Maria Idzikowska-Szymańska „Beata”
Jestem Maria Idzikowska-Szymańska, urodzona w Bydgoszczy. Obecnie mieszkam na Żoliborzu.
- Jak pani pamięta wybuch wojny? W jakich okolicznościach została pani wysiedlona do Warszawy?
Przed wojną mieszkaliśmy we Włocławku. Mój ojciec był dyrektorem czy wicedyrektorem Komunalnej Kasy Oszczędności we Włocławku. Tam mieszkaliśmy rok czy dwa lata. Kiedy wybuchła wojna, byliśmy na wakacjach w Michalinie pod Włocławkiem. Bojąc się bombardowań i działań wojennych, mój ojciec zorganizował furmankę i z wakacji letnich wyjechaliśmy do majątku Wichrowice, do znajomych właścicieli. Ponieważ Niemcy się zbliżali, również do Wichrowic, wobec tego należało też uciekać stamtąd. Tabor furmanek chłopskich i bryczka oraz powóz tych pań rozpoczął wędrówkę od majątku do majątku. Tak trwała tydzień czy dwa tygodnie nasza podróż. Nocowanie było w jakimś majątku, jechało się następnego dnia dalej. W pewnym momencie Niemcy zauważyli, że koło naszego taboru kręci się wspaniały ogier, na którym jeździł akurat ekonom z majątku Wichrowice, lustrował cały tabor wędrujących. Niemcy z szosy w jakiś sposób dostali się na drogę polną, którędy myśmy jechali, zatrzymali nasz tabor. Koniecznie chcieli wziąć konia, ekonom czy pisarz zszedł z konia, ale koń tylko jego uznawał. Wobec tego, jak wsiadali, tak zostali zrzuceni z konia. Chyba ze trzy razy próbowali wsiadać na konia, ale za każdym razem spadali. Wobec tego konia zostawili, natomiast wzięli konie od bryczki cugowe i od powozu też piękne konie, tylko takie już do wożenia. Zabrali konie, w zamian przyprowadzili swoje zmęczone, stare, jakieś wynędzniałe konie. Potem zaczęli rewizję przeprowadzać, najpierw w bryczce i w powozie. W bryczce jechał mój ojciec z dwoma pańciami, właścicielkami Wichrowic. W powozie jechała moja mamusia z trzema córkami, między innymi ja. W bryczce Niemcy znaleźli broń, jakaś myśliwska broń była, jakieś rewolwery. Wobec tego tak jakby zaaresztowali mojego ojca, bo był jedynym mężczyzną na bryczce, przeprowadzili go przez to pole. Nam wszystkim wydawało się, że prowadzą go na rozstrzelanie. Tymczasem, ponieważ mój ojciec dobrze znał niemiecki, wobec tego kazał się zaprowadzić do niemieckiego komendanta. Prawdopodobnie jakoś się wytłumaczył czy coś, w każdym razie wrócił do nas z powrotem szczęśliwy i cały. Po dwóch tygodniach różnych jazd wróciliśmy do domu, bo już nie było sensu jeździć, bo już właściwie wszędzie byli Niemcy. Wróciliśmy do domu, do Włocławka.
We Włocławku wszystkie szkoły polskie pozamykane, stanowisko mojego ojca w Komunalnej Kasie Oszczędności oczywiście już nie istniało, natomiast na tym miejscu był
Treuhänder, bo tak się nazywali dyrektorzy niemieccy, ale przyjęli mojego ojca do pracy na stanowisko tłumacza, ponieważ znal bardzo dobrze niemiecki. Któregoś dnia do nas do domu przyszedł pan Draheim, był to
Treuhänder z Komunalnej Kasy Oszczędności, mojego ojca przełożony, przyszedł i powiedział: „Piętnastego lutego będziecie wysiedleni z Włocławska, przygotujcie się jakoś”. Wobec tego zaczęło się pakowanie, dwie walizki zostały oddane do jakichś znajomych folksdojczów, srebra, które mieliśmy, oddano do pana dyrektora Celulozy we Włocławku, który zajmował dwa pokoje w naszym mieszkaniu. Wszystkie rzeczy porozdawano wśród jakichś znajomych. Do naszego domu 15 lutego przyszli Niemcy i przynieśli pismo, w którym było napisane, że w dwadzieścia minut mamy się wynieść z mieszkania. Dobrze, że mieliśmy spakowane wszystkie rzeczy, każdy miał swój plecak, były zbite sanki na jakąś cięższą rzecz. W dwadzieścia minut rzeczywiście byliśmy gotowi. Myśmy mieszkali na drugim piętrze, na pierwszym piętrze mieszkał już nowy lokator
Baltendeutsch, to znaczy z Prus Wschodnich – Niemiec, schodząc ze schodów, zauważyliśmy, że drzwi są uchylone do niego, a moja mamusia trzymała akurat w garści ukochaną swoją serwetkę haftowaną chyba przez dwa lata, wrzuciła chyba właśnie do mieszkania tę serwetę. Wyszliśmy, do jakiegoś biura nas zaprowadzono, zrobiono rewizję naszych bagaży, rewizję nas. Zaprowadzono nas do baraku, gdzie na słomie leżeli ludzie albo stali, albo siedzieli, całe rodziny osób wysiedlanych. Między innymi nam przydzielono jakieś miejsce na słomie, żeśmy sobie przysiedli. Następnego dnia przyszedł do nas
Treuhänder, ten sam, co poprzednio, i powiedział w ten sposób, że jeżeli zaproponują państwu wyjazd do Warszawy, to żebyśmy się zgodzili, dlatego że tu nie ma żadnego oszukaństwa ani pułapki – tylko dwadzieścia osób wysiedlonych może jechać do Warszawy. Mój ojciec szybko zebrał dwadzieścia osób, zrobił listę wśród tych zebranych, oczywiście 23 lutego dostaliśmy przepustki, na to, żeby przejechać z Włocławka do Warszawy. W dniu 23 lutego faktycznie podstawiono pociąg do Warszawy i według listy wsiadaliśmy do niego, jechaliśmy normalnym pociągiem (osobowym) do Warszawy. W ten sposób znaleźliśmy się w Warszawie.
Wysiedliśmy na Dworcu Głównym, oczywiście nie było taksówek, nie było właściwie czym dostać się na Żoliborz, prawdopodobnie [doszliśmy] na piechotę, ciągnąc saneczki za sobą. Poszliśmy na Żoliborz, na plac Wilsona, na ulicę Słowackiego 5/13. Tam mieszkała nasza rodzina, [to znaczy] mój wuj chory na stwardnienie rozsiane nerwów ze swoją matką. Zajmowali wtedy dwa pokoje z małą kuchenką, łazienką. Oczywiście przyjęli nas, panowie zamieszkali w jednym pokoju nieogrzewanym, kobiety w pokoju większym, ogrzewanym tak zwaną kozą. „Koza” to był taki piecyk z rurą [wystawioną] na zewnątrz przez okno, z której wydobywał się dym. Na „kozie” również przygotowywano posiłki dla nas wszystkich.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
W Michalinie byliśmy. Jeszcze we Włocławku była taka sytuacja, że ktoś anonimowo do gestapo podał nazwisko mojego ojca i jakieś jego przeskrobanie. W każdym razie aresztowali mojego ojca i dzięki mnie mój ojciec wyszedł z więzienia, trzy miesiące siedział w więzieniu. W Michalinie bawiłam się z koleżanką z mojej klasy i do niej przychodził chłopak, który nazywał się Edgar. Uczył nas grać w oczko, jakieś inne zabawy wymyślał, miał koło dwudziestu lat chyba, ale jakoś dobrze się widać czuł w takim młodym towarzystwie. Okazało się, że ten człowiek nam się przydał, dlatego że w gestapo powiedzieli mojej matce w końcu, jak tak widzieli, że tak chodzi i chodzi, stara się o tego męża, powiedzieli, żeby napisała podanie i pod podaniem ma się oprócz niej podpisać jeszcze dziesięciu Niemców. Okazało się, że żaden Niemiec nie chciał się podpisać, powiedział, że jak ktoś się pierwszy podpisze, to on się podpisze, takie było powiedzenie. Wtedy, jak to usłyszałam, to powiedziałam do mamusi: „To chodźmy do tego Edgara”, a Edgar miał sklep z garami
nota bene. W związku z tym w ogóle się nawet nie zastanowił ani chwili, tylko od razu podpisał, był tym pierwszym, dzięki temu ojca zwolniono. To było w listopadzie albo w grudniu jeszcze, w 1939 roku.
- Jak pani pamięta okupację na Żoliborzu?
W Warszawie na Żoliborzu to byłam właściwie tydzień czy dwa tygodnie, potem przeprowadziłam się na Bielany, bo mimo że telefonów nie było, ale kuzynka, która miała czteropokojowe mieszkanie na Bielanach w końcu przyszła po nas i razem z nią na piechotę ze Słowackiego 5/13 poszliśmy na ulicę Kleczewską, na Bielany. U niej dostaliśmy jeden pokój, w którym zamieszkaliśmy, z tym że jedna osoba mogła nocować w nieogrzewanym pokoju, sąsiednim, a pokój trzeba było ogrzewać. Oczywiście były warunki spartańskie, nie było szafy, nie było łóżek do spania, był jeden tapczan, było łóżko jedno składane, był materac rozkładany na podłodze i tak się żyło.
- Czy chodziła pani do szkoły, czy pani rodzice pracowali?
Do szkoły zapisano mnie dopiero w następnym roku szkolnym. Ponieważ był luty, wobec tego w następnym roku szkolnym 1940/1941. Była koedukacyjna państwowa szkoła, w której nie uczono historii i geografii, byli nauczyciele spędzeni z różnych stron świata prawdopodobnie. Nie było programu nauczania, nauczyciel tak jak umiał, jak chciał, tak uczył rachunków, innych rzeczy. Chodziłam do piątej klasy i pół roku szóstej klasy. Po pół roku w szóstej klasie przeszłam do szkoły zmartwychwstanek na Żoliborzu, do klasy szóstej, już zostałam parę lat w tej szkole. Po kryjomu żeśmy się uczyli geografii, historii, skończyłam normalnie siedem lat szkoły powszechnej, siódma klasa była pierwszą gimnazjalną. Potem była pierwsza krawiecka szkoła zawodowa, w której przerabialiśmy drugą gimnazjalną, po skończeniu drugiej gimnazjalnej wybuchło Powstanie. Chodziłam do szkoły krawieckiej, bardzo dużo rzeczy siostry nas uczyły: jak robić torebki do letnich sukienek, jak robić paski, jak pantofle, jak szyć w ogóle, bo to była szkoła krawiecka. Dużo skorzystałam z tych rzeczy i mając w domu maszynę do szycia, co prawda nie moją, tylko mojej kuzynki, wyrabiałam różne przedmioty tego typu. Moja mamusia chodziła z tym na targ i sprzedawała. Za to miałam płaszcz zimowy kupiony czy bieliznę, jakieś takie rzeczy, szkolne potrzeby załatwione.
Mój ojciec pracował w starostwie. W tamtych czasach chodził na jakieś kontrole, nie wiem dokładnie, co robił, w każdym razie dostawał jakieś deputaty. Znowu byłam taka najbardziej [dumna], że umiałam różne rzeczy załatwić. Ponieważ rodzicie czy się wstydzili, czy co, wobec tego, jak było coś, co można było sprzedać z tych deputatów, to chodziłam po sklepikach i proponowałam. Albo ktoś kupił, albo nie kupił jakieś kostki maggi, jakieś inne rzeczy, wkładki do butów. W końcu ktoś powiedział: „Dziecko, skąd ty masz te wszystkie rzeczy, że handlujesz tak tym wszystkim”. Jak to powtórzyłam rodzicom, to już mnie nie puszczali z tymi rzeczami nigdzie. Raczej zajęłam się wyplataniem pasków, torebek, portfeli jakichś, robiłam je z dermy. Moja jedna siostra pracowała, druga siostra też uczyła się, ale one nie miały takiego pociągu do załatwiania takich różnych rzeczy. Już też skończyłam z tymi rzeczami wtedy.
- Jak pani wstąpiła do konspiracji?
To była taka sprawa, że zawsze chciałam wstąpić do konspiracji, dlatego że moje siostry już działały, nawet dawały mi jakieś niektóre swoje zlecenia. Mianowicie były jakieś ulotki przeznaczone dla Niemców. Jechałam na rowerze, pies za mną biegł, a ja wrzucałam ulotki z kamykiem do jakiegoś samochodu niemieckiego albo do motocykla albo wieszało się na krzaczku gdzieś w lesie przy drodze, którędy Niemcy chodzili. Miałam taką zaprawę i chciałam należeć gdzieś do konspiracji. Rodzice czy moje siostry może bały się, że ja gdzieś pójdę w niedobrą stronę, ktoś mnie namówi. Wobec tego była taka sąsiadka na Kleczewskiej, pani Tunia − Natalia Nurowska, która któregoś dnia, to było chyba 2 listopada 1942 roku, zaprowadziła mnie na pierwsza zbiórkę „Szarych Szeregów”. Wchodzę, a tam wszystko znajome osoby są, moje koleżanki od sióstr zmartwychwstanek, mieszkające na Bielanach, moja sąsiadka z pierwszego piętra (mieszkaliśmy na parterze), myśmy o sobie nic nie wiedziały, dopiero żeśmy tam się spotkały. Była to Marysia Garbowska z męża, potem Kieresowa, była Tusia Olędzka, potem nazywała się Wittlin, była Danusia Leserówna, potem nazywała się Potocka. W każdym razie jeszcze później się zapisała Danusia Filipowicz, która była moją koleżanką, ją właściwie wciągnęłam. To był pierwszy zastęp „Szarych Szeregów”, harcerek na Bielanach. Nazywałyśmy się „Drzazgi”, bo było ognisko, były najpierw „Drzazgi”, potem były „Płomienie”. Ponieważ byłyśmy pierwsze, więc nazywałyśmy się „Drzazgi”. Naszą zastępowa była Maria Dębowska, pseudonim „Marta”, a drużynową była pani Janina Chełmińska, takie podobne mamy nazwiska znajome, nie wiem, czy akurat dobrze trafiłam Chełmińska i „Inka” pseudonim, ona była drużynową. Tak trafiłam.
- Czy była pani jakoś szkolona?
Tak. Przez cały czas trwały kursy sanitarne. Spotkałyśmy się w pokoju zabiegowym jak gdyby, gdzie były szafki wypełnione różnymi narzędziami, myśmy to wszystko poznawały, uczyłyśmy się bandażować, zastrzyki robić, bańki stawiać. Tak, jakby wybuchło Powstanie, to już myśmy mogły być przydatne.
- Czy jeszcze przed wybuchem pani też jakoś działała?
To było właśnie też przed wybuchem.
- Czy pani opatrywała jakichś rannych, brała w jakichś akcjach udział przed wybuchem Powstania Warszawskiego?
Właściwie byłam jedna, ale przedtem była jeszcze Danusia Filipowicz ze mną, stawiałyśmy łóżka na ulicy Barcickiej, przygotowałyśmy punkt sanitarny. Obok był punkt zborny jakichś Powstańców, było sporo różnych chłopaków, stali w dwuszeregu, myśmy sobie ustawiały łóżka czy prześcieradła, słały tego samego nawet dnia, co Powstanie wybuchło, tylko przed południem. Do nas się zgłaszali, a to go brzuch boli, a to coś się stało, a to ugryzł jakiś komar, trzeba było coś działać. To były takie drobne rzeczy, bo jeszcze nie było Powstania.
- Jak pamięta pani Warszawę sprzed Powstania, Niemców, jak pani się żyło wtedy?
Niemcy sobie, my sobie, kontaktów żadnych się nie miało. We Włocławku to były kontakty z Niemcami, choćby w związku aresztowaniem mojego ojca. Pan Draheim, który bardzo nam pomógł działaniami, Gar, który był znajomy. Natomiast w Warszawie to nikogo żeśmy nie znali. Była tylko kuzynka. Jeździłam na rowerze po wszystkich uliczkach z psem za sobą. W zasadzie ulice dobrze znałam, chodziłam wprawdzie do szkoły państwowej na Bielanach, ale tak jakoś nie miałam specjalnie znajomych. Moimi znajomymi były na Żoliborzu dziewczyny i koleżanki z „Szarych Szeregów”, z klasy.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania? Pani przygotowywała punkt sanitarny.
Jeszcze była taka historia, gdzie rzeczywiście przeżyłam bardzo duży strach. Dostałam polecenie w dzień poprzedzający Powstanie, żeby jechać na ulicę Gdańską 2 do odpowiedniego mieszkania, odebrać paczkę i przywieźć ją na Lipińską 8 do kierownika domu. Będąc na przystanku tramwajowym już w stronę ulicy Gdańskiej, dowiedziałam się, że godzina policyjna została przesunięta na godzinę wcześniejszą. To nie była godzina ósma jak dawniej, tylko siódma. Znalazłam to mieszkanie, Gdańską 2, i tam otrzymałam paczkę. Powiedziano mi, że mam się w to ubrać, ale jak się miałam ubrać, jak tutaj był elegancko ubrany młody człowiek, który mi tą paczkę wręcza. Wobec tego uważałam, że lepiej będzie, jak to będzie w jednej paczce. Były opaski biało-czerwone ze stemplem AK i były rozkazy dotyczące Powstania Warszawskiego. To tyle wiedziałam, bo tak mi powiedział ten człowiek. Wzięłam tę paczkę, wsadziłam do torby i powiedział jeszcze, że mam iść do kościoła na ulicy Gdańskiej od księdza Trószyńskiego dostanę ciężką paczkę, którą powinnam zawieść pod ten sam adres, co tę paczkę. Poszłam, pytałam się księdza Trószyńskiego, dwóch takich młodych ludzi, którzy pod świetlicą siedzieli i czyścili broń. Byłam tak zaszokowana, że czyścili broń i rozmawiali na tematy takie, które normalnie były tabu, jakieś zdobywanie więzienia. Jakieś takie rozmowy prowadzili, zaprosili mnie do świetlicy, czekając, słyszałam wszystkie ich rozmowy na takie tematy, o których dawniej się nie mówiło głośno. Czekałam na tego księdza, ale nie mogłam się doczekać, a już była godzina policyjna, wobec tego wyszłam stamtąd, myślę sobie, może to jakoś inaczej było załatwione z tą paczką, wyszłam stamtąd, poszłam na przystanek tramwajowy. Tłum ludzi, tramwaju nie ma, co robić. Wiadomości takie, że róg Żeromskiego i Marymonckiej stoi buda, że Niemcy nie przepuszczają nikogo, tylko rewidują tych ludzi, którzy chcą przejść na Bielany, sprawdzają dokumenty. Biłam się z myślami, co mam zrobić, czy rzucić tą paczkę i wrócić w nocy po nią. Dwóch młodych ludzi było, jeden był bratem z jednej z koleżanek, znajomy zresztą z widzenia, sobie postanowiłam, zobaczę, co oni zrobią, jak oni pójdą, to pójdę dziesięć kroków za nimi. Oni rzeczywiście poszli w stronę Niemców, którzy byli na rogu Żeromskiego i Marymonckiej, podchodzą do tych Niemców, żeby ich wylegitymować, nagle patrzę, ścieżka jest na prawo. Wobec tego skręcam w tą ścieżkę i idę w stronę Słodowca coraz szybciej i włosy mi stają dęba ze strachu chyba, bo w każdej chwili spodziewałam się, że mnie zatrzymają, zawołają czy coś, to trzeba będzie im pokazać tą paczkę. Doszłam do ścieżki, która szła za domami, i biegiem puściłam się za domami. Na rogu spotkałam księdza Trószyńskiego, który prawdopodobnie tę paczkę zaniósł w odpowiednie miejsce. Przywitaliśmy się, chodziłam często do niego do spowiedzi u sióstr zmartwychwstanek, on przychodził na nasze spotkania, kiedy Caritas urządzał jakiś poczęstunek świąteczny dla biednych dzieci, też się zjawiał, wiem, że coś szeptali zawsze z panią Inką, prawdopodobnie o nas mówili. Powiedział tak: „Czy wiesz dziecko, że już jest po godzinie policyjnej?”. − „Wiem”. − „To pędź szybko do domu”. A ja jeszcze miałam zadania do wykonania. Pożegnaliśmy się, znowu biegiem przez Podczaszyńskiego, Barcicką, Kasprowicza do ulicy Lipińskiej 8. Pustka, w ogóle żywej duszy na ulicy, nikogo, tylko ja sama z tą paczką. Doszłam na Lipińską 8, pan kierownik czekał prawdopodobnie na mnie, złożyłam właśnie u niego tą paczkę, on słowa nie powiedział, tylko schował do kosza od śmieci tę paczkę, przykrył jakimiś gazetami, nie powiedział nawet „dziękuję”. Pożegnałam się i poszłam. Znowu biegiem przez plac Konfederacji, na ukos szło się do Kleczewskiej, do mojego domu. Ktoś mi otworzył furtkę, wbiegłam po schodkach na klatkę schodową i padłam, zupełnie odjęło mi władzę w nogach, tak leżałam, nie wiem jak długo.
- Czy pani siostry też były w „Szarych Szeregach”?
Nie. Moje siostry miały swoje organizacje, do których należały, i też przechodziły kursy sanitarne, też potem pracowały, dzięki mnie, w szpitalu tym samym co ja.
- Proszę o tym opowiedzieć, o tym, dlaczego pracowały razem z panią?
Pierwszego dnia była zbiórka na Lipińskiej 8, to tam ich nie było, miały gdzieś indziej tą zbiórkę. Nawet nie było moich koleżanek z zastępu, bo one poszły wtedy wszystkie do Puszczy Kampinoskiej. Byłam, gdzie mi kazano, na Lipińskiej 8. Potem z siostrami spotkałam się gdzieś koło dwunastej w nocy, jak już ostałam zwolniona z dyżuru na Lipińskiej, gdzie dowiedziałam się, że mąż pan Nurowski, mąż pani Nurowskiej, która mnie przyprowadziła, nie żyje. Pan kierownik, który ode mnie paczkę odebrał, też już nie żył pierwszego dnia. Sanitariuszki, które poszły po rannego człowieka pod krzyż, zostały ostrzelane przez jakiegoś Niemca… W ogóle to się specjalnie nic więcej nie działo. Przyjechał jeszcze samochód ciężarowy, zdobyty na Niemcach z przyczepą, oczywiście trzeba było tę przyczepę rozładować. Broń [odłożyliśmy] pod ścianę, granaty pod dalie, które żeśmy sadziły kiedyś, a żywność naprzeciwko pod Lipińską 7, do piwnicy, to były mięsne konserwy w puszkach, jakieś ciasteczka, miód, dżemy, papierosy, wszystko było. Przez cały czas z Żoliborza przychodzono, dostawali swój przydział z tych rzeczy właśnie, które myśmy mieli.
- Kto przychodził z Żoliborza?
Z Żoliborza przychodził po nazwisku to wiem, że Bogdan Turos.
Walczył na Żoliborzu, u sióstr zmartwychwstanek było przedpole. Komenda to był blok na rogu Krasińskiego i Popiełuszki. Była taka tablica, on tam należał.
Chciałam jeszcze [dokończyć historię] z tymi siostrami… Trzeciego dnia schodziłam po schodach z dzwoneczkiem w ręku, za mną szedł ksiądz odprawiać mszę na sali, schodząc po tych schodach, patrzę, stoją moje siostry, moje koleżanki jakieś, jakieś inne osoby, które wróciły z Puszczy Kampinoskiej. Ponieważ pracowałam w szpitalu, byłyśmy siostrami, to jakoś pozwolono im zostać, bo w zasadzie nie miały takiego przydziału.
- Jak wyglądała praca w szpitalu?
W szpitalu byłam niby w charakterze sanitariuszki. Byłam salową, pielęgniarką, byłam w zabiegowym, stawiałam bańki, wszystkie w każdym razie takie nie lekarskie jakieś posługi robiłam. Nosiłam wiadra wody z podwórka, bo przecież nie było w wodociągach, bolały mnie całe nogi, miałam początki żylaków. Pani doktór Mancewicz-Jakubowska poradziła mi bandażować sobie nogi. Wobec tego nogi bandażowałam bandażem elastycznym i jakoś mogłam chodzić, dzięki temu pracowałam do końca. W zabiegowym byłam przy przyjęciu rannych, były okropne rany. Jako jedyne znieczulenie to była pani doktór Mancewicz-Jakubowska, która pacjenta trzymała za głowę i mówiła, że wszystko jest dobrze, że wszystko jak najlepiej, to było znieczulenie. A oni mieli na przykład całe wyrwane ciało, jakieś nogi z wystającymi kośćmi, niesamowite to było wszystko. To była pani doktór, która mnie leczyła, bo byłam zagrożona gruźlicą, miałam pirketa plus [?], ona była w takim ośrodku przeciwgruźliczym zatrudniona. Zjawiałam się raz na miesiąc czy raz na kwartał u niej, stąd żeśmy się znały, a poza tym była matką mojego kolegi ze szkoły, jeszcze jak chodziłam do szkoły państwowej. Wezwała mnie i robiłam zastrzyki przeciwtężcowe.
Mieszkałam na Kleczewskiej 51.
Nie z rodzicami, bo mój ojciec był na Startym Mieście w pracy i w ogóle stamtąd nie wrócił. Moja matka była trzykrotnie wysiedlana z mieszkania, bo wszystkich lokatorów z tej ulicy powyrzucali i do Pruszkowa poszli na piechotę, a moja matka wiedząc, że jesteśmy trzy w tym domu, to trzy razy wracała do tego mieszkania. W końcu nie mogła wracać, ponieważ postawili czołg. Psa, którego miała moja kuzynka Zosia Czulińska, ofiarowała Niemcom jako maskotkę do tego czołgu, bo nie było gdzie trzymać tego psa, ale pies i tak uciekł. Biegał naokoło tego naszego domu, bo to szpital był w naszym domu, to był sierociniec na rogu Schroegera i alei Zjednoczenia w kształcie samolotu, tam był szpital zorganizowany.
- Jakie były warunki w szpitalu?
Warunki były możliwe, gdyby nie to, że wody nie było, elektryczność możliwe, że była. W każdym razie wody na pewno nie było. Dzieci porozjeżdżały się na wakacje, też ich nie było. Był sierociniec, były dzieci odebrane od rodziców z jakichś powodów, rozjechały się. Wobec tego jedno skrzydło przeznaczono na szpital, były sale, które miały okna na jedną stronę i na drugą stronę. Przez jedne okna można było obserwować pole walki, na przykład trzeciego dnia Powstania, a z tamtych okien można było obserwować Warszawę, jak się pali, jak bombardują. Trzeciego dnia obserwowałam pole walki i sanitariuszki wyszły z noszami po rannego. Jedni mówią, że wracając potem z powrotem do szpitala, widziałam, jak one chyba szły do tego rannego, w każdym razie z CIWF-u (Instytutu Wychowania Fizycznego) jakiś strzelec z działa strzelił do tych sanitariuszek. Jednej sanitariuszce głowę ścięli, tak że była śmierć na miejscu. W czasie Powstania wysiedlili chyba wszystkich ludzi z Bielan, pognali ich do Pruszkowa. W tych wolnych mieszkaniach to u nas w mieszkaniu to była świetlica i stał czołg. W innych mieszkaniach odbywały się pijaństwa i takie różne rzeczy. Nawet przyszli do nas „ukraińcy”, że gdzieś leży ranny i trzeba go zabrać. Okazało się, że ich zabrali na taki punkt, jak mówiłam, działy się różne rzeczy. Powiązali kobiety, rzucili je na pierwszym piętrze, a było ich chyba ze cztery. Jedna z tych osób wyswobodziła się jakoś z tych więzów, najstarsza była, wyskoczyła przez okno z pierwszego piętra, pognała do szpitala i powiedziała, co się dzieje. Były matki tych dwóch dziewczyn, to poszły pod adres i czekały na patrol niemiecki, który będzie przechodził. Spotkały taki patrol, który chciał się podjąć wydobycia tych dziewczyn stamtąd. Inni uważali, że to nie ich rejon. W każdym razie był taki patrol, który się podjął tego i wyswobodził dziewczyny. Okazało się, że miały być trzy, a było ich dwie córki, a ta trzecia sama chyba wyskoczyła przez okno jako druga i pobiegła do swojego domu opuszczonego przez ludzi. W każdym razie były takie wypadki. Niemcy byli poinformowani o tym, co się dzieje, dawali swój patrol niemiecki, który siedział w kuchni w suterynie i pilnował, żeby „ukraińcy” się do nas nie dobierali. Jeszcze trzeba dodać, ale to nie moja wypowiedź powinna być na ten temat.
- Jakie były nastroje wśród osób znajdujących się z Powstańcami, czy wierzyliście w Powstanie?
Ludzi w ogóle to już nie było, ale wszyscy się cieszyli, wszyscy początkowo, bo potem ich nie było. Musieli opuścić swoje mieszkania, dostarczali nam na podwórko kozy, gęsi, kury, cały swój dobytek taki żywy, swoje kołdry i poduszki, inne tego typu rzeczy. W każdym razie żywy inwentarz chodził po podwórku i w razie potrzeby był do diet jakichś czy na coś był używany. Mleko było kozie, zdaje się, że jedna krowa była też, tak że byli entuzjastycznie nastawieni do szpitala, w ogóle Powstania i tak dalej.
Powstańcy, tak prawdę powiedziawszy, to ich mało widziałam, to znaczy tylko tych, którzy leżeli w szpitalu. Mieli takie czy inne dolegliwości, jedni chodzili, jedni mieli rękę na temblaku, inni byli w gipsie, w każdym razie takich złych humorów nie było. Raczej byliśmy ciekawi, obserwowaliśmy razem w nocy na przykład, jak były dyżury, Warszawę z daleka, jak się pali. Rozmowy były różne z tymi, którzy byli lżej ranni. Część wyszła wcześniej ze szpitala, to poszli do Kampinosu walczyć dalej. Wszyscy byli patriotami, ja do dzisiaj jestem, dla mnie to było coś pięknego, to był najpiękniejszy okres w moim życiu, przypuszczam, że dla każdego.
- Co się działo po Powstaniu? W jaki sposób dla pani zakończyło się Powstanie?
Niemcy podstawili nam swoje sanitarki, zostaliśmy wywiezieni do Pruszkowa. W Pruszkowie załadowano nas na otwarte wagony, pojechaliśmy w siną dal, nie wiedząc, gdzie, co i jak. Była mowa o tym, że jedziemy do jakiegoś obozu, do Niemiec. Tak że jak się nadarzyła okazja, że przyszli pracownicy z zespołem, z którymi moja siostra była na wczasach w czasie okupacji, i oni rozpoznali ją w tym wagonie, to powiedzieli, że trzeba wysiadać, bo transport jedzie na pewno do Niemiec. Myśmy trzy wysiadły, z tym że moja najstarsza siostra miała trudności, bo ją taki Kozak czy Ukrainiec pilnował, że ona nie mogła zejść z tego wagonu. Myśmy dwie jechały jednym wagonem, jakoś wydostałyśmy się, z tym że bez bagażu, wplątałyśmy się w tłumek na peronie i roznosiłyśmy niby zupę, bo to w kotłach ludzie roznosili zupę. Nasze bagaże miały być wyniesione w tych kotłach pustych, jeden bagaż taki większy zrzucony [był] pod jakimś wiaduktem. Też była ciekawa historia, bo nas prowadził społemowiec, tak stopniowo oddalałyśmy się od peronu pełnego ludzi, tych Kozaków, Ukraińców i Niemców do magazynu. Taki był balkonik przy magazynie i stał wagon, mówi: „Wejdźcie do tego wagonu”, to myśmy weszły, patrzymy, a tam Niemiec oprawia jakiegoś cielaka. Ten człowiek, co nas przyprowadził: „Nie bójcie się, to nasz” – i sobie gdzieś poszedł. My w tym wagonie czujemy, że jesteśmy z całym wagonem popychani gdzieś. Okazało się, że pod drzwi tego magazynu. Magazyn uchylił drzwi, myśmy wskoczyły, ciemności, powiedziano nam tylko: „Krzesła to w drugim końcu tego magazynu, to sobie usiądźcie”, a tu ciemność. Nieznajomy magazyn, usiadłyśmy, nie wiem, czy miałyśmy latarki, czy coś, w każdym razie jakoś trafiłyśmy na krzesła, usiadłyśmy sobie. W pewnym momencie drzwi się uchyliły z drugiej strony zupełnie niespodziewanie, bo z tej strony, gdzie myśmy już siedziały, wkroczyła jakaś kobieta z koszem jedzenia – obiad, normalna zupa, normalne drugie danie, normalny kompot, a my wygłodniali, tym pociągiem jadący. Jak pociąg szedł w biegu, to ludzie nam wrzucali jedni cebulę, drudzy jakieś pieczywo, trzeci znowu pomidory czy coś innego, tak że człowiek w żołądku to miał taki miszmasz.
- Co się działo z panią później?
Muszę wybrnąć z tego, co się ze mną działo. Potem, jak nas wyprowadzono jeszcze do takiej chałupy kolejarskiej, bagaże zostawiliśmy u kogoś. To była Częstochowa, byliśmy na Stradomiu. Po zjedzeniu obiadu zjawił się człowiek, który zaprowadził nas do takiej chałupy drewnianej, to było mieszkanie jakiegoś kolejarza. Mogłyśmy się trochę umyć, jeden z będących tam ludzi zaprowadził nas do swojego mieszkania, na którymś piętrze w Częstochowie i żeśmy złożyły swoje bagaże na przechowanie. Ponieważ siostry zmartwychwstanki wiedziałam, że mają dom w Częstochowie, a zbliżała się godzina policyjna, wobec tego ten pan zaprowadził nas do klasztoru sióstr zmartwychwstanek i nas zostawił. Pytałam się o swoje wychowawczynie i tak dalej, o siostrę Konsulatę, o siostrę Adelę, ale była któraś z tych sióstr, powiedziała, że nie ma miejsca, bo wszystkie miejsca w tym klasztorze są zajęte przez siostry z Warszawy, zaprowadziła nas do kaplicy i powiedziała: „Módlcie się”. W kaplicy przesiedziałyśmy nie wiem, jak długo, w każdym razie po jakimś czasie przyszła, zaprowadziła nas do jakiejś drugiej siostry, razem z kolacją dla wysiedlonych i przebywających w barakach warszawiaków, razem z nią poszłyśmy do baraku, dostałyśmy łóżko i można było się przespać. Było na razie pustawo w tym baraku, następnego dnia budzimy się, a tu cały tłum ludzi już w baraku. W każdym razie od tych różnych osób dowiedzieliśmy się, że nasz szpital został skierowany do Koniecpola, a nie do Niemiec. Wobec tego doszłyśmy do wniosku, że musimy szukać tego szpitala, czy czasem nie jesteśmy potrzebne. Pojechałyśmy we dwie, bo jedna siostra została na bagażach, razem z synem jednej z pań pielęgniarek, pojechałyśmy do Koniecpola. W Koniecpolu dowiedziałyśmy się, że dwa dni temu czy dzień szpital pojechał dalej. Tak za tym szpitalem żeśmy dalej [jechały] aż żeśmy pierwsze przyszły do Witowa, gdzie jeszcze szpital nie przyjechał. Okazało się, że sanitariuszek jest za dużo w stosunku do ilości rannych. Wobec tego nas zwolniono, kazano się przespać jeszcze na sianie w jakiejś klasie, rano miałyśmy podwody do pociągu, do Koniecpola.
Podwody były partyzantów. Całą noc spędziliśmy z tymi partyzantami na śpiewach, deklamacjach i takich różnych rzeczach, bo nikomu się nie chciało spać na tym sianie. Dojechałyśmy do Koniecpola, z Koniecpola do Częstochowy, w Częstochowie spotkałyśmy się z siostrą, nasze drogi (tych zwolnionych sanitariuszek). Szczęśliwie żeśmy dojechały do Krakowa, w Krakowie przesiadka do Bieżanowa, w Bieżanowie wysiadamy z pociągu i znajomą od razu spotkałyśmy, która mówi, że ojciec pojechał po mamusię do Milanówka, mamusia się zatrzymała, jak sama poszła do tego Pruszkowa, to gdzieś się po drodze zatrzymała, mają niedługo przyjechać. Byliśmy zadowolone, że wszyscy żyją, że są zdrowi, wobec tego myśmy poszły od ganku do tej willi, a rodzice tym samym pociągiem przyjechali, weszli od ogrodu przez furtkę. Spotkaliśmy się w przedpokoju. Oczywiście była wielka radość, bo o ojcu nic żeśmy nie wiedzieli, bo był na Starym Mieście. Matka poszła do Pruszkowa, ale nie wiadomo, czy doszła, czy jej się nic po drodze nie stało.
- Czy pani ojciec walczył w Powstaniu?
Mój ojciec był już takim starszym człowiekiem, nie bardzo go widzieli w tych szeregach, ale coś robił czy kopał barykady, jakieś takie miał zajęcie. Ponieważ miał przepustkę na wejście do kanału i przejście do Śródmieścia, wobec tego proponowali mu takie całe rulony złotych monet, dolarów czy czegoś. Mój ojciec nam opowiadał, że wziął w rękę taki jeden rulon, było tak ciężkie, że powiedział, że nie, on się nie podejmuje tego wziąć. Zanim się Powstanie skończyło, to on przeszedł do Śródmieścia, jak już skończył kopać prawdopodobnie barykady i schronił się u swojego kolegi gdzieś w Śródmieściu, a potem razem z ludnością przeszedł do Pruszkowa. Potem pojechał do Bieżanowa spotkać się z rodziną. Jak moja matka napisała list, że jest tu i tu, to ojciec pojechał po mamusię, przywiózł ją i spotkaliśmy się wszyscy razem.
W Bieżanowie pod Krakowem w tajnych kompletach skończyłam trzecią gimnazjalną, jeszcze przed zakończeniem wojny, w komplecie takim, w którym był mój brat cioteczny, ja, córka polonisty, który wykładał, siostrzenica pani, która geografii i historii uczyła w tym komplecie, a ojciec mojego brata ciotecznego uczył nas fizyki i matematyki. Tylko mnie nikt nie miał uczyć niemieckiego, bo wszyscy angielskiego się uczyli.
- Czy pani jeszcze coś by chciała dodać na temat Powstania, przeżyć w Powstaniu?
W każdym razie bardzo elegancko żeśmy z tego Powstania wyjechali tymi sanitarnymi samochodami. Różne rzeczy się słyszało, ale uważam, że to nie moja działka. Jakby panie z doktór Mancewicz rozmawiały, to może by na ten temat coś powiedziała. W każdym razie to było coś… Można powiedzieć, że ciężki, ale najpiękniejszy okres w moim życiu. Tak zresztą myślę, że wszyscy uważali, bo wszyscy byli wtedy młodzi, dzisiaj są starzy. Wtedy byli młodzi, zapaleni, ogarnięci jakąś ideą.
Warszawa, 12 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich