Kazimierz Wróblewski „Sęp”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Kazimierz Wróblewski. Zacząłem w Powstaniu Warszawskim w Rejonie V na Pradze, w zgrupowaniu tak zwanego „Lechity” pana Stanisława Karolewskiego. Moim dowódcą był pan Julian Ambroziewicz, pseudonim „Jola”, był dowódcą plutonu, byłem jego zastępcą.

  • Co pan robił do wybuchu II wojny światowej?

Gdy nastąpił wybuch, miałem dziewiętnaście lat, byłem świeżo po maturze [i] cały rok byłem później studentem Politechniki Warszawskiej Wydziału Mechanicznego. W czasie okupacji kontynuowałem studia w Wyższej Szkole Budowy Maszyn imienia Wawelberga w Warszawie.

  • To była szkoła legalnie działająca?

Legalna, ale bez tytułu inżyniera, Niemcom chodziło zapewne o to tylko, żeby kształcić takich ludzi, którzy dla nich by później pracowali, żeby umieli mechaniką się zajmować, ale nie z tytułem inżyniera.

  • Czy pan sądzi, że rodzina, wychowanie w rodzinie, w szkole wpłynęło na pana patriotyczną postawę?

Tak, oczywiście, [w szkole jak i] w mojej rodzinie, zawsze to była patriotyczna rodzina.

  • Na czym ten patriotyzm polegał, jak to się na co dzień objawiało?

Przede wszystkim obchodzone były bardzo uroczyście święta narodowe, jak na przykład święto 3 Maja czy Święto Odzyskania Niepodległości, 11 Listopada. Później w życiu codziennym po prostu zawsze Polska była bardzo ważna.

  • Jak szkoła wpływała na pana?

Kończyłem ośmioklasowe gimnazjum imienia Stefana Batorego w Warszawie, to było wykształcenie bardzo patriotyczne. Cała ta szkoła tylko patriotów właściwie wychowywała, od tej strony to tak… W tej szkole uczyli się również razem ze mną tacy bohaterowie jak Jan Bytnar.

  • Pan znał tych chłopaków?

Tak, oni byli ze mną w szkole o jedną klasę niżej niż ja. To był Bytnar, nazywał się „Rudy”, był rudy rzeczywiście, ale bardzo sympatyczny chłopak, później tak nieszczęśliwie, bohatersko zginął. Potem jego kolega, nasz kolega Dawidowski „Alek”, też był o klasę niżej niż ja. Jeszcze był „Zośka”, Tadeusz, też w tej samej klasie. Patriotyzm promieniował po prostu i myśmy z tym wyszli. Jak wybuchła wojna, to już od razu starałem się być w konspiracji, byłem.

  • Kiedy się pan zetknął z konspiracją po raz pierwszy?

Zostałem wciągnięty do konspiracji, tak już pod przysięgą, w kwietniu 1941 roku.

  • Jak to się stało, że pan trafił do konspiracji?

W konspiracji już był mój wujek Julian Ambroziewicz, który mieszkał na Saskiej Kępie, to znany architekt w Warszawie, już był w konspiracji, on mnie wciągnął.

  • Nie było ze strony starszych, pana rodziców, wahania, że to zagrożenie życia, że pan młody?

Nie. Wiedzieli, że jest zagrożenie życia, ale nikt, wszyscy wychodzili naprzeciw, wszyscy wiedzieli. Moi rodzice bardzo nas kochali, ale wiedzieli, że muszą się na to zgodzić, oporów nie było w rodzinie.

  • Pan pamięta, jak wyglądała sama przysięga?

Tak, pamiętam. To znaczy to było w połączeniu z opłatkiem przed Bożym Narodzeniem. Właśnie Julian Ambroziewicz, ponieważ miał swoją willę na Saskiej Kępie, miał dużą przestrzeń, zaprosił cały oddział do siebie, przy okazji właśnie opłatka również była przysięga zbiorowa. Przysięgę składałem przed dowódcą Rejonu V, pseudonim „Ludwik”, to był pan major Bobrowski, przysięgę składaliśmy zbiorowo, cały oddział.

  • Dużo osób pan znał z tej swojej grupy konspiracyjnej, więcej niż pięć?

Więcej niż pięć, oczywiście, tak.

  • Na czym polegały pana działania w grupie konspiracyjnej, co robiliście?

Były to spotkania konspiracyjne oczywiście, dosyć bardzo częste, był to kolportaż prasy podziemnej, było śledzenie ruchów wojsk niemieckich na terenie Pragi i okolic.

  • To znaczy stało się i liczyło, notowało.

Tak, jeżeli o mnie chodzi, to na rondzie Waszyngtona miałem dyżur przez szereg dni, dlatego że wtedy wojska niemieckie tą trasą, właśnie Waszyngtona, na wschód udawały się, atakując Związek Radziecki. Ogromne ilości wojska i sprzętu transportowali na Związek Radziecki. Na to wszystko mieliśmy uważać, mieliśmy notować nawet, jakie siły Niemcy przerzucają do wojny ze Związkiem Radzieckim.

  • Takie stanie wiele godzin zwracało uwagę Niemców?

Staraliśmy się spacerować, zmieniać miejsce postoju, bo tak mogliby nas wypatrzyć oczywiście. Tylko na szczęście, wtedy ci Niemcy, ci żołnierze, to wojsko oni byli tak przejęci rolą, co to będzie w ogóle, oni się strasznie bali Związku Radzieckiego, nie bali się nas zupełnie, ale jeśli chodzi o armię Związku Radzieckiego to panicznie się bali. Tak że nie uważali na przykład, że stoję na chodniku, ich notuję, tylko byli przejęci tym, co się dzieje z nimi, że za parę dni mogą zginąć.

  • Na czym jeszcze pana zadania polegały?

Poza tym było szkolenie w użyciu broni, szkolenie w wprowadzeniu walk z bronią w ręku w miastach, walk partyzanckich. Taki wykład robili oficerowie doświadczeni, nie ujawniali swoich personalnych danych, ale byli to bardzo wykształceni pod tym względem ludzie. Myśmy byli wtedy jeszcze słabo wykształceni wojskowo, znaczy mówię o sobie, bo w wojsku nie byłem, tylko w szkole było przysposobienie wojskowe, wtedy mieliśmy co tydzień ćwiczenia wojskowe, też było szkolenie, ale takie na poziomie uczniowskim.

  • Teorie wcielaliście w życie, uczyliście się, jak się walkę w mieście prowadzi, czy tylko to były teoretyczne wykłady?

Głównie teoretyczne, ale czasami mieliśmy takie spotkania na jakichś odosobnionych polach, wypróbowywaliśmy tą broń, z którą mamy walczyć: granaty, oczywiście butelki z benzyną, samozapalające, ale również pistolety, nawet pistolety wielostrzałowe – to odbywało się intensywnie. Pamięta pan, gdzie pan chodził na spotkania, wykłady?
Oczywiście, głównie na Saskiej Kępie to się odbywało, w mieszkaniach właśnie tych żołnierzy akowskich. Na przykład w mieszkaniu tego architekta mojego wuja na ulicy Obrońców 26 albo u kogoś innego na Obrońców numer 1, jeszcze innych, już nawet nie pamiętam adresów, ale w szeregu mieszkań tych żołnierzy, będących w konspiracji.

  • Czy pan wtedy odczuwał, że ta działalność zagraża pana życiu?

Tak, zdawałem sobie sprawę, moi rodzice też zdawali [sobie] sprawę, ale nie było żadnej innej alternatywy.

  • Jakieś nieprzyjemne zdarzenia były podczas wykładów czy pracy konspiracyjnej?

Było takie dosyć mrożące krew w żyłach zdarzenie, w czasie przysięgi, o której mówiłem, w czasie tego opłatka, bo było około trzydziestu żołnierzy pod dowództwem komendanta całego rejonu, a byłem wyznaczony jako ten, co przed domem czuwa, czy przypadkiem Niemcy tego zgromadzenia nie odkryją. Miałem obowiązek jednoosobowo od razu przez przycisk przed furtką alarmować, że jest zagrożenie ze strony Niemców. Tak niestety w pewnej chwili się zdarzyło, a często zgromadzeni śpiewali już kolędy, bo to był opłatek, w pewnym momencie, gdy sobie spacerowałem przed tą willą, ukazał się patrol niemiecki idący po tej stronie ulicy Obrońców, szli w moim kierunku. Zdrętwiałem dosłownie, nie wiedziałem, czy już alarmować, czy dać im spokojnie przejść, wybrałem to drugie, chociaż to był moment rzeczywiście mrożący krew w żyłach, bo jeśli by mnie zaczepili, a to zgromadzenie zaczęłoby śpiewać kolędy, to by się zainteresowali tym wszystkim. Wytrzymałem to nerwowo, przeszli spokojnie koło mnie, poszli sobie.

  • Pan mówił, że pan przewoził gazetki. Jak się gazetki przewoziło, przenosiło po Warszawie, skąd je pan odbierał?

Nie wolno było prowadzić nasłuchów radiowych, była na Saskiej Kępie taka rodzina, która nasłuch jednak nielegalnie prowadziła. Drukowali wiadomości nadawane przez radio [Wolna] Europa, [wcześniej] polskie radio [Londyn]. Wieczorem, zwykle to było prawie codziennie, udawałem się do tej rodziny i otrzymywałem wypis wiadomości nadawanych przez radio, to przynosiłem do mojej rodziny, udostępniałem jeszcze sąsiadom i tak dalej. Również członkowie mojej rodziny też w tym pomagali.

  • Chodził pan do szkoły, miał pan legitymację, to był pana dokument dla Niemców.

Tak.

  • Musiał pan jeszcze pracować zarobkowo, żeby się utrzymywać?

Wtedy, kiedy kończyłem szkołę to nie, tylko się uczyłem.
  • W którym roku pan skończył szkołę?

Szkołę Wawelberga skończyłem w 1943 roku. Później jeszcze była otworzona Wyższa Szkoła Techniczna w budynku Politechniki Warszawskiej, bo politechnika była oczywiście rozwiązana przez Niemców, ale oni chcieli kształcić swoich ludzi, znaczy ludzi, którzy by dla nich robili, dlatego Wyższą Szkołę Techniczną uruchomili i w tej szkole studiowałem. Jednocześnie było [na tyle] dobrze, że wykładali tam [nieliczni] profesorowie byłej Politechniki Warszawskiej. W związku z tym mogłem studiować, [a czasem] zdawać potajemnie u [byłych] profesorów egzaminy, później po takim egzaminie dostawałem małą karteczkę od profesora, że zdałem egzamin, kiedy zdałem i z jakim wynikiem. Później już po wojnie mnie to bardzo pomogło w dalszych studiach, jak wróciłem do studiów.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Była wyznaczona godzina „W”.

  • Dostał pan wiadomość o tym?

Oczywiście, tego samego dnia o godzinie siedemnastej miałem wyznaczone stawić się na Pradze na rogu ulicy Tarchomińskiej.

  • Był jakiś lokal, w którym się spotykaliście?

Nie. Wyznaczone było miejsce, w którym się spotkamy, dom, w którym się spotykamy na ulicy Tarchomińskiej 7, stawiłem się.

  • Jak pan przyszedł ubrany na to zebranie?

Nie można było walizki tachać, tylko po prostu jakaś torba, w której się miało poza ubraniem na sobie jeszcze płaszcz, sweter, jakąś ciepłą bieliznę, jakieś środki do mycia, to było wszystko.

  • Czy pan wtedy myślał o tym, ile dni będzie trwało Powstanie, czy mówili coś na ten temat dowódcy?

Właśnie, oczywiście, że tak. Jak szedłem na to miejsce na godzinę „W”, na to miejsce zbiorcze, cały czas słychać było odgłosy artylerii sowieckiej, która prowadziła ofensywę na Niemców, nawet nie na nas, bo my się dla nich nie liczyliśmy, oni nas już mieli w ręku. Te odgłosy były tak silne, że myśmy byli przekonani, że my idziemy na Powstanie, które się skończy, powiedzmy, za trzy dni, bo ofensywa rosyjska już nas wyzwoli. Niestety tak się nie stało. Nie wiadomo, czy dowództwo sowieckie tak zdecydowało, czy zdecydował sam Stalin, dla którego było to cudowną okazją na wytępienie polskich patriotów walczących w Warszawie. Prawdopodobnie kazał zatrzymać ofensywę, cała Warszawa powstańcza została osierocona zupełnie, a wiadomo było, że uzbrojenie było po prostu nieprawdopodobnie niedostateczne.

  • Pan też sobie zdawał sprawę – wtedy, 1 sierpnia – że mało jest broni? Czy pan wiedział o tym, czy nie było o tym informacji?

Myśmy wiedzieli o tym, myśmy wiedzieli, że mamy do dyspozycji granaty, butelki samozapalające, a co Niemcy mieli przeciw nam? Tak było, ale mimo wszystko wszyscy zjawili się na miejscu [zbiórki].

  • Pamięta pan, jak wyglądały ulice Warszawy, skąd pan szedł na to, gdzie pan wtedy mieszkał?

Mieszkałem na Saskiej Kępie, na Obrońców 26. Szedłem, inni też, tylko w rozsypce, bo trudno było maszerować czwórkami.

  • Ale ten dzień różnił się na ulicy od dnia poprzedniego?

Ogromnie się różnił, wszyscy właściwie, nie wiem skąd, ale wiedzieli. A najwięcej wiedzieli Niemcy, byli tak doskonale zorientowani, że już na ulicach krążyły samochody pancerne, czołgi, na samochodach pancernych już żołnierze nie byli w środku w kabinie, tylko oni jak śledzie leżeli na bokach głowic, na zewnątrz z bronią gotową do wystrzału. Tego było dużo, krążyli, już dla postrachu strzelali. Doskonale byli zorientowani, o co chodzi.

  • Czy pod koniec lipca pan się zetknął z wezwaniem na roboty publiczne, które wystosowali Niemcy do Polaków, do warszawiaków?

Na roboty publiczne, tak. To było plakatami ogłoszone, że wzywają sto tysięcy ludzi do kopania rowów przeciwczołgowych, żeby sowieckie czołgi utknęły w tych rowach, żeby w ten sposób zatrzymać ofensywę sowiecką.

  • Konsultował się pan ze swoimi dowódcami, co zrobić, czy iść, czy nie?

Nie było alternatywy, czy iść, czy nie. Myśmy się stawili na Tarchomińskiej 7.

  • Ale na roboty?

Na roboty nie było żadnych konsultacji. Nikt się nie zjawił. Były obawy, że Niemcy zdecydują się na jakiś odwet na nas, ale na tyle nie czuli się mocni, żeby z nami wojować w ten sposób, bo się piekielnie bali Sowietów.

  • Zetknął się pan z ulotkami sowieckimi, które były zrzucane na Warszawę przed Powstaniem z wezwaniem do Powstania, czy słyszał pan radiowe komunikaty?

Z tym się nie spotkałem.

  • Pierwszy sierpnia na Tarchomińskiej, jaki mieliście cel, co dalej mieliście robić?

Zgrupowanie „Lechity”, do którego należałem, miało, po pierwsze, zadanie opanowania szkoły, w której stacjonowali „własowcy”, ta szkoła miała być zdobyta, właśnie mój dowódca pseudonim „Jola” miał to zadanie wykonać. Okazało się, że to odbyło się bez walki, ponieważ „własowcy” poprzedniego dnia opuścili koszary, walki nie było. Natomiast drugie zadanie to samo wynikło, ponieważ tej samej nocy, kiedy myśmy stawili się na godzinę „W”, zaczęły ukazywać się niemieckie samochody pancerne, jadące ulicą Ząbkowską (teraz mi się przypomniało) w kierunku Targowej. Okazało się, że „Jola”, czyli właśnie mój dowódca, zarządził walkę z tymi czołgami. Wydawało się, że walka jest beznadziejna, ale dostałem rozkaz razem właśnie z „Jolą”, jeszcze z jednym kolegą Powstańcem, że [trzeba atakować] z drugiego piętra budynku na Tarchomińskiej 7 (to był narożny budynek przy ulicy Ząbkowskiej). Późnym wieczorem dostałem rozkaz zrzucania granatów i butelek samozapalających na dwa czołgi niemieckie. Wydawałoby się, że to beznadziejna walka. Osobiście z drugiego piętra budynku z narożnika Ząbkowskiej rzucałem granaty, które wybuchały, potem butelki, które oczywiście się zapalały. Kolega, [Stanisław Szczepaniak, pseudonim „Wić”], który był ze mną, podawał mi granaty i butelki, [które] kolejno, zapalczywie ciskałem. To było takie napięcie silne, że nawet mowy nie było o jakimś strachu, tylko po prostu ogromna rządzą zniszczenia tych czołgów. Okazuje się, że mój dowódca, będąc na ulicy Ząbkowskiej, najpierw zaatakował pierwszy czołg po prostu butelką zapalającą, czołg się zapalił częściowo, trzeba było oczywiście tak działać, żeby do końca go zniszczyć. Rzeczywiście wskutek tego, że mogłem granaty rzucać, że one wybuchały, butelki też się zapalały, okazuje się, że czołg stanął w ogniu, klapa się otworzyła, załoga zaczęła wyskakiwać na zewnątrz, a jak tak, to granatami ich niszczyliśmy. Ponieważ drugi czołg zaczął z działa strzelać, to zaczęliśmy również niszczyć drugi czołg, obawa była, że nas momentalnie zabiją, bo przecież strzelali prawdopodobnie do nas. W książkach o Powstaniu ten moment jest opisany. Mam książki, jedna książka mówi o tym, że zniszczyliśmy jeden czołg, a druga mówi, że spłonęły oba.

  • Innej broni niż tylko granaty i butelki zapalające nie było?

Absolutnie nie.

  • Przy ataku na czołgi zdobyliście trochę broni też?

Nie. Musieliśmy się ukryć w mieszkaniach w tym budynku, bo oni zaczęli ostrzeliwać budynek, baliśmy się, że po prostu zginiemy w ten sposób.

  • To były mieszkania prywatne?

Prywatne mieszkania.

  • Co mieszkańcy mówili?

Mieszkańcy zachowali się fantastycznie, tak patriotycznie, tacy ludzie byli zacięci na Niemców, co jest zrozumiałe oczywiście. Udostępnili nam wszystkie mieszkania w budynku, sami mieszkańcy przenieśli się do piwnicy, siedzieli na podłodze w korytarzu piwnicznym. Jak myśmy chcieli wykryć, coś jeszcze podglądać, już nie z drugiego piętra, ale zeszliśmy do piwnicy i szliśmy korytarzem piwnicznym, to ci ludzie siedzieli na podłodze w piwnicy ani słowa protestu, ani słowa jakiejś wściekłości czy coś, przeciwnie, [byli] bardzo uczynni i bardzo przyjaźni.

  • Co potem się działo z panem, bo to był pierwszy dzień, 1 sierpnia?

Tak, to był pierwszy dzień, to był wieczór, już prawie noc. Oczywiście nikt z nas po tym ataku nie spał, bo nie mieliśmy możliwości nawet zasnąć.

  • Zwycięstwo.

Jednak to było zwycięstwo, na szczęście to jest w książkach opisane. Co potem się działo? Czekaliśmy na dalsze rozkazy. Następnego dnia poczułem, że bardzo chce mi się pić, przecież nie miałem żadnych zapasów. Po drugiej stronie ulicy był sklepik malutki, gdzie ten właściciel żołnierzom z opaskami powstańczymi bezpłatnie dawał napoje, ale nie to, że alkoholowe, tylko wodę. Wybiegłem, na chwilę się jakoś zatrzymałem, bo było jakieś obwieszczenie rozwieszone na wysokim płocie drewnianym. W tym momencie przeżyłem szok, straszne wrażenie, mianowicie na tym płocie, jak przy nim stałem, nagle usłyszałem serię taką z karabinu maszynowego czy z pistoletu wielostrzałowego. Spostrzegłem, jak dziurki się robią na tym płocie tuż nad moją głową, to znaczy, że pociski lądowały, gdyby to było dziesięć centymetrów niżej, to bym zginął wtedy, ale na szczęście ocalałem. Później ciągle słaliśmy do dowództwa wiadomości, że nie mamy broni, bo myśmy już właściwie zużyli tą, którą mieliśmy ze sobą.

  • Byliście w szkole czy w tym narożnym budynku?

W tym narożnym budynku byliśmy. Dosłownie mieszkańcy nam odstąpili swoje łóżka, tylko żeby tych Niemców zgnieść. Myśmy spać nie mogli, ale mogliśmy chociaż dla odpoczynku trochę poleżeć. Nawet zmienialiśmy się, a mieszkańcy w swoich łóżkach leżeli, potem oni nam odstępowali, żebyśmy mogli godzinę poleżeć.

  • Jaki był odzew dowództwa na wasze sprawozdania o u broni?

Ponieważ z całej Pragi takie wiadomości dowódcy nasi zbierali, że w końcu dowódca tego rejonu, w ogóle [obwodu] na Pragę, w porozumieniu z dowódcą Powstania Warszawskiego o pseudonimie „Monter” wydał za jego zgodą rozkaz, ponieważ uje broni, a on nie może nam jej dostarczyć, należy na powrót się zakonspirować, a tych, którzy nie mają broni odesłać do domu i czekać na dalsze rozkazy.

  • Który to był sierpnia?

Czwartego sierpnia to się stało, [według mojego przekonani, choć może szóstego, gdyż napięcie nerwowe było ogromne i pamięć mogła zawodzić].

  • Jak przyjęliście taki rozkaz?

Z wielkim smutkiem przyjęliśmy, zawodem, bo zadania były wytyczone, trzeba było nawet zająć się warszawskimi mostami, bez broni nic nie można było zdziałać oczywiście. Myśmy musieli wycofać się do domu, ale czekać na rozkazy.

  • Bez przeszkód pan trafił do domu?

Bez przeszkód, to był chyba następny cud. Nie było przecież żadnej komunikacji. Z Pragi na Saską Kępę musiałem iść pieszo. To była czwarta rano, żadnej komunikacji już wtedy nie było, szedłem, na ulicy pusto, tylko czasami odzywały się jakieś strzelaniny, ale nie w moim kierunku na szczęście. Po drodze spotykałem trupy ludzi, po prostu przechodniów, widok przerażający, po drodze, idąc, spotkałem chyba ze sześć takich nieboszczyków w strasznych pozach, skręceni chyba w strasznym bólu albo przerażeniu, jedni z łokciami w powietrzu, inni znowuż w kuckach, ale jakoś mnie nikt jeszcze nie uśmiercał. Tak w ten sposób doszedłem do domu na ulicę Obrońców 26, na Saskiej Kępie. Też nie wiem, to musiał być cud chyba.

  • Dom stał cały.

Dom tak, tam nic się nie działo. [W rzeczywistości nie był to mój dom rodzinny, bo moi rodzice i ja ze starszym bratem zostaliśmy przygarnięci czasowo przez rodzinę na Saskiej Kępie. Nasze duże mieszkanie na Woli, przy ulicy Leszno 87, na drugim piętrze w pięciopiętrowym budynku, już w pierwszych dniach napaści hitlerowskiej na Polskę we wrześniu 1939 zostało całkowicie zburzone wraz z dorobkiem całego życia moich rodziców. Rodzice zostali ranni, znaleźli się w szpitalu. Jeden z członków rodziny zginął. Ja z bratem byliśmy już we wschodniej Polsce by dołączyć do wojska – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]
  • Jakie były pana dalsze losy?

Znów były prowadzone szkolenia z bronią, ale ciągle broni do użytku nie było. Nagle grom, Niemcy ogłosili, że wszyscy mężczyźni na Saskiej Kępie mają się stawić na Dworcu Wschodnim, będą załadowani do pociągów towarowych, będą wywiezieni do obozów pracy do Niemiec. To było przerażające, ale również było powiedziane, że kto się nie zastosuje, będzie rozstrzelany. Nie mieliśmy wyjścia. Nasi dowódcy uznali, że musimy niestety pojechać, żeby ratować życie. Wsiedliśmy do towarowego pociągu, spotkaliśmy się, szereg z nas, ale nie tylko mężczyźni, którzy byli w konspiracji, ale po prostu inni, zwłaszcza ci nie starzy, starych oni zostawili, ale ja wtedy miałem dwadzieścia cztery lata.

  • Pamięta pan datę, kiedy to było?

Tak bardzo dokładnie nie pamiętam daty, ale to było mniej więcej po tygodniu przybycia do domu.

  • Nie było takiej myśli, żeby się przebić na drugą stronę do Warszawy, do Powstania?

Była, domagaliśmy się tego od naszych dowódców. Uznali, że ponieważ nie mamy broni, to nawet jak my się przeprawimy, to my nic nie pomożemy, bo tam nie ma broni, my nie mamy broni, to jak właściwie walczyć? [Uznali, że będziemy bardzo potrzebni przy odbudowie Warszawy po wojnie].

  • Wiedział pan, co po drugiej stronie się dzieje, jakieś informacje przychodziły, ludzie przechodzili na drugą stronę, czy nie było takiej komunikacji?

Nie bardzo. Wiedzieliśmy tylko, że są ciężkie walki.

  • Słychać było?

Słychać było, tak, oczywiście. Tym bardziej że Niemcy nie tylko z broni naziemnej, ale z bombowców bombardowali lewobrzeżną Warszawę, to było tragiczne. Miałem kuzynów w konspiracji, ci kuzynowie polegli.

  • Na Dworcu, jak Niemcy się zachowywali w stosunku do tych mężczyzn zgromadzonych?

Zaganiali do pociągów, kto się ociągał to zawsze mogli go zastrzelić.

  • Zmiany nie było w stosunku do zachowania podczas całej okupacji, zachowywali się tak samo?

Oczywiście tak. Pojechaliśmy niestety. Brat też był w konspiracji, był razem ze mną, też pojechał ze mną.

  • Gdzie pan trafił, do jakiego obozu?

Właśnie nie trafiłem do obozu. Znowuż następny cud nastąpił, same cuda – nie mogę pojąć, jak to się wszystko stało, czy to moja mama wymodliła u Matki Boskiej, czy jak. Po prostu ten pociąg w Milanówku zatrzymał się pod czerwonym semaforem, Niemcy pozwolili na polankę wyjść, kto musi. Towarzystwo się trochę rozbiegło. My z bratem skorzystaliśmy z okazji, myśmy uciekli do rowu z wodą, żeśmy padli. Dlatego myśmy uciekli, że miałem w Grodzisku Mazowieckim przy Milanówku bardzo blisko, chrzestną matkę. Poszliśmy do niej, ona nas przygarnęła we dwóch, w obozie nie byłem.

  • Tam pana zastało wyzwolenie Warszawy?

Tak, zastało. Niemcy jakoś byli zorientowani, że ktoś uciekł, bo oni prawie każdej nocy przychodzili na kontrolę do domu, czy jacyś młodzi ludzie nie nocują. Ciotka nas na strychu urządzała tak, wiadomo było, że Niemcy są na parterze, przychodził patrol trzyosobowy uzbrojony, wyławiać uciekinierów. Ciotka nas kryła na poddaszu pod słomą. Myśmy pod słomą cichcem leżeli, jak patrol wchodził na strych, ale była taka śmiertelna cisza, ciemność, nie można było tego oświetlić, bo nie było elektrycznego światła na strychu. Jeszcze ich ciotka okłamywała, coś umiejąc po niemiecku, że się strop zarywa, można spaść i się zabić. To oni się właściwie regularnie wycofywali.

  • Długo to trwało? Do kiedy oni przychodzili?

Myśmy przybyli w końcu sierpnia, a wyzwolenie nastąpiło dopiero w styczniu.

  • Przez cały czas?

Cały czas, myśmy nigdy nie mogli spokojnie spać.

  • Wiedział pan o upadku Powstania w październiku?

O upadku Powstania myśmy tylko mogli wiedzieć. Mieliśmy również znajomych w Grodzisku Mazowieckim, którzy prowadzili nasłuchy radiowe Radia [Londyn], Wolna Europa, stamtąd wiedzieliśmy, jak to wszystko się dzieje.

  • Co pan robił 17 stycznia 1945 roku?

Momentalnie z bratem zapakowaliśmy manatki i pieszo szliśmy do Warszawy. Oczywiście kolei nie było, żadnej komunikacji, szliśmy piechotą trzydzieści kilometrów, trudno. Szliśmy z bratem cały dzień, weszliśmy do Warszawy, przerażenie było potworne. Warszawa zniszczona, spalona, wyludniona, piorunujące wrażenie, niektóre domy się dopalały jakoś jeszcze wtedy. Ale nie mogliśmy w ogóle poznać okolicy, dobrze, że była jakaś szeroka ulica, którą myśmy znali, szliśmy i szliśmy aż do domu.

  • Mostów nie było.

Mostów nie było, ale była wysoka kra, spiętrzona kra, takie płyty, nie było wyjścia, musieliśmy na tą krę wejść, pokonywać wzgórki i doliny, ale do głowy nam nie przyszło, że to może być zaminowane, że my zaraz wylecimy w powietrze. Myśmy w ogóle nie myśleli, myśmy myśleli o tym, żeby zaraz być w domu, bo nie wiedzieliśmy, jakie są losy naszej rodziny na Saskiej Kępie, co z Kępą.

  • Dużo ludzi było wtedy w Warszawie, dużo ludzi wracało, widział pan ludzi dookoła siebie?

Prawie nie.

  • Żołnierzy radzieckich?

To jeszcze inna sprawa. Tak, [widziałem] żołnierzy radzieckich. W ogóle jak już doszliśmy na Saską Kępę, dopiero wtedy, bo w Warszawie to ruina kompletna, nic nie można było poznać. W niektórych miejscach byli ludzie, którzy gdzieś po kątach się jakoś trzymali, ale to znikoma ilość tych mieszkańców. Domyśliliśmy się, że Warszawę wysiedlono, ludzi wysiedlono, ale już jak znaleźliśmy się na stronie praskiej, na Saskiej Kępie, to mrowie ludzkie, mrowie sztandarów czerwonych. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że my jesteśmy pod następną okupacją sowiecką. Tak to trwało przecież lata.

  • Jakieś kontakty osobiste z żołnierzami radzieckimi pan miał?

[Gdy forsowaliśmy krę na Wiśle po stronie Saskiej Kępie już czekał na nas jednoosobowy patrol uzbrojonego żołnierza radzieckiego na koniu. Innych ludzi wtedy nie było. Chciał nas zaciągnąć na komendę. Mieliśmy jednak butelkę wódki. Jak ją dostał i popił to już nas nie widział. Czy naprawdę weszliśmy na polską ziemię? – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]

  • Jak oni się zachowywali w stosunku do mieszkańców?

Oni przyszli z takim rozkazem, że mają traktować mieszkańców, Polaków przyjaźnie. To już teraz jest Polska. Ale to prawie okazało się później, że to jest republika [sowiecka].

  • Ale czy pan wtedy, w 1945 roku jakieś nieprzyjemne rzeczy ze strony tych żołnierzy się dzieją?

Nie. Oni mieli być przyjaźni.

  • Jak zapamiętał pan maj 1945 roku, jak wojna się skończyła? Czy coś się zmieniło w pana otoczeniu, jak długo ci żołnierze radzieccy byli? Oni zaraz pojechali dalej na front, czy oni długo stali?

Stali długo, dlatego że cała ofensywa sowiecka zatrzymała się na Wiśle, weszli na Pragę, ale do Warszawy nie weszli, bo nawet nie mieli do czego wejść. Cały czas aż do stycznia Stalin trzymał ich jako gotowych do ofensywy, jak ofensywa w styczniu ruszyła, to wtedy wojsko już poszło na zachód.

  • Pytam już o 1945 rok, długo stali ci żołnierze radzieccy?

Nie, stali aż do stycznia.

  • Jak pan już wrócił w styczniu, widział pan żołnierzy radzieckich, ale jak długo byli?

Ciągle byli, bo byli już u siebie, zdobyli Polskę, tak uważali, zresztą tak się stało.

  • Życie szybko wracało do normy właśnie w pana okolicy?

Nie, długo do normy nie wracało. Na przykład nie można było zdobyć chleba. Żeby zdobyć chleb, musiałem pieszo chodzić na Pragę centralną, bo jakiś piekarz wypiekał, formowały się długie kolejki ludności, żeby zdobyć bochenek chleba. Poza tym nie było pieniędzy, nie było za co kupować żywności. My z bratem nie mogliśmy siedzieć i patrzeć na to tak obojętnie, tylko na przykład wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do takiego miejsca Ostrów Mazowiecka. Mieliśmy lekarza chirurga znajomego, przyjaznego, nic złego nie stało się specjalnie, do niego trafiliśmy, żeby nam pomógł sprzedać, myśmy ze sobą wzięli szereg butelek spirytusu, dla szpitala będzie potrzebował, żeby od nas kupił, żebyśmy zdobyli trochę pieniędzy na chleb, taka była sytuacja. Kartek jeszcze nie było.

  • Czy po wyzwoleniu, po 9 maja 1945 roku jakieś nieprzyjemności pana spotkały z powodu tego, że był pan w Armii Krajowej?

Oczywiście były aresztowania, tylko się zaciągnąłem do pracy, żeby mieć jakiś dokument, jakoś dzięki temu mnie nie ruszyli. Był apel nowych władz, tych polskich niby, żeby się ujawniać. Żeby w pracy nie być zagrożonym, to się ujawniłem, tak jak wielu innych. Ale ujawniłem się w ten sposób, że podałem mój stopień wojskowy szeregowiec, od kaprala to nie było daleko, ale szeregowiec, a oni polowali, żeby wyławiać akowców oficerów, taki kapral czy ktoś to się nie liczył, oni mnie nie szarpali. [W rzeczywistości rozkazem personalny Światowego Związku Żołnierzy AK i ZBOWID z dnia 16 sierpnia 1944 roku, byłem już awansowany ze stopnia kaprala podchorążego do stopnia podporucznika w funkcji dowódcy drużyny].



Warszawa, 1 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzta Rafalska-Dubek
Kazimierz Wróblewski Pseudonim: „Sęp” Stopień: zastępca dowódcy plutonu, kapral Formacja: Obwód VI Praga, Rejon V, Zgrupowanie 1670 Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter