Iwonna Wiktoria Vaarly
Iwonna Wiktoria Vaarly z domu Klimaszewska.
- Jak pani odebrała godzinę „W”, godzinę wybuchu Powstania?
Pierwszego sierpnia moja mama poprosiła babcię, żeby zawiozła mnie na Okęcie do mamy brata. Mama wiedziała o tym, że wybuchnie Powstanie, i chciała uchronić mnie przed tymi wydarzeniami. W związku z tym chciała, żeby babcia pojechała ze mną na Okęcie. Wujek mieszkał na Okęciu, czyli z dala od Warszawy.
- Pamięta pani adres na Okęciu?
To była ulica Słowicza. Na ulicy Słowiczej mieszkał wujek. Myśmy mieszkali na ulicy Złotej 75. Babcia miała pojechać rano, ale nie miała czasu, zajęta czymś była i dopiero po południu powiedziała, że jedziemy do wujka. Idziemy do tramwaju w Alejach Jerozolimskich, pamiętam, to był piękny, jasny, słoneczny dzień. Idziemy z babcią ulicą Żelazną, przy Alejach Jerozolimskich jest dom, nazywał się „Pekin”. Zapamiętałam ten dom właśnie z tego pierwszego dnia, ale również pamiętałam go wcześniej, bo moi rodzice, przechodząc Żelazną, robili sobie zdjęcia przy tym budynku. Kiedy mijałyśmy ten dom, po drugiej stronie ulicy stał młody mężczyzna i w pewnym momencie przeszedł na naszą stronę, podszedł do babci i powiedział: „Gdzie pani idzie z tym dzieckiem?”. Babcia zdziwiona mówi: „Idę na przystanek do tramwaju”. – „A gdzie pani mieszka?”. – „Na Złotej”. – „To niech się pani natychmiast wraca!”. – „A dlaczego?”. Wtedy ten pan odpowiedział: „Bo za chwilę wybuchnie Powstanie”. Babcia wiedziała, co to znaczy Powstanie, i powiedziała do mnie: „Wracamy do domu”. [Byłam] rozżalona, że do mojego ulubionego wujka nie pojadę. Pytam się babci: „Babciu, dlaczego wracamy do domu?”. – „Nie pytaj! Nie pytaj!”. I tak się zaczęło Powstanie.
- Wspomina pani, że był ładny, słoneczny dzień, a wszyscy pamiętają, że padał deszcz.
Jak przypominam sobie ten moment, to była jasność tego dnia.
- Jak było z zaopatrzeniem?
Ta część Złotej, na której żeśmy mieszkali, jakiś czas była w rękach Powstańców. Zaopatrzenie było straszne. Obok nas, nie wiem, czy to był skład, czy to był zburzony dom, w każdym razie była otwarta przestrzeń na ulicy Złotej, i snajper, który siedział na budynku domu w Alejach Jerozolimskich, na tym odcinku, jak ktoś tylko przechodził czy przebiegał, to strzelał. Biegłyśmy z mamą do piekarni na rogu Złotej i Twardej i mama do mnie mówiła: „Schyl się, żeby nas tylko nie wypatrzył Niemiec na zegarze”. A kule to tylko nam nad głową świstały. Kiedy żeśmy dopadły do piekarni – tłum ludzi. Piekarz jeszcze dopóki miał mąkę, to piekł chleb, ale ten chleb był już najgorszej jakości. Kiedyś, kiedy żeśmy pobiegły do piekarni, w biały dzień po wystawie zaczęły chodzić szczury. Nigdy nie widziałam szczurów i mówię do mamy: „Mamo, zobacz jakie ładne kotki”. Mama z przerażeniem spojrzała i powiedziała: „To nie kotki, to są szczury”. Pamiętam jedno straszne wydarzenie. Na naszej ulicy pocisk zabił konia. Ten koń był jeszcze ciepły, jeszcze nie zdążył tak naprawdę wyzionąć ducha, kiedy ludzie z nożami rzucili się na tego konia i każdy chciał wyrwać kawał mięsa. Musiało być okropne zaopatrzenie, skoro ludzie tak się zachowywali.
- Proszę opowiedzieć to, co pani sama przeżywała.
Przeżywałam okropne rzeczy. Myśmy mieszkali na Złotej w podwórku na parterze. Punkt obserwacyjny miałam dobry, bo podstawiałam sobie krzesło do okna i obserwowałam to, co się dzieje, chociaż dorośli mi zabraniali. Na tym podwórku była figura Matki Boskiej i cały czas przy tej figurze kobiety klęczały i się modliły. Modliły się całą dobę. Po prostu zmieniały się i siedziały przy tej figurze i się modliły. Najgorsze było to, że coraz to wciągano na podwórko kogoś rannego. Rannego w rękę, w nogę, ale jeden z tych rannych otrzymał poważną ranę w brzuch. To był potworny widok. Wszystkie wnętrzności wyszły temu człowiekowi na wierzch. Krzyczał i błagał o to, żeby go dobili. Po jakimś czasie ten człowiek zmarł.
Przez nasze podwórko przewijali się różni ludzie. W budynkach były wybite dziury i tymi otworami przechodzili z budynku do budynku różni ludzie. Większość to byli Powstańcy, bo mieli opaski. Wrażenia były straszne. To było potworne obciążenie dla dziecka. Całe dzieciństwo spędziłam na ulicy Złotej, całą okupację. Dziecko powinno mieć radosne dzieciństwo, powinno się cieszyć, bawić, a moje dzieciństwo cechował strach, bałam się. Bałam się różnych warkotów. Dla mnie warkot motoru, samochodu to wiązało się... to było jakby warkot samolotu, że za chwilę zaczną rzucać bomby. Bał się człowiek. Bałam się wszystkiego. Nie wolno było wychodzić z domu, bo to było Śródmieście, często były łapanki. Dzieci z mojego podwórka stały pod oknem, wołały mnie, żebym wyszła, pobawiła się z nimi, ale rodzice mi zabraniali. Może chcieli też uchronić mnie przed tymi strasznymi przeżyciami, ale to nie było takie proste. Najbardziej bałam się w czasie Powstania pocisków, które nazywaliśmy „krowy”. To jak leciało, huczało, buczało tak strasznie. Jeden z tych pocisków padł na naszej ulicy. Po drugiej stronie naszej ulicy było kino, chyba „Uciecha”, i tam koło kina ten pocisk spadł. Był po tym ogromny lej.
Pamiętam jeszcze z Powstania snajpera, bo kiedyś kiedy żeśmy przebiegały na ulicy Złotej, jeden z odłamków trafił mnie w kolano. Nawet nie czułam, że dostałam w kolano, biegłyśmy dalej. Dopiero kiedy dobiegłyśmy do piekarni, to mama zauważyła, że mam zakrwawioną nogę. To były straszne dni, ale to nie był koniec mojej gehenny. Kiedy wyszli Powstańcy i ta część Warszawy przeszła w ręce Niemców, Niemcy zaczęli wysiedlać ulicę po ulicy i myśmy z Warszawy wyszły 8 września. Niewiele żeśmy wzięli ze sobą. Wzięłam mały plecaczek z potrzebnymi rzeczami, mój ojciec [miał] plecak z wyprawką dla mojej siostry, bo mama moja była w ostatnim miesiącu ciąży. Pamiętam ten strumień ludzi. Rodzice trzymali mnie mocno za ręce, żebym się nie zgubiła, żebym się nie przewróciła. Po obu stronach [pełno] wrzeszczących po niemiecku Niemców z karabinami. Ludzie się przewracali. Ten, który się przewrócił, to Niemcy strzelali od razu do [leżącego] człowieka... Kiedy dotarliśmy do Pruszkowa, bo tam żeśmy zostali przesiedleni…
- Cały czas szliście pieszo do Pruszkowa?
