Nazywam się Maria Anna Straszyńska-Majchrzak, urodziłam się 25 marca 1927 roku w Przemyślu. Z zawodu jestem dawnym magistrem farmacji.
Byłam w zgrupowaniu „Odwet” kapitana „Golskiego", początkowo jako łączniczka, a potem sanitariuszka.
Mieszkałam w Warszawie na ulicy Szwoleżerów, mój ojciec był podoficerem zawodowym, matka nie pracowała, ja się uczyłam. W czasie okupacji chodziłam do gimnazjum Królowej Jadwigi, na komplety. Potem to już była okupacja, to znaczy to wszystko działo się w czasie okupacji… w czasie jeszcze okupacji wstąpiłam do „Szarych Szeregów".
Nie.
Trudno mi powiedzieć, to był taki szoking, ponieważ mieszkałam na terenie wojskowym, że tak powiem, to przeprowadziłyśmy się z mamusią, pod Halę Mirowską do znajomych i tam był dopiero koszmar. W rezultacie wróciłyśmy na Szwoleżerów, gdzie było zupełnie spokojnie.
Przede wszystkim wspominam głód. Było strasznie źle, tatuś pracował dorywczo, najpierw w fabryce mydła u Adamczewskiego, potem przy kopaniu studzienek i co zapamiętałam, to to, że jak przynosił swój deputat, razowy chleb z marmoladą. Pamiętam jak któregoś dnia mamusia mnie posłała, żebym kupiła trzy deka masła, tylko dla mnie. Tak, że było bardzo ciężko.
W 1943 roku do „Szarych Szeregów". To była 14. „Błękitna" drużyna harcerek, a 4 marca 1944 roku zostałyśmy zaprzysiężone do AK.
Byłyśmy na kompletach, jedna z koleżanek już należała do harcerstwa i ona nas wciągnęła. To była 14. drużyna „Błękitna", zastępową naszą została Irena Pawlak, a drużynową była Halina Glińska.
Prawdopodobnie nie. Po prostu jakiś taki trend był, ponieważ ojciec mój też należał do konspiracji to ja też tak czułam pismo nosem. Naturalnie tatuś nie wiedział, ani mamusia, że ja należę do harcerstwa. To już była konspiracja.
Nie bardzo, coś czułam, ale nie interesowałam się tym specjalnie.
Tak mgliście pamiętam, że to było gdzieś na 1 maja, w jakimś prywatnym mieszkaniu. Był tylko nasz komplet i nasza drużynowa i zastępowa, były na tym [zaprzysiężeniu]. Przysięgę przyjmowała pani doktor Barbara, co dalej to nie wiem. Mgliście to pamiętam. Naturalnie wielka konspiracja, pojedynczo przychodziłyśmy, wychodziłyśmy.
Tak, trzeciego marca. Jakie były pani zadania, już jako żołnierza AK do momentu wybuchu Powstania? Od marca do sierpnia, co pani robiła?
Tam gdzie się odbywały komplety to jednocześnie odbywały się nasze zbiórki i tam byłyśmy przeszkalane w charakterze… jako przyszłe sanitariuszki. Gipsowanie, bandażowanie, opatrywanie pierwszych ran, tego typu zajęcia.
Za wyjątkiem łapanek to raczej nie.
Pierwsze nasze takie zawiadomienie to był piątek… Powstanie wybuchło we wtorek. W piątek miałyśmy się stawić w określonym punkcie, to znaczy myśmy się zebrały u naszej koleżanki Ireny Puli, która była córką… jej ojciec był ślusarzem. Mieszkała na Mokotowskiej w suterynie i tam myśmy te kilka dni po prostu czekały na wybuch Powstania. W międzyczasie w niedzielę bodajże czy w poniedziałek nawet, można było nam się rozejść do domów, żeby pożegnać się z rodzicami. Pamiętam taki moment, jak ja już powiedziałam tatusiowi, że ja idę na Powstanie, tatuś już się orientował, po raz pierwszy pocałował mnie w rękę.
Nie. Myśmy przeniosły się… To też było takie śmieszne, na Kolonię Staszica.
Pamiętam jak szłyśmy ulicą Suchą, nie pamiętam co to był za gmach wojskowy, stali tam żołnierze pod karabinami a my we dwie niosłyśmy nosze, zawinięte. Przecież to była komedia. Zatrzymałyśmy się pamiętam w willi profesora Zelmera Osiemianowskiego, tam zgrupowałyśmy się. Potem byłyśmy przeniesione na ulicę Langiewicza 24 i tam nas zastało Powstanie. Niestety, deszcz lał straszliwy i właściwie nigdzie się nie ruszałyśmy.
Nasze pierwsze dni Powstania do dziesiątego, jedenastego sierpnia, tośmy siedziały w tej willi. Już nie pamiętam czyja ta willa była. Niestety w międzyczasie było przykre takie wydarzenie, bo własowcy i Ukraińcy, chodzili po tych willach, grabili. Koleżance właśnie zabrali zegarek… co tylko mogli. Na szczęście u nas nikogo nie zgwałcili, ale odbywały się też gwałty. Decyzją AK z jedenastego na dwunastego sierpnia, przez Pole Mokotowskie przedostałyśmy się na ulicę Polną. To był straszny moment, bo po prostu Pola Mokotowskie były oświetlane rakietami, myśmy się kryły w kartoflach, ale zdołałyśmy się przedostać.
Wtedy zostałam jako łączniczka, właśnie tam na Polnej.
Pamiętam, że to był jakiś porucznik Janusz, trochę tam przenosiłam tych dokumentów, ale w pewnym momencie ten porucznik mówi, że „właściwie to wy jesteście wszystkie przeszkolone jako sanitariuszki, otworzył się szpital polowy na Koszykowej 45 i jesteście przeniesione do tego szpitala na Koszykową 45”. I tam już do końca Powstania zostałam w tym szpitalu polowym na Koszykowej 45.
Nie. Z tym tylko, że w pewnym momencie nie pamiętam, którego sierpnia, chyba koło dwudziestego, szpital został zbombardowany. I z tego pierwszego piętra, bo myśmy były na pierwszym piętrze, musiałyśmy znieść naszych rannych do piwnicy i cały czas już do końca Powstania ten szpital był już w piwnicy. Koleżanka moja najbliższa, ta właśnie Irenka Bulik, została wtedy ranna. Ona akurat była na dyżurze jak spadły te bomby. Ona potem już nie pracowała w szpitalu tylko ja zostałam i Halina Glińska.
Nie.
Też nie.
Pamiętam tylko ciekawe momenty w tym okresie czasu, kiedy w architekturze, bo to było blisko architektury, koncerty pana Fogga, to było coś fantastycznego. I dla powstańców i dla tych, którzy mogli jako tako chodzić…
Tak.
Nie. Poszczególni ranni modlili się, ale żeby specjalne jakieś msze były czy coś… Księdza nie było.
Nie.
Nie.
Nie.
Najtrudniejsze to był światła i głód.
Nie miałyśmy czym karmić tych naszych rannych. Codziennie była tylko ta tak zwana „pluj zupa”. Te otręby takie zagotowane z kaszą, z czymś i miód. To było całe [pożywienie]… Jakaś tam woda, tam dostarczali wodę. Poza tym nic więcej do jedzenia nie było.
Dostarczali nam.
To trudno powiedzieć, właściwie poza tym, że się zmieniało opatrunki i się rozmawiało z tymi naszymi kolegami, to nic się nie działo.
Ci ciężko ranni, tak. Pamiętam chłopca takiego Sławka, który miał uraz kręgosłupa. On był straszliwie biedny, miał jakieś dwanaście lat. Ci wszyscy inni ranni różni byli, takich bardzo ciężkich ran powiedzmy brzusznych, nie było. Jakieś urazy głowy były, rąk, nóg, tak że raczej to tacy średnio ciężko ranni. Poza tym jednym chłopcem.
Nie miałam kontaktu. Potem się dowiedziałam, że 7 sierpnia mamusię wyprowadzili do Pruszkowa, a mój tatuś brał udział w Powstaniu na Starym Mieście i stamtąd miał się dostać do Śródmieścia. Ale przed wejściem do kanału został ranny jakimś odłamkiem w szyję, i ciekawy moment był, że uratował go Niemiec. Wywieźli go do Mińska Mazowieckiego i tam był w szpitalu.
Nie.
Chyba najbardziej to wejście tych Ukraińców i własowców. To był straszliwy moment przerażenia po prostu, co się z nami stanie? A potem samo Powstanie to była euforia, nic się nie działo takiego.
Tak.
To najbardziej przyjemne, to były te koncerty w wykonaniu Fogga, to były bardzo przyjemne, podnosiły na duchu, cała sala śpiewała, to było coś naprawdę bardzo… Nie wiem czy wspominali ludzie o tym ale on dawał takie koncerty w tej architekturze.
Z koleżanką Bulikówną. Z czasów właśnie… to się ciągnęło od kompletów, potem w czasie Powstania i po Powstaniu.
Byłam w szpitalu, tak. Pamiętam, że powiedzieli nam, że będziemy wychodzić. Wtedy padło pytanie: Jak wychodzimy? Czy jako cywile, czy jako powstańcy? I większość tych moich kolegów, powstańców doszli do wniosku, że oni nie wyjdą jako powstańcy, oni chcą wyjść jako cywile, bali się obozów. I prosili, żebym ja również opuściła szpital jako osoba prywatna, nie jako sanitariuszka i tak się też stało.
Wyszłam z ludnością cywilną do Pruszkowa.
Nie. Sama byłam. Pamiętam taki moment, kiedy miałam pieniądze i za torami, bo myśmy byli na takiej jak gdyby rampie, były tory kolejowe, i za tymi torami stała ludność cywilna z Pruszkowa i z okolic. Zobaczyłam matkę mojej koleżanki i ona mnie też zobaczyła, zaczęła się pytać co jest z jej córkami. Ja naturalnie nie wiedziałam. A ja się pytałam co jest z moją rodziną. No – mówi – mamusia jest w Pruszkowie, dam jej znać. Pamiętam, że rzuciłam te pieniądze a chłopiec odrzucił mi chleb, którym się podzieliłam z moją koleżanką. I tak się dostałam do obozu w Pruszkowie.
Tam był niesamowity tłok, ścisk. W ogóle ludzie nie wiedzieli co ze sobą zrobić, każdy miał jakieś tobołki które ze sobą wziął. Ponieważ Powstanie zaczęło się latem, ja byłam w spódniczce i w pantofelkach i bluzce. Przed wyjściem z Warszawy mój kolega Antoś Strzelecki, który zmarł w zeszłym tygodniu, przyniósł mi pelisę, taką na futrze i kamasze męskie, jakieś skarpetki. Tak, że ja byłam ubrana. Byłam przygotowana do zimy i w ogóle. Pamiętam, że ta sąsiadka powiedziała mojej mamusi, że ja jestem w tym Pruszkowie i wtedy mój wujek, który pracował jako kolejarz przed wojną i w czasie wojny, odnalazł mnie w tym Pruszkowie, w tym obozie. I ciekawe było to, że ponieważ mówił po niemiecku, mówi: „Ja cię stąd wyciągnę”. Na terenie Pruszkowa, był tak zwany „Zielony Wóz”, w którym urzędowali Niemcy, był taki haltkommando. Wujek poszedł ze mną do tego Niemca, mówi, że to jego siostrzenica, że wyszła z Warszawy. Nie mówił, że, broń Boże, byłam powstańcem, tylko że chciałby mnie wydostać stąd do siebie, wziąć do domu. Ten Niemiec pyta się: „A to dlaczego ona jest taka czerwona i taka pulchna?”. Ja byłam po prostu spuchnięta prawdopodobnie z głodu i z tego, że jakieś… no nie wiem, co się ze mną działo. Na to wujek powiedział: Tak, bo ona ma gruźlicę”. No to podziałało jak płachta na byka. Naturalnie pozwolił mi wyjść. I pamiętam ten moment, że wtedy opuściłam obóz. Potem jeszcze mój wujek postarał się, żeby wyprowadzić tymi, takimi przejściami, gdzie Niemcy już go znali, ci wartownicy, moją koleżankę z ojcem, taką Basię Gelbówną. I to wszystko.
Nie. Z matką. Ale dopiero po wyzwoleniu.
Tak. Moje mieszkanie nie zostało zbombardowane, tyle tylko, że było wyszabrowane. Potem jak przyszła armia polska, to na kwaterze byli nasi polscy żołnierze, było ich dwóch czy trzech, już nie pamiętam. Dzięki nim, myśmy miały co jeść. Myśmy dostawały od nich zupę, chleb, oni się z nami dzielili swoim jedzeniem.
Potem już jak się uspokoiło w 1945 roku, zaczęłam chodzić do gimnazjum Batorego, a stamtąd potem dostałam się na farmację, skończyłam farmację. W międzyczasie wyszłam za mąż, urodziłam dwie córki i to byłoby wszystko.
Długi okres czasu nie przyznawałam się do tego. Po prostu wiedziałam, że to może mi grozić czymś… Dopiero później, już nie pamiętam 1947 czy 1948 roku [lata 60-te], tatuś mnie po prostu namówił, żebym się zapisała do ZBOWiD- u. Wtedy to już jakoś tak, nie było tak. Już nic się nie działo. Nie byłam represjonowana. Po prostu.
Nie.
Chyba nie. Nic mi takiego… Nie mogę powiedzieć.
Za mało się mówi na ten temat. Dużo młodzież wie, ale to przeważnie w tych rodzinach, które były związane z Powstaniem, czy z tym, że mieszkają w Warszawie, wiedziały coś na ten temat. Powstanie – to nie tylko powstańcy, to cala ludność. A jestem zaskoczona tym, że wiele osób, jak się pytali ich na ulicach Warszawy, kiedy wybuchło Powstanie, to w ogóle nie znali, ani daty, ani po co. Coś tam takiego było.
Przede wszystkim powstańcy byli wychowywani w biedzie, nie mieli tych luksusów, nie było radia, telewizji. Radio owszem było, ale u niektórych. Myśmy żyli zupełnie inaczej. Myśmy żyli tą codziennością, tym że może być łapanka, że trzeba uciec, że trzeba się konspirować. Młodzież obecna ma dużo lepsze życie. Nie znają żadnych właściwie, przeważnie trosk, dla nich obecnie to tylko zabawa jest. Na szczęście nie muszą myśleć o tym, że może ich coś takiego spotkać.
Ja nie wiem. Myśmy nie miały żadnej możliwości zorientować się jak wygląda życie na zewnątrz, poza tą piwnicą.
Świadkiem zbrodni nie byłam. Natomiast zginął mąż mojej kuzynki na Woli. Nie wiadomo jak to się stało po prostu przepadł bez wieści. Ona została z dwójką maleńkich dzieci. Mieszkali wtedy na ulicy Siennej i właściwie to nie wiem jak to się stało.
Wbrew temu, co mówią ludzie, uważam, że dobrze się stało, że Powstanie wybuchło. Myśmy byli tak wszyscy zmęczeni, tak wszyscy zgnębieni przez Niemców, przez te historie łapankowe, przez te rozstrzelania wieczne, że to, szczególnie w młodzieży, ale chyba nie tylko w młodzieży, narastał ten bunt, żeby się z tego wszystkiego wyzwolić. To było nie do zniesienia. Pewnie, że były wielkie straty, niestety może niedopracowaniem tego Powstania, był broni. W rezultacie uważam, że Powstanie było potrzebne.