Nazywam się Barbara Wojciechowska, z domu Malinowska, drugie moje nazwisko Korpetta. Urodziłam się 3 marca 1938 roku w Warszawie przy ulicy Piwnej. Obecnie mieszkam przy ulicy Środkowej na Pradze.
Nie pamiętam.
W domu bardzo ciepłym, patriotycznym. Mama nie pracowała, zajmowała się domem, tata był rzemieślnikiem, tak że zarabiał na dom.
Rodzeństwa było wtedy troje, czwarta siostra urodziła się dopiero w 1942 roku.
W czasie wojny w 1939 roku [mieszkaliśmy] na ulicy Piwnej, gdzie w pobliżu padła bomba i nam urwało pół domu, straż pożarna znosiła nas z drugiego piętra, przesiedzieliśmy prawdopodobnie ileś dni na Starym Mieście w piwnicach Fukiera.
Najbardziej mi się utrwaliło aresztowanie i pojawienie się gestapo w naszym mieszkaniu. Mieszkaliśmy wtedy w różnych mieszkaniach konspiracyjnych, ponieważ rodzice moi należeli do zgrupowania „Muszkieterów”, które później było takie nieciekawe dla nich, ale obecnie tablica zgrupowania została powieszona w kościele garnizonowym, ale przez jakiś czas byli oni na indeksie. Ponieważ mój ojciec robił skrytki na broń, na pieniądze, na fałszywe kenkarty w domach, często jakaś była wpadka, mama musiała przeprowadzać się z nami z mieszkania do mieszkania. Pamiętam kilka takich mieszkań, ale najbardziej mi się to na Boduena utrwaliło.
Boduena róg Jasnej, gdzie właśnie w 1942 roku gestapo przyszło do domu, widocznie była wsypa, zaaresztowali mojego ojca, zabrali go na Pawiak. Mamy nie ruszyli, bo była w zaawansowanej ciąży, nas troje dzieci koło mamy stało, któryś z tych z lepszym sercem pewno Niemiec kazał nas zostawić, zabrali tylko ojca na Szucha. Myśmy zaraz wieczorem tego samego dnia już przenieśli się do innego mieszkania na Belgijską, bo już tu było strach mieszkać, tym bardziej że jak wiem, to mieszkanie było spalone. Na Belgijskiej mieszkaliśmy jakiś czas, ojca nie było, ojciec był na Pawiaku.
Niedługo był, ojciec był ranny w 1939 roku w obronie Warszawy i miał pootwierane rany, jeszcze miał przestrzelone płuco, miał wyrwany muskuł, tak że był cały czas rehabilitowany w Szpitalu Ujazdowskim. Ze względu właśnie na znajomość „Muszkieterów” takiego pana Stefana Witkowskiego, który był komendantem (do dzisiaj chodzę do niego na grób, bo wszyscy o nim zapomnieli, stawiam mu świeczki i flagę biało-czerwoną wieszam, żeby przechodzący na Starych Powązkach widzieli, że tu też ktoś jednak brał udział w walce z okupantem)…
Ten pan załatwił, przyszedł na Pawiak, przyszedł na Szucha, ojca zwolnili ze względu na to, że nic nie znaleźli u ojca, ojciec miał przy sobie matryce na kenkarty, ale zdążył ją wtedy w tej suce, w tym samochodzie, gdzieś wepchnąć. Ponieważ nie zdradził nigdy nikogo z konspiracji, zresztą w ogóle zaprzeczał wszystkiemu, tak że chyba po dwóch miesiącach ojca zwolnili. Rany się otworzyły, zresztą cały czas oni nawet te rany ojca rozdrażniali, żeby mógł jednak coś powiedzieć, ale ojciec się nie przyznał. Ten pan chodził w mundurze esesmana, gdzie moja mama, ale to już nie mogę mówić, bo to moja mama mówiła, że on się przebierał właśnie u nas, na Boduena.
O Stefanie Witkowskim, tak nazwali go czy on „Szarlatan”, ale on był dowódcą, pierwszy założył tą organizację. Kiedy ojciec właśnie leżał w Szpitalu Ujazdowskim ranny po obronie Warszawy, to już w 1940 roku werbowali, że tak powiem, do Podziemia, do walki z okupantem, on był takim komendantem pierwszym. On miał nawet duże wpływy. Pan Baliszewski o nim pisał, bo się dowiadywał, kim on naprawdę był, że miał takie wpływy, że mógł zwolnić ludzi, to znaczy mówił, że bierze na przesłuchanie, że jest mu ten człowiek potrzebny, i wypuszczali tych ludzi. Tak że mój ojciec, jak wyszedł z tego Pawiaka, to niestety już musiał się ukrywać, do naszego domu nie przyszedł, mama dostała ustne powiadomienie, że na ulicy Belgijskiej też jest niepewnie, [niech] idą na Raszyńską. Na ulicy Raszyńskiej zamieszkaliśmy od września 1942 roku.
Był straszny strach, ale jednocześnie była taka chęć pomocy bratu. Brat był starszy, miał jedenaście lat, nie brał udziału w Powstaniu, ale pomagał gdzieś na barykady zanosić, jakieś sąsiadki robiły kanapki, jakieś butelki.
Tak.
Pamiętam strzelaniny, pamiętam łapanki, z okna, bo przy ulicy Raszyńskiej mieliśmy okna na ulicę; pamiętam, jak Niemcy zakręcali wodę na Filtrach i nie mieliśmy wody; pamiętam schodzenie, jak były naloty, do schronu; pamiętam kolegę Klimbaja, który udzielał się bardzo dzielnie w jakiejś organizacji, bo często wychodził rano; pogrzeb jego matki, która umarła w 1943 roku na ulicy Raszyńskiej.
To pamiętam, bo myśmy na tym pogrzebie byli, to [w kościele] u Świętego Jakuba na placu Narutowicza był pogrzeb, tam zresztą była chrzczona moja siostra, która urodziła się w 1942 roku. Pamiętam, jak ludzie przychodzili do nas i wychodzili, nie wiadomo było, po co ci ludzie przychodzą.
Jak ci ludzie przychodzili, to mama zawsze, jak to była jesień czy wiosna, z domu kazała nam z młodszą siostrą iść na spacer, dostawałyśmy jakieś pieniążki, szłyśmy do cukierni, która znajdowała się na rogu Raszyńskiej i Tarczyńskiej, na placu Zawiszy taka była cukiernia, myśmy z wózkiem z siostrą starszą jechały po ciastka, żeby widocznie nie wiadomo było, co tu jest.
Mama mówiła, że nie wolno od Niemców nic brać, że nie wolno z Niemcami rozmawiać, a w ogóle to nie wolno od domu daleko odchodzić, tylko przechodziłyśmy przez jezdnię, szłyśmy na Filtry, bo tam pracował ojciec koleżanki i działkę mieli, nieraz chodziłyśmy z tą młodszą siostrą na działkę albo chodziłyśmy sobie dookoła, bo jak pamiętam 1942 czy 1943 rok nie był taki tragiczny, że cały czas coś się działo – wojna, słychać było strzały – ale koło nas nie widziałam tego.
Najradośniejszy jako dziecko zapamiętałam moment, kiedy były święta czy po świętach to było, jak były jasełka w teatrze „Pod Niebieskim Motylem”, chyba teatr był na ulicy Koszykowej, mama nas tam zaprowadziła, występowałam, mówiłam wierszyk i dostałam wielką torbę wedlowskich czekoladek, siostra mówiła jeden wierszyk, ja mówiłam drugi.
Wtedy miałam trzy i pół latka, dostałam wielkie brawa, wziął mnie taki anioł na rękę, podniósł do góry, z góry ktoś mnie dawał taką wielką, kilogramową, a może większą [torbę] czekoladek. Wielka radość, bo jak przyszłam do domu, to wszystkie dzieci się rzuciły na czekoladki. Mówiłam taki wierszyk: „Pucu, pucu, chlastu, chlastu, nie mam rączek jedenastu”. Siostra, moja natomiast, jej był repertuar: „Zosia i jej mopsy”. Mama nas nauczyła takie wierszyki, siostra mówiła wierszyk, ale ponieważ byłam najmłodszą odważną, która weszła na scenę, nagrodę dostałam ja. To był taki najradośniejszy [moment].
A jeszcze jeden był taki moment radosny, kiedy z siostrą chodziłyśmy z wózkiem dookoła dalekiej Raszyńskiej, Tarczyńskiej, gdzie był Wermacht, to taki Niemiec się mnie przyglądał; myśmy z siostrą miały długie warkocze i szkockie kokardy. Często dawał mi cukierki. Przyszłam do domu, powiedziałam mamusi, to był 1943 jesienią, tam zaczął się ten oficer, w butach oficerskich [interesować], siostra starsza mówi: „Przecież miałaś nic nie brać”. – „Ale to cukierki, to weźmiemy te cukierki”. Jak raz przyniosłam cukierki, mamusia na mnie nakrzyczała i wyrzuciła cukierki, „A może to trucizna?! Nic, mówiłam, nie brać!”. Jak na drugi raz znów nas wysłała, poszłyśmy na spacer, do tej siostry mówię: „Chodź, pójdziemy Tarczyńską, może zobaczymy tego pana”. Pan oczywiście znów mi jakieś dał słodycze, to wtedy już z koleżankami zjadałyśmy, do domu nie przynosiłam, bo się bałam, że mamusia wyrzuci. W tym czasie były jakieś takie byle jakie cukierki, marmelada robiona z marchwi, jedzenie było okropne, tak że te [prawdziwe] cukierki to była wielka radość. Pewnego razu dał mnie lalkę, myślę, że może miał też dzieci, zobaczył, że jestem dziewczynka, dał mnie lalkę, tą lalkę oddałam do Muzeum Powstania Warszawskiego po latach.
Lalka była u koleżanki, która mieszkała trzy piętra wyżej, chodziłyśmy do niej się bawić, do takiej Eli. Czyli nie przyznałam się do lalki, ale kiedyś tą lalkę wzięłam od niej na dół, [powiedziałam mamie], że od niej wzięłam tę lalkę. Jechałyśmy do wujka na imieniny czy do cioci na imieniny na Pragę, jak wracałyśmy, już była godzina policyjna, tak że ta lalka została u cioci, bo już trzeba było szybko się zwijać, jechać do domu, ta lalka została przez Powstanie u cioci. Ta lalka po Powstaniu od cioci została zabrana, ciocia ją trzymała, nazwana była Florką.
Przerażały mnie płacze ludzi, bo przychodzili sąsiedzi, przychodzili znajomi, że ten zginął, tamten, to znaczy nie bezpośrednio, ale dowiedzieli się, że ten rozstrzelany, to myśmy tak podsłuchiwały, co się dzieje. Ciągle miałam takie wrażenie, że nie są Niemcy tacy źli, bo jednak on cukierki dał i taki był dobry, mówię: „Nie wszyscy Niemcy chyba są źli”. Ale jakoś tak to wyszło, że narobili krzywdy.
Pamiętam, że jeszcze u nas przed Powstaniem mama dostała za zadanie widocznie szykować torby sanitarne. U nas w domu rwało się prześcieradła na paski, a mama nam kazała zwijać, nauczyła nas, że trzeba po dłoni kawałki bandaży zwijać, to nie były bandaże, to były zwykłe takie [szmatki] w razie Powstania, że jak się ktoś trafi, żeby opatrunki zrobić, to robiłyśmy, sąsiadki siedziały.
Tak, że będą niedługo wszystkich z Warszawy wyrzucać, ponieważ mama była w konspiracji, wiadomości miała, mówiła nawet, że miało być w lipcu to Powstanie, wcześniej.
Nie, tylko mówiła do sąsiadów, a myśmy niby bawiąc się ze sobą, nadsłuchiwałyśmy, tak że nam takich rzeczy nie mówiła. W ogóle było wszystko w tajemnicy, ale było tak w tajemnicy, że u nas był magazyn amunicji, gdyby mama nam powiedziała, że u nas są jakieś spłonki przechowywane czy coś, to byśmy może inaczej się zachowali. Mama to trzymała w tajemnicy. Kiedyś wyszła, brat chciał sobie sięgnąć swój karabin z kredensu, nie mógł sięgnąć, myśmy go złapali za nogi, pół tego kredensu się zawaliło na te spłonki, nastąpił wybuch, a spłonki były w takich pudełkach. Przyjechała granatowa policja ze Słupeckiej, bo niedaleko był komisariat, oczywiście jeszcze jakaś żandarmeria, mamy nie było, huk, dymu pełno, szyby wyleciały z okien, myśmy byli w strasznym strachu, co się tu u nas działo. Ale ponieważ znów pewno ktoś z konspiracji miał na oku nasze mieszkanie, bo skoro był u nas magazyn amunicji, to myślę, że zawsze byliśmy pod jakąś opieką, tak że szybko jakoś załatwili, że mamę tylko zabrali na Słupecką do komendanta policji. Mama mówi: „Pan chyba jest Polakiem, nie będę panu mówiła, co tam było, a resztę niech się pan domyśli, jak pan chce, niech pan pisze protokół”. Okazało się, że żadnego protokołu nie było, nam szyby wstawili, mieszkaliśmy jeszcze do samego Powstania Warszawskiego. W Powstaniu Warszawskim były straszne syreny, straszne bomby leciały, myśmy polecieli do schronu.
Tak. Mama zobaczyła, że dwoje dzieci jest na podwórku, mówi: „A gdzie wasza mama?”. Lodzia Iniewska, nasza koleżanka, w siostry wieku, starsza ode mnie o rok, czyli miała siedem i pół roku, może osiem.
W tym samym domu. Braciszek, w wieku mojej siostry Zdzisi, dwa latka miał. Mamusia mówi: „Gdzie jest wasza mama?”. − „A nie ma, wyszła”. Mama ich wyszła rano i już nie zdążyła wrócić na Powstanie, dwoje dzieci zostało bez matki. Moja mama szybko wzięła ich do piwnicy, tak że miała nie czworo dzieci, a sześcioro. Kiedy zajmowała się dwuletnim chłopczykiem sąsiadów, moją siostrą, to brat wymykał się ze schronu.
Jedenaście, wymykał się ze schronu z kolegą właśnie Wieśkiem Klimbajem, który miał trzynaście lat, gdzieś ganiali, a my za nim śledziliśmy go, gdzie oni latają, co robią.
Myśmy z piwnicy nie wychodzili na podwórko, ale w piwnicach były takie otwory, że z budynku przez piwnice można było się dostać na inną ulicę.
Myśmy za bratem obydwie leciały, mama nie wiedziała, gdzie my jesteśmy, bo ludzie w piwnicy siedzą, ma tych dwoje dzieci, a sąsiadki brat brał jakieś kanapki od sąsiadek dla tych chłopaków, to myśmy mu pomagały, chociaż jedną, dwie kanapki, żeby za Lodzikiem polecieć. Tak że na teren nie, bo on zawsze jak zobaczył, że my idziemy, to nas pędził do mamusi: „Idźcie, wróćcie się, wy nie macie tutaj co robić”. W ten sposób tak trochę, jak byśmy brata chciały podbudować i w ogóle zobaczyć, co on robi. Pewnego razu właśnie były straszne strzały, słychać było, że Wiesiek nie wrócił. Taki był bardzo nieprzyjemny dozorca pan Chudek, taki, raczej bym powiedziała, że donosił może albo chciał być wobec Niemców taki bardzo usłużny, tak że bramę zamykał, nie wypuszczał nic. Ludzie zaczęli krzyczeć, że przecież słychać było strzały, jęki, żeby otworzył bramę na chwilę, żeby mogli zobaczyć, kto. Ponieważ my wszyscy w bramie siedzieliśmy, to ktoś powiedział: „Wy małe dziewczynki jesteście, to lećcie, ściągnijcie tutaj”. Myśmy trzy takie [pobiegły] (ale to nie było jednego dnia, tylko w różnych okresach) i właśnie między innymi Wiesiek leżał pod bramą.
Tak. Trzy razy, trzech pewno Powstańców, a może ludzi, którzy nie zdążyli na czas gdzieś się ukryć, trzy osoby [zginęły], wykopali dół w podwórku i do dołu.
Nie żyły już, Wiesiek nie żył, osoby jakieś takie może ze trzydzieści lat, może dwadzieścia, nie wiem, ale takie dorosłe osoby, tak że trzy osoby w naszym podwórku były [pochowane].
Bardzo płakałyśmy, bardzo się trzęsłyśmy, przeżywałyśmy, a mamusia mówi: „Dziękuję Bogu, że jeszcze wszyscy żyjemy, bo patrzcie, Lodzi mama poszła i nie wiadomo, czy gdzieś nie leży na ulicy”. Całe sześćdziesiąt trzy dni.
Jedzenia nie było, właśnie mówię, była taka marmelada, kupowało się, okropna, z buraków, były suchary, ktoś miał jakieś zapasy mleka w proszku, ktoś miał mąkę, jakieś placki się robiło, a najbardziej zapamiętałam twarde suchary, suszony chleb, suszona bułka taka była i to się jadło.
Woda, mówię, że Niemcy ogłaszali, że jest otwarta woda, wtedy wszyscy wybiegali, bo wtedy bomb nie było, nawet my dzieci z jakimiś wiaderkami, z jakimiś bańkami leciałyśmy, ustawiałyśmy się po wodę, żeby wody przynieść. Nie pamiętam, żeby to było dużo razy, ale myślę, że raz na tydzień to chyba wodę nam puszczali na Filtrach i myśmy tą wodę przynosili. Tak że o myciu nie było mowy, tylko palcem, żeby oczy przetrzeć. Myśmy miały takie długie warkocze, nawet bardzo szybko pokazały się strupy na głowie i wszy, ale mama nam te włosy jednak mimo wszystko trzymała, nie chciała nam obcinać tych włosów. I tak dobrnęliśmy do końca Powstania. Wiem, że jeszcze ojciec przyszedł przed samym Powstaniem do nas, widocznie już wiedział. Sześćdziesiąt trzy dni z nami w tym Powstaniu był.
To znaczy wychodził, ale wiem, że na samo wyjście to z nami był ojciec.
Nie.
Na samo wyjście, jak Niemcy nas wypędzali z Warszawy, to był z nami na ulicy Raszyńskiej, bo to już było późno, to był, nie wiem, chyba 9 października może, zimno było. Tatuś chciał wejść do mieszkania po nasze paltka, Niemiec go jeszcze kolbą uderzył w plecy, a ponieważ miał płuca przestrzelone, a to się okazało później, że w ogóle nie miał tego płuca, to jeszcze go bardzo bolało, tak że taki zgarbiony wyszedł, ale miał rękę na temblaku, bo wszystko się jątrzyło, po tym Szucha i Pawiaku to rany znów się zaczęły jątrzyć, mama zaczęła tymi [bandażami go] owijać. Już nie zgłosiły się [sanitariuszki], ktoś się miał zgłosić po te bandaże, po to wszystko, mama to wszytko rozdała lokatorom z naszego domu, żeby każdy wziął trochę tych bandaży, żeby miały ewentualnie po drodze coś, jak się będzie stało, żeby mógł zabandażować. Wyszliśmy z Warszawy, tylko słyszałam, Niemcy: Raus! Raus!! – żeby wychodzić. Wszyscy wystraszeni, skuleni [wychodzili] z tych piwnic. Doszliśmy może dwa domy dalej, [a Niemcy] mieli na plecach takie jakieś bańki, jakieś takie plecaki i miotaczami ognia już nasz dom podpalali.
Płonęło wszystko, myśmy szły, to tak się zakrywałyśmy rękoma, tatuś niósł na ręku siostrę Zdzisię, a moja mama na ręku tego dwuletniego chłopczyka. Lodzia szła z nami za rękę, brat, tak że razem nas była szóstka. Jakaś znajoma, pani Czerska dała siostrze starszej klatkę z kanarkiem, mamusia mówi: „Zostaw to, dzieciaku, otwórz tą klatkę, niech ten kanarek wyleci”. Pomału ludzie zaczęli zostawiać swoje walizki, między innymi my swój taki kuferek, co był przygotowany, mama tylko zdjęcie ojca z sobą wzięła, na pół zgięła, włożyła do takiego plecaka, bośmy wszystkie miały poszyte takie brezentowe plecaki na plecach, z sucharami. To już było przygotowane właśnie między innymi z tymi bandażami, jakaś jodyna była, coś jeszcze w tych plecakach. Co jakiś czas gwizdek był, odpoczynek. Mnie jako dziecku to się wydawało, że strasznie długo idziemy, ale później upragniony odpoczynek, odpoczęliśmy trochę i znów dalej aż na Dworzec Zachodni do wagonów, stamtąd nas zawieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie pamiętam, jak się nawoływali − kto z takiej ulicy, kto z takiej. Wreszcie po kilku dniach odezwała się pani Iniewska, matka tych dzieci, szczęśliwa, że Lodzia i chłopczyk jest. Ale mówi do mojej mamusi: „Miałam złoto za szafą w butach z cholewami”. Mamusia mówi: „Pani się cieszy, że pani dzieci ma, a nie pani złoto, kto tam o złocie [myśli]. Pani wróci po wojnie, to pani sobie złoto weźmie”. Też pamiętam rozmowę mamy, pozbyła się mama dwójki dzieci, miała już tylko nas do opieki. Jeszcze ojciec z nami razem był i była taka segregacja (to pamiętam): panowie na lewo, właśnie pan Klimbaj, co syn mu zginął, sąsiad poszedł na lewo czy na prawo, mamy z dzieckiem na lewo. Moja mama znając już tą segregację, to troje dzieci wziął tatuś, tatuś wziął tych najmłodszych − mnie, Lodzię i siostrę, a mama poszła z tamtą trójką. Tatuś, dzięki Bogu, też w Pruszkowie do tych warsztatów przeszedł przez tą kontrolę razem z nami z tego peronu, bo to na peronie, jak się wysiadało, to oni od razu – część tu, część tu. A jeszcze w tym wagonie, jak jechaliśmy, to pan Fudek, mając jedno dziecko, mówi: „Co? Oni mnie zabiorą, bo pójdzie żona z tym [dzieckiem]. Pani Malinowska, pani taka jest energiczna, pani coś pomyśli”. Bo wiedział o tym wybuchu przecież, tylko później nie wiedział, dlaczego to się tak stało, że nic nam nie zrobili, kto za tym stoi, podejrzewali może, że my mamy jakieś może kontakty. Mama wtedy wyjęła bandaże, co miała, owinęła mu głowę tymi bandażami, tą wszystką jodynę wlała mu na głowę. Pamiętam, pan Fudek był taki żółty z tych bandaży i wziął Lodzię za rękę, też przeszedł do tych rannych na prawą stronę, gdzie matki z dziećmi.
Właśnie pamiętam, jak siedzieliśmy na dole, bo co transport jakiś podjechał, to mama mówi: „Nie pchajmy się, my na końcu, zawsze tu jest Polska, my jesteśmy u siebie”. My coraz dalej cofaliśmy się. Ludzie łapali swoje walizki, lecieli, przewracali się, dużo ludzi umierało, smród był straszny w parowozowni w Pruszkowie. Cofaliśmy się, żeby nie wyjść jako pierwsi. Może dzięki temu, że nie poszliśmy pierwsi, to nie dojechaliśmy już nigdzie dalej jak do Łowicza. Do pociągu już trzeba było [wsiadać], bo wszystkich z tego Pruszkowa wtedy wypędzili.
W Pruszkowie byliśmy chyba, tak myślę, nawet siostry się pytałam, koło dwóch tygodni. Bo ta matka to chyba po tygodniu odnalazła nas, pytała się: „Kto z Raszyńskiej, kto zna tego, może coś słyszeliście…”. Jedni drugim sobie wiadomości wymieniali.
Do tych pociągów załadowali nas.
Ile jechaliśmy, nie wiem, dość, że wysiedliśmy w Łowiczu, koniec stacji był w Łowiczu. Nas wyprowadzili na peron przed dworzec, za drutami staliśmy. Pewno zostaliśmy ze dwie noce pod gołym niebem. Wiem, że chłopi przez druty rzucali nam chleb, jakieś inne [jedzenie].
Pamiętam, że to był jakby magazyn pocztowy, tak pamiętam, rampa i magazyn pocztowy. Chociaż siostra się ze mną sprzeczała, że to był plac jakby targowy, klepisko takie, mówię: „Ty jesteś starsza o rok, nie będę się z tobą sprzeczała”. Tam byliśmy dwie doby, podjechały furmanki i nas zabrali. Nie było już Niemców, jakaś straż była, ktoś nas pilnował, ale już podjechały furmanki i furmanki nas zabrały.
Chłopi ze wsi, zabrali nas, mnie się utrwaliła wieś Kochanów. Ale jeszcze przed tym byliśmy w takiej jakiejś miejscowości, gdzie był sołtys, bo wiem, że jedną noc u tego sołtysa mieliśmy spać, ale ponieważ było bardzo ciasno, do jednej takiej izby nas wprowadził, nakarmił nas, dał nam jedzenie, ale mówi: „Jest was tak dużo, nie mam was gdzie [pomieścić]”. Mamusia mówi: „Nie ma problemu, myśmy tyle byli na tym [podwórku], możemy iść do stodoły”. – „Nie, to na przysieku będzie cieplej, jest siano”. Myśmy poszli do tego przysieka spać, nas było sześć osób. Brat w nocy zaczyna się kręcić i ręką spod siebie coś wyjmować. Patrzę − jedna gruszka, druga, to zaczął jeść gruszki. Starsza siostra mówi: „Co ty tam robisz?’. − „Gruszki znalazłem”. − „To daj mi”. To ja: „Daj mnie”. Myśmy się tak tych gruszek objedli, że na drugi dzień mieliśmy takie straszne boleści i nie powiem co jeszcze, że mama mówiła: „No jak mogliście to jeść, przecież to niewolno na wasze żołądki wygłodniałe, wyposzczone”. Chcieli, żeby brat poszedł i krowy pasł, chociaż był listopad chyba czy koniec października, początek listopada chyba to było. „A dziewczynki będą coś [innego] robić”. A moja mama mówi: „Nie, moje dzieci nie będą nic robiły, moje dzieci przeżyły taką gehennę w Warszawie, mój mąż też jest ranny, ale może coś robić, czyli może uprząż naprawić, może okno oszklić, bo jest rzemieślnikiem, na wszystkim się zna, a moje dzieci nie będą [pracować]”. Poszła do sołtysa, coś powiedziała, że ci chcą od tego [zapłatę], sołtys powiedział: „W takim razie pojedziecie do wsi Kochanów”.
Przyjechali chłopi ze wsi Kochanów. Kochanów to mi się tak utrwalił, bo tam było pierwsze Boże Narodzenie niby w wolnej Polsce, właściwie nie wolnej, tylko już takiej swobodniejszej. W Kochanowie dali nas do takiego domku, gdzie jeszcze nieboszczyk leżał, tatuś z bratem tego nieboszczyka usunęli, wykopali dół i go zakopali, z góry [domu] było widać całą wieś Kochanów. To takie było odludzie, mama się bała już więcej Rosjan jak Niemców, mówi do tatusia: „Wiesz co, chyba pójdziemy gdzieś bliżej wsi mieszkać, bo tu jakoś niebezpiecznie”.
To był w ogóle pusty dom, nikt nie chciał [mieszkać], nawet później mówili, że tam straszyło i dlatego nikt nie chciał, że morderstwo jakieś zostało popełnione. Moja mama mówi: „Może ten nieboszczyk, to był właśnie z tego [morderstwa], co oni mówili”. Dostaliśmy w gospodzie mieszkanie w takiej zagrodzie, gdzie dużo było już Powstańców warszawskich, zajęli mieszkania, a tu było takie puste pomieszczenie, krowy stały. Gospodarz krowy zabrał do innego pomieszczenia i powiedział do tatusia: „Jak pan chce być osobno z rodziną, to jak pan sobie posprząta, to niech pan mieszka”.
Nie pamiętam, tyle lat namawiałam siostrę, jedna ma samochód, drugiej mąż ma samochód, pojedźmy do Kochanowa, dowiedzmy się − może tam są nasze dokumenty, bo kiedyś było, że trzeba było u sołtysa zgłosić rodzinę z Warszawy, cała rodzina Malinowskich z czwórką dzieci. Żadna jakoś nie pojechała.
On zabrał krowy i pamiętam, że brat, tatuś i mamusia gnój spod tych krów wyrzucali, pod spodem było klepisko i dwa okna były w tym mieszkaniu, tata postawił kuchnię z gliny i sami w tym mieszkanku przy drzwiach, bo zaraz były drzwi i mieszkali Powstańcy, bo to takie było jakby przedłużenie tamtego domu. Tylko albo to było jakieś niewykończone mieszkanie i tutaj trzymał gospodarz krowy, ale nie wiem, bo z mamą się nigdy na ten temat się nie mówiło. Mama nie mogła do tego tematu wracać, bo zaraz płakała, tym bardziej że ojciec młodo umarł, mając pięćdziesiąt siedem lat, i zawsze się jej to wszystko przypominało, że go narażała, że mimo że nie miał tego płuca, że miał wyrwany muskuł, to jednak tyle jeszcze robił rzeczy, bo zawsze mówiła: „Mężczyzna jesteś, musisz robić. Musimy być sami” – zamiast go oszczędzać. I jakieś takie miała może wyrzuty sumienia, że ojcu nie wierzyła, że on jest taki chory. Tam święta były, pop poprosił tatusia, żeby zabił konia, już tatuś pomagał w tej wsi różne robić rzeczy, naprawiać i dzięki temu dostaliśmy ser, mleko, masła, tak że już było bardzo dobrze. Nawet było tak dobrze, że mama ugotowała kocioł rosołu dla wszystkich warszawiaków, co byli na wysiedleniu, a z młyna dostali mąkę, bo tatuś jakieś tryby naprawiał w tym młynie. Pop przyszedł, powiedział, że koń mu okulał, kto go może zabić. Mój tatuś go zabił i było bardzo dużo sadła, bardzo dużo mięsa, moja mama zrobiła pieczenie, zrobiła gotowanego i rosołu. Na święta wszystkich z Powstania ludzi zaprosiła. Znów była druga tragedia, bo było wszystko bardzo tłuste, a ludzie byli wychudzeni i wszystkich żołądki bolały, ale mieliśmy już choinkę z lasu przyniesioną.
Pamiętam, jak mama poszła do RGO. A jeszcze przed tym pamiętam, jak mówi ksiądz na ambonie w Kochanowie, że dziękuje wszystkim mieszkańcom, że tak troskliwie zaopiekowali się Powstańcami z Warszawy. A moja mamusia na cały głos zaczęła w tym kościele krzyczeć: „Tak, dzieci do roboty chcieli wziąć, żeby gęsi wypasać, żeby krowy pasać, a ja musiałam z dziećmi oborę sobie czyścić”. Okazało się, że wcale nie było to tak tragicznie z tą oborą, bo później się w tej oborze bardzo dobrze mieszkało, a okazało się, że to chłop budował sobie mieszkanie, ponieważ nie wybudował całkiem, wykończył część tego mieszkania, to postawił tutaj krowy. Ksiądz mamusię zaprosił do siebie na plebanię i pyta się: „Gdzie pani jest?”. Mamusia powiedziała, u którego chłopa, w której chałupie, w której oborze. Przyjechał ktoś z dworu (bo taki dwór był niemiecki chyba), ktoś jeszcze przyjechał z plebanii od księdza i przywieźli mąkę, kubeł marmelady, powiedzieli: „Pani taka dzielna, pani nagotowała, to pani dla tych wszystkich u siebie robi”. Moja mama w mieszkaniu zawołała warszawskie kobiety, które były, pomagały, narobiła ciasta, wszystkiego, przyjechał chłop, zabrał do pieca, co mają, popiekła rzeczy i wtedy była bardzo wielka radość, choinka i to było takie piękne Boże Narodzenie. A jak mama wróciła z RGO z Rawy Mazowieckiej, a poszła ze starszą siostrą z Kochanowa, bo było powiedziane, to był już 1945 rok, a może jeszcze 1944 grudzień, to było przed świętami. Wyszła z siostrą i trzy dni ich nie było, a one pieszo szły podobno do Rawy Mazowieckiej, bo koło Rawy był punkt RGO i mama dostała taką chustę wielką, koc, pierzynę i jeszcze różne ubrania, to wszystko na plecach taki tobół przyniosła. Siostra miała jeszcze jakiś mniejszy węzełek i myśmy się położyli na tych siennikach, bo tata pozbijał takie prycze, żeby nie spać na ziemi, a z worków od mąki, co dał młynarz, to mama porobiła takie sienniki, napchali (to takie małe było, krótkie, my też małe) i mama nas tą pierzyną przykryła. I to była chyba największa radość, wtedy było nam tak ciepło, bo mimo że tata zrobił taką lepiankę w tym pomieszczeniu, to rurę wystawił przez okno, bo nie było gdzie, okno było. Część od rury ciepła dawała, ale to tak szybko wywiewało wszystko, że nawet gospodarz się martwił, że my tyle drzewa bierzemy. To myśmy poszli do lasu chrust zbierać, żeby napalić w kuchni (mogę nazwać „kuchnią”).
Później było ogłoszenie, że jest wyzwolenie, to wracamy do Warszawy. Tatuś chory, leży, gorączkę ma, zapalenie płuc miał, ale moja mama: „Wracamy do swojej Warszawy”. Pop mówi, że nie idzie do ruskich, bo ma dosyć, ucieka jak najdalej na zachód, mówi: „Konia już nie ma, to panie Malinowski może jeszcze przepiłujemy mój wóz na połowę i pan weźmie część, i ja wezmę część, będziemy ciągnąć”. Mój tata chory taki z tą ręką prawą przecież ranną i brat pomagali piłować wóz, pół wozu z dyszlem myśmy wzięli, a pół pop wziął. Poszedł w lewą stronę, my poszliśmy w prawą, mama załadowała pierzynę to wszystko, ojca na wóz i najmłodszą siostrę, bo ojciec miał bardzo silną gorączkę i taki śnieg po kolana. Trupy po drodze, a my idziemy do Warszawy. Mój tata powiedział: „Basia, zostań jeszcze − bo mama miała też na imię Barbara. – Baśka, zostańmy jeszcze, mróz minie, pójdziemy za miesiąc”. − „Nie, idziemy, może jeszcze nasz dom ocalał, może coś jest, idziemy do Warszawy”. Ile szliśmy z Kochanowa, nie wiem, dość na tym, że jak przyszliśmy do Warszawy, to mama mówiła, że był 25 stycznia. Ale myśmy wyszli zaraz, jak tylko usłyszeli. Po drodze ręka wystawała spod śniegu, nogi, trupy leżały bez butów, pościągane, bo ktoś może wracał. Tak wracaliśmy do naszej Warszawy. Przyszliśmy na rano.
Wszystko, co szło do Warszawy to będzie nasze, będzie dobrze. Pokonajmy strach, pokonajmy wszystko, bo mamusia mówiła: „Niedługo będziemy u siebie, niedługo już będziemy wolni, już Niemców nie ma, nikogo nie ma”. Wróciliśmy na gruzy i płacz dopiero, bo nie ma domu, wypalone wszystko. Mama zaczęła coś grzebać spod śniegu, w Warszawie nie było nawet tyle śniegu, wyciągnęła parę pamiątek, mówi: „To weźmiemy na pamiątkę i pójdziemy do cioci na Chopina”. A Chopina niedaleko od nas. Idziemy, ciocia akurat była u siebie i mówi, że wujka rozstrzelało gestapo, wyprowadziło przed budynek, bo jakiś Powstaniec ukrył się, uciekał i nie chcieli wydać, gdzie on jest, a on może nawet tu nie wpadł, ale oni wszystkich mężczyzn wyciągnęli i serią z karabinu rozstrzelali. Mama mówi: „A gdzie Zbyszek?”. − „A Zbyszek poszedł do Powstania, nie wiadomo co z nim”. Okazało się, że syn jej był w obozie, że wujka rodzony brat też do Stutthofu został wywieziony do obozu. U ciotki przenocowaliśmy, mamusia mówi: „W takim razie dzieci niech zostaną, a ja pójdę na Pragę, może jakoś się dostanę do rodziny, może się jakoś przedostaniemy i pójdziemy do nich”.
Spalone, szkielety palone. Jeszcze był taki moment, że mama zostawiła siostrę Anię u ciotki na Marszałkowskiej, której też oficyna ocalała, ale ciotka się nią nie zajęła, moja siostra chciała iść do lepszej cioci, która się zajmowała, która była czuła, opiekuńcza, jako siedmioipółletnia dziewczynka wyszła i zgubiła się na gruzach Warszawy. Doszła do Muzeum Narodowego, do Nowego Światu i stanęła, zaczęła płakać. Już zmierzch się robił, bo to koniec stycznia czy początek lutego, jakiś pan mówi: „Dziecko drogie, a ty co tu robisz?”. − „Szukam cioci, ale nie mogę trafić, ale zawsze tędy chodziłam do cioci”. A że to wszystko zburzone, ulice zawalone gruzami, gdzie było przejście, to ona myślała, że to jest ulica. „A gdzie twoja ciocia mieszka?”. Mówi, że nie pamięta, z tego wszystkiego zapomniała, że na Chopina, ale niedaleko była Dolina Szwajcarska, na łyżwy się chodziło, „O, to ja cię podprowadzę”. Podprowadził siostrę, jak ona dalej doszła, to ona siedem i pół roku sama z Marszałkowskiej okrężną drogą poszła na Boduena. Jak mama wróciła z Pragi do ciotki po nią, a ona mówi: „Nie wiem, gdzie jest Ania”. − „Jak to nie wiesz, to ja ci dziecko…”. A to bratowa mojej mamy, to mojego ojca rodzonego brata żona. Tak śmiertelnie się na tą ciotkę pogniewała, że dłuższy czas nie rozmawiała z nią, że ona się nie opiekowała. Tyle to było z naszego Powstania.
Później pojechaliśmy, tata nawiązał kontakt z kimś z konspiracji, ponieważ jeszcze byliśmy przedtem w czasie okupacji w Podkowie Leśnej, przebywaliśmy w willi profesora Michałowskiego, bo tam była radiostacja organizacji „Muszkieterów”, tatuś powiedział, ponieważ tutaj nikt nas nie może dłużej trzymać, bo każdy siedzi gdzieś kątem: „To pojedziemy do Podkowy Leśnej” – czy pójdziemy.
Już w lutym albo marcu 1945 roku. Ta Podkowa była zaraz po tym, jak wróciliśmy od ciotki. Do ciotki na Pragę nie można było się przedostać, bo mosty były zerwane. W Podkowie byliśmy chyba ze trzy miesiące.
Do szkoły byłam zapisana już w czasie okupacji na ulicę Daleką, z siostrą razem, bo nie chciałam siostry puścić.
Miałam prawie siedem lat.
Siostra miała siedem i pół, brat chodził do szkoły, a ja z siostrą miałam iść od września, byłyśmy zapisane. Ponieważ wybuchło Powstanie, nie poszłyśmy, ponieważ tatuś był w konspiracji, jeszcze ona jakoś po wojnie działała, bo widocznie mieli może jakieś umówione mieszkania, spotkania, że jakby przeżyli, to gdzie się mają spotkać. Byliśmy w Podkowie Leśnej i we wrześniu pojechaliśmy na ziemie zachodnie, tata dostał jakiś rozkaz, co, to nie wiem.
Do Gubina w Zielonogórskie.
Nad Nysą. Odrę mijaliśmy, bo pamiętam, że jak pociąg jechał, to wszyscy musieli przed mostem wysiąść z pociągu, pociąg przejechał sam, a później dopiero [wsiedli pasażerowie].