Cały czas szliśmy pieszo. W Pruszkowie była ogromna hala parowozowni. Beton i nic tam nie było, żadnych warunków do tego, żeby tam można było trzymać taką masę ludzi. Ludzie siedzieli, spali na tobołkach, które zdołali przynieść ze sobą, i tam się rozchorowałam. Rozchorowałam się tak, że ojciec mój poszedł gdzieś, rozejrzał się i znalazł drzwi. Wyjął te drzwi z framugi, położył na betonie, żebym mogła nie leżeć na betonie i żeby moja mama też nie siedziała na betonie. Gdzieś w pobliżu był Czerwony Krzyż, bo ojciec mój poszedł tam i otrzymał jakieś leki dla mnie na spędzenie temperatury. Dostawałam coraz większej temperatury. Chciało mi się pić, a tam Niemcy poza tym, że jakąś czarną kawę dali i kawałek chleba, i jeszcze jakąś zupę (powiedziałabym… trudno to było nazwać zupą), to nic więcej nie dawali. Ludzie mówili, że przy ogrodzeniu można coś kupić. W związku z tym moja mama poszła pod to ogrodzenie i chciała kupić wody, ale ci, którzy z tą wodą przychodzili, handlarze – trudno ich nazwać handlarzami, ja bym raczej powiedziała hieny nie ludzie, bo za litr wody w litrowej butelce po wódce zażądali od mamy złotego pierścionka, widząc, że kobieta jest w zaawansowanej ciąży. Jeszcze pamiętam, że ludzie stali przy siatce i strasznie płakali. Zastanawiałam się nad tym, co takiego się stało, dlaczego oni tak płaczą? Słyszałam tylko, jak ludzie mówili: „Warszawa płonie! Warszawa płonie!”. I widać było czarne jak burza chmury na niebie – to paliła się Warszawa. W Pruszkowie Niemcy wysyłali ludzi – jednych do Niemiec, do pracy, tych którzy jeszcze się nadawali do pracy, a innych wywozili do obozów koncentracyjnych. Po dwóch tygodniach nas stamtąd wywieźli. Dzięki sprytowi mojego ojca... Ponieważ Niemcy nie mieli już kontroli nad tym, co się z tą ludnością dzieje... Masę ludzi już umarło – nie wiedzieli, kto. Czytali listę do transportu i wyczytali mamę moją i mnie, a nie wyczytali mojego ojca. Ojciec mój zorientował się, że jego wyślą gdzie indziej. W związku z tym nie mógł pozwolić, żeby żona z dzieckiem zostały wywiezione do obozu. Postanowił dołączyć do nas. Ponieważ Niemcy czytali listę i ten, który zmarł, nie występował a oni czytali nazwisko jeszcze raz, to przy drugim [wyczytywaniu] jakimś zupełnie obcym człowieku, który stracił tam życie, [ojciec przyszedł] jako on. I w ten sposób trafiliśmy do jednego transportu.
- Czy wyszła pani z tej choroby?
Nie. W dalszym ciągu byłam chora. Byłam w okropnym stanie, jak wieźli nas dalej wagonami towarowymi bez dachu. Trzy dni nas wieźli do Kielc. Pociąg jechał bardzo wolno i na niektórych stacjach był Czerwony Krzyż, na niektórych byli zwykli ludzie i rzucali chleb, żywność. Rzucali tak, żeby trafić do wagonu. Wystawić nosa spoza tego wagonu nie można było, bo kto próbował wystawić głowę, to stracił życie. Niemcy stali w wagonach tak, że ani uciec, ani wyjść z tego wagonu nie było możliwe. Przywieźli nas do Kielc, nie wiem, co to był za obóz. Pamiętam, że to były jakieś koszary, baraki. Do tego jednego baraku Niemcy wywieźli też i Niemca. Co ten Niemiec zrobił, że go wywieźli razem z nami, nie wiem. Ten Niemiec mnie obejrzał. Wymusił na Niemcach to, żeby pozwolili mnie posłać do szpitala w Kielcach i tam byłam na oddziale zakaźnym. Może powiedział im, że mam zakaźną chorobę i mogę zarazić, w związku z tym zgodzili się na to, żeby mnie zawieźć do szpitala. Pamiętam, że w tym szpitalu nie przychodzili mnie odwiedzać rodzice, bo Niemcy nie wypuszczali [ludzi poza obóz]. Rodzice nie dostawali przepustki. Zresztą moja mama już urodziła tam siostrę i to też z pomocą tego Niemca. Przychodził tylko ten Niemiec. Pamiętam jego, jak stał za szybą, ja z twarzą przy szybie płakałam rzewnymi łzami, żeby mnie stąd wypuścili, że ja chcę do mamy. Ale on mówił coś do mnie po niemiecku i ja nie wiedziałam, o co chodzi. Byliśmy w tym obozie do czasu wyzwolenia. Kiedy zbliżał się front, to słychać było już te strzały armatnie. Niemcy wszystkim kazali wyjść na plac apelowy, a ojciec mój powiedział, że my zostajemy. Nie wychodzimy – zostajemy. Wszyscy wyszli, myśmy zostali. Przyszedł Niemiec, to był wermachtowiec, ten, który pilnował tego obozu, i mówi: „Co wy tu jeszcze robicie?!”. Ponieważ mój ojciec pochodził z Pomorza, urodził się w zaborze pruskim i znał dobrze niemiecki, powiedział mu, że „My nigdzie nie idziemy. Wiem, że wy i tak tych wszystkich ludzi zabijecie. Nam już jest wszystko jedno, gdzie nas zabijecie. Możesz nas zabić tu”. Niemiec postał chwilę (może też zostawił rodzinę i dzieci), stała mama z moją małą siostrą na ręku, i powiedział: „Ja was nie zabiję, dla mnie możecie zostać, ale ostrzegam, jak przyjdzie esesman, nie będzie z wami dyskutował, od razu was zastrzeli”. Ojciec powiedział, że nam już jest wszystko jedno. Kiedy Niemiec poszedł, ojciec kazał nam się ukryć. Wsadził mnie w coś takiego śmierdzącego aż po szyję. Potwornie to było śmierdzące. Trochę protestowałam, ale ojciec powiedział: „Masz milczeć i nie oddychać!”. Faktycznie, przyszedł esesman, ale nie wchodził do środka, tylko stanął w drzwiach i zapytał się: „Jest tu kto?”. Cisza. I wyszedł. Słychać było potem, jak odmaszerowali, a myśmy w dalszym ciągu siedzieli w ukryciu, bo nie wiedzieliśmy, czy odmaszerowali warszawiacy, czy Niemcy też się ewakuowali. Dopiero kiedy usłyszeliśmy polską mowę, to wyszliśmy z ukrycia.
Była wielka radość. Przyszło wojsko polskie, jak nas zobaczyli – ach, jacy szczęśliwi, że tu rodzina się uchowała. Zaczęli patrzeć na moją siostrę, mówią: „Maryśka, Maryśka. Ona będzie miała na imię Maryśka!”. I moja siostra dostała na imię Maria. Jeden przybiegł z jakimś małym kubeczkiem, drugi przyniósł konserwę, chleb. Byliśmy jeszcze razem z tymi żołnierzami chyba ze dwa tygodnie. Później żołnierze poszli na Berlin. Po nich przyszli już Rosjanie i musieliśmy to miejsce opuścić. Posłali nas do Kielc, żeby nas zakwaterować w innym miejscu. Zakwaterowali nas pod Kielcami. Wieś chyba nazywała się Hucisko, nie jestem w stu procentach pewna. Zakwaterowali nas... To też było zrobione celowo, bo zakwaterowali nas u gospodarza, który współpracował z partyzantami. Mieszkał na uboczu wsi, gdzieś jakieś straszne bagna, niedaleko las. Kiedyś mój ojciec razem z gospodarzem pojechali do Kielc, a w chałupie została mama z nami i starsza osoba (chyba matka tego gospodarza), wpada dwóch mężczyzna, pytają się o gospodarza, mama mówi: „Nie ma go, pojechał z mężem do Kielc”.
- To byli cywile czy wojskowi?
Cywile. Popatrzyli na siebie, chwilę się zastanawiali i mówią: „No, my tobie chyba możemy ufać, bo my wiemy, że wy jesteście wysiedleni z Warszawy, mówią o was Powstańcy warszawscy”. Wręczył mamie paczkę i powiedział: „Proszę to ukryć, ale ukryć tak dobrze, żeby nikt tego nie znalazł”. I powiedział, żeby mama w ogóle nie pytała, co to jest. I poszli. Moja mama z ciekawości zajrzała do tej paczki. W paczce był partyzancki sztandar i jakieś dokumenty, lekarstwa. Zaczęła mama szukać miejsca, gdzie by mogła ukryć, ale kopać nie można było, bo byłoby widać, że świeżo kopane, więc ukryła to w domu. Wsunęła pod deski podłogi, położyła na to dywanik tkany ręcznie i powiedziała: „Siadaj tu na tym i baw się. Nie wolno ci się ruszać”. Nie wiedziałam w ogóle, co się dzieje, dlaczego mi mama zabrania się ruszać i musiałam tam siedzieć. Byłam posłusznym dzieckiem, to siedziałam. Nie minęło dużo czasu, wpadli enkawudowcy i zaczęli pytać o gospodarza, o mojego ojca, czy był tu ktoś? Mama mówi: „Nikogo nie było, skąd? My tu mieszkamy na końcu wsi, kto by tu chciał przychodzić?”. Zaczęli szukać, przewracać, poszli do stodoły, ale nie wpadło im do głowy, żeby mnie przegonić z dywanika. Powiedzieli do mamy tak: „My wiemy, że wy jesteście Powstańcy warszawscy i macie z nami współpracować, bo jeżeli tego nie zrobicie, to popamiętacie”. Kiedy wrócił ojciec, mama opowiedziała wszystko, ten gospodarz paczkę wyjął spod tej podłogi, ale ojciec powiedział: „Wiesz, musimy uciekać, bo oni nam nie dadzą spokoju, a ja kapusiem na pewno nie będę. Nie będę z nimi współpracował tylko dlatego, że jesteśmy z Warszawy”. Poszliśmy najpierw do Częstochowy na Jasną Górę, żeby podziękować Matce Boskiej za ocalenie. Potem rodzice postanowili, że pójdziemy do Poznania, gdzie mieszkali moi dziadkowie, bo Warszawa była zrujnowana, nie było do czego wracać, dlatego rodzice postanowili, że pójdziemy do Poznania.
Szliśmy do Poznania, trochę się podjechało czymś, trochę szliśmy pieszo. Zatrzymywaliśmy się u różnych gospodarzy. Najczęściej to byli biedni ludzie, ale życzliwi. Kiedy usłyszeli, skąd jesteśmy, no to dali kubek mleka, kawałek chleba, mogliśmy przenocować i potem iść dalej. Któregoś dnia dotarliśmy do młyna i w tym młynie mój ojciec miał pracować i za tą pracę miał dostać mąki. Nieszczęściem było to, że młynem zarządzali żołnierze radzieccy. Któregoś dnia przyszedł pijany żołnierz, złapał moją mamę, mnie za rękę i przyłożył [mamie] do gardła nóż, potężny nóż i chciał nas zaciągnąć w wiadomym celu. Gdyby nie radziecki oficer, który nagle się tam zjawił i zobaczył, co się dzieje, wyjął pistolet i powiedział do tego żołnierza, że ma nas puścić, bo inaczej to go zastrzeli. Tak wyglądała ta wyzwoleńcza armia, która nie tylko wyzwalała, ale i gwałciła ludzi. Kiedy dotarliśmy do Poznania, miałam buty takie wysokie oficerki, tych butów nie zdejmowałam w ogóle z nóg, żeby te buty zdjąć, musieli mi rodzice rozciąć tę cholewkę, nogi były w ranach. Najgorsze były rany na duszy. Nie te rany na ciele, bo te się goją szybko, ale te rany na duszy. Te w zasadzie nigdy się nie zagoiły.
- Czy pani ojciec brał udział w Powstaniu, czy pozostawał cywilem?
Mój ojciec był elektrykiem i zajmował się sprawami łączności, z tym że pamiętam, że przez całe Powstanie ojca nie było. Była tylko mama. Wszędzie ja z mamą chodziłam. Chodziłyśmy do piekarni. Cały czas byłam z mamą. Ponieważ mama była krawcową, miała maszynę do szycia w domu, przynosili mamie prześcieradła, prosili o to, żeby mama szyła bandaże. Pamiętam, że siedziała często przy maszynie i takie jakieś długie, białe paski cały czas szyła. Natomiast ojciec mój pojawił się dopiero wtedy, kiedy ta część Złotej przeszła w ręce Niemców, wtedy ojciec wrócił, prawdopodobnie dlatego że wiedział, że my będziemy wysiedlani, i nie chciał nas zostawić. Z mojej rodziny walczyli [też inni] w Powstaniu, też w Śródmieściu, ale w tej części po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, tam jak Nowogrodzka, Wilcza. Pamiętam – teraz się mówi o tym słynnym Murzynie Powstańcu. Pamiętam zaraz po wojnie, jak w mojej rodzinie o tym Murzynie się mówiło. Siostra mojego ojca powiedziała: „Wiesz Jasiu, w czasie Powstania widziałam tego twojego Murzyna na ulicy Wilczej, miał opaskę na ręku, brał udział w czasie Powstania”. Ojciec mój mówił, że w czasie okupacji z tym Murzynem zakładał jakieś urządzenia elektryczne, reflektory, oświetlenia do... taka była w Warszawie „beczka śmiechu”. Ponoć w tej „beczce” jakiś motocyklista jeździł po ścianie i ojciec razem z Murzynem robił oświetlenie. Ponieważ przed wojną, w czasie wojny to była wielka atrakcja – nagle Murzyn w Warszawie – pamiętam, dlatego że w mojej rodzinie o nim się wspominało.
- Jak się chodziło po wodę, bo wody nie było?
Nie było wody. Była gdzieś w pobliżu jakaś pompa, ale jak długo tam ta woda była, to nie przypominam sobie. Wiem, że gdzieś na podwórku była taka pompa.
Nie, to nie było na naszym podwórku. Gdzieś chodziło się po wodę.
- Długo byliście w Poznaniu? Kiedy wróciliście do Warszawy?
Wróciliśmy do Warszawy, z tym że najpierw wrócił mój ojciec. Wrócił bardzo szybko. Moi rodzice pobrali się przed wojną i mój ojciec zapisał się do Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, był członkiem, mieliśmy dostać mieszkanie, ale niestety wybuchła wojna i musieliśmy zostać na ulicy Złotej. Ojciec wrócił do Warszawy, był członkiem spółdzielni, ale wtedy, żeby otrzymać mieszkanie, to nie tylko trzeba było być członkiem i wpłacić pieniądze, ale trzeba było spełniać masę innych warunków, między innymi brać czynny udział przy odgruzowywaniu Warszawy. Ojciec był w Warszawie, a myśmy z mamą mieszkały w Poznaniu. W Poznaniu zaczęłam chodzić do szkoły, to był taki stary, pruski budynek, tam chyba przed I wojną światową były koszary. Bardzo ponury budynek i robił na mnie okropne wrażenie. Ten budynek przypominał mi obóz w Kielcach.
Długo nie mogłam dojść do siebie po wyzwoleniu. Miałam spakowaną walizkę. Zawsze byłam gotowa do ucieczki. Ogarniał mnie taki lęk, że jak tylko usłyszałam jakiś warkot, to chowałam się pod stół, a w szkole pod ławkę. Nauczyciele nie mogli tego zrozumieć, dlaczego siedzę pod ławką i nie chcę spod ławki wyjść. To było przy jednej z ruchliwszych ulic w Poznaniu i wystarczył jakiś warkot samochodu, żebym już siedziała pod ławką.
W 1950 roku dostaliśmy nareszcie mieszkanie na Mokotowie na ulicy Dąbrowskiego (najpierw się nazywała Szustra). To osiedle dzieliło się na kolonie. Mieszkaliśmy na kolonii, gdzie byli i warszawiacy Powstańcy, i żołnierze armii Maczka. Piętro wyżej nad nami mieszkał pan [z armii Maczka]. Mieszkała w tym samym domu tylko dwie klatki dalej, pani Natalia Górska, to była żona jednego z twórców cichociemnych, kapitana Jana Górskiego. Ta pani mieszkała z dwoma starszymi paniami i z trójką dzieci. Najstarsza miała chyba na imię Ewa i bliźniaki Halina i Bogdan. Z Haliną przyjaźniłam się, chodziłyśmy do jednej klasy szkoły podstawowej. Przyjaźniłam się z Haliną bardzo długo. Te starsze panie – Halina mówiła, że jedna z nich to księżna, ale wtedy na takie rzeczy nie zwracałam uwagi, chociaż ta pani była bardzo dystyngowana, zawsze była w długiej sukni z żabotem w rękawiczkach i siedziała ciągle w fotelu. Panią Natalię Górską i jej rodzinę notorycznie nachodzili ubowcy i to przez długie lata. Paradoks, bo Jan Górski zginął w obozie w Niemczech, już nie pamiętam, w jakim obozie koncentracyjnym. […]
Tam mieszkało bardzo dużo pisarzy, poetów. Mogę powiedzieć, że tam była część starej Warszawy. Naprzeciwko nas mieszkał Bachdaj, ten, który pisał książki dla dzieci. Mieszkał jeden z włoskich inżynierów „Fiata”, którego wojna zastała w Polsce i został już w Polsce, i mieszkała też pani z dwójką córek – żona oficera, który zginął w Katyniu. Z jedną z tych córek też chodziłam do jednej klasy i myśmy się przyjaźniły. Ona się nazywała Alina Moskałówna. Kiedyś z Aliną (ona miała psa) poszłyśmy na spacer. Za naszymi blokami była ulica Wołoska, tam kiedyś chodził pociąg (aż na Pole Mokotowskie) na Okęcie, takie chodziły pociągi towarowe. Jeszcze jak budowali szpital MSW, to jeszcze ten pociąg chodził. Za szpitalem był małpi gaj, tam była droga, która wiodła prosto na cmentarz żołnierzy radzieckich, koło działek się przechodziło i myśmy z tym psem poszły na spacer. Zaczynało zmierzchać. Bałyśmy się wracać tą samą drogą, bo ludzie mówili, że w małpim gaju grasuje wampir. W związku z tym postanowiłyśmy, że pójdziemy na skróty do ulicy Olimpijskiej i stamtąd na Racławicką i z powrotem. Kiedyś w tym miejscu był stadion „Gwardii”, ale wtedy jeszcze nie było stadionu „Gwardii” tylko był jeden barak wojskowy. Koło tego baraku stała armata. Zmierzchało i myśmy tego nie widziały, tylko szłyśmy daleko od tego baraku. W pewnym momencie biegnie do nas żołnierz i zabiera nas do tego baraku. My nie wiemy, o co chodzi? Oni nas do pokoju niemalże wrzucili, zaraz przyszło dwóch wojskowych i zaczęło się przesłuchanie. Niewiadomo o co? Ja zdziwiona pytam: „O co chodzi? Przecież myśmy nic nie zrobiły?”. Od razu usłyszałyśmy, że: „Tu nie wy zadajecie pytania, tu my zadajemy pytania!”. I zaczęli pytać o nazwisko, imię, gdzie mieszkasz, rodzice. Moja koleżanka, nie wiem dlaczego, przecież wiedziała o tym, że słowo Katyń było słowem zabronionym, powiedziała, że ojca nie ma, bo ojca Rosjanie zamordowali w Katyniu. Jak ona to powiedziała, to jeden z tych wojskowych zerwał się jak oparzony, wypadł z tego pokoju, a ten drugi jak nie ryknie: „Ty idiotko! Coś ty zrobiła?!”. Za chwilę przyszedł żołnierz z karabinem i zawieźli nas na Mokotów na komendę. Myśmy wtedy miały po czternaście lat.
- Co z tym psem było po drodze?
Psa niestety nie zabrali z nami, tylko nas zawieźli na komendę i na komendzie wrzucili nas do celi. W tej celi już paru opryszków siedziało i oczywiście: „Aaa, dziewczyny…” – my przerażone. Przyszedł potem milicjant i poprosił nas do komendanta. I kiedy komendant usłyszał moje nazwisko, zapytał się: „Czy twój ojciec jest szefem ruchu zajezdni tramwajowej na Puławskiej?”. Odpowiedziałam, że tak. – „Aha”. Posłał milicjanta do domu i po kilku godzinach przyszedł mój ojciec i matka Haliny i nas zabrali do domu. Dzięki temu, że ten komendant znał dobrze mojego ojca i moją ciotkę, wypuścił nas na własną odpowiedzialność. Gdyby tego nie zrobił do następnego dnia rana, już zabraliby nas gdzieś dalej. Wtedy zrozumiałam to, co mówili rodzice, że są zdarzenia, rzeczy, których nie wolno wymawiać i o których nie wolno mówić. […]
- Wróćmy do Powstania – jak wyglądał pani dzień. Były jakieś zabawy?
Próbowałam się bawić czasem, ale dla mnie ten dzień to było stanie w oknie i obserwowanie, co się dzieje na podwórku.
- Duże mieliście mieszkanie? Ile was było?
Pamiętam kuchnię, bo w kuchni z mamą często... Mama prosiła mnie, żebym uczestniczyła w pieczeniu ciastek, krojeniu, ucieraniu warzyw, to pamiętam kuchnię i salon, który miał dwa okna. Między oknami było duże secesyjne lustro, pod nim komoda i pamiętam pokój, gdzie było moje łóżko, a nad tym łóżkiem był obrazek: anioł i dziecko. Dziecko idzie, a anioł za dzieckiem z rozłożonymi skrzydłami. Tylko to pamiętam. Pamiętam te dzieci z podwórka, które stały pod oknem i wołały mnie, żebym zeszła na dół się z nimi bawić. Czasem bywało tak, że mama zabierała mnie do parku.
- Czy to było w czasie Powstania?
Nie, w czasie okupacji. Zabierała mnie do parku i kiedy mnie ubrała, ja z lalką stawałam przy wejściu do klatki schodowej, stałam z tą lalą, a wokół mnie stały dzieci i chciały się ze mną bawić, ale mnie się mama nie pozwoliła nigdzie ruszać. Dlaczego? Niektóre dzieci były w moim wieku, niektóre były trochę starsze, a te dzieci trochę starsze nie bawiły się tylko na podwórku, ale wybiegały też na ulicę. Na ulicy było już niebezpiecznie. Nie wiem, co to była za ulica, ale pamiętam, kiedyś szłyśmy tą ulicą i pod ścianą był ranny mężczyzna i mama zasłaniała mi ręką oczy, żebym nie patrzyła, i ciągnęła mnie, żebyśmy szybko od tego miejsca odeszły. Nie wiem, czy to było w czasie okupacji, czy to było w czasie Powstania. Mam przed oczami obrazek tego człowieka, oparty o ścianę ranny człowiek z opuszczoną głową siedział na ulicy.
- Czy w czasie Powstania pomagała pani mamie w pracach domowych?
Pamiętam to, że mama mnie do tej kuchni prosiła i bardzo chętnie [pomagałam], dlatego ta kuchnia mi utkwiła w pamięci, kiedy ja tam z mamą coś gotowałam. Wiem, że kiedyś robiłyśmy kruche ciasteczka. Mama mi pozwalała wygniatać ciasto, a potem wyżynać ciastka w cieście, to pamiętam. Najbardziej mi utkwił w pamięci i długo w mojej głowie, w moich myślach był ten człowiek, który dostał postrzał w brzuch. To było coś strasznego, niewyobrażalnego.
- Czy na pani podwórku chowano zmarłych Powstańców?
Tam nie było gdzie chować, bo tam był tylko [mały] kawałeczek ziemi i figura. Ci, co już zginęli, to leżeli tam i to dość długo, zanim ktoś po nich przyszedł i ich zabrał. Pamiętam, że przychodził również ksiądz. Chyba ten ksiądz przychodził nie do modlących się kobiet, tylko właśnie, żeby pomodlić się nad tymi zmarłymi.
Kiedyś pamiętałam więcej, ale starałam się wymazać wszystko z pamięci, żeby uzyskać spokój i żeby nie myśleć o tym. Dopiero teraz, jak przyjeżdżam do Warszawy... Dopiero w zeszłym roku byłam na ulicy Złotej pierwszy raz od tego czasu. Nigdy nie byłam wcześniej od czasu wysiedlenia. Dopiero w ubiegłym roku tam byłam. Tego domu nie ma, jest nowy dom, zmieniło się, ale ta ulica cały czas stoi mi przed oczami taka, jaka kiedyś tam była.
- W pięćdziesiątych latach też pani tam nie zaglądała?
Nie.
- Jeszcze była stara Warszawa.
Stara Warszawa, ale tam były gruzy. Mogę powiedzieć, że ci, którzy wywołują wojnę, nie wiedzą, jaką krzywdę robią cywilnej ludności. Nie wspomnę już o żołnierzach, ale strach, jaki towarzyszył mi przez połowę życia, to jest dzięki właśnie tej nieszczęsnej wojnie.
Warszawa, 2 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki