Kazimierz Olesiński „Sęp”
Nazywam się Kazimierz Olesiński, pseudonim „Sęp”. Należałem do harcerzy od końca 1942 roku, początku 1943. Drużynowym moim był Jurek Zawadzki. Zbiórki w czasie okupacji odbywały się w prywatnych mieszkaniach, a oprócz tego bardzo często wyjeżdżaliśmy do lasu – Józefów, Michalin pod sam Świder. Tam się odbywały różne ćwiczenia, nawet z bronią.
- Co pan robił w okresie wcześniejszym, przed 1 września 1939 roku?
Pochodzę z Pomorza, z okolic Grudziądza, tam się urodziłem i w 1939 roku, zaraz po wkroczeniu Niemców, na początku października zabrali naszego tatę i rozstrzelali Niemcy, którzy tam razem z nami wspólnie mieszkali przed 1939 rokiem. Ponieważ było nas pięcioro w domu, a mieliśmy dwóch stryjków, braci ojca, którzy nie mieli dzieci i wzięli nas, mnie i najmłodszego brata do Warszawy. W 1939 roku przyjechałem do Warszawy, wychowywany byłem u stryjka, chodziłem do szkoły podstawowej i właśnie tam zostałem zorganizowany do harcerstwa. Tak jak już powiedziałem, harcerstwo polegało na zbiórkach, na przygotowaniach do takiego tak zwanego małego sabotażu, więc malowanie znaku Polski Walczącej, również roznoszenie „Biuletynów Informacyjnych”, to znaczy transport tej prasy. Poza tym już pod koniec, w 1944 roku, były tam różne wiadomości o ruchu wojsk niemieckich. Tak żeśmy pełnili takie służby na głównych trasach. No i były jeszcze różne takie historie, jak ostrzeganie ludzi, którzy byli na listach do wywózki, względnie aresztowania. Tak że to było takie zadanie, można powiedzieć, bardzo niebezpieczne. Bo przekazywać tą wiadomość mieliśmy tylko tej osobie, której to dotyczyło. A dość często po zapukaniu do drzwi okazywało się, że jest więcej osób. Był taki moment na ulicy Elekcyjnej, że dwóch facetów wciągnęło mnie do środka (mimo że był zakaz wchodzenia) do tej pani, którą miałem ostrzec, i zaczęli się mnie wypytywać. Oczywiście zauważyłem, że posiadają znaczki niemieckie
Hakenkreuz w klapie. Od razu zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo mieszkanie nie wyglądało wcale na jakieś takie, żeby mogli przebywać Niemcy. Jakiś duży pokój był przedzielony tekturą i innymi rzeczami, małe drzwiczki i tam mnie wciągnęli do środka. Koniecznie chcieli ze mnie wydobyć, żebym powiedział, skąd to wiem i tak dalej. Z drugiej strony to była taka obawa, że mogła być jakaś prowokacja dla tych osób. W związku z tym trzymali mnie trochę, ale w końcu wyszli ze mną, doprowadzili mnie od Elekcyjnej do Bema i pozwolili mnie po prostu uciec. Obstawa miała być, ale później jak się okazało, to koledzy się nie mogli mnie doczekać i odeszli. Takie były przygody.
Natomiast jeśli chodzi o Powstanie, to akurat w dzień Powstania przed godziną siedemnastą szedłem ulicą Towarową, bo mieszkałem na ulicy Siennej róg Miedzianej. To był cały plac Kazimierza, gdzie obecnie znajduje się Dom Słowa Polskiego. Ulica Towarowa była przedzielona, to znaczy za chodnikiem był mur od ulicy Srebrnej, prawie po ulicę Grzybowską, gdzie były tory kolejowe, bocznice kolejowe i na tych bocznicach rozładowywano wagony. Ale właśnie w tym dniu było bardzo dużo wagonów z wojskiem niemieckim, które tam jakoś się znalazło. I w momencie kiedy zbliżyła się godzina siedemnasta, zaczęły się strzały gdzieś bliżej Żelaznej i Niemcy z tych wagonów wyciągali karabiny maszynowe, wchodzili na dachy i zaczynali obserwować, a nawet strzelać do ludności, wzdłuż ulicy Pańskiej, Prostej, Łódzkiej. Z tej ulicy musiałem się więc przedostać na Wronią i bokami na Pawią. Doszedłem, niestety już nikogo w tym domu nie zastałem i musiałem wrócić. Próbowałem jeszcze ze dwa razy dostać się do drużynowego, ale widocznie, nie wiem, gdzieś pewnie na jakiejś innej akcji był.
Kolega, z którym mieszkałem w jednym podwórku, który też nie mógł znaleźć swojego drużynowego, mówi: „Kaziu, chodź do nas, tu na placówkę”. Znajdowała się ona w fabryce Bormana, między ulicami Sienną, Towarową, Srebrną i Wronią. To była fabryka spalona w 1939 roku, a posterunek Powstańcy mieli na piętrze. Wyłożyli deskami, żeby była obserwacja na drugą stronę tego muru. Były takie momenty. A my żeśmy zgłosili się tam oczywiście jako łącznicy. Spełnialiśmy takie funkcje, że z meldunkami chodziliśmy, a później rowerem jeździliśmy, bo kolega miał rower. Pierwsza komenda była na rogu Siennej i Żelaznej, a później została przeniesiona na Twardą. Bo tutaj róg Żelaznej i Twardej był dość często pod obstrzałem. Pewnego razu, już po dłuższym czasie, to było jakoś, ja wiem, prawie pod koniec sierpnia, uderzył pocisk, jak tam przechodziliśmy, i kolega został ranny w rękę. Musiałem się nim zająć, wziąć go przez takie przejście, które było ułożone z płyt, na drugą stronę ulicy Żelaznej i tam z pomocą osób postronnych zaprowadziliśmy go. Bo jeszcze, mimo że miał upływ krwi i tak dalej, to zaprowadziliśmy go na Śliską do szpitala. Wróciłem do tej placówki, która nazywana była „Kurzą Stopką”, i paru chłopców przelatując przez ulicę Sienną, zostało jednak [postrzelonych], stracili życie. Po drugiej stronie tych torów była ulica Kolejowa i był budynek piętrowy. Tam Niemcy zrobili sobie gniazdo oporu i mieli przejście, gdzie my przechodziliśmy, dokładnie widoczne i dość często udawało im się… Nie wiem, dwóch czy trzech z tych Powstańców tam zginęło. Ponieważ odwiedzałem kolegę w szpitalu, a wiadomo, szpital był obładowany chorymi, rannymi, tak że on leżał na korytarzu i po kilku dniach wdała mu się po prostu gangrena w tę rękę. Więc dowiedzieliśmy się, że jest organizowany szpital specjalnie dla Powstańców na ulicy Złotej, poza ulicą Sosnową chyba. Faktycznie tak było. Poszedłem, sprawdziłem i akurat tam stawiali łóżka i powiedzieli: „Proszę dostarczyć nam tego rannego, my się tu zaopiekujemy”. Poszedłem po kolegów, z tych Powstańców, poszliśmy w czterech i przenieśliśmy go już na noszach, bo on już był bardzo słaby. W każdym bądź razie stamtąd wyszedł cało, wyzdrowiał oczywiście po amputacji ręki, aż za łokciem. Ten kolega nazywał się Jurek Janczewski.
Potem był taki moment, że placówka „Chrobrego” miała przejść na Stare Miasto. Po drodze zahaczyli o róg Chłodnej i Żelaznej, gdzie była niemiecka wacha, na której właśnie w czasie okupacji byłem zabrany z tramwaju, mając wtedy z kolegą Rysiem Kołaczem „Biuletyny…” do przetransportowania z ulicy Złotej na ulicę Pawią. Zatrzymali Niemcy, żandarmi ten tramwaj, wszystkich wygarnęli w obstawie i nas z tymi „Biuletynami”. Oczywiście na samym końcu byliśmy i oni wyłapywali przeważnie mężczyzn i nam się jakoś udało tam [wymknąć]. Po kopniaku żeśmy dostali oczywiście i wydostali się na ulicę, zadowoleni i szczęśliwi, bo liczyliśmy, że to się może źle skończyć. Ponieważ dowódca placówki powiedział, że nas absolutnie nie zabierze na żadne Stare Miasto, bo to jest już nie dla nas praca, musieliśmy zostać. Tam się zmieniła placówka, ale ja już wróciłem do domu i stryjek już nie pozwolił mi [wyjść], wiedząc, że ten kolega [stracił rękę], rodzice jego byli bardzo tacy zestresowani. Mimo że jego mama udawała, bo była taką bohaterką i mówiła: „Dla ojczyzny można oddać życie”. Ale to wszystko tak na co dzień troszkę boleśnie wyglądało. Już od tamtej pory, to było gdzieś tak, nie wiem, od połowy września już skończyłem z tym. Później do Pruszkowa, z Pruszkowa do Niemiec.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?
W domu? Życie moje wyglądało w ten sposób, że pomagałem we wszelkich pracach, bo ludzie musieli kopać studnie, bo wody nie było. Poza tym domy były zapalane przez samoloty, ciągle zrzucali bomby zapalające, [trzeba było] gasić te pożary… A, i chodziliśmy jeszcze za żywnością. Więc na Prostej był młyn i Niemcy właśnie tę ulicę obstrzeliwali z Towarowej, więc ludzie wykopali przejście i obstawili płytami chodnikowymi w nocy, takim sposobem, żeby nie zostać trafionym. W tym młynie było bardzo dużo pożywienia, to znaczy mąki przede wszystkim, kasz różnych. Tak że okoliczni ludzie tam zdobywali żywność. Poza tym żywność jeszcze była na tej placówce tutaj, ale to już brali do kuchni dla Powstańców. Tam była masa fasoli, były lekarstwa. To były nie garaże, tylko stajnie, bo tam było bardzo dużo koni, które wtedy służyły jako siła pociągowa. Te konie też zostały zużyte na pokarm.
- Czy podczas pana służby jako łącznik zapamiętał pan jeszcze jakieś trudne, ryzykowne sytuacje, jakie się wydarzyły?
Były tam takie przypadki już w czasie trwania Powstania… Pierwszy to był taki przypadek, że szło dwóch pijanych kolejarzy niemieckich i my żeśmy otworzyli bramę, bo brama była duża, żelazna brama, podparta olbrzymimi drągami. A oni szli w ogóle tak, jak gdyby nic się nie stało, i żeśmy ich wciągnęli do środka. Oczywiście zostali później zrewidowani i przetransportowani na ulicę Twardą, bo tam był taki ośrodek dla jeńców niemieckich. Później był jeszcze taki moment, że tą ulicą od strony Alei Jerozolimskich, to znaczy od strony placu Zawiszy, jechał samochód, amfibia, w środku Niemcy. Pozawijane rękawy mieli, pamiętam, bo my żeśmy na górze stali, na piętrze i oczywiście przez te luki i przez okna patrzyliśmy, co oni zrobią. Dojechali do rogu Siennej, gdzie była barykada. Chłopcy zaczęli strzelać, ale ta broń była też taka nie bardzo sprawna, celność była słaba. Oni dojechali do tej barykady utworzonej z beczek smoły i lepiku. Wjechali na chodnik i skryli się za murem. Dopiero w nocy chłopcy poszli tam zrewidować samochód, bo zostawili ten samochód i udali się dalej pieszo. Jeszcze był taki moment, że była brama właśnie z tego towarowego dworca, na wprost Srebrnej. W pewnym momencie – to byli już nie Niemcy, tylko to byli Łotysze prawdopodobnie – wystawili karabin maszynowy. To był karabin ruski, na kółkach, cekaem. To pamiętam, bo oni wystawili, umocowali i zostawili tak jakby na przynętę dla naszych chłopców. Ale się później okazało, że chłopcy… Stopniowo tą bramę właśnie żeśmy otworzyli z naszej strony, te wrota i poszli tam na zwiad i się okazało, że ci żołnierze byli pewnie pijani i poszli gdzieś dalej czegoś szukać. Ten karabin był tam jakoś umocowany, ale pamiętam, dowódca, kapitan, był taki potężny człowiek, złapał karabin na ręce i zdobył ten karabin. Później przyszli ci Łotysze, dwóch uciekło, a jednego zwerbowali chłopcy. Powiedział, że zostanie u nas na placówce. Nie wiem, co kapitan z nim później zrobił, bo oni już po tym wszystkim szykowali się na przemarsz na Stare Miasto.
- Czy pan też był uzbrojony?
Nie.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy ze strony nieprzyjacielskiej? Czy miał pan osobisty kontakt z tymi żołnierzami?
Kilka razy widziałem jeńców, których prowadzili Powstańcy. Zupełnie inne miny mieli ci żołnierze. Mimo że tam nie wolno im było nic, ani uderzyć, ani nic, ale w każdym bądź razie było zupełnie [inaczej]… To nie byli ci tacy ordynarni, tylko już potulni ludzie, zupełnie inni.
- A czy był pan świadkiem jakichś zbrodni ze strony niemieckiej?
Niemieckiej zbrodni? Było bardzo dużo rozstrzeliwań w czasie okupacji, więc rozstrzeliwania były. Później powiesili [ludzi] w getcie, bo to było na Lesznie. Leszno było przedzielone murem oddzielającym getto od strony aryjskiej i na balkonach wisiało tam dwadzieścia siedem osób. Później na Towarowej też była ekshumacja. Było bardzo dużo. Tam gdzie te tablice pamięci są, to tam wszędzie było rozwalanie Polaków. Przecież bardzo dużo zginęło po akcji na Kutscherę.
- A jeszcze wcześniej, jak pan się dowiedział o możliwości uczestnictwa w harcerstwie, w Powstaniu?
Ponieważ koledzy wiedzieli, że straciłem ojca, że Niemcy mi rozstrzelali ojca, więc byłem jednym z pewniejszych ludzi, którzy mogli jako pierwsi wstąpić do tej organizacji, i później protegowałem takich kolegów, którym mogłem zaufać. Tak że to przeważnie byli koledzy z klasy. To była klasa piąta, szósta i siódma. Tak się zaczęło.
I co raz któryś z kolegów przyprowadzał swojego znowu jakiegoś dobrego, bliskiego znajomego. Z tym że w ogóle byliśmy mało informowani. Jakie zgrupowanie – co, jak, jaki krąg. „Reduta” to było wiadomo, ale żeby jak najmniej wiedzieć, w razie czego, w razie jakiejś wpadki czy coś, żeby człowiek nie mógł zdradzić kolegów, nie mógł zdradzić adresów. To świadomie było, że mało żeśmy przyjmowali do swojego umysłu to, żeby jak najmniej wiedzieć, to nie można później powiedzieć czegoś. Takie były założenia.
- A czy czytał pan podziemną prasę albo słuchał radia?
W Powstanie słuchaliśmy radia, bo było radio „Błyskawica”, jeśli się nie mylę. Było, ale te radia, to odbiorniki były kiepskie, ta słyszalność była słaba. No i ciągle te audycja były z takim rozpaczliwym głosem, prośbą o broń, bo najwięcej owało broni i lekarstw w Powstanie.
- A jak przyjmowała pana służbę ludność cywilna?
Początkowo była wielka euforia, ludzie byli zadowoleni, było wszystko. Naprawdę tak się wydawało, że te kilka dni to Powstanie przetrzymamy bez niczego, bez żadnego problemu i ciągle z oddali słychać było wybuchy pocisków – „O, już jutro, pojutrze Rosjanie wejdą”. Ale byli tacy sceptycy, którzy przychodzili i mówili: „A, Rosjanie. Żebyśmy wywiesili czerwone flagi, to oni by weszli. Na biało-czerwone to na pewno nie przyjdą”. Wtedy zaczęła się tak ludność troszeczkę tak jakoś nawet odnosić z rezerwą do Powstańców. Przeważnie ludzie starzy, bo dużo ginęło cywili. Byli jacyś tacy [„gołębiarze”] na dachach różnych. Nie wiem, czy to byli Niemcy, czy folksdojcze, którzy mieli broń i od czasu do czasu nie wiadomo skąd, ktoś zginął. Poza tym bombardowania ciągłe były, artyleria biła. Artyleria stała na kolei, to znaczy na torach, na platformie kolejowej, że jak ten pocisk leciał, to go słychać było. To były pociski dużej średnicy i dużego kalibru. Tak że to dawało się we znaki. Brak jedzenia, wody i ludzie w połowie września już tak zaczęli inaczej patrzeć na Powstanie.
- Czyli w połowie września wrócił pan do domu?
Wróciłem do domu i później, ponieważ byłem już ze stryjkiem i jeszcze znajomi, musieliśmy wyjść. To było gdzieś, nie pamiętam, siedemnasty czy któryś września. Do Pruszkowa nas zabrali i w Pruszkowie była segregacja. Mężczyźni na jedną stronę, kobiety z dziećmi (niby zaliczaliśmy się do dzieci) na drugą stronę. Na te hale nas przetransportowali, a później stamtąd wywózka. Niektórych, starsze osoby, kierowali tutaj, do tak zwanej Generalnej Guberni. Natomiast jeszcze młodsze kobiety zdolne do pracy, do Niemiec. Wywieźli nas do Niemiec, najpierw do Drezna, do obozu przejściowego, który tam był. Tam byli i Polacy, i byli Czesi, i byli Włosi. Do tego obozu przyjeżdżali tacy przedstawiciele z fabryki i wybierali kobiety i chłopców takich jak my.
Już pracowałem w fabryce na maszynie. Wywieźli nas pod Chemnitz, to później był Karl-Marx-Stadt. Kilka kilometrów od tego miasteczka, małe miasteczko (bo Chemnitz to było duże miasto), tam była fabryka i tam nas zakwaterowali w takich barakach i chodziliśmy do pracy. Okazało się, że tam było bardzo dużo Ukrainek, które już wcześniej do pracy Niemcy zwerbowali, bo już nie mieli kim robić.
W 1944, jeszcze na jesieni. I tam przyszła wolność, przyszli Amerykanie. W 1945 roku na początku kwietnia weszli Amerykanie i byliśmy tam do momentu zakończenia wojny. Potem, w połowie maja wywieźli nas do Chemnitz, stamtąd do pociągów i pociągami, w których jechali Polacy, jechali Francuzi, jechali Czesi, jechali Ukraińcy. Tak nas wozili, raz w stronę francuską, później w stronę Polski przez Czechy, tutaj jak jest Jelenia Góra. Tu wylądowaliśmy i stamtąd po różnych perturbacjach dojechałem do Warszawy z ciocią, bo byłem z ciocią właśnie w Niemczech.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania i jakie najlepsze?
Najlepsze wspomnienia to były te, jak widziałem niewolników niemieckich. To radość była wtedy w sercu ogromna, że nareszcie przyszedł ten moment i taki czas, że widzieliśmy, że coś w tym kierunku się dla nas zrobiło. To znaczy dla zaspokojenia tego. Bo cała okupacja to był taki moment, że liczyliśmy, że kiedyś musimy się pomścić jakoś za te wszystkie tragedie, które nas spotykały, na które musieliśmy patrzeć. I w końcu tak było. A jeszcze druga taka radość to była, jak na przełomie 1944/1945, wojska amerykańskie, lotnictwo amerykańskie i angielskie zaczęło tam wtedy tak bombardować już widocznie i zbombardowali Drezno, zbombardowali Chemnitz. To były łuny takie niesamowite, widoczne na kilkadziesiąt kilometrów. Wtedy żeśmy się wcale nie bali i cieszyliśmy się, że nareszcie ta buta niemiecka zostaje złamana. To tyle by było.
- A z tych najgorszych wspomnień?
Najgorsze wspomnienie to było to, jak zobaczyłem, że kolega miał tą rękę uszkodzoną. A później jak żeśmy poszli go przenieść z tego szpitala na Śliskiej na Złotą, to zobaczyłem, że jest mrowie na tej ręce. To było coś okropnego. Ale to może go uratowało, bo teraz się okazuje, że są takie sytuacje, że podobno lekarze do tego wracają. Wiadomo, co mam na myśli.
- Jak z perspektywy dnia dzisiejszego pan ocenia Powstanie Warszawskie?
Atmosfera wtedy była taka, że Powstanie musiało wybuchnąć, taka była atmosfera całego społeczeństwa. Z drugiej strony [wiadomo], że zginęło dużo ludzi. No to też jest jakaś taka przykra sprawa, ale to jest wojna i trudno. Przecież my byliśmy – my, to znaczy trochę starsi od nas koledzy – byli do tego już naprawdę przygotowani i w czasie okupacji oni też ginęli. Ginęli przecież przy zamachu na Kutscherę, skacząc do wody, zostali zastrzeleni, zginęli w innych miejscowościach. Tak że to była sprawa taka… Ja uważam, że szkoda tych ludzi, którzy zginęli, ale jak byli rozstrzeliwani zupełnie niewinni ludzie, bez sądów, bez niczego, tylko dlatego, że byli Polakami. Chodziło takie powiedzenie, że Żydów mordują, no bo Niemcy mordowali, a Polacy nie byli w stanie ich przecież uratować i powiedzieliśmy, że nie będziemy tak szli, jak oni na rzeź. A mimo to Żydzi nie mając żadnych perspektyw, też wywołali powstanie przecież i też kilka dni się bronili. A my liczyliśmy… ogół społeczeństwa nie zdawał sobie sprawy z polityki międzynarodowej. Wiedzieli, że Sowieci to jest też drugi okupant. Ale to było takie między wierszami, to nie było ogólne. Ogólnie to liczyliśmy, że jak my otwieramy drogę, to znaczy, że oni powinni wejść, a oni nie przyszli. Powstanie przecież było obliczone na kilka dni, a trwało sześćdziesiąt trzy dni, tak? To była taka determinacja ludzi, że już im było wszystko jedno. Zniszczenia były, wiadomo. Ale wszystko jakoś… Mamy Muzeum Powstania, o. To jest dla nas jedno wielkie usatysfakcjonowanie.
- Co się działo z panem po maju 1945 roku? Pan wrócił do Polski.
Wróciłem do Polski, w dalszym ciągu byłem u stryjka i chodziłem do szkoły Konarskiego. Skończyłem szkołę Konarskiego i miałem pracować, ale kolega mi mówi: „Słuchaj, chodź pojedziemy do Ursusa. Zobaczymy, może tam nas do szkoły przyjmą. Tam jest internat, to może się dostaniesz do internatu”. Bo w międzyczasie szkołę skończyliśmy w czerwcu, a tam szkoła zaczynała się dopiero we wrześniu. Ale pojechaliśmy, złożyliśmy papiery. Później był egzamin i się dostałem. Później byłem trochę u brata najstarszego we Włochach. Zostałem przyjęty do szkoły w Ursusie, przy zakładach „Ursusa”. Później, po jakimś czasie, dostałem się do internatu. Tak że mogłem to skończyć i skończyłem tam średnią szkołę dzienną, liceum mechaniczne w 1951 roku. Później, po tej szkole dostałem nakaz pracy, bo wtedy dawali nakazy pracy. Na tym nakazie pracy mieliśmy pracować u Nowotki (bo powstawała wtedy ta fabryka Nowotki), ale oni mówią: „Takich świeżo upieczonych techników to my nie potrzebujemy”. No to z powrotem nas wcielili, odesłali do MON-u, do Ministerstwa Obrony Narodowej. A Ministerstwo Obrony Narodowej po weryfikacjach, po badaniach lekarskich w Poznaniu, do Piły, do Oficerskiej Szkoły Samochodowej. To był 1951 rok, kiedy trwała „zimna wojna”, potrzebowali szkolić ludzi w kierunku wojskowym. Po takim dziewięciomiesięcznym kursie w Pile dali nam mundury oficerskie i mieliśmy być awansowani. Ale jakoś nam się upiekło, bo to był 1953 rok, już się zaczęła taka jakaś luźniejsza ta cała historia międzynarodowa robić, zdaliśmy z powrotem te oficerskie mundury i zostaliśmy rozesłani w całą Polskę do jednostek wojskowych na praktyki. Bo tam to było tylko dziewięć miesięcy, czyli jeden rok prawie, a później tu drugi rok. No i przyszedł marzec, Stalin „odjechał” na zawsze i nas pozwalniali do domu oczywiście. Ale później brali jeszcze na ćwiczenia i tak się skończyła moja „idylla” z wojskiem.
Później zacząłem pracować. Pracowałem przeważnie w takich… Związany byłem… Ponieważ stryjkowie całe życie byli związani z samochodami, więc w Spółdzielni Transportowej „Transped” potrzebowali właśnie akurat kierownika transportu. Zostałem kierownikiem transportu, dobrą pracę miałem. Ale to wszystko było tak jakoś [mi nie pasowało] i zacząłem myśleć o tym, żeby sam na siebie pracować. Postarałem się o koncesję na transport ciężarowy i ten transport od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego któregoś roku prowadziłem aż do pójścia na emeryturę.
- Czy chciałby pan jeszcze coś dodać na temat Powstania Warszawskiego?
Bo ja wiem?… Teraz mamy dobrze, bo spotykamy się, odnaleźliśmy się, chociaż już dużo kolegów nie przychodzi, ale z całego okręgu, z „Reduty” jest nas jeszcze trzydziestu sześciu. Mamy zbiórki co jakiś czas, mamy różne wybory, mamy lokalizację w budynku PAST-y. Dostajemy tam pomieszczenie raz w tygodniu na dwie godziny, dla nas. Możemy tam odbywać różne narady i jeszcze cieszyć się tym, że jest już Polska wolna. Trochę gnębi nas, że politycy nie umieją się jakoś tak ze sobą zgrać, żebyśmy tak jak naród pragnie, żebyśmy patrzeli jakoś całością, a nie takimi grupami.
Warszawa, 8 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Dąbrowa