrojeni wróciliśmy na Żoliborz. Części chłopców i z innych oddziałów będących bez broni, zaproponowano powrót do domu, jeżeli był w pobliżu albo powrót do Kampinosu, do oddziałów partyzanckich, do dozbrojenia się i czekania na następne rozkazy. Ponieważ ja miałem broń to poszedłem z oddziałami na Żoliborz. Tam nas rozlokowano (będę o naszym plutonie mówił) na siódmej kolonii, która była przy ulicy Suzina naprzeciw kina. Tam pełniliśmy służby wartownicze, służby łączności, przydzielono nas też do pomocy żandarmerii powstańczej. Ale nasi dowódcy uważali, że nie powinniśmy w niej uczestniczyć, bo to bądź co bądź, były różne sprawy nieprzyjemne w żandarmerii i były wyroki śmierci, i były więzienia, więzili niektórych przestępców, gołębiarzy, folksdojczy. Dowódca naszego plutonu zwrócił się do pułkownika „Żywiciela” o przydzielenie nas do oddziałów liniowych. Organizacyjnie my byliśmy przydzieleni do ochrony sztabu naszego pułku, czy nawet dywizji, później „Żywiciel”. Ale słusznie nasi dowódcy naszego oddziału harcerskiego wystąpili o skierowanie nas do walk liniowych. Stamtąd przeszliśmy i na ulicę Krasińskiego 20, to był blok, dawny budynek ZUS-u, w czworokącie, z dużym podwórkiem, trzypiętrowy, bodajże. Rozlokowano nas na kwaterach tego budynku. Zaczęła się tam już nasza obrona tej placówki. To był najdalej wysunięty budynek na Krasińskiego w kierunku zachodnim. Graniczył on z działkami pracowniczymi, tak zwanymi Sadami Żoliborskimi. Po drugiej stronie ulicy nieco dalej znajduje się Klasztor Zmartwychwstanek, z którymi mieliśmy łączność poprzez przekopy i barykadę naszą. Klasztor był jeszcze dalej wysunięty na zachód. Nasz budynek ucierpiał bardzo mocno (mam tu zdjęcia), bo po drugiej stronie działek znajdowała się bateria niemiecka i oni nas łoili tak bardzo dokładnie, że potrafili strzelać do poszczególnych okien, jak sobie upatrzyli. Naszym zadaniem była obrona tej placówki. Część chłopców, jak powiedziałem wcześniej, pełniła służbę kanałową.
W miarę upływu czasu, dostawaliśmy zrzuty od Sowietów. One były niedostatecznie duże, żeby losy Powstania przechylić na naszą stronę, ale dostatecznie duże żeby się wykrwawiać. To była taka… o tym się mówi powszechnie – pozorna pomoc. Były też takie zrzuty, z których niewiele się wybrało, bo amunicja była zrzucana w workach bez spadochronu, pogięło się to wszystko, wybrało się tylko kilka sztuk amunicji. Albo zrzucane [były] konserwy i też nie w pojemnikach, a pojedyncze sztuki. Taka puszka jak spadła na bruk, to niewiele z niej zostało, ona pękła wysypała się ta zawartość i niewiele pożytku, ale dla opinii świata, ta pomoc była niesiona. Dostaliśmy zrzuty od aliantów. Przyleciała nad Warszawę olbrzymia ilość samolotów na dużej wysokości, powyżej zasięgu artylerii przeciwlotniczej. Myśleliśmy początkowo, że to są zrzuty wojska. Bardzo się ucieszyliśmy, że dostaliśmy pomoc – niestety. Ponieważ Warszawa nie tworzyła jednolitego obszaru, gdzie powstańcy ją opanowali, byliśmy w poszczególnych dzielnicach, na niedużych obszarach terenu i nieprzychylne wiatry spędziły w większości (chyba w dziewięćdziesięciu procentach) te zrzuty na stronę niemiecką. Nieliczne pojemniki na spadochronach zrzucone, dostały się w nasze ręce, była to doskonała broń, leki, żywność. Na przykład karabin czy pistolet maszynowy był owijany w sweter czy jakiś podkoszulek, czy frencz wojskowy, nie wiele tego trafiło do nas. Ale w miarę otrzymywania zrzutów sowieckich trochę dozbrajaliśmy się. Dostaliśmy moździerze, nie dużego kalibru i rusznice przeciwpancerne. Wtedy chłopców, którzy chodzili do kanałów, uzbrojono w ten sprzęt i oni wtedy przeszli do służby liniowej. Przeszli przeszkolenie. Nasi oficerowie ich pouczyli jak obsługiwać ten sprzęt. Niektórzy ginęli podczas obsługi, bo rusznica przeciwpancerna typu sowieckiego była nieskuteczna na tygrysy czy pantery… mówię o czołgach niemieckich. Załoga czołgu szybko wykrywała stanowisko naszych chłopców, oddawała jeden strzał i niszczyła załogę. To było bardzo przykre. Również ta rusznica zostawała całkowicie zniszczona. Był rozkaz później, że po oddaniu dwóch, trzech strzałów, należy zejść ze stanowiska strzeleckiego i przenieść się na inne miejsce. Zginęło kilku chłopców w ten sposób. Natomiast chłopcy strzelający z granatników bardzo dzielnie nas wspierali ostrzeliwując atakujących nas Niemców.
- Jak wyglądały ostatnie dni pańskiej walki?
Ostatnie dwa dni walki były bardzo zacięte, mimo licznych ataków i to takich zmasowanych, udało nam się tę naszą placówkę utrzymać do końca, do rozkazu wycofania się w kierunku Wisły. Już wtedy nam mówiono, że będziemy się przeprawiać przez Wisłę do wojska stojącego po praskiej stronie. Nasz oddział wycofywał się poprzez kolonię dziewiątą, siódmą kolonię, na Słowackiego. Przy kościele Stanisława Kostki mieliśmy dość dużą utarczkę, można powiedzieć, o obronę naszych stanowisk. Zginęło tam kilku chłopców, już kościół był opanowany, ale osłanialiśmy żołnierzy, którzy przed nami szli w kierunku Wisły. Później przez ulicę Krechowiecką, gdzie był centralny szpital powstańczy, wycofaliśmy się do „Znicza”. Po drodze spotkałem dziewczynkę, może dziesięcioletnią bidulkę wychudzoną, byle jak ubraną, z gołymi nóżkami już wtedy było zimno, podbiegła do mnie i mówi: „Ja będę pana chlebak niosła”. Mówię: „Ty nie możesz z nami iść”. „Nie, ja z panami pójdę, ja będę chlebak niosła, ja nie będę przeszkadzać”. „A gdzie twoi rodzice?”. A jej rodzice zginęli na Woli. I ona z żołnierzami przeszła na Stare Miasto, a później, kiedy już otwarto łączność kanałową z Żoliborzem ona z wojskiem przeszła do nas na Żoliborz. Panicznie się bała Niemców. Ona nie chciała zostać z ludźmi, którzy się nią zaopiekowali. Panicznie się bała. Napotkani jedni państwo, to chyba było małżeństwo, zwróciłem się do nich o zaopiekowanie się tą dziewczynką: „Tak, my się zaopiekujemy”. Kiedy do Znicza się przenieśliśmy ona już się znalazła przy mnie: „Ja z panami pójdę!”. Opuściła ich. Panicznie się bała. Do tej pory pamiętam to dziecko, to niewinne dziecko, które już tak bardzo ucierpiało. To już z lękiem ona chyba żyła do końca życia. Panicznie się bała, widząc śmierć swoich rodziców na Woli. Tak dzieci za nie swoje winy cierpiały.
Pamiętam jak nasz dom został zbombardowany na Krasińskiego 20 przez „grubą bertę”, która była na pociągu pancernym na Dworcu Gdańskim. Rodzina, dwoje dzieci, rodzice. Gdy stracili swoje mieszkanie wcześniej, to znaleźli sobie przytulisko w piwnicach naszego domu. Dużo już tam ludzi przebywało, nie chcąc często być na wyższych piętrach, czy też narażonym być na ostrzał ze strony nieprzyjaciela. Pan tej rodziny ojciec głowa tej rodziny, przyjemny pan, poszedł z wiaderkiem po wodę, którą można było dostać przy centralnej kotłowni przy ulicy Suzina. Tam były wielogodzinne kolejki, bo to było jedno z nielicznych ujęć wodnych, studnia głębinowa i tam tą wodę można było czerpać, bardzo często ręcznymi pompami. Kiedy on udał się po wodę, wtedy nasz dom został ostrzelany przez „grubą bertę”. Po jakimś czasie wrócił i zastał… właśnie tu pokażę państwu później zdjęcie... uderzyła berta w miejsce gdzie jego rodzina tam była ukryta, w piwnicach dwoje dzieci i żona jego. To był też bardzo smutny widok. Też dzieci zginęły. Bardzo mi szkoda dzieci było. Niewinne dzieci. Kiedy byliśmy zaproszeni do harcerzy na Bielany przy ulicy Kochanowskiego, tam mając swoją siedzibę Hufiec Bielański, chłopcy dopadli mnie z pytaniami i chcieli we mnie bohatera widzieć, ile czołgów zniszczyłem, ile to się czołgów w harmonię o moją pierś gięło. Chcieli takich opowieści, opowiedziałem im o tej dziewczynce. Oni jeszcze nie docenili straszności wojny. Tak jakoś to przyjęli obojętnie czekając na opowieści, jak Zawiszy Czarnego czy Wołodyjowskiego, czy jakiegoś już znanego, słynnego powstańca… „Zośki”, czy jakiegoś innego bohatera. Oni jeszcze nie wiedzą, jakim to jest skarbem dla nich żyć w czasach pokoju, jakie one są, takie są, ale to jest pokój, nic im nie grozi. Najbardziej szkoda tych dzieci, tych matek. …Ale kończy się nasz marsz do Wisły…
Dotarliśmy do „Znicza”, to jest budynek przy Mickiewicza. Tam nas dłuższy czas przetrzymywano, bo jeszcze nie był ukończony przekop do Szklanego Domu po drugiej stronie ulicy. Pośpiesznie go kończono. Już w tym czasie Niemcy zajęli szpital na Krechowieckiej, stojący na wzniesieniu. Kiedy dostaliśmy już rozkaz przeprawy na drugą stronę ulicy to już byliśmy pod obstrzałem silnych stanowisk i karabinów maszynowych. Zginęło tam sporo ludzi, między innymi nasz kolega zginął, „Jacek” Hubrych. Ja dostałem postrzał w stopę. Przedostaliśmy się do Szklanego Domu i to wszystko się działo już podczas zawieszenia broni. My wiedzieliśmy, że jest zawieszenie broni, że będziemy przechodzić na drugą stronę Wisły. Tam dostałem pierwszy opatrunek. Łączniczki nawoływały nas do formowania się w oddziały, bo był wtedy duży chaos. Już zapadł zmierzch, już nawet pociemniało porządnie, na podwórkach jeszcze mogliśmy się widzieć w łunach płonących domów. Już uformowaliśmy nasz pluton, jeszcze dwa czy trzy stanęły koło nas. Ja jeszcze z karabinem, z plecakiem, będziemy się jeszcze przeprawiać przez Wisłę i słyszymy głos: „Niemcy idą”. Rzeczywiście Niemcy razem z naszymi oficerami przechodzą przed naszymi plutonami. Opadły nam głowy. Dowódca plutonu „Antek” Andrzej Wiczyński krzyknął: „Chłopcy, głowy do góry!”. Podnieśliśmy głowy do góry i widzieliśmy co nas czeka, kapitulacja. Za chwilę rozkaz „Na plac Słoneczny do złożenia broni!”. Wtedy ojciec mojego kolegi Ryśka Godlewskiego zaproponował nam ucieczkę na Marymont. Rysiek, jego syn, nie skorzystał z tego, ja mówię: „Idę z panem”. Ponieważ tam był dom, tam była rodzina, rodzice i dwie siostry postanowiłem iść. Oddałem karabin, oddałem plecak, w którym jeszcze miałem znaczną ilość amunicji, udaliśmy się na Marymont. Po drodze znalazłem nieduży chlebaczek z cukrem i przytroczoną manierką do niego. Myślałem, że jakiś napój, odkręciłem, żeby się czegokolwiek napić, a to była wódka. Byłem harcerzem, smaku wódki nie znałem, nigdy nie piliśmy, ale pan Godlewski wyczerpany, też ranny, łyknął sobie, zagryźliśmy to cukrem. Oczywiście on zagryzł, ja spróbowałem tego cukru. Ponieważ wycieńczony był bardzo, niewyspani byliśmy, ten kieliszek tej gorzałki poskutkował, to znaczy pozwolił mu inaczej spojrzeć na tę rzeczywistość i na tą sytuację, jaka nas otaczała, w jakiej się znaleźliśmy. On inaczej widział naszą drogę na Marymont. Był nieostrożny. Nie był wojskowy, nie orientował się też, gdzie znajdują się siły niemieckie, ich wojsko.
Po drodze usłyszałem głos z piwnicy rannego powstańca, wydał mi się bardzo znany. Zszedłem do piwnicy. Okazało się, że Janek Korwacki kolega z naszego plutonu, później z naszej kompanii, harcerz też. Janek dostał postrzał w płuco. Ściągnąłem sanitariuszki jeszcze tam biegające, zajęły się nim, a my przeszliśmy w kierunku barykady ostatniej przy szklanym domu. Tam nas zatrzymano: „A wy dokąd?”. Jeszcze miałem opaskę na ręku: „A my na Marymont”. „Jak to na Marymont?”. „No na Marymont, tam są nasze domy”. „Wy jesteście powstańcami?”. „Jesteśmy”. „Dokąd idziecie?”. „Idziemy na drugą stronę”. „Jak to na drugą stronę, skoro jesteście powstańcami to co, dezerterujecie?”. „Nie, tam jest kapitulacja, my przechodzimy nad Marymont gdzie są nasze domy”. „Nie ma żadnej kapitulacji. Wy jesteście dezerterami”. Zaprowadzono nas do dowódcy tego odcinka frontu i to było przy ulicy Bohomolca i przedstawiono nas jako przechodzących na drugą stronę, jako dezerterów potraktowano nas. Padł rozkaz, ja tego nie słyszałem, ale mój towarzysz pan Godlewski usłyszał: „Do garażu rozwalić ich!”. Z powrotem przez tą barykadę, bo wojsko powstańcze, które jeszcze obsadzało nasze pozycje, jeszcze nic o kapitulacji nie wiedzieli. Na tej samej barykadzie, gdzie nas tam uchwycono, spotkałem oficera z naszej kompanii i kolegę, którzy nas bardzo dobrze znali i wiedzieli już o kapitulacji, powiedzieli: „Tak jest kapitulacja, a ja mam rozkaz ich rozstrzelać” odpowiedział prowadzący nas. „Jest kapitulacja, ja wam to oświadczam i zwolnijcie tych ludzi” – powtórzył oficer. „Nie, ja mam wykonać rozkaz!”. Mówi: „To ja zrobię z tego pistoletu użytek”. Wyjął swój, mówi: „Jest kapitulacja, zostawcie ich tu”. Za chwile łącznik przyniósł wiadomość o kapitulacji. To ich przekonało. My dalej idziemy na Marymont.
Weszliśmy na drugą stronę Bohomolca już na pozycje niemieckie. Tam nas wykryto. Skierowano do nas strzały z karabinów maszynowych. Później widziałem miejsca, gdzie te karabiny stały, bo znalazłem łuski, to było w bardzo bliskiej odległości udało nam się wpaść do piwnicy w spalonym domku. Nie znaleźli nas. Nad ranem, kiedy już ucichła całkowicie walka i ostrzał z drugiej strony Wisły, podczas tej takiej absolutnej ciszy wyszliśmy z tego ukrycia i skierowaliśmy się w kierunku Domu Szklanego. Tam przez rów łącznikowy, gdzie zginęło naszych kilkunastu żołnierzy podczas wycofywania się w kierunku Wisły, stamtąd przez ten przekop dostaliśmy się do Znicza, gdzie była jeszcze ludność cywilna, nic nie wiedząca o swoich losach, nie wiadomo co ich spotka, co z nimi Niemcy zrobią. Dostaliśmy tam jeszcze opatrunki i udaliśmy się na Marymont z nadzieją, że tam zastaniemy swoje domy i rodziny. Niestety po przyjściu na Marymont zastaliśmy rozwalone nasze domy. W piwnicy mojego domu usłyszałem w suterynie (która była mieszkalną częścią domu tej piwnicy), usłyszałem budzik. A pan Godlewski sąsiad, w sąsiednim domu tam pozostał, pobiegłem do niego: „Panie Godlewski pewnie tu jest Włodek!” – to jest jego syn, który został tam na Marymoncie podczas wypędzania ludności 13 września. Wpadliśmy do środka okazało się, że to jest kwatera niemiecka, są posłania zrobione, na szafce postawiona jest zupa w garnku i chleb niemiecki w formie, znany nam ten chleb. Okazało się, że to jest kwatera niemiecka i żadnych cywilów nie ma. Mój dom zniszczony w połowie i piwnica, w której schowali sobie lokatorzy swoje kosztowności, rozwalona całkowicie, rozszabrowana i w tym momencie usłyszeliśmy podjeżdżający samochód pod dom. To był dom jednopiętrowy z sześcioma lokatorami, oczywiście nie mieszkającymi, nie będącymi w tym czasie tam. Zatrzymał się samochód. Wiedzieliśmy, że to Niemcy, bo nikt inny nie mógł podjechać. Wyskoczyliśmy z piwnicy przez dziurę w płocie, bo płoty były rozgrodzone, żeby ludzie mieli łączność między domami. On przeskoczył na swój ogródek a ja schowałem się w zaroślach przy ogrodzeniu. Jeden z Niemców poszedł do latryny na podwórze a drugi wszedł do piwnicy. Gdyby nas tam zastali to już byśmy nie wyszli stamtąd. Potraktowaliby nas jak całą ludność, która nie wyszła do obozów.
Zostaliśmy na podwórzu nie wiedząc, gdzie się udać. A tu już dzień się zrobił. Jeszcze zdążyliśmy chleb ten niemiecki złapać i to nas trochę trzymało, bo żadnej innej żywności tam nie można było znaleźć, bo już jej nie było. Uciekliśmy do wypalonego domu i pana Godlewskiego dom spalony na wpół, a bunkier, który sobie urządził podczas Powstania na swoim ogródku został rozkopany. Wykryli ten bunkier, rozkopali, wyciągnęli co kosztowniejsze, co ich interesowało. Postanowiliśmy gdzieś coś z tym dniem zrobić. Udaliśmy się do domu, w którym jeszcze były piwnice niewypalone. Po takiej ściance od strony podwórza dostaliśmy się na parter nad piwnicą. Pościeli to wszędzie się poniewierało dużo po podwórkach i po domach, kilka tam pierzyn wrzuciliśmy, deszczyk wtedy padał, nad piwnicami nie było dachu, ale zaszyliśmy się w tą pościel i postanowiliśmy ten dzień jakoś przetrwać. Okazało się po chwili, że w tych piwnicach pod nami jest kuchnia niemiecka. Podjeżdżają samochody z żołnierzami, z termosami przyjeżdżają po chleb, kawę czy inną strawę gorącą. Wpakowaliśmy się jak śliwka w kompot. Wieczorem udało nam się stamtąd wyjść, chociaż były drzwi otwarte na nasze zejście i udaliśmy się na drugą stronę ulicy Pelplińskiej, która sąsiadowała z naszą ulicą Łomiańską. Tam znaleźliśmy lokum na strychu małej oficyny w ogródku. Zastał nas już ranek i zorientowaliśmy się w otoczeniu. Okazało się, że w niektórych otaczających nas domkach kwaterują Niemcy.
Za jakiś czas słychać na parterze kroki. Oczywiście to Niemiec był, stwierdziliśmy to później patrząc przez dziury w dachu. Niemiec wyszedł. W nocy postanowiliśmy znaleźć coś do zjedzenia. Wiedzieliśmy o sąsiadach, którzy nie wyszli do obozów. Jedni państwo Wierzbiccy zostali ze swoją niedołężną matką, która była przykuta chorobą do łóżka, oni postanowili z nią zostać i nie pójść do obozu jak cała ludność Marymontu. Jeszcze taki pan Kardacz, staruszek, który pilnował swojego mienia, „ja nigdzie nie pójdę”, on też tam został, wiedzieliśmy o nim. Jeszcze jedni ludzie, sąsiedzi nazwiska teraz nie pamiętam... Postanowiliśmy do nich dotrzeć i zorientować się w dalszej sytuacji, w możliwości przeżycia na Marymoncie, bo chcieliśmy pozostać tak długo, aż przyjdzie Armia Czerwona znad Wisły.
Kiedy pan Godlewski (bo ja nie mogłem się poruszać), do nich poszedł, to zastał już ich trupy. Kto nie wyszedł z ludnością ewakuowaną z Marymontu ten został na miejscu rozstrzelany. Zresztą idąc na Marymont to napotykaliśmy na tej drodze Żoliborz – Marymont, trupy nie pogrzebane, cuchnące. To znaczy ciała ludności cywilnej, która nie wyszła z Marymontu, pozostała w swoich domach.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienia to zaskoczenie o kapitulacji, to była rzecz bardzo zaskakująca. I najgorsze wspomnienie, najbardziej smutne, które do tej pory mam to na świeżo we wspomnieniach, to jest ta dziewczynka, która straciła rodziców na Woli i przeszła z Woli z wojskiem powstańczym na Stare Miasto, później kanałami na Żoliborz i dalej przed tymi Niemcami chciała z nami uciekać. To chyba było najbardziej takie… I ta rodzina, która zginęła od wybuchów, ale to było dużo takich, mówię o tych, których osobiście znałem, albo spotkałem się. To były bardzo przykre rzeczy. My się zgłosiliśmy do Powstania, my mieliśmy to już nawet w swoim dążeniu, żeby to do takiego spotkania otwartego doszło. To doszło do otwartej walki i to nas bardzo cieszyło.
- Ludność cywilna jak się odnosiła?
Ludność cywilna była bardzo przychylna. Już w pierwszym dniu Powstania częstowano nas już taką strawą, jeżeli pamiętam dobrze to był bób ugotowany, wysypano nam w miski, w talerze, jedzcie panowie. Bardzo przychylna cały czas. I właśnie ta rodzina, która zginęła od „grubej berty” w piwnicy, kiedy ich tata poszedł po wodę, oni mieszkali na terenie dawnej prochowni tu, gdzie dom kultury, teraz to się inaczej nazywa… tu gdzie jest Teatr Komedia. Oni mieszkali w takim domku małym parterowym, to był chyba piąty czy szósty dzień Powstania… obsadziliśmy ten teren i oni nam wynieśli kiełbasę myśliwską suchą, mając dzieci na utrzymaniu i sami też musieli coś jeść. Oni nam przynieśli. Ludność cywilna z Marymontu donosiła nam żywność, bo tam oni jeszcze mieli w ogródkach coś i hodowali króliki, i krowy również tam były. To nieraz całą krowę przyprowadzono na Żoliborz dla wojska. Ludność się dzieliła z nami bardzo solidarnie. Później odczuwało się jej zmęczenie i apatię tej ludności. Oni już byli zmęczeni. Oni już chcieli jakiegokolwiek końca, tak myślę... Nasze rodziny… bo my wywodziliśmy się z tego terenu z tych dzielnic Żoliborz, Marymont, Bielany, nas rodziny odwiedzały, siostry moje przychodziły, ojciec przychodził, to zawsze coś przyniósł… coś przyniósł w jakimś tobołku, w teczce czy w woreczku żeby coś przynieść tym żołnierzom. Ludność cywilna kopała barykady, rowy łącznikowe, przynosiła materiały opatrunkowe, brała udział w koncertach dla wojska i nie tylko wojska. Na Krasińskiego 16 odbywały się koncerty pamiętam. Brała udział ludność [cywilna]. Ja osobiście nie spotkałem się z niechęcią ze strony ludności cywilnej. Chociaż wyczuwało się i można było zaobserwować już ich zmęczenie, już dosyć mieli. Chociaż my też już mieliśmy tego dosyć, ale liczyliśmy jeszcze na ocalenie naszej walki, że ona jeszcze może przynieść nam sukces wymierny w postaci wolnej Warszawy, udziału naszego w organizowanie nowego życia, nowej Polski. Tak się nie stało, nie mogło się stać mając takie otoczenie sąsiedzkie.
- Niech pan jeszcze powie o życiu codziennym w czasie Powstania.
Marymont, ja tam miałem swój dom i tam rodzina została. Mieliśmy przepustki żeby spędzić czas wolny, pójść na Marymont, czy gdzieś w inną część Żoliborza odwiedzić znajomych czy rodzinę i podczas takiej przepustki chodziliśmy do swoich rodzin. Tam można się było wykąpać, bo tam były studnie, tam wody było pod dostatkiem, u nas nie było, były dwie trzy nieliczne studnie głębinowe na Żoliborzu i tej wody było bardzo mało. Na Marymoncie prawie w każdym podwórku była studnia ręczna i woda była pod dostatkiem. Tam mogliśmy się umyć porządnie, zmienić bieliznę i coś zjeść, i coś dostać jeszcze dla kolegów, którzy zostali na placówce. Odwiedzały nas również rodziny też zawsze coś przynosząc… i dla tej ludności cywilnej coś z naszych wypadów na Marymont, już nawet po wysiedleniu ludności cywilnej, kiedy Niemcy jeszcze nie wprowadzili swojego żołdactwa na Marymont, to... Mieliśmy bardzo dobre układy z ludnością cywilną. Nie spotkałem się z niechęcią, chociaż wiedziałem już o ich wyczerpaniu nerwowym bardzo często i psychicznym, i fizycznym. Nie mieli żadnych dostaw. My ze swojej strony co mogliśmy im przekazać z naszej kuchni, z naszych zdobyczy z Marymontu, czy z działek żoliborskich dzieliliśmy się z nimi. Oni się początkowo, jak mieli swoje zapasy, dzielili się z nami. Później często z naszej kuchni coś dostawali. Zaopatrywaliśmy ich w olej, który przynosiliśmy ze zdobytej olejarni na Marymoncie przy ulicy Gdańskiej… oleju mieliśmy pod dostatkiem. Tam zastaliśmy pełne kadzie oleju, to nas ratowało.
- Czy przed Powstaniem pan czytał prasę podziemną?
Tak nieliczną… Ale już pierwsze komunikaty to dostaliśmy… i podziwiam naszą służbę tą sztabową, która tą sprawę prowadziła… już dostaliśmy pierwsze meldunki, pierwszą prasę, pierwsze informacje na maszynowym piśmie w Puszczy Kampinoskiej, kiedy pułkownik „Żywiciel” wyprowadził nas z Żoliborza do Puszczy, to już tam dostaliśmy pierwszą informację pisaną na maszynie. Później były pisma… to nie były „Biuletyny Informacyjne”, ale to była prasa miejscowa opracowana przez nasze dowództwo wydawana…
- Pamięta pan tytuł tych pism?
Nie, teraz nie potrafię powiedzieć, nie jestem przygotowany, może gdybym poszperał w swoich pamiątkach to bym może coś znalazł.
- Czy w pana otoczeniu ktoś słuchał radia?
Nie. Nie mieliśmy radia. W moim otoczeniu nie, chociaż była łączność radiowa, później już z oddziałami za Wisłą, bo to u nas był łącznik z Armii Czerwonej. On się porozumiewał drogą radiową… łączność radiowa była, ale nie dla nas, nie dla tych szaraków szeregowych powstańców, a z tego korzystało dowództwo wyższe. Nie mieliśmy prądu. Nawet jak był gdzieś ukryty aparat radiowy, to nie można było z niego korzystać, bo to było zasilanie sieciowe, a prąd o napięciu 220 V nie było. Byliśmy pozbawieni dopływu prądu. Gdzieś tam były elektrownie typu polowego, ale to już w dowództwie, my nie mieliśmy. Nie słuchaliśmy radia. Jakieś wiadomości były przenoszone przez kolegów z kanałów, wiadomości z innej dzielnicy miasta, ze Starówki, ze Śródmieścia.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, czy pan był świadkiem jakiejś zbrodni wojennej?
Ja ich spotkałem… bo tak przez linię, która nas dzieliła, linia frontu… to znaczy linia frontu była poza każdą naszą placówka, jaką broniliśmy. Trudno powiedzieć o Niemcach… ale ja się z nimi zetknąłem na Marymoncie już po kapitulacji. Oni byli okrutni bardzo. Napotkanego człowieka żywego rozstrzelali na miejscu. Nawet chorą kobietę i jej dzieci, które zostały opiekować się nią. Ona leżała zabita na łóżku, a jej dzieci państwo Wierzbiccy, dorośli ludzie, pięćdziesięcio paroletni… jej dzieci i oni byli obok łóżka zastrzeleni. Pan ogrodnik Kardacz w ogródku zabity i inni ludzie, których napotkaliśmy zabici tam, gdzie ich złapano. Ciała zabitych znajdowały się w ich domach przy ulicy Pelplińskiej. I nas tak chciano zastrzelić. Kiedy nas złapano dostałem kilka razy kolbą karabinu i postawiono nas już pod dom rozstrzelić. Niemiec, on umiał po polsku, on chyba z Pomorza pochodził, dość głośno mówił, wykrzykiwał i przechodzący dalej Niemiec (później się okazało oficer), zajął się tą scenką, podszedł do nas a Niemiec mówiący po polsku przedstawił nas jako bandytów, jako partyzantów i już staliśmy pod murem, a on zdjął karabin, żeby nas tam zastrzelić. Ten oficer zainteresował się naszą sytuacją, naszymi osobami, zrobili jeszcze rozpoznanie tego terenu i tego domu, gdzie nas złapano. Nie stwierdzono żadnych przedmiotów, które by nas obciążały i wskazywały na to, że jesteśmy powstańcami czy jakimiś innymi partyzantami, nic nie znaleziono i postanowiono nas odesłać do dowództwa, które mieściło się w obecnym AWF-ie dawny Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Przeprowadzono z nami rozmowę, wywiad, kto my jesteśmy, co my tam robiliśmy. Jakoś nie rozstrzelono nas, tylko skierowano do obozu przejściowego, który mieścił się na Zdobyczy Robotniczej. Na Zdobyczy Robotniczej w obozie przejściowym spotkaliśmy ludzi chorych, niedołężnych i starców oraz lekarza, który się opiekował tymi chorymi. Na drugi dzień rano, kiedy jeszcze było ciemno na dworze, już podjechały budy niemieckie wywozić nas do obozów stałych. My uciekliśmy z panem Godlewskim. Udało nam się dostać do Włoch, do jego rodziny dalszej, stamtąd pociągiem już do Łowicza.
Tam się zaopiekowała nami pani Helena Urbanek, wyjątkowej dobroci kobieta. Mając rodzinę, dwoje dzieci, męża, mieszkała w jednym pokoju z kuchenką przyległą, to wszystko miało 25 metrów. Przytuliła nas do siebie naszą czwórkę, bo pan Godlewski jeszcze odnalazł swoją żonę i syna, razem w mieszkaniu państwa Urbanów przebywało nas ośmioro… a były dni i noce kiedy nas tam przebywało po trzynaście osób. Każdego napotkanego Warszawiaka przytulali do siebie, nakarmili, dali coś z odzieży i nikomu nie powiedzieli to już idź, tylko my sami się czuliśmy w obowiązku ulżyć tym ludziom. Takich spotkaliśmy ludzi wspaniałych. Kiedy wywożono powstańców do niewoli pociągami. To państwo Urbankowie z peronu wrzucali przez uchylone okna wagonów już upieczonych swoich trzydzieści królików, tych które chodowali dla siebie. Była wielka solidarność między ludźmi, olbrzymia. Oczywiście spotykałem się z opiniami: „A po co to Powstanie?”. Z oburzeniem, z żalem i do mnie takie pytania były kierowane od różnych ludzi: „Jak pan myśli potrzebne było to Powstanie?”. Ja mam na to jedną odpowiedź: „Aby Polacy trwali, rozwijali się, zawsze musieli Powstania urządzać, to nie było pierwsze, oby to było ostatnie”. Ono było w Warszawie, a były powstania wcześniejsze, które obejmowały cały kraj. W naszej naturze żeby być narodem wolnym, niepodległym, suwerennym… zawsze zrywaliśmy się do powstania. Widzieliśmy w tym szansę istnienia, ocalenia… I to jest taka moja odpowiedź, starszego człowieka, który jest po wielu refleksjach, każdemu będę to mówił. Bo można różnie oceniać Powstanie – od strony politycznej, społecznej, moralnej, militarnej. Zawsze u nas były powstania, rezurekcje. A to było któreś z kolei już trudno wymienić które. Nawet w nowszej historii Polski i były śląskie, ile ich było.. trzy… i wielkopolskie… i Warszawskie. Zawsze chcieliśmy być wolnym narodem. I taka jest moja odpowiedź.
Czy potrzebne było? To w naturze naszej jest, z pokolenia na pokolenie to było praktykowane... „Praktykowane” nie dobre to słowo, ale to już było w naszej mentalności, żeby istnieć trzeba się nie dać, a jak się nie dać trzeba wystąpić. Polak jest taki. I później przykro jest jak się manipuluje, tak jak się wiarą manipuluje w polityce, wiarą manipulują nie tylko naszą, ale muzułmańską i innymi. Tak jak i zrywami patriotycznymi manipulują dla swoich potrzeb, dla swojej ideologii, dla swojej filozofii. Powstania były w naszej historii… były zawsze. To nas otoczenie sąsiedzkie do tego… można powiedzieć - zmuszało. Kiedy wróciłem do Warszawy mój nauczyciel pan Jantkowski Feliks, wspaniały człowiek, nasz wychowawca, to był chyba marzec czy luty, kiedy wracałem do swojego domu żyć już w wolnej Warszawie, spotkałem na ulicy Słowackiego pana Jantkowskiego nauczyciela kochanego, który z woźnym zbierał ławki z barykady, żeby szkołę urządzać. Nikt mu nie kazał tego robić, nikt mu nie powiedział, że będzie miał za to zapłacone. On już organizował szkołę i zadał mi pytanie: „Czy to potrzebne było? Zobacz jakie to zniszczenie, a ty co robiłeś w Powstanie?”, mówię: „Brałem udział tu i tu na Żoliborzu”. Pokiwał głową. Wtedy nie wiele mu mogłem odpowiedzieć, ja byłem szesnastolatkiem. Nie zastanawiałem się nad tym, to była normalność dla mnie. Ojciec mój w pierwszej wojnie światowej był żołnierzem polskim przez sześć lat – normalność. A teraz… dużo się człowiek naczytał różnych publikacji, różnych opinii, często skrajnie odmiennych i żadna nie może być ostateczna, gdyż o wybuchu powstania decyduje naród. Powstania są w naszej naturze. Oby to było ostatnie, żeby nasze dzieci nie cierpiały.
- Co się z panem działo od końca Powstania aż do 1945 roku?
Tak jak wspomniałem udało mi się dotrzeć do Łowicza. Tam pani Helena mną się zaopiekowała i nawiązałem łączność listowną z rodziną. Jeden z kuzynów z Radomia podał mi ich adres obozowy, oni przebywali w obozie, akurat taki zbieg okoliczności… w jednym czasie prawie w jednym dniu dostał ode mnie list z zapytaniem czy coś wie o mojej rodzinie, a oni do niego skierowali list z zapytaniem czy wie coś o mnie. On podał nam adresy. Wiedziałem już, że oni żyją, są w obozie pracy w Westfalii, byli rani w transporcie wszyscy, ale ocaleli. Pani Helena nie chciała mnie puścić z domu, powiedziała aż rodzice przyjadą do kraju, to ja cię oddam w ich ręce. „Pani Heleno ja nie mogę panią obciążać, wracam do domu”. Wiedziałem, że babcia jeszcze jest w Guberni Generalnej, prawie dziewięćdziesięciolatka. Kiedy przyszedłem do domu, właśnie po spotkaniu z tym swoim nauczycielem, zastałem już babcię. To była zima ze śniegiem. Babcia już przyszła z Lasu Bielańskiego z chrustem, nazbierała chrustu, żeby napalić w piecu, żeby było czym palić. Przyniosła ten chrust z Lasu Bielańskiego. I zaczęliśmy życie z babcią. Zapasy żywności, jakie dostałem od pani Heleny, to się szybko skończyły. Pieniędzy nie ma. Rozglądałem się za jakąś pracą. Nie ma gdzie pracować. Ktoś mi powiedział, że PCK i władze gminy przyjmują chętnych do robót grzebalnych. Jak się zgłosiłem do pracy to spotkałem w swojej grupie ludzi o różnej przynależności społecznej. Byli w niej nauczyciel, robotnik, urzędnik i młodzież w wieku od szesnastu lat. Jeszcze były trupy nie pochowane. Z panią, która uciekła z Wileńszczyzny (tam była represjonowana, szykanowana, młoda kobieta dwudziestoparoletnia), z nią nosiłem ciała na noszach, które składaliśmy do grobów bratnich, po dwieście pięćdziesiąt ciał w jednym grobie, wykopanym na trawniku w alei Wojska Polskiego.
Tam pracowałem dwa tygodnie i to nam pozwoliło jakoś żyć. Później dostałem pracę u murarzy przy odbudowie domów. Nosiłem wapno, nosiłem cegłę jako pomocnik (szesnastolatek) jeszcze niedożywiony, nie ubrany dostatecznie. Babcię miałem jeszcze na utrzymaniu. Później dostałem pracę już lepszą. Dostałem pracę w handlu, u pana, który handlował porcelaną, fajansem, szkłem i innym sprzętem kuchennym, na bazarze przy kościele świętej Barbary. Tam był centralny bazar w lewobrzeżnej Warszawie, ja mu pomagałem sprzedawać. Dostawałem codziennie pieniądze na obiad, który kobiety przynosiły w kotłach, w wiaderkach, w termosach – gorący obiad. Ojciec wrócił do kraju dopiero w listopadzie i to 11 listopada w Dzień Niepodległości, wielka radość. Przyjechał po mnie, żeby mnie ściągnąć do Niemiec przez zieloną granicę, a dalej do Ameryki, do siostry mojej matki, która wyemigrowała do Ameryki jeszcze przed I wojną światową. Ale tata po kilku dniach jak się rozejrzał w sytuacji mówi: „Nie Kaziu, tu jest nasze miejsce, tu jest dosyć pracy, ściągamy mamę i córki”. I one przyjechały. Od razu tata: „Gdzie ty do szkoły pójdziesz? Ty musisz pójść do szkoły!”. „Dobrze”. „To gdzie?”. „Tam gdzie Rysiek – przyjaciel największy – na Sandomierską do gimnazjum mechanicznego”. „Dobrze”. Zacząłem naukę jeżdżąc na rowerze z Marymontu na Mokotów codziennie. Nieraz to było uciążliwe, bo w tym czasie to śnieg nie był usuwany z ulic, w tym głębokim śniegu trzeba było na tym rowerku jechać. Jakoś się jeździło. Później tramwaje uruchomiono. Zaczęliśmy normalnie żyć.
Kolega Rysio znalazł plany żaglówki P7 konstrukcji Plucińskiego. Strasznie nam się ta łódź podobała, już się zetknęliśmy w czasie okupacji ze sportem wodnym, sami kajak zrobiliśmy i urządzaliśmy sobie zbiórki na wyspach wiślanych przewożąc się tym kajakiem z lądu na wyspę. Postanowiliśmy tą łódź robić. Ale jak, nie mając materiałów? Trochę w rozwalonych domach znaleźliśmy sklejki, trochę listew, a resztę kupiliśmy. Przez zimę u niego w domu też mieszkanie jednopokojowe, ale rodzice byli zadowoleni, że po szkole przychodzimy do nich do domu, dostawaliśmy jakąś zupę i do późna wieczorem wyrzynaliśmy żebra, wręgi, różne okucia i na wiosnę już mieliśmy własną łódź zmontowaną właśnie w ogródku tego domu. Pływaliśmy sobie po Wiśle dwa sezony. Właściwie w drugim sezonie to już wywieźliśmy ją na Mazury i szlakiem na tropach Smętka Krutynią zaliczyliśmy pionierskie wyprawy mazurskie. Do tej pory jakoś żeglujemy z tym kolegą. Do spółki, chyba mamy piątą łódź i myślimy dalej pływać, mamy zamiar… (to są już raczej marzenia), kupić jeszcze większą łódź, ale to chyba nam się nie uda bo już nie starcza sił, chociaż pływać można do końca życia skracając co roku trochę maszt od góry. Dzieci moje już nie chcą ze mną pływać. Syn jest żeglarzem wyczynowym. Jego nie interesuje turystyka, a córka nie chce mi dać wnuczki [mojej], swojej [córki], bo boi się kleszczy (na Mazurach są kleszcze). W czerwcu takie ilości bywają, że córka, kiedy ze mną pływała jeszcze była panienką, to mi do ośmiu sztuk wyciągała dziennie. Takie ilości bywają. Nie każdego roku, ale ona nie chce mi swojej córeczki powierzyć. I tak się jakoś życie toczy. Później był głód po wojnie nauki. Trochę się uczyłem muzyki u pana, który był kolegą mojego ojca, obaj pracowali w tramwajach. On był muzykiem. Potem poszedł do tramwai pracować jako konduktor po to, żeby mieć silny ausweiss, żeby go nie wywieźli, a później już studia, praca i nauka – przez dziesięć lat to trwało… wytrwale… praca i nauka, praca i nauka… Urlopy przeważnie trzeba było poświęcać na egzaminy… Przez dziesięć lat praca, nauka… to bardzo nas cieszyło. Właściwie to mnie zobowiązali koledzy, żeby pójść na studia. I poszedłem, żeby ich nie denerwować. Skończyłem geologię na Uniwersytecie Warszawskim i pracowałem w tym zawodzie. Początkowo pracowałem w biurze projektów transportu drogowego i lotniczego. Tam byłem trochę szykanowany w okresie jeszcze stalinizmu, oni chcieli z nas robić konfidentów jak się nie spłacimy Polsce Ludowej za swoją przynależność do AK i za to, że możemy się uczyć. Polska Ludowa nam daje tą możliwość, musimy się wypłacić, musimy z nimi współpracować, czyli donosić na swoich kolegów. Oczywiście taka rzecz była nie do przyjęcia. Ze swoim szefem podzieliłem się przedstawioną mi propozycją… szef mój był oficerem AK. Musiałem opuścić tę instytucję, ale przy okazji udało się ujawnić kilka osób, które poszły na współpracę. Stamtąd przeniosłem się do Przedsiębiorstwa Robót Kolejowych, to było bardzo poważne przedsiębiorstwo, miało bardzo dobrych szefów, to byli inżynierowie, przeważnie po Politechnice Lwowskiej. Robiliśmy poważne obiekty, poważne mosty. Ja jako geolog, swoje wiadomości mogłem prawie w pełni wykorzystać… geologię techniczną ukończyłem. [nieczytelne] Jakie moje prace? Między innymi fundamenty pod trzy mosty warszawskie, Łazienkowski, „Grota” Roweckiego już jak byłem na emeryturze, to zaproszono mnie do pracy na Moście Świętokrzyskim. Tam jeszcze [jako] siedemdziesięcioparolatek pracowałem robiąc fundamenty pod ten most, mając już wysokie ciśnienie tętnicze 220 na 110 i po dwanaście godzin na barce, którą opływały kry a z góry walił śnieg… i jakoś tak zahartowany w poprzednich bojach, nie odczuwałem tych trudów.
- Czy państwo rozmawiają o Powstaniu z pana kolegami, z pana przyjaciółmi?
W pierwszych latach po wojnie nie rozmawialiśmy o Powstaniu. Jakoś nie było potrzeby. Dopiero teraz od dziesięciu lat, kiedy spotykamy się w naszych środowiskach i przy okazjach uroczystości rocznicowych. Teraz o tym się dużo mówi. Jestem pełen uznania dla ludzi, którzy o Powstaniu nie pozwalają zapomnieć i tą wiedzę publikują, szerzą, udostępniają tworzą muzea. Jestem bardzo wdzięczny wolontariuszom, pani, która ze mną rozmawia, bardzo sympatyczna pani i pan operator, młodzi ludzie i to cieszy. Oni wykazują przychylność dla nas, dla naszego pokolenia.
Warszawa, 15 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch