Maria Danuta Giel
Urodziłam się 1 sierpnia, byłam też chrzczona w kościele Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście. Później mieszkaliśmy na Starym Mieście, ale to było bardzo krótko, a później babcia pobudowała się na Górnym Marymoncie; mieszkaliśmy tam chyba dwa czy trzy lata jakoś, bo później była wojna, miałam wtedy siedem lat. Tatuś pracował w Ministerstwie Leśnictwa, bo skończył SGGW, mama pracowała, nie pamiętam już za bardzo gdzie, ale skończyła szkołę handlową w Krakowie, znała bardzo dobrze niemiecki, co było bardzo ważne w czasie okupacji. Ponieważ warunki w tym domku były takie nie bardzo, przenieśliśmy się na IV kolonię wuesemowską na Żoliborzu. Tam przeżyłam taki szok, bo na początku którejś nocy przyszli Niemcy (to była znana sprawa), zrobili obławę całej kolonii, stukali oczywiście kolbami do mieszkań i chcieli mężczyzn. Tylko nie pamiętam, który to był dzień; w tym czasie bardzo dużo mężczyzn po prostu zabrali do Oświęcimia. Między innymi zabrali pana Siwińskiego, który był prezesem Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Tatusia nie było, bo tatuś, jak zaczęła się wojna, pojechał na rowerze na wschód. Ale jak się zaczęło 17 sierpnia, z powrotem Rosjanie przyszli, znaczy był pakt Mołotow i Ribbentrop, to wrócił do Warszawy. Już wtedy [był w domu] cały czas, bo powiedział, że woli być przy okupacji niemieckiej niż rosyjskiej, bo całą właściwie rewolucję przeżył właśnie w Rosji w Orle, mając kontakty z Pileckim. Później myśmy się przenieśli, siostra, mama, babcia na I kolonię, na Krasińskiego 10, to była najstarsza kolonia.
Może cofnę się jeszcze dwa słowa, jak szłam do szkoły w 1939 roku, to na Kolektorskiej była wybudowana piękna szkoła, otwarcie szkoły w ogóle po raz pierwszy było w 1939 roku, ale byłam krótko, coś z miesiąc czy dwa miesiące, później tę szkołę zajęli Niemcy.
Teraz historia z Żoliborza. Mama pracowała w ogromnym sklepie philipsowskim z radiami, z lampami na Mazowieckiej. To był sklep w bardzo solidnym, dużym domu (w tej chwili znajduje się tam jakieś muzeum żydowskie, coś takiego), tam były ogromne podziemia i kazamaty. Okazuje się (to mi mama już opowiadała), że przyjeżdżali wermachci po radia, ale były takie fakty, że przyjeżdżali po radia, ale również sprzedawali broń. O tym w ogóle nie wiedziałam, później mi mama powiedziała. Oczywiście to było tak, że mama nic nie wiedziała, nikt nie wiedział, ponieważ były tam kazamaty ogromne, to wszystko szło do tych piwnic. Tylko taką wstawkę robię odnośnie tego.
Na I kolonii chodziłam do szkoły, bo w I kolonii była szkoła, w czasie Powstania była kaplica i była radiostacja. Ponieważ mama przywiozła trzy radia, jak siostra mówiła, to one były bardzo wykorzystane w czasie Powstania, wtedy właśnie te gazetki… Nawiązywało się kontakty z wolnej Europy, może jakieś też były [inne] historie. Ponieważ był tam szpital i były właśnie takie historie, to Niemcy namierzyli nas fantastycznie, oczywiście zaczęło się burzenie I kolonii. Jak pierwsze „krowy” przyszły, pamiętam − skoczyłam do klatki schodowej, wtedy widziałam, jak drzwi się tak ruszają, wyszłam i zobaczyłam, że w ogóle połowy domu nie ma, a to był dom ogromny, który obejmował Mickiewicza, plac Wilsona, Krasińskiego 10. W środku jeszcze były dwa budynki, więc to był ogromnie dobrze zbudowany, solidny budynek. W tym czasie właśnie [miała miejsce] tragiczna historia, przyszedł mój wujek Miecio Majcherek, który należał też do AK (ale nie mogę znaleźć jego nazwiska [na listach członków AK], który przychodził po chleb dla Powstańców. Takie historyjki dość ciekawe: przyszedł po chleb, a babcia powiedziała: „Synku, za chwileczkę, bo jeszcze chleb jest w…”. On wyszedł do RGO na plac Wilsona, w tym czasie „krowy” wpadły, jego rozerwało, już synek nie przyszedł po chleb.
Mama na I kolonii dwa razy była zasypana. Pierwszy raz, jak była zasypana, to ja jakoś od… Jak babcia zobaczyła swoją córkę, która była ładna, zgrabna, znała niemiecki, w ogóle była fertyczna, powiedziała, że ona takiej córki nie chce, bo moja mama zwariowała od tego zasypania. Ale przyszło drugie zasypanie, wtedy – nie wiem, to się z ludźmi różne rzeczy dzieją – została po prostu normalną kobietą. Później, jak zrąbali I kolonię, to myśmy się przenieśli do parku Żeromskiego. Tam było okropnie, bo po prostu się tylko paliła karbidówka, były jakieś akta, nie wiem, co tam się działo. Myśmy byli bardzo krótko, panie gotowały obiad na zewnątrz, na cegłach, bo trzeba było coś jeść. Myśmy już tego nie przeszły, ale to już później słyszałam, że po naszym wyjściu z tego [budynku] jeszcze w czasie Powstania Niemcy oczywiście jeździli na dachach – oni po prostu z karabinów maszynowych strzelali do ludzi. Bardzo dużo zginęło, kobiet głównie, które gotowały obiady, to wszystko. Myśmy się przenieśli do fantastycznego schronu. Schron był między ulicą Śmiałą a aleją Wojska Polskiego. Nie wiem, kogo był ten schron, ale ktoś sobie prywatnie zrobił po prostu wejście do tego schronu, bo to nie był schron, to była odnoga od Cytadeli, która ciągnęła się aż na Wolę. Ktoś widocznie prywatnie tam mieszkał, kapował się w tej sytuacji, on wybudował tam pieczarkarnię, była woda, pieczarek już nie było, ale był wspaniały schron. Z tym że było niebezpiecznie przejść między schronem a budynkiem mieszkalnym. Parę dni temu byłam w tym budynku mieszkalnym, wszystko to mi się wydaje takie jakieś małe, a wtedy było duże. Przejść z tego budynku do schronu [było trudno, bo] po drugiej stronie już byli Niemcy, Niemcy byli już bardzo blisko, tylko czekali na rozkaz, kiedy [strzelać]; tam było pod obstrzałem, ciężko było.
Tak myśmy były, nie wiem, do którego dnia, jak Niemcy po prostu przyszli i nas stamtąd wyciągnęli. Taki drugi moment, który był straszny, bo było tak − świeczki, ciemno, oni w tych hełmach, w tych blachach i tak do nas… Mężczyzn już w ogóle nie było, bo albo byli zabici, albo w ogóle byli w Oświęcimiu, albo w ogóle ich prawie nie było, tylko były kobiety same albo dzieci z matkami, z rodziną. To było już po południu, byłam wyposażona przez babcię we wszystko, miałam buty takie, dresy, płaszcz ciepły, a było gorąco okropnie, miałam torbę na jednym ramieniu, torbę na drugim ramieniu i byłam po prostu taką chustką [przewiązana], żeby mnie się [pasek] nie wpijał, tak że wszystko miałam. Babcia była taka szalenie trzeźwa. Mnie, babcię, Mirę (siostrę) i mamę wyprowadzili na Dworzec Gdański, Niemcy mieli [punkt] w szkole „Poniatówce”, tam była „Poniatówka”, było zajęte przez Niemców; nas po prostu przetrzymywali do momentu, kiedy więcej osób nie przejdzie. Jak była odpowiednia ilość osób, to nas wyprowadzili, szliśmy Stawkami (to wszystko doskonale pamiętam), gdzie była zajezdnia tramwajowa, która się paliła, żelazo się paliło. Ponieważ było już pod wieczór, to nas zaprowadzili na Cmentarz Powązkowski, przeszliśmy przez wiadukt, po lewej stronie, jak się szło w kierunku szpitala wojskowego, były baraki. Te baraki niedawno zostały zburzone, w tych barakach myśmy przetrzymane były przez noc, babcia tam zostawiła różne rzeczy, bo to było wszystko za ciężkie, a nas zaczęli prowadzić. Oczywiście Muranów, czyli cała strona getta, była zupełnie zburzona, Wola była zburzona. Były naloty sowieckie, babcia mi mówiła: „Słuchaj, jak będą naloty sowieckie, to wpadaj do bram, które jeszcze zostały, trzymaj na głowie swój tobołek”. Tak tylko to trzymałam, tylko widziałam, że tu szrapnel, tu szrapnel, ale jakoś szczęśliwie Pan Bóg mnie ocalił. Myśmy wszystkie dostały się do kościoła na Wolę, a później do Pruszkowa. Oczywiście to już było wszystko zburzone, padnięta była Warszawa zupełnie, bo oni Żoliborz wzięli już po prostu pod sam koniec Powstania.
Wtedy w Pruszkowie chyba byłyśmy, najgorsza była sprawa rozdziału ludzi. To mi też mama opowiadała, bo nie pamiętam. Z jednej strony była Niemka, z drugiej stał Niemiec, dwie osoby, które decydowały, gdzie [kto ma iść]. Mama dostała się do Niemki. Ona chciała rozdzielić mnie i babcię, a Mirę, mamę [wysłać] do Niemiec. Mama była bardzo fertyczna, zgrabna, miła, w ogóle znała niemiecki, podleciała do tego Niemca i powiedziała, że ma chorą córkę, ten Niemiec się zlitował, nas wszystkie cztery po jeszcze paru godzinach wpakowali do pociągu.
Oczywiście pociągi to były krowie, nie było w ogóle dachu, nic nie było, tylko były boki. Teraz exodus, bo było tak, [że nie było] gdzie się załatwić, wszystko było zamknięte, myśmy jechali długo, bo jechaliśmy parę dni, a deszcz lał akurat jak nie wiem. Była taka historia (to mi już koleżanka opowiadała, która jechała w tym samym transporcie, co ja jechałam z rodziną, ona jechała z matką, dużo mniejsza), że były takie czujki w pociągu, które obserwowały pociąg, w którą stronę będzie skierowany cały skład, jak siostra już mówiła, był taki rozjazd na Oświęcim i na Kraków. Ale nas na szczęście skierowali na Kraków i do Słomnik, to było chyba też jakoś pod wieczór już.
Jeszcze powiem taką historię, że jechaliśmy przez tunel, cholera, ten idiota za przeproszeniem, wypuścił dym, myśmy przez parę minut w tym dymie się po prostu krztusili, ale po Powstaniu, po tym wszystkim to nie było rzeczą straszną.
Do Słomnik, nas skierowali, przez Rynek żeśmy szli (ale to wszystko było takie jakieś ciemne, deszcz padał, beznadziejne) do jakiegoś masarza. Myśmy tam były bardzo krótko, bo moja mama powiedziała, że za nic tu nie zostanie, a mając znajomych, rodzinę (w rodzinie myśmy nie [szukały], tylko mając znajomych z „Philipsa”, bo oni się wszyscy znali, to na ulicy przy Rynku, tylko też nie pamiętam teraz [numeru]), zostałyśmy zakwaterowane tam, gdzie były radia, lampy i tak dalej, już nie pamiętam, wiedziałam, jak ta ulica się nazywa… Z początku myśmy tam mieszkały, ale później jakoś mieszkałyśmy w bardzo fajnym mieszkaniu na ulicy Friedleina, to koło towarowej stacji w Krakowie. To był ostatni dom, bardzo fajnie zbudowany, nowoczesny, wszystko miał, myśmy miały – nie wiem tylko, kto nam załatwiał – dwa pokoje z kuchnią. Przez jakiś krótki czas, zimę to myśmy w tym mieszkały. Nie w zimę, bo oczywiście już zaczęły się [natarcia] na Kraków, to była błyskawiczna akcja, wieczorem poszliśmy do piwnicy, jeszcze byli Niemcy, a rano już byli Sowieci. Wszyscy się modlili w Krakowie, żeby Sowieci nie przyszli, po prostu nie to, że Niemcy, bo w Krakowie było względnie spokojnie, ale że Sowieci, to strasznie [się bali], bo [uchodzili za] gwałciciela – podrzynać gardła – taka była atmosfera w Krakowie. A w ogóle jak takie bombardowania [były], jedna bomba upadła, to w ogóle myśmy się śmiały, jak nam na głowie jeździli przecież z karabinami maszynowymi. Po wyzwoleniu to też była taka scenka fantastyczna, ponieważ mieszkałyśmy przy samych tych magazynach, to jak przyszli Sowieci, to wszystko było otwarte. Pamiętam z siostrą myśmy ser toczyły po ulicy, bo to było blisko, to było coś, za co można było kupić inne jedzenie – ser i wóda – myśmy przyniosły. U nas się zakwaterowali Rosjanie w jednym pokoju, żeby nie w centrum to w jednym, jakoś dali nam święty spokój te kacapy, bośmy po prostu im oddawali tą wódę.
To tak było jakoś, ponieważ mama dostała pracę w Gdyni, bo tam się otwierał sklep philipsowski, wobec tego załatwiła mieszkanie w najpiękniejszej wilii na Kamiennej Górze, która nie była zburzona. Przy samym centrum, gdzie jest kościół na Świętojańskiej, był ogromny sklep philpsowski, mama tam pracowała, ale jeszcze była w Krakowie, nas tylko wysłała we trójkę. Oczywiście jechałyśmy krowimi wagonami, to był 1945 rok, maj. Jak myśmy przesiadali się w Nasielsku, wyskakując z tych wagonów, to ciekawe historie, miałyśmy jakieś bagaże, nie dużo, co warszawiacy mogli mieć. Okazuje się, że nas w ogóle okradli, bo najpierw brali walizki, stawiali, a już pod wagonami polaczkowie (nie wiem, kto tam był) ukradli, a jak nas już wysadzili, wyskakiwali, to myśmy już patrzyły, a my nie mamy w ogóle nic, czyli do Gdyni przyjechałyśmy dosłownie gołe.
Pamiętam taki moment, piękna była pogoda, szłyśmy chyba ulicą 10 Lutego, tą, która z dworca idzie na molo, to pamiętam, że było piękne, nowoczesne miasto, którego w ogóle nie znałam, bo Warszawa nie była nowoczesna. To było nowoczesne miasto, niezniszczone, tylko nie było szyb, piękny był taki wiatr od morza, to pamiętam. To są takie historie.
Chciałabym wrócić jeszcze… Aha! Myśmy nie miały kontaktu z ojcem, w Krakowie nie miałyśmy kontaktu. Nie wiem, jak to się stało, kiedy myśmy miały kontakt. Tylko pamiętam, że chodziłam do kościoła Mariackiego i modliłam się, żeby jeszcze znaleźć i jeszcze spotkać się z ojcem. Ojciec był cały czas w Kampinosie, ale przyjeżdżał bardzo często do nas na rowerze, mówił, że spał na rowerze i jechał na rowerze. W ogóle znał tą drogę doskonale, a poza tym znał Puszczę Kampinoską doskonale, bo myśmy tam mieli ogromne place, które nam zabrali, jedenaście hektarów, które myśmy nie odzyskali w Sowiej Woli; ale w ogóle Kampinos znał doskonale, bo w czasie okupacji ojciec miał duże kontakty z siostrą Czacką i znał doskonale księdza Wyszyńskiego. Ponieważ był tam parę lat, był w AK, ojciec był takim kurierem, nawet się spotykał… Pamiętam, że kiedyś pan Witold Pilecki przyjechał do nas, on mieszkał na Żoliborzu, tylko nie wiem, na której ulicy. Który to był rok, to też nie wiem, chyba oni mieli jakieś kontakty, że ojciec z tymi gazetkami też z nim… Ojciec tam działał, ale on był właściwie bardziej nie od walki, tylko od wywiadu. Ponieważ znał świetnie te lasy, miał sztabową mapę, w której zaznaczał, gdzie Niemcy wywożą Polaków z Warszawy (i nie tylko z Warszawy), gdzie ich rozstrzeliwują; on rejestrował te doły, bo przecież nie było [spisów], rejestrował sobie te miejsca, zaznaczał. Po okupacji już, jak się wytwarzał cmentarz Palmiry, to on był świadkiem koronnym, gdzie ci ludzie zostali tam [pogrzebani], można było po prostu w jakiś sposób to uporządkować. Nawet tę notatkę całą zostawiłam, bo ojciec miał pseudonim „Sowański”, jest [opisana] cała jego działalność akowska w Kampinosie, bo był cały czas w Kampinosie, dojeżdżając bardzo często do Warszawy, do nas; ta notatka jest i tkwi tam, ona po prostu jest tam właśnie.
- Jak zapamięta pani, jak się zaczęła wojna?
Wiem, że myśmy byli jeszcze na ulicy Słowiańskiej, na Górnym Marymoncie, pamiętam, że stryjek, ojca brat, przyjechał w wojskowym mundurze i powiedział, że będzie wojna. Na niebie były zeppeliny takie, to się tak zaczęło właściwie; jeszcze myśmy mieszkali na Marymoncie, to zaczęły się tak właściwie już na Żoliborzu takie działania.
Jeszcze wrócę, jak chodziłam do szkoły w I kolonii, bo tam szkoła była, tylko pamiętam, jak był 1 sierpnia, piękna pogoda, myśmy grały w milionera w domu z takimi dziećmi państwa Pawłowskich. Właśnie jak siostra mówiła, nasz kuzyn lekarz zmarł i został pochowany 1 sierpnia, moja mama nie poszła do pracy na Mazowiecką tylko dlatego, później się przedarła, oczywiście mogła się przedrzeć jeszcze na Żoliborz, bo to się szło na piechotę po prostu z Cmentarza Powązkowskiego, dzięki temu byłyśmy razem. Ale jak zaczęło się Powstanie, to przed Powstaniem, Krasińskiego była trochę taką ulicą przelotową, żeśmy się cieszyli, bardzo dużo Niemców uciekało, wozy, ruchawa się zaczęła niesamowita, myśmy właściwie myśleli, że to już będzie coś nadzwyczajnego. Tymczasem okazuje się, że oni się umocnili, po jakimś krótkim czasie sprowadzili ciężką broń, zaczęło się właściwie wszystko, co najgorsze.
Do szkoły chodziłam, bo tam była kaplica, szkoła była, szpital był, tak jak siostra mówiła, RGO było, dlatego nas namacali okropnie.
- Dla pani Powstanie zaczęło się 1 sierpnia od tego, że mama zdążyła wrócić?
Mama zdążyła wrócić na szczęście.
- W czasie Powstania pani była cały czas w domu?
Byłam w domu przez cały czas. Bombardowania, piwnica, „Zdrowaś Mario”, „Ojcze nasz”, modlitwy, to jeżdżenie meserszmitów po głowach. My jako dzieciaki w czasie Powstania, jeszcze jak u nas było względnie cicho, to leciałyśmy na najwyższą część I kolonii, reprezentacyjną część placu Wilsona, wchodziłyśmy na dach, patrzyłyśmy, jak meserszmity waliły w Starówkę. Cały czas łuny – to było widać, bo to przecież nie tak bardzo daleko od Starówki.
- Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w żywność, w wodę?
Myśmy mieli działkę (opowiadam ze swojej strony), poza tym mieliśmy dużo rzeczy z działki.
Była na Sadach Żoliborskich (obecnie), naprzeciwko [sióstr] zmartwychwstanek; było niebezpiecznie, bo babcia chodziła po pomidory, ziemniaki, ale wszystko jakoś było. A poza tym myśmy mieli bardzo dużo zaopatrzenia z kartek. A dlaczego? Bo mama, pracując u „Philipsa”, miała deputaty, myśmy tylko korzystali z tych deputatów. Jak przyszło Powstanie, babcia piekła chleby, bo było z czego, bo myśmy mieli po prostu zapasy, tak że można było [się wyżywić]. Nie czułam po prostu też jakoś [głodu], ale przypuszczam, że w Centrum było tragicznie, bo na Żoliborzu jeszcze można było [przeżyć]. Na przykład koleżanka, która opowiadała nam, że na Cieszkowskiego 3, gdzie ona mieszkała, gdzie później był szpital, całe podwórko było [pełne] grobów, ale przed Powstaniem na podwórku były ogródki, ludzie się w jakiś sposób ratowali, żeby coś mieć do zjedzenia. Tak że Żoliborz miał łatwiejszą sytuację.
- Wodę państwo brali z ujęcia publicznego?
Nie bardzo właśnie wiem, jak to było z tą wodą. Tak mi się wydaje, że jeszcze z kranu była na I kolonii, później nie wiem, czy się gdzieś szło po wodę, nie mam pojęcia, po prostu nie kojarzę z tą wodą.
Na I Kolonii? Myśmy wszystkie były we trójkę, z tym że pierwszą „szafę”, jaką rzucili, to rozwalili nam dwa pokoje, które były od Krasińskiego. Mama, nie wiem, Pan Bóg nad nią czuwał, nie była w tych pokojach, bo by było już po niej, mieliśmy fortepian, to mówili nam, że struny to aż pękły do parku Żeromskiego. W czasie Powstania właściwie spaliśmy w piwnicach i w kuchni. Tylko kuchnia była od podwórka, miała takie mury, to było bezpieczne, mama się zatrzymała w przedpokoju, jak były te „szafy”, ją to uratowało, bo był pokój, przedpokój, ale były ogromne mury, bo I kolonię to się tak budowało. Zaczęła się ta gehenna już.
- Jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu w czasie Powstania?
To była bardzo dziwna sprawa, nie wiem, jak już było AK, ludzie byli tak strasznie wystraszeni i taka była makabra, że właściwie każdy myślał, żeby przetrwać, na dobrą sprawę. Ale nie widziałam, żeby ktoś sobie wydzierał chleb, żeby się kłócili; była atmosfera taka, wydaje mi się, przestraszenia – ludzie byli przestraszeni, przerażeni – ale spokojna. Tylko mama mi opowiadała, że po wojnie zaraz przyszła na I kolonię do siebie, oczywiście były tylko piwnice, mówi, że straszna historia, bo właściwie masę Powstańców było zabitych w tych piwnicach, ale trafiła na takich dwóch drabów, którzy już rabowali w ogóle piwnice zaraz po wojnie. Nie wiem, kobiety miały jakieś takie [przeczucia], po prostu taką im awanturę zrobiła okropną, kazała im natychmiast wyjść z tej piwnicy, w ogóle nie było jakiegoś strachu, przestraszenia, ludzie po prostu szli jak do swojego, bo szli nie do obcych gdzieś rabować, tylko szli do swojej piwnicy, żeby resztę, jakieś obrazy. Mam na przykład swój obraz, który wymalował sąsiad (który był wspaniałym [malarzem]), który jest cały posiekany. Szło się po takie właśnie jakieś drobne rzeczy, bo już nie było mebli, czy po jakiś sprzęt.
- Miała pani jakieś koleżanki, znajomych?
Tak. Koleżanki, z którymi się bawiłam, wszystkie żyją; to była Teresa, Hania lekarka, Teresa już na emeryturze, w każdym razie się po prostu zdumiałam, jak je później zobaczyłam na Żoliborzu, bo myśmy się po prostu na Żoliborzu wszyscy znali, znały, je znam, w końcu widywałam je, ale jakoś nie mam kontaktu z nimi, to była taka jakaś duża różnica [wieku]. Każda po Powstaniu gdzieś jeszcze była, bo to wszystko było zburzone, dopiero później [się wszyscy znajdowali]; teraz się też spotykamy od czasu do czasu, ale nie bardzo [często].
- Zdarzyło się pani spotykać z Powstańcami?
Mam kontakt z Witkiem Siwińskim, to tragiczna postać, ale jest wspaniały; ciocię Siwińską pamiętam doskonale, bo ona jeszcze bardzo była w czasie Solidarności zaangażowana, mówię: „Ciociu, czyś ty zgłupiała, ile ty masz lat?”. A ona miała jeszcze bibułę w 1981 roku. Ciotka zmarła, mając dziewięćdziesiąt dwa lata, miała dobry jakiś organizm, że wytrzymała to wszystko. A Witek Siwiński, to jest już dużo starszy pan, on biedny, fajny chłopak, na czwórce myśmy się znali, bo oni wszyscy na „czwórce” [mieszkali], jeszcze z „czwórki” [to znaczy IV kolonii] go znam. On stracił rękę prawą, był w szpitalu, tylko już nie wiem, w którym, nie podpytałam się w którym, to fatalne, bo jemu tą rękę nie wiem, czy na żywca nie ucinali po kawałku, tak że on nie miał ręki. Młody chłopak, chciał iść na medycynę, bo on był taki właśnie na medycynę, na chirurgię, skończyło się na tym, że skończył historię, ożenił się, ma trójkę wspaniałych dzieci. Widuje się z akowcami, ale ma zaburzenia chodzenia, bo ta jedna ręka… Mówię: „Co ty tak chodzisz?”. − „Wiesz, bo nie mam równowagi, bo nie mam jednej ręki”, ale on już jest bardzo schorowany. Ma wspaniałą żonę, która była na Bielanach, mają trójkę dzieci, wszyscy mieszkają w jednym budynku, w jednym pomieszczeniu, bo to była willa Aliny Siwińskiej, znaczy nie wiem, jak ona z domu, w każdym razie mam kontakt tylko z Witkiem Siwińskim. On oczywiście jakieś ordery dostał, on chyba gdzieś działał, w IV kolonii on tutaj był przy zmartwychwstankach, jak Żoliborz Dziennikarski jest. Mniej więcej od tej strony, tylko z nim [mam kontakt].
- W czasie Powstania też pani miała z nim kontakt?
W czasie Powstania nie.
- Jaki w pani otoczeniu był stosunek do Powstania, do Powstańców?
Był chyba jak najlepszy, w ogóle nie słyszałam, żeby ktokolwiek mówił, że to Powstanie jest bez sensu, wszyscy się po prostu rwali. Powiem tylko tyle, że nie mamy teraz pokolenia inteligenckiego z tamtych czasów, to się teraz na nas skrupiło, inteligencja została wytrzebiona przez Niemców, przez UB. W 1981 roku wyjechało dużo inteligencji, zostało, co zostało. Kto ma nami rządzić, jak my nie mamy pokolenia inteligenckiego, które by po prostu miało we krwi, nie wiem, w pewnym sensie jakieś historyczne powiązania z tym, co się działo? To jest dla nas tragedia właściwie. Nie mówię, że teraz nie mamy inteligencji, ale po prostu nie mamy tej ciągłości, najwspanialsi ludzie zginęli.
- Skąd czerpali państwo wiedzę na temat tego, co się dzieje w innych miejscach Warszawy?
Nie wiem, bo nie czerpałam, ale mama, gdyby żyła jeszcze, to by pewnie [powiedziała, że] przez to radio coś [słyszeli]. Ojciec nam nic nie mówił.
Muszę coś powiedzieć, bo to jest też straszne. Moja mama po wojnie, ponieważ miała kontakt z Holendrami, którzy urządzali tutaj [późniejszą] fabrykę „Róży Luksemburg”, w tym samym miejscu była „Róża Luksemburg”. Zresztą z jednym z dyrektorów, ten dyrektor miał sześcioletnią córkę, w czasie okupacji bawiłam się, przyjeżdżałam na Karolkową do niej. Raz przyjechałam, wyjechałam sama z Karolkowej, okazuje się, to w czasie okupacji (jeszcze nawracam), była łapanka na placu Wilsona. Tramwajarz nam powiedział, że musimy natychmiast wysiąść. Wysiadłam na placu Inwalidów, jak wszyscy wysiedli na placu Inwalidów, przeszłam do siebie do domu przez Czarnieckiego od tyłu, a moja mama wyszła po mnie, szalała, gadała, że ona – córka, mała dziewczynka miała przyjechać, nie przyjechała. Okazuje się, że tak się dobrze stało, bo też to wszystko były bardzo duże przypadki. Mama miała kontakt z tymi Holendrami, którzy przyjeżdżali urządzać fabrykę „Philipsa”. Oni wszyscy byli obserwowani przecież, mama w związku z tym, ponieważ była tłumaczką z niemieckiego, bo jeszcze tak nie bardzo wszyscy znali niemiecki, jeszcze to się wszystko organizowało, była jako tłumaczka w niektórych sytuacjach, znała ich, była tłumaczką. Ona była inwigilowana [przez UB], o czym myśmy w ogóle nie wiedziały. Mieszkając już na Stołecznej, już w nowej kolonii XII, miała ciężką sprawę. To już mi opowiadała, jak był 1980 rok. Kiedyś ją zawieźli taką suką, ona nie wie gdzie, chcieli z nią rozmawiać, żeby definitywnie się z matką… Ona nie była partyjna, ojciec nie był partyjny, byliśmy w ogóle [niepartyjni]. Mama powiedziała do nich tak: „Albo mnie rozstrzelacie, albo mi dacie święty spokój”. Od tego momentu dali jej święty spokój, bo trzeba było po prostu w mordę ich walić, żeby coś zrozumieli.
Oczywiście opinię miałam straszną, nie mogłam dostać się na studia. Powiem, jaką miałam opinię (szkoda, że jej nie wzięłam, miałam na wierzchu, ale zapomniałam): Danuta Giel – bo cały czas byłam Danuta Giel – pochodziła z inteligencji pracującej, należała do ZMP od któregoś roku, już nie pamiętam, była nieuświadomiona politycznie, wdawszy się z nią w rozmowę – w ogóle to na takiej kartce było napisane – natychmiastowe wycofanie papierów z uczelni Uniwersytetu Warszawskiego z Wydziału Geologii; nie dostała się na studia w jednym roku, cały rok nie pracowała… Od tego się zaczęło. Później właśnie, że z inteligencji, że nie pracowała przez cały rok, wdawszy się w rozmowę, ma kogoś za granicą, jest stronniczką kleru, to było wszystko. Przyniosłam to do domu, a siostra mówi, słuchaj: „Tutaj pełno jest pieczęci, my tak otworzymy, że później to zamkniemy z powrotem”. Mira mówi: „Wiesz co, ty tego nie oddasz”. – „Dobra, nie oddam tego”. Oni mnie wzięli i mówią: „Koleżanko, gdzie macie opinię?”. Zaczęłam mówić, że babcia chora, że pewnie wyrzuciła, takie trele morele, oni pewnie nie tacy głupi byli, na pewno mi napisali jeszcze gorszą opinię, jaką miałam.
Jeszcze jak było – zapomniałam już, a to była taka ważna data, kiedy był strajk na politechnice, ale nie w 1968 roku – byłam na uczelni, to było chyba w 1956 roku, był strajk politechniki na uczelni, bo było „Po Prostu”. „Po Prostu” zamknęli i był strajk. Myśmy oczywiście z koleżanką [pojechały] na politechnikę, wyładowane mamy, oczywiście ciężko było wyjść stamtąd, bo już było wszystko obsadzone, ale my młode, rześkie, tośmy jeszcze uciekły, bo tam UB waliło, milicja. My takie jeszcze wariatki, mówimy: „Wiesz co, to pójdziemy pod KC, zobaczymy, co się dzieje pod KC?”. Młode takie. Myśmy przeszły koło Alej Jerozolimskich, koło Nowego Światu, a tu: „Koleżanki!”. My się odwracamy, wzięli nas na dziedziniec KC, taki kwadratowy, do suki i na Waliców. Jechał z nami (ja konspiratorka wielka i moja koleżanka, papiery wszystkie żeśmy wyrzuciły) jeden milicjant i drugi, żeśmy wyrzuciły [papiery], nie miałyśmy już dowodów. Do takiej służbówki [nas zaprowadzili], po prostu wszystko wiem, co oni potrafią zrobić. Taki młody chłopak był, to w służbówce prawie go zakatowali na śmierć, żebyśmy my patrzyły oczywiście, żebyśmy widziały, bardzo go zbili. Później nas wsadzili do takiego pokoju, że było pełno milicjantów, oni nam pluli w twarz, mówili: „O, to są te kurwy!”. Później nas do piwnicy wsadzili. Szczęście, że była właśnie taka sympatyczna kurwa, która nam powiedziała, że jeżeli nas w sobotę nie wypuszczą, to do niedzieli będziemy [siedziały]. Żeśmy się naradzały z koleżanką, co mamy mówić. To jest coś okropnego, bo okazuje się, że pierwsza osoba, która poszła, to nie wróciła, wszystkie wracały, czyli to była wtyka, ta cholerna wtyka trzymała głowę na moich kolanach, bo siedziałam [blisko], ona siedziała na ławce, wszystko słyszała, co my omawiamy, żeśmy nie były na politechnice i tak dalej. Oczywiście przesłuchania, lampy to wszystko, płakałam, miałam włosy dłuższe blond. W każdym razie obok nas byli chłopcy, którzy byli też złapani, bo już nie było w pałacu Mostowskich miejsca, chłopcy byli na Walicowie, moja koleżanka mówi: „My się nie damy!”. Zaczęłyśmy się gimnastykować. Przesłuchania o tyle były okropne, że oni powiedzieli, że studiów już nie skończę. A tak, na studia się nie dostałam, później się z trudem dostałam, później przed samą pracą magisterską, to było dla mnie straszne. Jak już wszystkich przesłuchali, wchodzą i mówią, żeby wyjść. To żeśmy wyszły bez niczego, nie wiedziałyśmy, o co chodzi, dali nam wszystkie [spinki, gumki] od włosów, to co miałyśmy przy sobie, wyszłyśmy na wolność na ulicę Waliców. Usiadłyśmy na krawężnik i zaczęłyśmy kurzyć papierosy. Jakie myśmy było wolne i bohaterki okropne. Takie życiorysy różne.
- Czy w czasie Powstania zdarzało się pani czytać gazetki, słuchać radia?
Nie, niestety nie. Myśmy w domu nie miały radia, a później to było tylko takie… Tylko były specjalne osoby, mama tylko ulotki przynosiła, nie bardzo można było, w mieszkaniu nie miałyśmy tego radia, tylko w piwnicy pod węglem.
- Pamięta pani jakieś życie kulturalne, jakie się toczyło w pani okolicy?
Nie, nie wiem, czy coś było na Żoliborzu, może ktoś, kto był [starszy], ale nie pamiętam. Tylko oczywiście msze były, nareszcie żeśmy mogły swój hymn posłuchać, była taka msza patriotyczna, to wiem, bo to się działo wszystko w I kolonii, co się działo w I kolonii, to wiem.
- Czy miała pani wcześniej jakąś styczność z Niemcami?
To było tylko koszmar, jak Niemcy weszli o świcie, wtedy co tymi kolbami, to było okropne; rewizja była, zabierali wszystkich mężczyzn. Później kontakt okropny miałam właśnie, jak przyszli Niemcy z tymi blachami, to nas wyrzucali, to straszne, te blachy tak się świeciły, nie, to było okropne. Tak to nie miałam specjalnie. Oczywiście atmosferę słyszałam, jak po tramwajach śpiewały chłopaki różne pieśni takie fajne; jeździło się tramwajami, to się siłą rzeczy słyszało, ale tak to nie.
- Zdarzyło się pani słyszeć o jakichś zbrodniach dokonywanych przez Niemców w czasie Powstania?
Nie. Widocznie ta enklawa żoliborska i ta kolonia to było tak zamknięte, że właściwie nie bardzo miałam możliwość.
- Przeszła pani przez Pruszków. W Pruszkowie długo pani była?
Nie wiem, czy jeden, czy dwa dni. Mama wyjechała do Krakowa, to myśmy zostali w Słomnikach.
- Jak to było, czy panie zostały wyrzucone?
Tak, wyrzucone. Chyba byli, tak przypuszczam, musieli być miejscowi w Słomnikach, po prostu myśmy byli przydzieleni do pewnych osób. Wczoraj rozmawiałam z koleżanką, która jechała tym samym składem, bo też do Słomnik, ona mówi, że mieszkała tak samo w samych Słomnikach, mówi, że atmosfera w stosunku do Powstańców była niesympatyczna, ale na szczęście ktoś przyjechał z jakiegoś dworku spod Słomnik, ona później po wojnie była w tym dworku i mówi, że tam mieszkali ziemianie, masę było Powstańców, głód był straszny, nie było co jeść, ale tak jak ona mi powiedziała, że stosunek był tak sympatyczny tych ludzi do Powstańców, cały budynek. To mogę powiedzieć, co ona mi mówiła, tylko nie wiem, czy to były Radziejowice, nie pamiętam.
- Panie do tego dworku też trafiły?
Nie. Ona mówi, że tam [trafiła], a myśmy trafiły do Krakowa. Byłyśmy tak elegancko poubierane, bo wszystko miałam przy sobie, tak że podchodzili do nas… Jak przyjechałam do Krakowa, to nie wierzyłam w ogóle, że można tak żyć. Piękna pogoda, Planty, ludzie spacerują, myśmy z jakiegoś potwornego piekła przyjechały, w ogóle nam się nie chciało wierzyć, że można żyć inaczej w czasie okupacji, bo tam chodzili trochę Niemcy. Pamiętam, że do mnie podchodzili i do siostry podchodzili Powstańcy, prosili, żeby ich wesprzeć, my mówimy, że my sami z Powstania, to oni się gapiły [zdziwieni]. To wszystko dzięki babci, która była tak zapobiegliwa, że myśmy miały po prostu, nie wiem, czy wszystko, ale miałyśmy najbardziej potrzebne rzeczy.
- Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego pani zdaniem jeszcze nikt wcześniej nie powiedział?
Tylko pamiętam, to dziwna sprawa była, myśmy do Gdyni przyjechały, pamiętam, że były jeszcze jakieś poszczególne odgłosy czy karabinów, czy jakieś takie. Pamiętam, że w tym lesie, gdzie jest Polanka Redłowska, w tym lesie przepięknym, jak jest Wzgórze Focha, w tym kierunku, było strasznie dużo amunicji, oczywiście to pamiętam. Później pamiętam tego „Gneisenau”, który był u portu gdyńskiego, który jeszcze bardzo długo był, bo to było coś ogromnego. Nie dopłynęłam, ale Mirka twierdziła, że dopłynęła do tego, teraz nie będę jej pytać, to nie jest takie ważne.
- W 1956 roku, kiedy zostały panie aresztowane na Waliców, wyszły panie, udało się pani dokończyć studia?
Tak, na szczęście tak. W 1958 roku zrobiłam magisterium z paleontologii, z kopalnych zwierząt, ale mikro, czyli takich pod mikroskopem, już specjalizację miałam taką bardzo wąską. Na podstawie tych skorupek mikro badałam wiek skał, pracowałam w Instytucie Geologicznym w Zakładzie Złóż Węgli Brunatnych 34 lata.
Warszawa, 17 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek