Janusz Borkowski
Janusz Borkowski, urodzony 27 czerwca 1936 roku, Warszawa, ulica Młynarska.
- Gdzie pan był w czasie Powstania Warszawskiego?
Plac Grzybowski, Śródmieście. [W piwnicach domu plac Grzybowski 1, po przymusowym wyjściu z piwnic, przedostaliśmy się do piwnic pod kościołem].
- Proszę powiedzieć o swojej rodzinie.
Moja rodzina wywodziła się właśnie z takiej wojskowej sprawy, bo ojciec też był [w konspiracji], ale nie w Warszawie, w AK, tylko może był w Radomiu, bo jak brata zgłaszałem, to sprawdzali, to nie był w AK, ale może Bataliony Chłopskie. [Nie mogę powiedzieć w jakim rejonie, wiem tylko, że jak wracaliśmy do Warszawy, to w miejscowości Białobrzegi pod Pilica miał znajomych].
- Czym pana rodzina zajmowała się przed wojną?
Normalnie w domu była matka, która wychowywała czworo dzieci, a tatuś był handlarzem i miał sklep. Przed wojną w ogóle jeszcze, jak Niemcy wkroczyli, to pracował normalnie w Warszawie jako stolarz-cieśla [i dozorca domu, w którym mieszkaliśmy. Niemcy mieli tam magazyny zbożowe i tata, przez nakaz Niemców musiał tego pilnować. Brat Walenty pracował na Dworcu Śródmieście z kolegami z AK, któregoś razu gestapo zrobiło na nich łapankę, brat został ciężko poturbowany i leżał w szpitalu na ulicy Brzeskiej].
[Sklep – warzywniak mieścił się na Placu Grzybowskim 1. Sklep był co tydzień sprawdzany przez Niemców]. Jak było getto, bo myśmy mieszkali, jak getto małe było, jak plac Grzybowski, Twarda to na Próżnej pod 12 mieszkałem. Co się działo, to się działo, że całe getto było ogrodzone. Mali Żydzi, tacy po sześć, siedem lat, wychodzili po chleb, to dawało im się chleb, niektórzy handlowali, podawali warszawiacy za pieniądze. Tego pilnowali Łotysze, wojsko niemieckie w mundurach pomarańczowo-cytrynowych, to prawdopodobnie Ukraińcy byli, ci wojskowi. Akurat pewnego dnia wyszedłem na ulicę (bo na placu na Próżnej to podwórek nie było, to były takie żydowskie czynszówy), miałem odbit na pięcie, czyli po prostu wrzód taki mi się zrobił, w jednym kapciu, a w drugim boso tak szedłem. Z kolegą podeszliśmy pod getto, właśnie tak jak Bagno 3, Bagno 5 i akurat plac Grzybowski. Niemiec tak rozgląda się, patrzymy w górę, a Żydówka w oknie stoi, trzymając dziecko maleńkie na rękach karmi butelką czy jakimś czymś, w każdym razie trzymała buteleczkę czy coś i do buzi dawała. A ten sukinsyn, można tak się wyrazić, zdjął karabin, przymierzył i trafił ją, tak że dziecko wypadło na ulicę, a ona upadła do mieszkania. Wtedy uciekłem do domu z krzykiem, to takie było zajście pierwsze.
Jeżeli już getto było rozwalone i Niemcy wyrzucili Żydów w ogóle, to domy były zajęte przez Polaków, między innymi ojciec też zajął plac Grzybowski 1, mieszkaliśmy na drugim piętrze, po prawej stronie przy kościele zaraz, bo kościół się łączy. Tam były magazyny zbożowe, niemieckie, ale sklepy były żydowskie, nazywane były jatki, mięso mieli, handlowali Żydzi. Dwa takie długie pasaże były, ale już Żydów nie było, tylko brud, smród, szczury i więcej nic nie było. Jak Niemcy już wkroczyli i myśmy zaczęli tam mieszkać, to ojca za głowę wzięli na siłę, żeby został dozorcą tego domu i dopiero będzie tu mieszkał. Ojciec zgodził się i z dowódcą grupy (z tych, co byli) pilnowali magazynów, bo później były sprowadzane zboża: słonecznik, soja, pszenica, zboże, żyto, owies, wszystko tam było zwalone. To było pozamykane wszystko i ojciec [dostał] klucze, musiał ich pilnować. A całym hadziajem gestapowców był major o nazwisku Betlej chyba, ale to był taki mieszaniec, matka Polka prawdopodobnie, tak że nie męczył tak ludzi. Parę osób pracowało, przesypywali zboża, żeby to było suche. Ojciec, jak handlował, jak to szmuglowali warszawiacy, to jeździł tak jak Białobrzegi, jak Grójec – mięso, spirytus, tytoń, bo tego było i się przywoziło. Ojciec między swoimi rodzinami AK i w ogóle polskimi rodzinami rozprzedawał to za jakąś sumę. Pewnego razu ojciec został złapany, bo szmuglował z moją chrzestną, która nazywała się pani Jastrzębska, a ona perfekt znała niemiecki. Jak wracali pociągiem z Grójca, czyli frakcja była Warszawa–Radom, to były nagonki w pociągach, wyciągnęli kilkanaście osób, między innymi ojca i tą panią, moją chrzestną Jastrzębską. Dużo nie było dyskusji, tylko po łbie, łeb w łeb, w samochody i ulica Skaryszewska, tam gestapo było. Jak ojca zabrali i ją, to ktoś dał znać matce; jak dali znać matce, to matka znów [wzięła] brata Waldka (bo Walenty, Waldek się na niego mówiło), on był właśnie starszym strzelcem w Powstaniu Warszawskim, pseudonim „Gwiazda”, jak się nie mylę, to był [w czasie konspiracji] Pułk „Baszta”, kapitan jego [w czasie Powstania] to był chyba „Ruczaj”.
- W jakiej był dzielnicy był?
Był wzięty z placu Grzybowskiego, ale walczył na Czerniakowie, tak, jak jest opisane, bo dwa lata temu byłem, ściągano mnie, musiałem dostarczyć papiery, ale papierów nie było, bo brat mi zmarł w 1990 roku, bo został pobity w straszliwy sposób przez ubowców na placu Mostowskich. Przywieźli go półżywego, wprowadzili go na czwarte piętro, bo jeszcze na Strzeleckiej mieszkaliśmy, zapukali i cywile uciekli. Sąsiad otwiera drzwi, bo to dwuizbowe było mieszkanie jedno i drugiej dalej my, otwiera a brat chlap na ziemię, porozbijana cała twarz, skopany. Doktora Rybińskiego zawołaliśmy ze Stalowej, mówi: „Poodbijane ma wszystko i trzeba go leczyć”. To [tyle], co by było do brata i do ojca.
- W 1990 roku? Kiedy pobili brata?
Brat został pobity, jak była akcja taka ubowców, kiedy się akowiec ujawniał, ujawnienie się AK, to który się ujawnił, to po prostu dostał łomot, ale dostał funkcję jakąś i sprzedawał ludzi dalej, kolegów swoich. A kto nie, to na komórkę śledczą na dół, bo podobnież dwa piętra w dół jest w pałacu Mostowskich i: „Przyznawaj się, mów kto, co było, gdzieś był”. Skopali, stłukli, skatowali, po prostu mało owało, żeby skończył życie. To by było co do brata.
Jak się wojna skończyła, to był rok 1946, 1947.
- Pan powiedział, że brat umarł.
W 1990 roku zmarł, ale co go pobito, to akcja była ubowców, żeby się ujawniali akowcy, żeby ich wybić po prostu. Który się ujawnił, to dostawał jakąś pracę, funkcję i sprzedawał dalej ludzi, tak jak i jeszcze do dzisiejszego dnia są takie…
- Co pan jeszcze pamięta z okupacji?
Z Powstania?
- Było najpierw powstanie w getcie.
Mieszkaliśmy na placu Grzybowskim, bo to łączyło się Bagno 3, Bagno 5 do Świętokrzyskiej. Podwórko było, do Świętokrzyskiej dwa podwórka i był warsztat ślusarski, Niemiec to prowadził, nazywał się Klaga, Klagen nazwisko tego Niemca. Oni robili takie wózki, tak jak kopalniane kiedyś były czy tak jak pokazywane są na filmie, jak w Oświęcimiu, co wozili włazy i później mordowali ludzi, to takie wózki robili. Jak było po prostu już po wszystkim, cicho było, to my jako dzieciaki: ja, brat, koledzy, jeszcze czterech takich było łepków, po trzy lata starsi ode mnie i na tych wózkach jeździliśmy. Jak matka czy ojciec zobaczył, to baty i koniec, po dupie dostawał i już. Musiało być coś z partyzantami, że mieli trotyl nie trotyl, ukryte były materiały wybuchowe. Tak, jak później przyjechali po cichu takim małym samochodzikiem, zabierali to i się rozsypało, to jak się nogą pociągnęło, to się paliło wszystko, czyli coś takiego jak fosfor, dynamit, coś takiego to było. Już się zaczęło źle. Później co było dalej. Jak mówiłem o tych magazynach i powiem jeszcze, jak się rozpoczął dzień Powstania Warszawskiego u nas.
- Pamięta pan, jak getto się paliło, powstanie w getcie?
Nie, bo to nie było widać, bo nie dopuszczono nas. Tak jak Próżna dochodziła do parkanu i koniec. Plac Grzybowski, akurat getto to było koło kościoła i ten dom się nie palił.
- Słyszał pan o szmalcownikach, o tych, co polowali na Żydów?
Tego nie słyszałem, ale kupa była takich ludzi. Tak samo zaraz powiem o koledze brata, akowcu, szmalcownicy − psy po prostu, konfidenciaki byli. Do tego stopnia, że mama zrobiła śniadanie, jak zaczęło się Powstanie, to u nas godzina dziesiąta była, jak pierwsze strzały padły. Rano zjedliśmy śniadanie i ojciec poszedł załatwiać sprawy, mama w kuchni została w domu, a ja, brat i siostra zeszliśmy na dół, bo brat był o trzy lata starszy ode mnie, a siostra o sześć lat. Oni z mamą i z ojcem powiedzieli, że jadą na Służewiec do ciotki przywieźć dwa małe króliki. Ślad zaginął po nich, tylko wtedy ja zostałem, matka i ojciec, brat Waldek w akcji. Czwartego dnia Powstania zaczął się palić nasz dom, ale tylko jak się to zaczęło, to ojciec wziął mamę za głowę i żeby to wszystko znieść do piwnicy, pościel, żeby można było spać. Tak było. Jak to się zaczęło palić i czołg nie czołg zaczął strzelać, dostałem po prostu torsji. Już w piwnicy musiałem leżeć, nie wychodziłem, do tego stopnia, że ojciec krzyczał. Koledzy [wołali]: „Józiek chodź, bo się pali dom”. Tak ojca podpuścili, weszli bronić tego domu, a z dum-dum, z PAST-y prosty strzał – ojciec dostał kulę w nerki. Mało owało, żeby nie spadł, żeby sam był, toby na pewno flaki wyszłyby. Ojca złapali, ściągnęli, zanieśli go na ulicę Mariańską jak [jest] Pałac Kultury, Świętokrzyska (do dzisiejszego dnia jest ta przychodnia), to był szpital polowy, tam ojciec leżał i wiele innych osób leżało. Mamie dali znać i mama szybko poleciała zobaczyć, czy żyje, czy nie, jak to było, lekarze go akurat sprawdzali. Dum-dum to była taka kula, że wpadała, rozrywała się w środku, jelita wszystko rwała, zatruwało i człowiek umierał po dwóch dniach. Tak było, że siódmego dnia właśnie zmarł. Dzień przed śmiercią mama mówi: „To chodź”. Bo ojciec chciał, żebym przyszedł, poszedłem z mamą na pożegnanie i ojciec mnie przycisnął do siebie, ucałował i odeszło. Myśmy przyszli do domu, a ksiądz przyszedł, wyspowiadał i ojciec zmarł. Poszliśmy ojca pochować, pogrzeb odbywa się na ulicy, na chodniku już było chyba pięć czy sześć grobów, pochowany w taki sposób tak jak bielizna była to worek jeden tu, drugi z góry, agrafkami spięty i butelka, nazwisko do środka. To był pogrzeb taki… [wzruszenie]. Brat jakoś się dowiedział z racji przyczyn i się pyta: „Zabity?”. Chyba tydzień trwało, może dłużej, mama wyszła ugotować coś, bo to się gotowało cegły garnek, ugotować jakiejś zupy, dostała w nogę…
Józef. Matkę zanieśli, zrobili wiele odłamek, opatrunek i przyprowadzili matkę, żeby mnie pilnowała. Za jakieś dwa dni czołgi z Królewskiej wjechały w plac Grzybowski, jak zaczął się dom palić, to myśmy wszyscy uciekli do kościoła do piwnic, tam mieszkaliśmy. Pamiętam ksiądz Godlewski, nie Godlewski, podzielili nas rodzinami, tak jak ja z matką, sąsiadka była z mężem i też z synem takim jak i ja, spaliśmy tam. Obstrzał był i czołg, jak strzelił prosto w okna piwniczne, jak huk powstał, tak złapałem łyżkę i chciałem uciekać. Wtedy matka mnie złapała za rękę, krzyczy: „Jak zginiemy, to razem”. Później zaczęli, nie wiem, czy to samoloty, czy „[grube] Berty”, czy „krowy”, jak się nazywały działa, bo podziemia były bardzo duże, na samym końcu takie olbrzymie beczki były, czyli po winie, jak to mężczyźni mówili – między tymi bekami też spali ludzie. Jedna pani urodziła dziecko, jak zaczęli bombardować, a tak się zaczęło to walić. Nieśli ją po prostu z dzieckiem, to cała [ściana] się zawaliła i wszystkich ich zgniotło. To zbombardowany został kościół, to znów nie mogliśmy być, musieliśmy uciekać stamtąd. A PAST-a cały czas obstrzeliwała, bo miała widok na wyjście z tego kościoła, z tych dziur i strzelali. Przeszliśmy do boksów, do piwnic, bo jak sklep, jatki były, to jeszcze piwnica była i taki betonowy, tak jak wanna, widocznie mięsa coś musieli trzymać. Mama mówi: „Przynieś tych desek, co tu są, to pościelimy sobie, na tym będziemy spać, bo szczury są”. I takie to życie było. W końcu, jak zaczęli stamtąd docierać do nas to brat, jeszcze jeden akowiec, wzięli nas z tych boksów, wprowadzili w kanały i wyszliśmy, ale pierwsze, nie pamiętam, czy na ulicę Moniuszki, czy jak, bo blisko filharmonia rzekomo była. Byliśmy chyba ze trzy dni, znów bombardowanie, uciekamy, znów kanały, na ulicę Marszałkowską. Na Marszałkowską nas wyprowadzili, wprowadzili nas do kina „Polonia”.
Opiekowali się tymi ludźmi rannymi, kobiety ugotowały tak zwaną zupę „pluj”, zwykły normalny owies, tak jak koniom dawali, to wzięli, tylko to rozparzyli. Tak jak byłem z mamą, [miałem] garnuszek metalowy, to pół tego dostaliśmy. Mówi ta pani: „Nie jeść tego, tylko brać do ust, wysysać to i wypluwać”. I tak było. Nie pamiętam, jak długo byliśmy, w końcu stamtąd znów nas wyprowadzili kanałami na ulicę Złotą. Na Złotej prowadzili, bo to taki dość potężny dom był, piętrowy, do piwnic. Jak prowadzili nas do piwnic, po ilu dniach, to też nie można powiedzieć, bo nie pamiętam ich, przecież dat się nie pisało, zaczęło bombardowanie być i my, cośmy byli w tych piwnicach, zostaliśmy zasypani, pozawalało to się wszystko. Jak to się zawaliło, straszliwy pisk powstał, nie było nikogo widać, słońce akurat świeciło. A dlaczego mówię „słońce świeciło”? Bo jak zawaliło się, to nie było jednej czy dwóch cegieł i światło tak wchodziło. To wyglądało, jakbyśmy się palili, a to kurz był. Mężczyźni mówią: „Nie krzyczcie ludzie, spokojnie, zaczniemy wydobywać się”. Przed wojną i po wojnie były tak zwane grzebienie metalowe, aluminiowe grzebienie długie, tak że podochodzili gdzie to słońce świeciło, powyciągali po dwie, trzy cegły, że można było wyciągnąć je. Jak szliśmy do wyjścia, żeby wyjść, ściągnął mi ktoś pantofelek, jeden miałem, drugi nie, akurat kobieta padła, zadeptana została, gołą nogą stanąłem jej na twarzy, na włosach. Pisku narobiłem, ale jakiś facet znów but znalazł, matce dał, jak wyprowadzili nas, to jedno drugiego nie mogło rozpoznać. A tu ni stąd, ni zowąd zaczęły ryczeć samoloty i strzelać z broni pokładowej. To takie było życie nasze właśnie w Powstanie.
Tak siedzieliśmy chyba ze dwa, trzy dni przed wypędzeniem nas z Warszawy, już panowie się dogadywali, że to, że tamto, przecież nie było jeść co, tak że po prostu psa złapali, zabili tego psa, obdarli go i zrobili jedzenie. Mieli trochę wódki i po kieliszku żegnali się. Takie coś było. Później, jak nas Niemcy zaczęli wyrzucać z piwnic, w ogóle z kątów, wszędzie chodzili:
Halt! Halt! Ręce żebyśmy mieli w górze cały czas i w takie kolumny, i grupami do Pruszkowa. Jeszcze w którym to miejscu było, też nie powiem, było bardzo dużo ludzi zabitych, ranni byli. Szwab normalnie kanister benzyny wziął, oblał to wszystko tak, odeszli, strzelili, to wszystko się zapaliło − czy żywy człowiek, czy nieżywy, to się podnosiły ciała, taki obraz miałem.
- W Pruszkowie to się działo?
Do Pruszkowa przecież nas wszystkich z Warszawy wypędzili.
Nie, w Warszawie to było, jak już nas wypędzali, to właśnie dużo tu… Przecież Wola była strasznie zniszczona, tam kupę tysięcy ludzi zabili. Przecież jeszcze groby są po pięćset, siedemset osób, po tysiąc leżą na powstańczym cmentarzu. Tak nas zapędzili, tak jak ja dziewięciolatek (przeszło osiem lat miałem) z matką na jedną stronę, a mężczyzn, czternaście [lat] chłopaków jeszcze takich, młodzież taką znów na jedną stronę, już dorosłych tak jak brat, inni na następną stronę. Powpędzali nas na wagony towarowe, węglarki, nie było dachu, tylko powpędzali nas jak bydło, zamknęli, jazda w świat, ale gdzie, co, to nikt nie wiedział.
Tak, jak nas zapakowali, to tak cały dzień gdzieś jechaliśmy, noc, znów dzień, znów noc. Niemiec pilnował dwóch wagonów, też był z polską rodziną, zniemczony, mówi: „Ludzie, kto jest odważny, niech skacze, bo i tak śmierć was czeka”. Zaczęli mężczyźni skakać i kobiety. Nie wiem, gdzie to było już, ale przejeżdżaliśmy przez miejscowość, tunel, pociąg jak wjechał, to tego dymu tak było, że po prostu dusiliśmy się. Kiedy wyjechał już z tego, to każdy łapał powietrze – to [było] gdzieś już prawdopodobnie pod Krakowem. Wieczorem się zrobiło ciemnawo, kometa się pokazała, po prostu żółta, duża gwiazda, jak się pokazała, tak za jakiś czas wszyscy głowę w niebo, taki powstał warkocz, poszła. Pociąg przejeżdża między takimi wałami, zatrzymali się, a patrzy się lufy armatnie wystają, koniec. Jeszcze więcej ludzie wyskakiwali, pozabijali się sami, połamali. Dowieźli nas pod Kraków, był jakiś jarmark, bo krowami handlowali, świnie, jak to przy takim czymś śmieci, woda, brud, syf taki, a nikt nic nie pił, bo nie mieliśmy ani picia, ani jedzenia. Niemiec prosi, żeby podawać nam jakieś garnki, skorupy małe, żeby pić, żeby się napić. Odezwa tych ludzi spod Krakowa czy z Krakowa: „Jak się chciało warszawiakom Powstania, to niech zdychają”. Taka odezwa była, zapamiętałem i będę do śmierci to pamiętał. Kraków warszawiaka nienawidzi, tak jak w ogóle inni.
Jak nas wyciągnęli już z tych wagonów, to był prawdopodobnie Tarnów, to tak jak bydło powyrzucali, to przecież wysokie wagony. Księża przyjechali z podwodami (podwoda to był wóz konny, chłop na tym wozie), zabierali po sześć, po siedem, ile można było wziąć i rozwozili po chłopach, Polakach, czyli bambrach, bo nazywali ich bambrami. Nas akurat wzięli do faceta, który nazywał się Złoto. Co się dzieje… To był czas, że jakieś buraki przebierali, my pomagamy. Ta pani mówi tak: „Trochę pić i kanapkę, żeby rozciągnąć żołądek”. Patrzą się na nas, jak myśmy wyglądali, mówi: „Co oni zrobili z nas − ale każdy się bał odezwać do nich − chodźcie, zobaczcie”. Wyprowadziła nas za stodołę, a za stodołą grób jest. Osiemnastoletni syn nie chciał iść do niemieckiego wojska, na oczach go zastrzelili, musieli go zakopać rodzice, takie właśnie to było. Później, co u nich się było, to nam dawali jeść, ale i Czerwony Krzyż zaczął się opiekować. Kto ma odwagę, to na swoją własną rękę niech ucieka.
- Jak ta miejscowość się nazywała, pamięta pan?
Dobrze sobie nie mogę przypomnieć, bo nawet dzisiaj na mapie jej szukałem, Mościce.
- Rodzina nazywała się Złoty?
Gospodarz tak się nazywał.
- To jest gdzieś koło Tarnowa?
To jest za Tarnowem. W Tarnowie nas wyrzucili, stamtąd nas zabierali dopiero. Patrzyłem w mapę samochodową, nigdzie teraz tej wsi nie ma, to wieś była. Mama miała trochę pieniędzy, jak to się mówi, pod cyckiem. Wędrówka – więcej się przeszło kilometrów, jak się przejechało. Chłopów ze wsi się prosiło, jak jechał furmanką, żeby podwieźć nas w kierunku Warszawy, tak podwozili nas. Idąc tak, jak żeśmy szli, ja z mamą, pan Wierzchowski z żoną, z Marcelem synem, jechał samochód niemiecki, opel blitz, gaz, na drzewo co jeździł, zatrzymali się sami, wyszedł ten, co był obok kierowcy, mówi: „Warszawa?”. – „Tak”. Wierzchowski umiał trochę po niemiecku, mówi, że nas wywieźli, „Podwieźć was?”. – „Tak”. Wsadził nas na budę, przy kabinie kierowców był kocioł, palenisko było, drzewem palili, gaz powstawał, na tym gazie jeździli. Tego drzewa reja była, to plandeką było przykryte, jak myśmy się położyli, to nam kazał leżeć, aż zatrzymamy się, dopiero wam powiemy. Przykrył nas plandeką, siedzieliśmy tak jak szczury. Ile odjechaliśmy, nie wiadomo. Zatrzymuje nas ktoś, zatrzymał się, bo słyszeliśmy, że coś jeszcze jechało. Niemiecki motor, feldżandarmeria z tymi blachami na piersiach, zatrzymali go, po niemiecku rugają go, czy coś ma. Zaczęli się tłumaczyć. Jak wszedł jeden, zobaczył, że to my, wyrzucili nas, zwalili po prostu z tego samochodu. Tego starszego stopniem, co koło kierowcy siedział, to [żandarm] jak wziął pistolet, jak go strzelił w twarz, tylko krew poszła i padł. Do nas komenda pada taka, żeby uciekać, to uciekamy w pola, bo to w polach jest, uciekamy. Odlecieliśmy trochę, oni w nas nie strzelali, broń Boże, gdzieś strzelali, wszystko popadało i koniec. Jak myśmy popadali, tak czekaliśmy, aż wszystko ucichło, dopiero się podnieśliśmy, dalej, tak się wędrowało. To taka wędrówka ludów była. Dociągnęliśmy się do miejscowości Białobrzegi radomskie. Tam ojciec też jeździł, brał od nich, kupował świnie, inne rzeczy. Ojcu się podobała miejscowość, częściej jeździł dużo wcześniej, jeszcze jak hitlerowcy byli, zaprzyjaźnili się porządnie, myśmy tam zatrzymali się. Tak jak opowiadałem, że przez pola szliśmy, pieczarki zbieraliśmy, gdzie się krowy pasły i konie. Na pierwszy obiad zjedliśmy kartofle i pieczarki ze śmietaną.
- Jak ta rodzina się nazywała?
Nie pamiętam. Byliśmy tam z miesiąc, może nie było miesiąca. Znalazł się brat, co z siostrą z domu wyszli, nie było. Mama mówi: „Wy siedźcie z tymi ludźmi, a ja jadę do Warszawy, ojca przekopać”. Mama pojechała do Warszawy. Zawsze takie kartki były, że Borkowska szuka tego, nazwiskami, że poszukuje, że tu się jest, jak to na filmach było nieraz, że rodzina poszukuje kogoś. Spotkała kolegów ojca. Mówią: „Po coś ty przyjechała? Zobacz, ile tu gruzu na grobach waszych jest”. – „Muszę, bo dzieciaki, dwoje dzieci jeszcze jest”. Oni matce pomogli odkopać ojca z tego gruzu, to prawdopodobnie miał czoło wgniecione od tych cegieł, nie-cegieł. Wyciągnęli go, tak jak był pochowany w tych workach, tą butelkę wzięli, że to nazwisko Józiek Borkowski, zginął tego i tego dnia, zmarł. W co wsadzić go, żeby wywieźć na Wolę, bo na Woli leży. Po amunicji artyleryjskiej skrzynie takie duże wzięli, zrobili takie koryto, trumnę, zajechali na Wolę, pochowali go, leży tak. Takie to życie było, dopiero ona odnalazła nas.
Już jak mama wróciła i nas zabrała, do Warszawy przyszliśmy, spalone wszystko. Zatrzymaliśmy się na ulicy Bagatela, koło Belwederu, Bagatela róg Flory. Mieszkanie jeszcze w bardzo dobrym stanie, nie zbombardowane to nic, weszliśmy znów na drugie piętro, patrzymy − łóżka są żelazne, trzeba było chodzić znów, szukać materacy czy czegoś, żeby pościelić to. Zadomowiliśmy się. To znów już wojna się skończyła, stamtąd nas wyrzucono na Pragę na Strzelecką, bo pani, co jej własnością był ten dom cały, olbrzymi, pięciopiętrowy, miała przyjaciela takiego majstra murarskiego, on właśnie na Strzeleckiej mieszkał, a pracował u niej, tak nas zamienili na pokój z kuchnią, a tu było chyba osiem czy dziewięć pokoi, tylko to było niezajęte.
- Miał pan powiedzieć historię o koledze pana brata?
Tak, już zaraz powiem. Jak ojciec handlował mięsem, był akowiec, nazywał się Pakuszewski Bronek. Lubiłem go, bo to taki porządny chłopak. Zrobił mi pierścionek z serduszkiem, dał mi ten pierścionek, mówi: „Pamiętaj, Janusz, masz od Bronka pamiątkę”. Akowcy prawdopodobnie wpychali do gestapo wtyczki takie, jego wsadzili, żeby on po prostu dawał wiadomości akowcom, a nie sprzedawał akowców. Tak się działo, że z początku wszystko dobrze, w końcu patrzyć jedna rodzina znikła, wybita została, druga rodzina akowców została wybita, znów w ogóle nie akowcy, ale inni co handlowali czymś, tak że wybili osiem rodzin. Sprzedał osiem rodzin. Przyszedł kiedyś do ojca, żeby brata spotkać, ale do ojca się odzywa w te słowa: „Panie Borkowski, wie pan, jak bym chciał, żebyście wy zginęli, to tylko bym zadzwonił i nie byłoby was, rozstrzelaliby was”. Ojciec pyta się: „Bronek, ty byś miał serce, sumienie, nie dość, że wam dawałem jedzenie darmo, takie coś zrobić?”. – „No nie”. Uspokoiło to się, ale już po prostu na niego zapadł wyrok w AK. Plac Grzybowski, jak był i kościół, był zbombardowany dom, gruzy leżały. Rozwalone gruzy, taki dół był, tego dokładnie nie widziałem, ale brat opowiadał, mówi: „Dostał wyrok”. − „Jaki?”. Wzięli we dwóch najpierw, dowódca, tylko nie pamiętam, bo brat opowiadał, że weszli we dwóch do jego mieszkania, do matki i pytają się: „Pani Pakuszewska, gdzie Bronek? Chcemy się spotkać, bo nas szukają”. To oni powiedzieli, że szukają, ale Niemcy Polaków, a ona zrozumiała, że to akowcy szukają ich. Mówi, tak: „Mój Bronuś się też tak ukrywa, bo ci akowcy bandyci tak go atakują, ale posiedźcie, to go przyprowadzę”. Ile to prawdy było, to nie jestem pewny. Poszła matka, przyprowadza go, a ten od razu pistolet: „Stój, skur… Za te osiem rodzin toście się dorobili dokładnie” − wyprowadzili go, w pobliżu mieszkał, właśnie w te gruzy. „Właź do dołu!”. Dowódca odczytał nazwiskami, ile osób zginęło przez niego, wyjął pistolet, strzelił jemu gdzieś w nogi, tak że on padł, ale nie został zabity, ludzie go zakatowali kamieniami, zabili go cegłami. Taki wyrok dostał.
Już po wszystkim (jeszcze mieszkaliśmy na Strzeleckiej), jak tych akowców łapali, to chodziłem chyba do czwartej klasy podstawówki na ulicę Kowelską do szkoły 136, pan jeden przyszedł taki łachudra: „Chodź na komisariat!”. Na ulicę Wileńską na Pradze, do Targowej ona dobiegała. Przesłuchują mnie: „Siadaj, twoja mać, tu, a ja tu usiądę”. Patrzę, pejcz wisi, pistolet wyjął, położył na biurko, „Teraz śpiewaj…” – twoja taka, to mówię: „Ojciec nie żyje, Niemcy go zabili, brat Franek został złapany na łapankach, wywieziony do Niemiec, siostra z bratem zniknęła, a Waldek to wiecie, co z nim jest”. – „Wiemy”. Byłem, jak mówię, do czwartej klasy, tak mnie stłukli, że tyłek to siny, taka władza ludowa była. Dlatego, jak tu byłem dwa razy, rozmawiałem na piętrze, powiedziałem: „W tej chwili to powinna Armia Krajowa być, tych sukinsynów, tak jak z nimi [konfidentami] się robiło, wyrok dostałby jeden, drugi, by się uspokoili”.
Gnietli mnie później, żeby się do partii zapisać, powiedziałem, że nie. Pracowałem w fabryce mydła i kosmetyków, późniejsza „Uroda”, jako ślusarz, kawaler byłem jeszcze. Było wiadome, że jak ktoś ma rodzinę za granicą, to jest wróg. Tak było, bo listy, jak przychodziły od brata z Anglii, to poobcinane były. Drugą zmianę miałem, wyszedłem, mieszkałem Strzelecka 29, a dwie bramy dalej Szwedzka, stoimy we trzech z kolegami, podchodzi pan porucznik, mój dzielnicowy, jeszcze jakiś pies, to mówię: „Dzień dobry, panie Heniu”. Dzielnicowy Heniek miał na imię, a ten mówi oficer: „Dowód dawaj!”. Miałem czerwony dowód jeszcze młodzieżowy, daję mu. Patrzy na to zdjęcie, na nazwisko, mówi: „Jak się nazywasz?”. – „Pisze tam”. – „Nie mądrzyj się, bo w pysk dostaniesz”. Heniek mówi: „Mów, Janusz, uspokój się”. – „No i co, jesteś aresztowany. Idziemy do matki do domu, powiemy, że cię aresztujemy”. A mama tak „kochała” ich do śmierci, jak ich dzisiaj też jeszcze „kocham”, pozostałości, co są i rządzą jeszcze. Do tego stopnia, że on myślał, że się będę bał iść do domu, do matki. Wchodzę w bramę, on mówi: „Poczekaj”. Tyłek mi zawraca, żeby do milicji wstąpić. Takich młodych gnoi to brali, bo akurat przekabacili we łbie, co chcieli, to robili. Mówię: „Nie”. Idziemy na pierwsze piętro, wchodzimy, na czwartym mieszkaliśmy, mama schodzi z drugiego, widzi mnie przy oknie, w te słowa się odzywa: „Synu, coś ty zrobił, że te skurwysyny cię prowadzą?”. – „Nic”. Ten cały porucznik: „Ale pani kocha władzę”. – „Już jednego dorobiliście mi, kaleka, wolę cię w trumnie zobaczyć jak w mundurze”. Z milicją i z tą partią zasraną to miałem przez cztery lata mękę, przecież mnie mieszkania nie chcieli dać, na kupie mieszkaliśmy, pięć osób na osiemnastu metrach, na facjacie, co woda na łeb leciała, a dwa mieszkania były wolne obok, to – „Nie nadaje się”. W pracy milicja przychodziła, za łeb mnie od tego pana obywatela partyjnego, sekretarza i znów, żebym wstąpił w organy ich, mówię: „Niestety, ale nie, idę do wojska już niedługo, bo mam kartę poborową”. − „To nie pójdziesz do wojska, u nas będziesz”. − „Wolę wojskowy mundur, zielony, jak wasz”. W wojsku mnie też atakowano i takie właśnie moje życie było.
Warszawa, 7 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama