Jacek Czajewski
- Jak pan pamięta moment wybuchu II wojny światowej?
Miałem wtedy niespełna cztery lata, ale pamiętam oczywiście pewne fragmenty. Moja pamięć sięga do, powiedzmy, kilku miesięcy sprzed wybuchu wojny, ale to jest może mało ważne. Moje pierwsze chyba wspomnienie już z okresu wojny, to jest, jak „pomagałem” jako dziecko (pomagałem w cudzysłowie) naklejać takie paski papieru skosem na szyby, żeby te szyby w czasie detonacji czy wybuchów przy drganiu nie wypadały. Potem pamiętam doskonale bombardowania, chowanie się w piwnicy, i pamiętam szpital, który mieścił się w gmachu obecnych Sądów przy alei Solidarności, wtedy to była ulica Leszno. Myśmy mieszkali właśnie w budynku przy ulicy Leszno 57, czyli w budynku przylegającym do gmachu Sądów od strony zachodniej, od strony bliższej ulicy Żelaznej. Pamiętam, jak z ojcem chodziłem właśnie po korytarzach i salach gmachu Sądów. Ojciec był adwokatem, więc miał tam jakieś liczne kontakty zawodowe i pamiętam właśnie leżących pokotem rannych żołnierzy na ziemi, właściwie może na jakichś siennikach, trudno mi w tej chwili powiedzieć, i do dzisiaj pamiętam zapach (żeby nie powiedzieć smród) tego szpitala, środków dezynfekcyjnych, ran czy coś takiego. Ten zapach kojarzy mi się do dzisiaj z tamtym obrazem.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, rodzicach…
Mój ojciec był, tak jak mówiłem, prawnikiem. Miał biuro prawne, dlatego zresztą zawsze starał się mieszkać w pobliżu Sądów. Być może nie był najlepszym prawnikiem i dlatego w ten sposób łatwiej mu było o klientów. Mama, jak to w tamtych czasach, była przy mężu. Byliśmy raczej zamożną rodziną. Mieliśmy duże mieszkanie, wiem, że miałem nianię, z którą zresztą też wiąże mi się pewne już niemiłe wspomnienie, gdyż po wybuchu wojny ona rozstała się z nami, wymówiła pracę czy jej wymówiono, tego nie wiem. W każdym razie w kilka czy kilkanaście dni już po kapitulacji Warszawy zgłosiła się do nas z narzeczonym w mundurze niemieckim, nie pamiętam, czy to był oficer czy podoficer, po to by zabrać radio, którego ojciec nie zdał i ukrywał, bo trzeba było oddać. Ten Niemiec zabrał to radio, obiecując, że nie wyda ojca, co mu się opłaciło, bo to był bardzo dobry odbiornik. W ten sposób właśnie, to jest ostatnie moje wspomnienie o tej mojej niani, która niezbyt się tutaj popisała. No cóż… Miałem jeszcze brata, dużo starszego ode mnie brata, ale to był syn mojego ojca z poprzedniego małżeństwa. Zarówno poprzednia żona mojego ojca, jak i moja mama żyły w zgodzie, dlatego że to drugie małżeństwo nie nastąpiło w wyniku rozbicia pierwszego przez moją mamę, tylko po prostu ojciec poznał już moją mamę po rozwodzie z pierwszą żoną. I ten mój brat został rozstrzelany prawdopodobnie w Palmirach, gdyż był kapralem podchorążym AK i złapano go na ulicy, gdy przenosił karabin maszynowy. Osadzono go na Pawiaku. Mieliśmy mnóstwo oczywiście związanych z tym, no delikatnie mówiąc, kłopotów, rewizji, wizyt gestapo i tak dalej, ale co ciekawe, on miał przy sobie sporą sumę organizacyjnych pieniędzy, o których powiedział, że to są jego prywatne pieniądze, bo zamierzał się żenić, i gdy przesłuchiwano ojca, ojciec powiedział to samo, potwierdził te jego chęci ożenku i zbieranie pieniędzy na ten cel. O dziwo, Niemcy zwrócili te pieniądze, zwrócili zegarek, zwrócili papierośnicę srebrną z takim złotym monogramem, którą dostał od ojca na imieniny czy na urodziny, natomiast brata rozstrzelano. Próby wykupienia go były. Myślę, że byliśmy mocno naciągani przez różnych hochsztaplerów. Całe właściwie oszczędności rodzinne poszły na ten cel bezskutecznie, do dzisiaj nie wiemy, gdzie został zabity, gdzie został pochowany. Natomiast oficjalne zawiadomienie o tym fakcie ze strony niemieckiej przyszło i później nie mieliśmy żadnych właściwie kłopotów z tym związanych. Chyba dlatego, że on był już pełnoletni i mieszkał osobno.
Zbigniew Czajewski. Mój syn, młodszy syn, nosi też imię Zbyszek.
- Powiedział pan już o wybuchu wojny. Teraz przejdźmy do czasu okupacji. Jak pan wspomina okupację? Pan był małym dzieckiem, jak pan pamięta te czasy?
Kilka takich elementów jest tutaj moim zdaniem istotnych i tkwi w moich wspomnieniach. Otóż… No może to sprawa troszkę późniejsza, kwestia szkoły. Ojciec zapisał mnie do szkoły Reja, to była renomowana szkoła, w której uczęszczałem do pierwszej klasy. Było to ciekawe, bo było nas tylko czterech uczniów w tej klasie. Jednym z nich był Tadeusz Łojek, brat znanego pisarza i historyka, młodszy brat Łojka. Wychowawcą naszym i głównym nauczycielem był [Gustaw] Ferster. Samo nazwisko mówi o jego pochodzeniu, był pół Niemcem, pół Polakiem, ale czuł się Polakiem i ukrywał się, bo chciano z niego koniecznie zrobić folksdojcza. Po skończeniu pierwszej klasy szkołę zamknięto i mój nauczyciel, wychowawca, zaproponował kontynuowanie nauki w szkole tajnej. Drugą klasę skończyłem już w dużo liczniejszym towarzystwie, bo było nas kilkanaście osób, w konspiracji po prostu. Chodziliśmy do szkoły, która się mieściła, znaczy w dwóch takich etapach… mylą mi się, który był pierwszy, który był drugi. Otóż w pewnym okresie ta szkoła mieściła się w mieszkaniu takiego głównego ogrodnika Ogrodu Saskiego, nazwiska nie pamiętam, i on mieszkał, to było w jego mieszkaniu. Na terenie tym, gdzie teraz… między Halą Gwardii a Ogrodem Saskim są takie duże trawniki, tramwaj tamtędy jeździ, tam była tak jakby filia ogrodu i tam był ten budynek. Później albo wcześniej chodziliśmy do mieszkania, również prywatnego w domu, którego właścicielem byli państwo Kinowie, pamiętam nazwisko. Ten dom przylegał do gmachu PAST-y, no i tam też żeśmy chodzili. To była pełna konspiracja, nie wolno nam było mówić nikomu, gdzie chodzimy do szkoły. Mieliśmy jakieś fikcyjne szkoły zapamiętane, żeby w razie czego powiedzieć. Aczkolwiek czasem śmieszą mnie te zasady ukrywania tego, bo to było widoczne, no prawie jak na dłoni. Kiedyś był taki przypadek, kiedy siedzieliśmy podczas lekcji wokół dużego owalnego stołu, w pokoju stołowym i nagle usłyszeliśmy nieprzerywany prawie dźwięk dzwonka, tak dzwoniło tylko gestapo. Mieliśmy przygotowany na to taki plan alarmowy. Chowało się wszystkie książki, zeszyty i tak dalej, wyciągało się jakieś chińczyki, warcaby i udawaliśmy spotkanie kilkunastu kolegów syna gospodarzy. Po pięciu minutach okazało się, że ten alarm był przypadkowy, chodziło o coś zupełnie innego. Pani domu weszła do pokoju zdenerwowana, ale już uspokojona i spojrzała na ten stół, gdzie już były te warcaby i tak dalej, ale zapomnieliśmy schować kilkunastu kałamarzy, które taką zdradziecką elipsą stały na tym stole odkręcone i gdyby rzeczywiście ten Niemiec wszedł, to widziałby, co tam się działo. Tym niemniej w ten sposób skończyłem drugą klasę szkoły powszechnej, w całkowitej konspiracji. Również pamiętam, że zajęcia WF-u mieliśmy w ogrodzie i profesor Ferster nas fotografował. Pytaliśmy, kiedy dostaniemy te zdjęcia, „Po wojnie chłopcy – powiedział – po wojnie”. Nigdy żeśmy się tych zdjęć nie doczekali. To był taki jeden element, że tak powiem, życia podczas okupacji młodego człowieka, jakim wtedy byłem.
Ponadto kojarzą mi się jeszcze przeżycia związane z obserwacją getta, dlatego że ciągle mieszkaliśmy w pobliżu getta. Musieliśmy się z tego Leszna 57 wyprowadzić, gdyż zrobiono tam getto. Mieszkaliśmy wtedy najpierw na ulicy Chłodnej 2, stamtąd nas też wywalono na Elektoralną, bo znowu zrobiono tam getto. W pierwszej fazie tego getta ojciec chodził do getta, chyba nielegalnie, przez gmach Sądów, bo gmach Sądów w pierwszym okresie był wspólny dla strony aryjskiej i dla żydowskiej. Tam w środku były jakieś przedziały, podziały, byli strażnicy, byli Niemcy, byli policjanci, byli portierzy miejscowi, ale ojciec nie miał trudności z przejściem i razem ze mną chodziliśmy do znajomych. Nosił im paczki, żywność, korespondencję. Po latach uważam, że to była zbytnia fanfaronada, bo przecież nie mieliśmy ani tych opasek z Gwiazdą Dawida i gdyby nas jakiś patrol złapał, to nie wiem, czym by się to skończyło. Ale wracając do ojca, ojciec był i tak zbyt chyba śmiały, bo jeździliśmy twardo tramwajami w tych przedziałach przy motorniczym przeznaczonych dla Niemców. Ja miałem tylko przykazane, że nie wolno mi nic powiedzieć. Pamiętam, kiedyś Niemka wzięła mnie na kolana i cały czas do mnie zagadywała, bo ja byłem blondyn, wyglądałem na niemieckie dziecko i nie wiem, czy ojciec ze mnie głuchoniemego zrobił, czy coś. Ja ani słowa, a ojciec bardzo dobrze znał niemiecki i spokojnie z nią rozmawiał. Nawet chodził do „Cafe Clubu”, który był
nur für Deutche, na kawę i ze mną. Piłem przez słomkę lemoniadę i też pamiętam, że nie wolno mi było ani słowa powiedzieć. No myślę, że to były chyba trochę zbyt śmiałe ruchy, no ale taki ojciec był. No cóż…
Ale jeszcze wracając do getta. Pamiętam doskonale, gdy mieszkaliśmy na Chłodnej, to getto było ogrodzone takim drewnianym płotem i przez ten płot te żydowskie dzieci dość łatwo przechodziły. Były podsadzane, przeskakiwały i chodziły po prostu żebrać, zbierały jedzenie. Wracając, były umówione, wołały rodziców czy kogoś, przerzucały te worki z jedzeniem i wchodziły w specjalny sposób: mianowicie między deski płotu ci rodzice czy starsi wystawiali dłonie, które tworzyły szczeble i w ten sposób te dzieci wchodziły z powrotem. Później zrobiono… zastąpiono ten płot murem ze szkłem u góry, no i przejście, zwłaszcza z powrotem, było właściwie niemożliwe i te dzieciaki przechodziły niezabudowanymi rynsztokami, bo rynsztoki były zostawione wolne, żeby woda przepływała. Wobec tego przeczołgiwały się przez ten rynsztok i tą samą drogą wracały. Oczywiście musiały to być małe dzieci, prawie w moim wieku, bo starsze by się tam nie zmieściły. Też obserwowałem to, że większość granatowych policjantów, którzy pilnowali tego muru getta, odwracało się plecami, udawało, że nie widzą. Niemcy, jeżeli byli, to nigdy nie przepuścili okazji, żeby tych dzieciaków nie złapać. Był również taki granatowy policjant, pamiętam, który był strasznie zawzięty na nich i ganiał. Bardzo często wpadali do nas, wchodzili od frontu, wypuszczaliśmy ich kuchnią, Niemiec za nimi biegł: „Czy tutaj były żydowskie dzieci?”. Oczywiście mówiono, że nie. Zawsze coś dostawały, chociaż nam się też nie przelewało w tym czasie, ale wiedziały, że dostaną u nas, więc prawie codziennie te dzieci przychodziły. Jeżeli te dzieci złapano, to zabierano im oczywiście te worki z jedzeniem i kazano im przechodzić przez ten rynsztok z powrotem. To trwało, bo tam się trzeba było przeczołgać, nie było to łatwe. Przez ten cały czas ten policjant lał te dzieci pałą. To zapamiętałem. Tę różnicę w podejściu.
Później pamiętam, że był taki moment, kiedy na rogu Elektoralnej, mniej więcej, i Chłodnej wartę trzymał taki Niemiec, wachman, który lubił sobie postrzelać, i właśnie był taki moment, że zdejmowano płot, a jeszcze nie powstał ten mur. Wobec tego była przestrzeń kilku czy kilkunastometrowa, taka wolna i stąd Niemcy pilnowali. Nie było dnia, żeby ten Niemiec nie zastrzelił kogoś w getcie. Ot, po prostu tak strzelał jak myśliwy do zająca. To pamiętam z tych czasów okupacji.
Później, gdy skasowano to małe getto i granica getta biegła środkiem obecnej alei Solidarności, myśmy się z powrotem przeprowadzili, ale już nie do domu na Leszno 57, bo ten dom został zburzony bombą. Ta wyprowadzka z getta być może uratowała nam życie, bo tam po prostu została kupa gruzów. Mieszkaliśmy na Lesznie 51, to znaczy symetrycznie, po drugiej stronie gmachu Sądów, tym razem bliżej Wisły i getto widziałem z okna drugiego piętra, przez mur. Widziałem, co tam się dzieje, ale tam specjalnie dużych obserwacji nie było, bo to getto wkrótce zostało zlikwidowane. Pamiętam bardzo drastyczne momenty, kiedy palono getto, a przedtem wysiedlono ludzi. Ci ludzie szli ulicą Leszno, ówczesną, z tobołkami, gdzieś tam w kierunku jakiegoś transportu, dworca i moja mama, patrząc na to przez okno, płakała. Któraś z sąsiadek była zdziwiona trochę tą mamy taką postawą. No, pewnie nie lubiła Żydów, aczkolwiek współczuła im, ale może nie tak bardzo i moja mama powiedziała wtedy: „Dzisiaj oni, jutro my”. Chyba rok minął, kiedy żeśmy szli tą samą trasą.
Później, gdy ci Żydzi właściwe z getta zostali wyprowadzeni, getto systematycznie palono, ale nie wszyscy wyszli z tego getta. Otóż część Żydów porobiła bunkry i się ukryła, ale spalenie getta spowodowało niestety to, że te bunkry nie wytrzymały, czy temperatura, czy dym. Z domu naprzeciwko naszego wyprowadzono grupę Żydów… no nie wiem trzydzieści osób, coś tego rzędu chyba i rewidowano ich. Wtem spośród tej grupy Żydów, przy rewidowaniu podobno jakiejś Żydówki, znaczy ja tego akurat momentu nie różnicowałem, ale tak jak z późniejszych rozmów rodziców słyszałem, być może mąż nie mógł tego znieść, wyciągnął pistolet i strzelił do tego rewidującego Niemca. Nie trafił nawet. Tych Żydów natychmiast zgarnięto… znaczy jego zastrzelono od razu, ich zgarnięto pod mur getta i wojsko, które tam było, rozstrzelało ich na miejscu. Nie widziałem tych ludzi rozstrzeliwanych, bo zasłaniał mi je mur. Widziałem rozstrzeliwujących i co mnie utkwiło w pamięci, tam stały ze dwa ciężarowe samochody, widocznie chciano ich wywozić. Kierowca jednego z tych samochodów wyszedł, stanął za maską, oparł się o tę maskę i wyjął ręczny pistolet, i strzelał również do tych ludzi. Tego chyba robić nie musiał. Było widać, że z jego inicjatywy. Nie wiem, pół godziny później chyba, taką samą grupę odkryto w sąsiednim domu. Ten dom był taki dość znany, on się nazywał domem Nolfelda, widocznie od nazwiska właściciela. To był bardzo solidny, potężny dom naprzeciwko gmachu Sądów. Tam już ci Niemcy byli ostrożni. Mianowicie wyprowadzili na zewnątrz dwie osoby, zastrzelili i to widziałem. Później wyprowadzili dwie następne, kazano im złapać za ręce i nogi [rozstrzelanych], rozbujać i wrzucić do płonącego sklepu. Zastrzelono tych i wyprowadzono następnych i tak dalej. Nie mogłem już na to patrzeć, nie wiem, ile tam było tych osób, bo odszedłem od okna.
Ten dom Nolfelda kojarzę również z innego zdarzenia. Mianowicie, chyba w 1943 roku czy 1944 (już tego nie pamiętam w tej chwili), w odwecie za jakąś akcję powieszono tam [dwudziestu siedmiu] więźniów z Pawiaka. Powieszono ich w nocy i tego momentu wieszania myśmy nie widzieli, dlatego że ulica była obstawiona i reflektory były puszczone w okna, w związku z tym bali się ludzie podchodzić. Natomiast widziała to jedna z sąsiadek z parteru i później opowiadała, jak to było. Powiedziała, że przywieźli ich samochodem z taką budą, wyprowadzili pojedynczo i była drabina oparta o… w tym domu Norfelda były takie dwa długie balkony. Opierano o ten balkon drabinę, człowiek wchodził po tej drabinie, kat w masce był, zakładał mu stryczek na szyję, przywiązywał ten stryczek do tych prętów balkonowych, które były wypalone, ale trzymał się ten dom. Był wypalony, ale stropy i mury ocalały i drabinę usuwano, przesuwano ją metr dalej i wchodził następny. Jak ona opowiadała, miała wrażenie, że oni byli odurzeni w jakiś sposób, bo nie było żadnego odruchu protestu czy coś takiego. Szli po prostu bardzo potulnie. Myśmy już później widzieli, gdy można było patrzeć, a nawet według niemieckiego planu chyba trzeba było patrzeć, bo tam tłumy szły wzdłuż ulicy. Pamiętam również takiego rowerzystę, który jechał na rowerze i fotografował w biegu. (Być może w tej chwili w Internecie te zdjęcia są, bo kiedyś dotarłem do nich, być może to właśnie jego, i ci wisielcy wisieli). Na jednym balkonie [wisiało] trzynastu, pamiętam jak dzisiaj, na drugim czternastu. Byłem przyzwyczajony właściwe do trupów. Moją babcię widziałem, która umarła mniej więcej w tym czasie, i widziałem na przykład takiego człowieka, którego zastrzelono na ulicy Chłodnej. Nie wiem, wszyscy mijali, leżał trup. Pamiętam, twarz całą miał zalaną krwią, tak jak by był w czerwonej masce. Widziałem te palące się trupy, ludzi. Natomiast ten widok wisielców w jakiś sposób mnie [przeraził]. No, bałem się jako dziecko i pamiętam, że wyznaczyłem sobie taką linię w pokoju, której nie przekraczałem, znaczy się jak dochodziłem do tej linii, to widziałem górne części stryczków. Co ciekawe, te stryczki były zawiązane na kokardkę takim węzłem, jakby to żeglarze powiedzieli, refowym, łatwym do rozwiązania. Jak już ukazywały mi się te stryczki, dalej nie podchodziłem, żeby nie widzieć ciał. Zauważył to mój ojciec, wziął mnie za rękę, doprowadził do okna i powiedział: „Patrz i zapamiętaj”. No i pamiętam do dzisiaj. Później już się przyzwyczaiłem do tego, tak że podchodziłem bliżej.
Pamiętam moment likwidacji tego, to znaczy podjechały wozy konne, chyba dwa. Podjechały pod ten balkon i człowiek, który na tym balkonie tam był, tę kokardkę rozwiązywał po prostu. Pociągał za koniec stryczka i spuszczał tego wisielca w dół. Jeśli stryczek był na tyle tam długi, że sięgał nogami do tego wozu, no to puszczał, przewracał się na ten wóz. Widziałem, że jeden, znaczy dwa ciała spadły obok. Wtedy je podnieśli, wrzucili na te wozy i odjechali. Co jeszcze ciekawe, wśród tych powieszonych był niespełna siedemnastoletni chłopiec, który został zaaresztowany, już nie pamiętam – albo dzień przed tym powieszeniem, albo trzy dni, nie dalej. To był brat naszego znajomego granatowego policjanta, bo ten policjant, bodajże stąd go znaliśmy, że on chyba przejął nasze mieszkanie na Elektoralnej, jak żeśmy się wyprowadzili z Elektoralnej z powrotem na ulicę Leszno. Ten chłopak został w nocy zaaresztowany i ten policjant go szukał, usiłował go gdzieś odnaleźć, nie był w stanie. Jak dowiedział się o tych powieszonych, to przybiegł do nas i poznał tego brata po kapciach, bo on był zabrany [z domu]. Nie pozwolono mu nawet butów założyć. On po prostu w takich rannych kapciach, pantoflach. Najpierw go poznał po tych pantoflach, później jeszcze przyglądał się przez lornetkę, którą ojciec mu dał. Patrzył na tego brata przez okno, no i stąd wiem, że on był aresztowany tuż przed tym wyrokiem. Nie pamiętam w odwecie za co był ten wyrok wykonany. Tak mniej więcej wyglądała ta okupacja. Dzień jak co dzień. Już później była bieda, żyliśmy głównie z wyprzedaży kosztowności, biżuterii rodzinnej.
Ojciec prowadził cały czas biuro prawne. Tych klientów miał pewnie jak na lekarstwo, natomiast z tym się też wiąże ciekawa rzecz. Ja z ojcem wszędzie chodziłem. Ojciec jakby opiekował się mną i jak przyjmował klientów, to często urzędowałem między oparciem fotela a jego plecami. Kiedyś przyszedł do ojca niemiecki żołnierz z prośbą o sfałszowanie karty urlopowej, chciał ją przedłużyć. To jest też właściwie prawie niewiarygodne, bo przecież mogła to być prowokacja i ojciec mu to zrobił, przy czym nie chciał tego sfałszować na własnej maszynie do pisania. Wziął tę kartę, wziął mnie i poszliśmy do znajomego. Ojciec to zrobił i wrócił. Niemiec czekał w gabinecie. Jak wróciliśmy, to Niemiec był tak zdenerwowany, blady jak ściana, no bo przyszło mu do głowy, że ojciec poszedł z tym na gestapo. I pamiętam, że strasznie ojcu dziękował i mnie dał takie dwa rulony dropsów w podziękowaniu, takim dodatkowym. Też to chyba świadczy o jakiejś fanfaronadzie mojego ojca i też o naiwności tego żołnierza, bo przecież to się mogło skończyć dla obu stron szalenie tragicznie.
Co jeszcze z takich ciekawostek? Kiedyś, pamiętam, byłem z ojcem w urzędzie. Ojciec załatwiał jakąś sprawę, nie wiem jaką, i nie mógł się dogadać z urzędniczką, która tę sprawę załatwiała. Nie wiem, czy nie mógł się dogadać ze względu na jakieś językowe trudności, to była niemiecka urzędniczka, ale nie podejrzewam [że nie], bo ojciec świetnie znał niemiecki, ale jest to możliwe, bo z własnego doświadczenia wiem, że tam są jednak różne gwary, prawda. Jest ten
Plattdeutsch, czasem trudno się w jakimś regionie porozumieć, znając literacki język. Ta urzędniczka zaprowadziła ojca do swojego kierownika. Poszliśmy gdzieś na zaplecze, do gabinetu kierownika i jak wpuściła ojca do gabinetu, to za biurkiem siedział facet w niemieckim mundurze, jakiś esesman czy… nie wiem, gestapowiec. Jak zobaczył ojca, to wstał, rozłożył ręce i jowialnie się z nim przywitał. Okazuje się, że to był ojca szkolny kolega, z ławy szkolnej, który okazał się Niemcem. Nie wiem, czy ojciec załatwił sprawę, czy nie załatwił, w każdym razie, jak wrócił do domu był szalenie zdenerwowany i wiem, że opowiadał o tym matce. No więc różne były postawy tych, z pochodzenia być może, Niemców, ale właściwie, których mieliśmy za Polaków. Mój nauczyciel ze szkoły okazał się wspaniałym patriotą, a ten okazał się Niemcem i to hitlerowcem.
- Jak pan pamięta Warszawę z tamtego czasu?
Pamiętam, że to było ludne miasto, pamiętam tłumy na ulicach, pamiętam pośpiech przed godziną policyjną, kiedy wszyscy wyciągali nogi, bo tu już tylko pięć minut czy dziesięć minut. Pamiętam riksze, pamiętam elegancką postawę niemieckich oficerów (co jest może zaskakujące), którzy na przykład mijając się na ulicy z cywilami, zawsze tak jakoś rękę chowali z tyłu, żeby nie zaczepić w tłoku czy coś takiego. Pamiętam oczywiście czarny rynek, pamiętam to, że się kupowało nielegalnie przywożone mięso, nawet chleb. Pamiętam konfidentów, którzy usiłowali łapać. Pamiętam taki moment, kiedy taką przekupkę chciał złapać tajniak i złapał ją za bochenek chleba. Ona nie puściła tego bochenka chleba i jemu się ręka ześlizgnęła. Ona uciekła razem z tym bochenkiem, tak że jej nie złapał. No tego rodzaju obrazy pamiętam.
Pamiętam oczywiście bardzo dobrze przejście na ulicy Chłodnej między małym a dużym gettem, gdzie taka była brama, która raz zamykała się w tę stronę, raz w tę stronę. Raz przepuszczała Polaków, raz przepuszczała Żydów. Pamiętam, że właśnie… O, to jest jeszcze taki moment, który może powinienem powiedzieć… Tam spotykaliśmy sąsiada ze wspólnego domu, na ulicy Leszno 57, bo zaraz po kapitulacji Warszawy, w nocy podjechała buda tak zwana i samochód osobowy z niemieckimi oficerami. Zaczęli się dobijać do bramy. Zrobili tyle szumu, że oczywiście wszyscy się obudzili. Myśmy mieszkali od frontu, więc ja też się obudziłem. Ci Niemcy wpadli do środka i po paru minutach wyszli z takim młodym, koło dwudziestoletnim Żydem, którego aresztowali. On strasznie krzyczał, jak go wyprowadzili. Zobaczył nas stojących na balkonie i pamiętam, jak krzyczał: „Panie mecenasie! Panie mecenasie! Niech pan powie ojcu, niech mnie wykupi! Ja nic nie zrobiłem, ja jestem niewinny!”. Zanim ojciec i ten jego ojciec cokolwiek w tej sprawie zdążyli postanowić, to następnego dnia, rano, on się pojawił w mundurze policjanta żydowskiego.
Tak, ten syn, ten aresztowany. Tego właśnie syna później żeśmy spotykali czasem na tym przejściu i wiem, że ojciec wymieniał z nim jakieś informacje. Tam nie można było już żadnych [kontaktów utrzymywać], ani podać niczego i tam byli również Niemcy… W przejściu po prostu wymieniali kilka zdań. Pewnie na zasadzie: co słychać, jak rodzina czy coś takiego. To jeszcze pamiętam… No i tak ta Warszawa mniej więcej wyglądała.
- Przejdźmy do czasu Powstania. Czy pan i pana rodzice w jakiś sposób byli zaangażowani?
Nie. Przynajmniej o tym nic nie wiem. Raczej nie, ale trudno mi jest powiedzieć do końca. Natomiast dalsza moja rodzina była, brat [cioteczny]. Natomiast, nie, tego nie wiem. Sam wybuch Powstania wiązał się w tym naszym domu z takim dość nietypowym może przypadkiem. Otóż drzwi w drzwi, na tej samej klatce, mieszkała rodzina państwa Żurków. Praktycznie tylko pani, bo czy ten mąż nie żył, czy był w oflagu, nie wiem tego. Miała dwie córki. Jedna była starsza ode mnie chyba jakieś dwa czy trzy lata i z nią się tak, że tak powiem, przyjaźniłem, kolegowałem, bawiłem. Druga córeczka miała może trzy latka, to było małe dziecko. Ona miała nianię, która była Żydówką, [sąsiadka] po prostu ukrywała tę kobietę. To dziecko było bardzo do niej przywiązane i 1 sierpnia, właśnie koło godziny siedemnastej ona wyszła na miasto po jakieś zakupy czy coś, z tą małą dziewczynką. Ta kobieta została ranna w nogę. Nie była ta rana, jak się później okazało, jakaś super groźna, ale był duży upływ krwi. Przyniesiono ją do domu. Wiem, że moja mama ją opatrywała i to dziecko przeżyło taki szok, że po prostu umarło. Następnego dnia czy po dwóch dniach zmarło… Czyli nie od kuli. Pierwszy pogrzeb był właśnie na podwórku – tej małej dziewczynki. Stolarz, który mieszkał w oficynie, zbił trumnę z desek, no i wszyscy mieszkańcy byli na tym pogrzebie. To było przykre, bardzo wstrząsające. Potem pamiętam, również chyba pierwszego dnia Powstania, jakoś specjalnie się nic nie działo koło nas, ojciec kazał mi zdjąć z balkonu leżak. Walczyłem z tym leżakiem, bo mi się nie chciał składać, tak że dość długo byłem na tym balkonie i w pewnym momencie usłyszałem uderzenie, no nie wiem, pół metra od głowy, w ścianę, tynk się osypał. Okazało się, że strzelec wyborowy [strzelał] z kościoła, w morzu gruzów getta został tylko jeden kościół, taki z wysoką wieżą, na Nalewkach chyba, i stamtąd strzelec wyborowy usiłował mnie trafić. Oczywiście szybko z tego balkonu zszedłem i w ogóle się żeśmy później do okien nie zbliżali, ale to też świadczy o tym… To była odległość kilkuset metrów, czyli on widział czy przez lunetę snajperską czy przez lornetkę, że strzela do cywila i do dzieciaka, czyli taką legendę o rycerskości Wermachtu to można sobie włożyć między bajki. Potem specjalnie tam się w tej okolicy nic nie działo.
Myśmy w tym Powstaniu byli w sumie osiem dni. Przykre były bombardowania, no bo to się wszystko trzęsło i na ogół schodziliśmy do piwnicy. Tu muszę powiedzieć rzecz, może niepopularną, ale modły starszych pań, litanie i śpiewanie, no nie wiem, na mnie robiły wrażenie dodatkowego przestrachu tylko, aczkolwiek same pacierze mnie nie mogły denerwować, ja byłem [katolikiem]. Przygotowywałem się do I Komunii Świętej, chodziłem na religię, do kościoła. Natomiast te właśnie takie głośne modły, moim zdaniem, deprymowały otoczenie. No przynajmniej ja to tak odczuwałem.
Nie zdążyliśmy odczuć głodu, bo jakieś tam zapasy były. Wychodząc, gdy nas wyprowadzano, to jeszcze na palniku gazowym mama zostawiła piekący się chleb w prodiżu. Czyli do końca mieliśmy gaz. Czy mieliśmy światło, nie pamiętam, szczerze mówiąc. Wiem, że jeszcze chyba w pierwszym czy drugim dniu były telefony czynne, bo rodzice dzwonili do przyjaciół, do znajomych, pytali się: „Co u was?”. Po tym już nie wiem, nie pamiętam, jak to było. Przez nasze podwórko wiódł szlak łączników, którzy przechodzili… Znaczy punktu wyjściowego ich wędrówek nie znam, ale myśmy mieli taką umowę z kolegami, rówieśnikami moimi, ośmio-, dziesięciolatkami, że czekaliśmy na nich na barykadzie, która była w poprzek obecnej ulicy Solidarności, na wysokości, też obecnej alei Jana Pawła, przedtem to się nazywało ulica Solna. Od tej barykady gmach Sądów dzieliły cztery domy: Leszno 51, 49, 47 i 45 i przez piwnicę były poprzebijane przejścia, czyli przechodziło się przez te piwnice, wychodziło się na podwórko, przez podwórko do drugiej sieni i tak dalej, i tak dalej. Jak ktoś nie znał tego labiryntu, to oczywiście mógł błądzić, w związku z tym myśmy tam zawsze [pilnowali]. Któryś tam siedział, mieliśmy na kartce rozpisane takie dyżury i w te i z powrotem przeprowadzaliśmy tych łączników. Przy czym właśnie, i to jest też dziwne, ale tam był chyba sztab AL-u i większość tych ludzi miało na opasce nie AK, tylko AL. To była nasza, taka właściwie główna rola.
- Kto to państwu organizował?
Nikt, sami. To było spontaniczne. Ciekawość jakaś i tak dalej, przy czym nikt nam tego nie zabraniał. I chyba właśnie ósmego dnia, 8 sierpnia (może się o jeden dzień mogę mylić w lewo albo w prawo), gdy szedłem na ten swój dyżur, przeszedłem przez te piwnice i otworzyłem drzwi do sieni, oficyny sąsiedniego domu, zobaczyłem buty z cholewami i bryczesy niemieckiego żołnierza, który stał tyłem do mnie, przodem do podwórka ze szmajserem w ręku. Jak to zobaczyłem, to natychmiast zamknąłem, zatrzasnąłem drzwi, pobiegłem na dół. On je otworzył, puścił za mną serię, ale ja już byłem za zakrętem i powiedziałem: „Tato, pod czterdziestym dziewiątym są Niemcy.”. To było dziwne, bo Niemcy szli od Woli, czyli powinni nadejść z przeciwnego kierunku. Tymczasem okazuje się, że przebili wzdłuż Chłodnej, zakręcili, a do nas zbliżali się od strony Wisły, a nie od strony Woli. Ojciec mi uwierzył, ale sąsiedzi nie bardzo. Ojciec mówi: „Musimy rozebrać barykadę”. Brama była zabarykadowana od wewnątrz, bo mówi: „Jak oni wejdą, to z pancerfaustów to rozbiją. Obrzucą granatami, a nas rozstrzelają”. U nas nie było, że tak powiem, wojska jakiegoś powstańczego na terenie budynku. Mnie zadano parę pytań, bo nie bardzo chciano mi wierzyć. W końcu mi uwierzono, no i mężczyźni rozebrali tę barykadę. Wtedy pojawił się, chyba z Sądu, tak zwany komendant domu z opaską AK i mówi: „Kto tu…? Dlaczego tę barykadę…!” – zobaczył że jest rozebrana i ojciec mu mówi, że Niemcy są pod 49. On powiada: „Bzdury pan opowiada! To jest niemożliwe! Każę pana rozstrzelać!”. Zaczęła robić się awantura koło tego. „Natychmiast tę barykadę trzeba z powrotem zrobić!”. I w tym momencie, furtka od bramy była podparta takim żelaznym drągiem, ta furtka została wywalona, ten drąg przeleciał aż na podwórko i wpadli nie Niemcy, ale nie wiem, czy Ukraińcy, czy Rosjanie, oczywiście w niemieckich mundurach:
Ruki w wierch! Hände hoch! Myśmy z ojcem wpadli do piwnicy, gdzie mieliśmy naszykowane walizki. Mama też była chyba wtedy akurat w piwnicy, poszła po tę walizkę… Nie wiem. Złapaliśmy te walizki i wyszliśmy z nimi na górę. Wszyscy już stali. Kobiety i dzieci z jednej strony, mężczyźni z drugiej strony, twarzami do siebie. W środku ci Niemcy ze szmajserami. Ręce do góry. Jak ktoś miał walizkę, to jedną trzymał [do góry], drugą trzymał walizkę, ja też tak. Ci żołnierze, właściwie zostało tam chyba ze czterech tylko, reszta wyszła i ten jeden zdjął czapkę z głowy jednemu z sąsiadów i kazał mu zebrać wszystkie kosztowności, pierścionki, zegarki i tak dalej. No więc ten przeszedł wzdłuż, każdy tam to wrzucił i oddał temu Niemcowi. Niemiec natomiast to przejrzał, te złote schował do kieszeni, a to z tą czapką wcisnął mu z pazuchę czy gdzieś. Wiem, że ten człowiek… Zostało mu kilka zegarków, których nie był w stanie już oddać, bo potem było zamieszanie i wiem, że chodził z tym problemem przez parę lat, bo sytuacja była taka trochę dwuznaczna. Wyprowadzili nas po prostu stamtąd. Jeszcze wiem, że strzelili do psa. Sąsiedzi mieli takiego pięknego psa, Azę, to był taki buldog chyba. Nie trafili i ten pies jeszcze za nami ciągle biegał po ulicy.
Wyprowadzono nas z tego domu w stronę Wisły i musieliśmy przejść między ścianą a tą barykadą, takie było przejście – metr, dwa metry tej barykady rozwalono, przy czym na rogu był skład apteczny, który płonął jak żywa pochodnia, bo tam były jakieś chemikalia. Te płomienie wypełniały właściwie to przejście. Nas wpychano w ten ogień. Gdy się przebiegało, to właściwie specjalnie nic się nikomu nie stało, ale tak nie bardzo byliśmy pewni, co jest dalej. Przeszliśmy i na tej ulicy Solnej, czyli obecnej alei Jana Pawła, gdzieś między tą halą targową a skrzyżowaniem, ustawiono nas plecami do płonących domów i zaczęto montować cekaem czy erkaem, czy dwa nawet chyba, naprzeciwko. Widać było, że szykują się do rozstrzelania. Wiem, że rodzice wepchnęli mnie za siebie, nie wiem, czy żeby mnie zasłonić, czy żeby mnie uchronić, czy żeby przedłużyć życie, ale tam z kolei paliły się te domy i podpiekało po prostu, więc ja się wyczołgałem z powrotem przed tych rodziców. Widziałem, jak w pewnym momencie biegiem jakiś oficer niemiecki dobiegł do tych (nie wiem, Ukraińców czy Rosjan, bo tego nie umiem powiedzieć) i coś im tam kazał i oni zwinęli ten karabin i popędzono nas do kościoła, chyba Boromeusza, na ulicy Chłodnej. Tam nas wciśnięto do tego kościoła. Tam już właściwe szpilki nie można było włożyć. Myśmy jakoś weszli… Z prawej strony – i z lewej zresztą też – były wieże i tam były pomieszczenia, takie komórki pod tą wieżą i te drzwi pękły czy wywaliły się i tam żeśmy w to pomieszczenie weszli. Było dość ciasno, ale nie aż tak jak w nawie głównej, no i było powietrze, bo nad nami było ileś tam metrów sześciennych przestrzeni. Tylko że sypał się taki tynk, pył, ale to było głupstwo. Tam żeśmy kilka godzin siedzieli, przy czym ciągle chodziły takie wiadomości: podpalą nas, rzucą granaty, gazem nas wytrują. Takie fale paniki przechodziły przez to wszystko. Raz się zdarzyło, że wdarł się jakiś Ukrainiec czy Rosjanin, nie wiem, i cały magazynek mauzera wypróżnił w ten tłum. Myślę, że zabił albo poranił sporo osób, bo ta jedna kula przeszła pewnie przez parę ciał. Tam było dosłownie upchane jak śledzie w beczce. Wyprowadzili go Niemcy stamtąd, nie wiem, co się z nim stało, czy go jakoś ukarali, czy nie.
Po jakimś czasie kazano nam wyjść z tego kościoła, sformowano grupy, osobno kobiety i dzieci, osobno mężczyźni, no i pognano nas na Dworzec Zachodni. Niosłem swoją małą walizkę, mama większą i tutaj doznałem takiej klaustrofobii, pamiętam, że wołałem: „Mamo, ja chcę na wieś!”. Te palące się domy z obu stron, właściwie nie było widać żadnego widnokręgu. Człowiek był zamknięty w zamkniętej przestrzeni, która się paliła. Ale potem, w miarę oddalania się te pożary były mniejsze i to mi przeszło. Ludzie rzucali te bagaże, ale był taki odcinek, gdzie szło się prawie po kluczach. Ludzie wyrzucali klucze od mieszkań, pęki kluczy, bo nie było już sensu ich nieść, bo wiadomo było, że ta Warszawa zostanie spalona.
Tak żeśmy doszli do Dworca Zachodniego, a tutaj właśnie ciekawą przygodę – i to jest jeden z takich elementów, może nawet o historycznym znaczeniu – miał mój ojciec. Otóż ojciec szedł w grupie mężczyzn oczywiście i przed jakąś kawiarnią na Woli ta grupa została zatrzymana. Wyszedł oficer, tak zlustrował ludzi, podszedł do mojego ojca i zapytał:
Sprechen Sie Deutch? Ojciec mówił po niemiecku, powiedział, że tak. Kazał mu wystąpić, a grupa poszła dalej. Wprowadził go do tej kawiarni, tam było iluś oficerów, były stoliki, oni tam się czymś zajmowali, jakieś mapy, jakieś papiery. Posadził go przy osobnym stoliku. Po chwili podszedł do niego, jak się okazało, von dem Bach, przedstawił się i powiedział, że on chciałby z ojcem porozmawiać. Poczęstował go kawą i porozmawiali sobie przez pół godziny mniej więcej. Pytał: kim ojciec jest z zawodu, jaka jest jego sytuacja rodzinna, gdzie mieszkał, co sądzi o Powstaniu, czy ono ma sens, czy nie ma sensu, jaki jest stosunek żołnierzy niemieckich do ludności i tak dalej. Trudno mi powiedzieć, co ojciec mu naopowiadał, w każdym razie po tej rozmowie powiedział: „No to dziękuję panu. Może pan iść”. Na co mój ojciec: „Zaraz, gdzie ja mogę iść?”. – „Proszę bardzo. Niech pan idzie prosto do Dworca Zachodniego. Wszystkie posterunki będą zawiadomione, nic panu nie grozi”. I ojciec przez pół Warszawy przedreptał sam środkiem jezdni. W kilku miejscach mijał rzeczywiście jakieś posterunki, żołnierzy, nie zaczepiali go. W jednym miejscu go zatrzymano i zapytano: skąd on się tutaj wziął i tak dalej. Powiedział, że wraca z przesłuchania od von dem Bacha i kazano mu poczekać, sprawdzono przez radio, czy to się zgadza. Zgadzało się. Tak ojciec doszedł również do Dworca Zachodniego. Dlaczego mówię, że to może być jakaś historyczna historia, bo gdzieś czytałem, że były spory na temat: kiedy von dem Bach znalazł się w Warszawie i zaczął tutaj rządzić, kierować. Ta data, nie wiem siódmy, ósmy albo 9 [sierpnia] w jakiś sposób to może dokumentować. No i na tym się skończyło właściwie dla mnie Powstanie. Na tym Dworcu Zachodnim żeśmy spotkali się z ojcem. Wywieźli nas do Pruszkowa, przy czym tam znowu były jakieś segregacje i ojca wywieźli stamtąd do obozu koncentracyjnego w Niemczech, a myśmy z mamą zostali i usiłowaliśmy się z tego obozu wydostać.
Tak, z Pruszkowa. Były różne metody opuszczania tego obozu. Jedna z metod, którą pierwszą usiłowaliśmy wykorzystać, była taka legalna. Niemcy otwierali bramę i powiedzieli: „Proszę bardzo”. No i ludzie wychodzili, ale w miarę tłum gęstniał, zaczął biec. Oni nie mogli tego zatrzymać, a chcieli widocznie kontrolować, żeby widzieć, kto wychodzi, czy to są ludzie nadający się do wypuszczenia, czy też wręcz przeciwnie, tak jak mój ojciec, powinni pojechać do obozu koncentracyjnego. Nie dawali [rady] tego zatrzymać słowem czy czymś, to jak zatrzymywali? No, parę serii ze szmajsera, pojawiło się paru nieboszczyków, paru rannych i tłum się cofał. Tych rannych i nieboszczyków usuwano i mówili:
Bitte sehr. Sytuacja się powtarzała, no i mama powiedziała, że nie, nie będzie tu ryzykować i wycofaliśmy się. Potem przyszedł taki człowiek z opaską albo PCK, albo RGO, nie wiem, Rada Główna Opiekuńcza, i że on robi takie grupy po kilkadziesiąt osób, w dwuszeregu i on je wyprowadza. On nie ma żadnych upoważnień do tego, ale ponieważ on śmiało idzie, to go nie zatrzymują. Mówi: „To jest państwa ryzyko”. No i mama też się bała w ten sposób, bo mówi: „Jak nas złapią, to nas rozstrzelają”. W końcu znalazł się jakiś kolejarz, który tam gdzieś pracował czy coś, i mówi: „Proszę państwa. Tam jest taki niski płot, niestrzeżony, z tyłu”. I zaprowadził nas tam, było nas chyba dziesięć czy dwanaście osób. Rzeczywiście, to był taki typowy, betonowy płotek kolejowy i myśmy tam przerzucili te walizki, podsadzali się, żeśmy przez to przeskoczyli. Jak myśmy już byli po drugiej stronie, to okazało się, że jednak ten płotek był pilnowany, bo się znalazł jakiś wachman, zaczął strzelać. Nie wiem, czy kogoś trafił, czy nie, bo byliśmy już po drugiej stronie, złapaliśmy te nasze manele i biegliśmy. Wpadliśmy do miasteczka, w jakąś ulicę i przed furtką domku jednorodzinnego stał kolejarz i mówi: „Proszę tu, drzwi są otwarte, proszę do środka”. Myśmy wpadli do tego domu i on nas tam przetrzymał ze trzy dni chyba. Pamiętam, że spaliśmy w małżeńskim łożu, tych gospodarzy z mamą. Potem już musieliśmy pójść dalej i wyprowadziliśmy się do Grodziska. Nie wiem dlaczego. Tam pod gołym niebem żeśmy koczowali z grupą takich wychodźców i tam z kolei…
Warszawa, 11 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich