Józef Jan Kuźmiński „Tank”
Józef Kuźmiński syn Jana, urodzony 9 sierpnia 1925 roku we Wrześni, województwo Poznań. Pseudonim „Tank”.
- W jakiej formacji pan walczył, gdzie pan był?
Armia Krajowa. [Województwo Nowogrodzkie, miasto Iwieniec w 1943 roku, Puszcza Nalibocka 77 pp –27 pułk ułanów].
W czasie Powstania byłem w Puszczy Kampinoskiej. [14 sierpnia 1944 roku doszedłem z oddziałami na ulicę Sybilii, odcięli drogę Niemcy].
- Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, kim byli pana rodzice, w jakim domu się pan wychowywał?
Ojciec mój był lekarzem, był uczestnikiem wojny w 1914 roku, najpierw na froncie tureckim, z którego był reklamowany dwukrotnie, ponieważ był szlachcicem, był dyrektorem szpitala szlacheckiego w Twerze, to jest miasto leżące sto osiemdziesiąt kilometrów od Moskwy w kierunku na Leningrad. To było pierwsze jego zetknięcie z armią rosyjską. A drugie to już z armią bolszewicką, w 1920 roku został zmobilizowany do Armii Czerwonej, z Armią Czerwoną przemierzył szlak od Moskwy aż po Łapy, dwadzieścia cztery kilometry od Białegostoku. Ponieważ była kontrofensywa polska, wszystkich białych Polaków wycofali, bo to nie byli
błagonadioznyje ludzie. Matka była nauczycielką z zawodu, pochodziła z Galicji, miała liczną rodzinę. Tak rosłem, aż dorosłem do lat czternastu, wtedy kiedy zaczęła się zawierucha wojenna.
- W jakiej miejscowości się pan urodził?
We Wrześni.
- We Wrześni, to jest ta Września w Wielkopolsce?
Tak, dwadzieścia pięć kilometrów od Poznania.
- Kiedy rodzice się znaleźli we Wrześni?
Rodzice się znaleźli we Wrześni w 1923 roku. Ponieważ ojciec wrócił z Rosji siedem lat po rewolucji bolszewickiej, jego podejrzewali o działalność komunistyczną, nie wolno było osiedlić się na wschodzie, skąd pochodził – Wileńszczyzna, Polesie – rodzina stamtąd się wywodziła. Nie wolno było się osiedlić, trzeba było poddać się represjom państwowym, skierowali ojca do Wrześni, gdzie był lekarzem kolejowym.
- We Wrześni pan chodził do szkoły?
Nie, we Wrześni nie, dopiero jak przeniosłem się na wschód znowuż do rejonu, gdzie ojciec mieszkał przed I wojną światową. Skończyłem w Iwieńcu szkołę powszechną, piątą klasę. Szósta klasa i pierwsza klasa gimnazjalna to już była w [Stołpcach], gdzie mój ojciec po przeniesieniu z Wrześni był lekarzem powiatowym w [Stołpcach], tam zmarł.
- Czyli w tym okresie międzywojennym.
Tak, to był okres międzywojenny.
- Gdzie pana zastał 1 września?
Pierwszego września byłem w Iwieńcu, [gdzie] moja matka pracowała po śmierci ojca. Matka dostała [pracę] poprzez Izbę Lekarską Nowogródzko-Wileńską w szpitalu epidemicznym w miejscowości Iwieniec. Dzień 1 września 1939 roku powitałem właśnie w Iwieńcu.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
To był ładny dzień, tylko tyle pamiętam, jeśli chodzi o 1 września. Natomiast 5 września pojechałem do K.O.P, gdzie stacjonował batalion KOP w tym samym Iwieńcu, chciałem się zapisać na ochotnika do Wojska Polskiego.
Czternaście. Wyszedł taki oficer, którego nie znałem, bo dużo tych oficerów było znajomych, pyta się: „Co ty chcesz?”. – „Chcę do armii”. – „Nie, człowieku, ty jesteś jeszcze za młody, ale zresztą daj swój adres, to jak trzeba będzie, to my cię poprosimy”. To było pierwsze moje zgłoszenie do wojska. Dopiero 17 września było zgłoszenie już oficjalne. Też spotkałem oficera, którego nie znałem, już nadchodzili bolszewicy, bo już z rana było wszystko wiadome, że bolszewicy idą, pojechałem znowu do wojska, żeby na ochotnika wstąpić do batalionu KOP w Iwieńcu. [Oficer spojrzał na mnie i powiedział]: „Uciekaj stąd, bo zaraz tu mogą być sowieckie czołgi, jak nie pójdziesz stąd, to jak cie dopadnę, to ci złoję tak skórę, że cię matka rodzona nie pozna”. Poszedłem i o godzinie dwunastej powitałem nową władzę w Iwieńcu, przyszli towarzysze.
- Miał pan czternaście lat?
Czternaście lat.
- Zaczął pan chodzić do szkoły w 1939 roku, jak wyglądał rok szkolny?
Wyglądało w ten sposób, nawaliłem pierwszy rok w gimnazjum polskim przed wojną, w latach 1938–1939, zajmowałem się spódniczkami, zało mi na naukę czasu. Władze sowieckie przerzuciły mnie do klasy piątej dziesięciolatki, piąta klasa, to był odpowiednik pierwszej klasy gimnazjalnej. Tam się uczyłem rok 1939, 1940 i 1941.
- Nie pracował pan w tym czasie, tylko uczęszczał pan do szkoły?
Do szkoły, rosyjskiego języka się uczyłem dobrze, ciotka moja znała elegancko rosyjski język, bo chodziła do rosyjskich szkół w Smoleńsku, tak to było.
- Czy pan się w ogóle zetknął z konspiracją w tym okresie?
Nie.
- Proszę powiedzieć o pierwszych latach okupacji, do Powstania Warszawskiego.
To było w ten deseń. Niemcy przyszli do Stołpców.
Dwudziestego siódmego czerwca 1941 roku przyszli Niemcy do Stołpców. Ponieważ myśmy musieli z Iwieńca uciekać z uwagi na represje sowieckie, byliśmy w Stołpcach u ciotki i u babki z tego Iwieńca.
- Kiedy państwo wyjechaliście z Iwieńca ze względu na represje sowieckie?
W [czerwcu 1941] roku, dwudziestego siódmego przyszli Niemcy do Stołpców, [a w sierpniu] jechałem do Iwieńca z powrotem, bo matka dostała pracę [w kwietniu 1940], zostawiliśmy wszystko w Iwieńcu – meble, nie meble, garnitury, wszystko zostało. Jechaliśmy po to, żeby to odzyskać, bo to [jednak] zostało odzyskane. W tym że czasie (to była jesień, miesiąc wrzesień) Niemcy zaczęli przyjeżdżać z Mińska Białoruskiego do Iwieńca po ziemiopłody. Któregoś razu, jeśli chodzi o ich wizyty, mówi mnie białoruski policjant, który był dobrym Polskiem: „Słuchaj, Józek, ty pójdź z tymi Niemcami, zobacz, choroba jasna, może jakiś zechce granat sprzedać”, a to był 1941 rok. Tak chodziłem między tymi Niemcami, patrzę, jakiś taki jest ryżawy jegomość, szczupły: „Choroba jasna – myślę – podejdę i zapytam go”. Pytam się czy on ma –
Handgranate na sprzedaż, on mówi: „Tak”. Z tym Niemcem zahandlowałem trzykrotnie na handgranaty w 1941 roku. Tego samego Niemca spotkałem na Zachodzie w dzisiejszych Niemczech, w 1945 roku. Nawet chciałem go zdzielić nahają, które nam dała żandarmeria amerykańska, żeby tych Niemców, którzy idą chodnikami, zganiać, żeby oni szli ulicą. Ten człowiek, patrzę, idzie sobie w czarnym mundurze pancerniackim, rano było, godzina ósma, myślę sobie − zaraz ci przyleję tym knutem, ten do mnie krzyczy: „Człowieku!
Was machst du hier?” (co ty tu robisz). Patrzę – to mój znajomy, granatami z nim handlowałem, cztery lata [temu]. Zaczął opowiadać, mówi: „Wiedziałem, na co te granaty są – mówi – bo byłem przeciwko Hitlerowi, dlatego granaty tobie sprzedawałem”.
- To była taka pana pierwsza właściwie praca w konspiracji, można tak powiedzieć, pan kupował broń, którą pan dostarczał temu znajomemu, tak? Bo co pan robił z tymi granatami?
Oddawałem policjantowi białoruskiemu, który był Polakiem. 9 kwietnia, jak myśmy zostali wyzwoleni przez armię amerykańską w 1945 roku. To było, nie pamiętam, może trzynastego, może 15 kwietnia, w każdym razie jeszcze wojna trwała, mówię [do Niemca]: „Poczekaj, człowieku, tutaj, choroba jasna”. Poszedłem do kolegów: „Dajcie wszystkie moje artykuły żywnościowe, co tylko macie, papierosy nie papierosy, mydło nie mydło, dawajcie wszystko”. Naniosłem temu Niemcowi, on załadował w tą swoją „dżekę” pancerną, naładował wszystko [schował] za pazuchę, za koszulę, w kieszenie spodni, z płaczem poszedł. Zapomniałem, żeby wziąć nazwisko jego, jeszcze mi powiedział: „Widzisz, byłem przeciwko Hitlerowi, bo się dosłużyłem tylko stopnia plutonowego, podczas gdy koledzy moi już są oficerami”.
- Do tego okresu późniejszego, kiedy pan był w Niemczech, jeszcze przejdziemy. Skąd się pan znalazł w Warszawie, skoro pan mieszkał cały czas do 1944 roku w Iwieńcu?
To było w ten deseń. Miałem kolegów swoich, którzy mnie mówili: „Słuchaj, jest konspiracja”. Przyszedłem do matki, mówię: „Chcę należeć do konspiracji”. Matka mówi: „Nie potrzebujesz nigdzie należeć, wystarczy, że ja należę”.
- W którym to było roku, kiedy pan z mamą rozmawiał?
To był 1943 rok. „Wystarczy, że ja należę, słowa dotrzymuję, nikomu nic ten temat, bo ciebie zdradzą, mnie zdradzą w razie czego”. Tak to trwało do tak zwanego powstania [iwienieckiego], które wybuchło 19 czerwca w 1943 roku, kiedy to oddziały Armii Krajowej, które były zmobilizowane na terenie byłego przedwojennego powiatu [wołożyńskiego], uderzyły na Iwieniec, mając – oczywista rzecz – za konspiratorów policję białoruską, która była złożona z Polaków, tylko się nazywała białoruska, a pierwszym komendantem policji był pan Poznański, który był przedwojennym policjantem. Dlatego też cała białoruska policja poszła za swoim komendantem. Dziewiętnastego czerwca 1943 roku znalazłem się w oddziałach Armii Krajowej.
- Co pan robił w 1943 roku?
W 1943 roku zajmowałem się chorymi ludźmi, robiłem opatrunki, podawałem różne tabletki w zależności od tego, co trzeba było, co lekarz zlecił, to robiłem.
- Czyli był pan już sanitariuszem?
Pracowałem w szpitalu od 1941 roku.
Zapomniałem. Od 1941 roku, jak przyjechaliśmy z powrotem do Iwieńca po okupacji sowieckiej, do 1943 roku, do chwili pójścia do partyzantki polskiej, pracowałem w szpitalu jako dezynfektor sanitariusz. Robiłem wszystko łącznie z przyjęciami porodów kobiecych. Cała walka mojej matki z panem dyrektorem tego szpitala, który uważał tak: „Jak on chce być lekarzem, to nie można mu zabraniać tego, niech on tutaj od razu ćwiczy sobie lekarskie powołanie”. Tak to zostało.
- Teraz przechodzimy do momentu Powstania, bo kiedy się pan znalazł w Powstaniu, jak pan trafił do Warszawy?
Z odziałem.
- Z oddziałem, z tą swoja grupą AK, z tą partyzantką?
Z partyzantką. To jeszcze była cała historia…
- Proszę o niej opowiedzieć.
Oczywista rzecz ta grupa Armii Krajowej, która była organizowana koło Iwieńca, która powstała w Iwieńcu, Stołpcach, to początkowo wszystko było robione razem z partyzantką sowiecką. O tym oni doskonale wiedzieli, że jest coś takiego robione. Aż do 1 grudnia 1943 roku, kiedy otoczyli obóz nasz wojskowy w Puszczy Nalibockiej, część dowództwa rozstrzelali na miejscu, żołnierzy wcielili do swoich oddziałów, a część wywieźli, czterech oficerów wywieźli do Moskwy. Dwóch z nich wróciło, jeden [Wacław], który był majorem chyba przed wojną, on rzekomo był po wojnie w Warszawie, a drugi to był pan porucznik Miłaszewski, który był jeszcze w 1950 czy 1952 roku we Wrocławiu, tam zmarł. Z tymi [dwoma pozostałymi] to nie wiem, co się stało. Po rozbrojeniu tego nie wszystko towarzystwo poddało się temu rozbrojeniu, część żołnierzy na czele ze zrzutkiem spadochronowym z Anglii, panem majorem Adolfem Pilchem, nawiązała kontakt z Niemcami w mieście Rakowie, w Iwieńcu chyba też. [Niemcy] zgodzili się za to, że dostaniemy broń i amunicję, żeby ochraniać po prostu okupantów. Z jednymi okupantami trzeba było walczyć, a [drugich] trzeba było ochraniać, za broń, za amunicję, coś takiego.
Jasne, oczywista rzecz, bo w Iwieńcu stali żandarmi Niemcy, a dookoła wioski wszystko było obsadzone przez nas.
- Broniliście Niemców przed armią.
Jasne.
Przed partyzantka sowiecką. Doszło aż tak do 29 czerwca 1944 roku, kiedy wszystkie nasze oddziały ruszyły na zachód. Ruszyły, oczywiste mówiło się o tym, że ma być Powstanie w Warszawie rzekomo, tak to właśnie wyszło, ale po drodze walczyliśmy z Niemcami, z Bolszewikami, z jednymi, z drugimi.
- Proszę opowiedzieć o wędrówce pod Warszawę.
Pod Warszawę, tak.
- Ponad miesiąc czasu szliście?
Prawie, do miesiąca czasu. Były różne boje, pamiętam koło Słonima to tylko [było] spotkanie z Niemcami, wojskami pancernymi niemieckimi, przez którego środek myśmy przechodzili. Niemcy nas obrzucali cukierkami, czekoladami, mnie to bawiło wszystko.
- Niemcy traktowali was jako kogo, skoro was tak witali?
Skąd mogę wiedzieć? Nie wiem.
Nie mam pojęcia. Aż doszło tak do miejscowości Dzierzby nad Bugiem, gdzie została zlikwidowana jaczejka niemiecka, żandarmeria niemiecka czy gestapo, już nie pamiętam. Nasi zastrzeli, postrzelali tych Niemców, zdobyli samochód. Przy okazji polikwidowali jeszcze swoich żandarmów, którzy wycofywali się z nami z Iwieńca. Też zostali zlikwidowani oni, z Rakowa byli. [Raków] to miejscowość dwadzieścia kilometrów od Iwieńca w kierunku na Mołdeczno, też była policja z Nowogródka, wszystko to byli Polacy w tej policji białoruskiej.
- Z jaką dużą grupą szedł pan w stronę Warszawy?
Około dziewięciuset ludzi.
- Pamiętam pan, kto był dowódcą?
Tak, był spadochroniarz, pan Adolf [Pilch], który zmarł w Anglii w 2000 roku. Mam jego korespondencję, pisał do mnie, do matki.
- Gdzie pan był 1 sierpnia 1944 roku?
Pierwszego sierpnia to byłem w Wierszach.
- Czy mógłby pan opowiedzieć o tym?
Pierwszego sierpnia w godzinach popołudniowych była jakaś zbiórka, prawdopodobnie mamy iść w kierunku na Warszawę, na zdobycie lotniska na Bielanach. Wyszliśmy o godzinie, nie wiem, jeszcze widno było, może szósta, może siódma godzina, cały oddział, całe dziewięćset ludzi poszło, część poszła, bo nasze oddziały składały się z piechoty i z kawalerii. Trzystu było kawalerzystów, a sześciuset było piechoty, w tym oczywista szpitale.
Byłem najpierw przy szpitalu, a później przeniosłem się do batalionu porucznika „Strzały”, najpierw to była kompania porucznika „Strzały”, a później ona się rozrosła, był batalion porucznika „Strzały”. Porucznik „Strzała” po wojnie był pułkownikiem Ludowego Wojska Polskiego. Spotykaliśmy się w Puszczy Kampinoskiej na Wierszach.
- Jak się porucznik „Strzała” nazywał?
Lenczewski, zapomniałem jego imię. [Witold].
- W każdym razie Lenczewski?
Lenczewski, tak.
- Ruszyliście w stronę lotniska.
Ruszyliśmy w stronę lotniska, doszliśmy do godziny drugiej, może trzeciej, a to już było 2 sierpnia. Rozpoczął się nasz atak na lotnisko. Jeśli chodzi o atak na lotnisko, podszedłem do takiego miejsca, gdzie stał samochód pancerny niemiecki i była załoga niemiecka. Nasi, oddziały, które szły do przodu na lotnisko, zahaczyli ich, po prostu zlikwidowali, ale pamiętam, byłem pięćdziesiąt metrów, może trzydzieści od tego samochodu, który też po prostu parskał karabinami maszynowymi, nasi zlikwidowali ich, poszli dalej. Ale później niestety po jakimś [czasie] (bój trwał pięć, może sześć godzin) zaatakowały nas samoloty niemieckie, broń pancerna, nie pamiętam, jak to było, bo nasza kawaleria stacjonowała między Modlinem a Warszawą na tej trasie, nie pamiętam koło Łomianek czy gdzieś, już nie pamiętam dokładnie, gdzie było. W każdym razie rzekomo tam miały być czołgi, ale nie jestem w stanie po prostu powiedzieć o tym, czy tak było, czy tak nie było. W każdym razie zostało zlikwidowane około trzystu Niemców… Trzydziestu albo trzystu, tego nie pamiętam. Po tych pięcio- albo sześciogodzinnych bojach.
- W waszym oddziale były duże straty?
Przy naszych oddziałach dużych nie było, ale jeśli chodzi o warszawiaków, to były duże, bo u nas było na nasz batalion, nie pamiętam, może około dziesięciu zabitych, część rannych. Ranni zostali umieszczeni w Laskach, woziłem rannych do Lasek. Najgorsze straty poniosły bataliony warszawskie, bo to przyszli chłopcy, choroba, po szesnaście, osiemnaście lat z pistolecikami przeciwko wróblom, można powiedzieć, a nie przeciwko ludziom.
- Pana oddział miał broń w dostatecznej ilości?
Było, jasne, oczywista rzecz, przecież nam Niemcy dali, było pełno karabinów maszynowych, różnych broni takich, które są potrzebne, cekaemy, erkaemy, różne inne, tego było. Mało było tylko kuchni polowych, też było chyba pięć czy sześć, byliśmy wyposażeni jak na owe czasy bardzo dobrze przez Niemców.
- Co działo się dalej, po tych sześciu godzinach?
Po sześciu godzinach wróciliśmy z powrotem do Puszczy Kampinoskiej, a część tych oddziałów – nie pamiętam, ilu tych rannych – zawiozłem do szpitala do Lasek. Nie pamiętam już, ilu ich na wozie woziłem, woźnicy byli, nie pamiętam dokładnie, może pięciu, może sześciu, resztę inni dowieźli tych rannych. Tak to wszystko trwało do 4 sierpnia. Czwartego sierpnia był atak niemiecki na nasze oddziały, zrobili Psie Pole Niemcom, bo ich natłukli tam chyba ponad setkę. Oni po prostu nie wiedzieli, że tak duże są polskie oddziały partyzanckie. A jeszcze sprawa, zapomniałem o tym powiedzieć, jak przeszliśmy ze strony wschodniej przez Wisłę. Doszliśmy Modlin, Nowy Dwór, jest dalej twierdza modlińska, pełna obstawa Niemców, oczywista rzecz zastopowaliśmy marsz, bo Niemcy chyba nie orientowali się, jeśli chodzi o te całe układy, jakie są między nami a między nimi. Traf chciał, że jeden z naszych żołnierzy, chorąży Wojska Polskiego, w czasie I wojny światowej żołnierz niemieckiej armii, spotkał swojego przywódcę z I wojny światowej, jakiegoś generała, nie pamiętam, zaczęli gadać skąd, jak. Dlatego niemiecki dowódca powiedział: „Otworzyć drogę naszym oddziałom, niech sobie idą”. On się nazywał Andrzejewski, to był chorąży Andrzejewski, znana osobistość, jego wszyscy bardzo sobie cenili z uwagi na to, że otworzył nam drogę. Niemcy wyznaczyli nam miejsca postoju Łomianki, Kazuń, jeszcze jakieś inne tuż nad Wisłą. Jeszcze dali nam zaopatrzenie w żywność, zaopatrzenie w broń, amunicję, myśleli, że my ruszymy w kierunku na bolszewików, ale niestety tak nie stało się, tylko musieliśmy oczyścić otoczenie swoje z niemieckich posterunków, tak poszło wszystko do Powstania Warszawskiego. To już dopiero 14 albo 15 sierpnia ruszyliśmy na Powstanie Warszawskie. Ze trzy dobre bataliony szły, jakieś tysiąc ludzi na pewno.
Walczyłem wtedy, kiedy myśmy doszli do Warszawy, znaleźliśmy się na ulicy Sybilli, poszedłem do dowódcy, na czoło poszedłem w jakichś sprawach, szedłem z tyłu z sanitariatem, jeszcze czterech sanitariuszy było ze mną, oni nieśli nosze, jako starszy sanitariusz nie robiłem tego. Poszedłem, nie pamiętam, na to czoło, żeby coś się dowiedzieć, już nie pamiętam. Wróciłem z powrotem, jacyś koledzy [podeszli]: „Chodź, idziemy, napijemy się wody”. W [domkach] świeciło się światło, to była godzina może dwunasta, może pierwsza w nocy, może jedenasta, nie pamiętam dokładnie, wszedłem z tymi kolegami po to, żeby się wody napić w tych domach oświetlonych. Jak wracaliśmy po to, żeby dostać się do szeregów, to już była to rzecz niemożliwa, dlatego że ogień zaporowy [niemieckich] karabinów maszynowych odciął nam drogę w ogóle, nie można było tam się dostać, musieliśmy w jakieś sześćdziesiąt osób wrócić z powrotem do Puszczy Kampinoskiej. Takie zostały moje wrażenia z Powstania Warszawskiego.
- Już więcej do Warszawy pan nie przychodził z oddziałem?
Byłem dwukrotnie.
- Najpierw pan mówił o lotnisku, potem 15 sierpnia, ponieważ się nie mogliście połączyć z oddziałem, wróciliście do Puszczy Kampinoskiej, co się z panem działo, był pan w Puszczy Kampinoskiej?
Byłem w Puszczy Kampinoskiej, zajmowałem się różnego rodzaju leczeniem, jakimiś opatrunkami i tak dalej.
- Z Powstania trafiali do was ranni Powstańcy? Skąd oni byli?
Ranni byli z walk z Niemcami w otoczeniu Puszczy, bo to wszystko było w szpitalu, w Krogulcu był szpital, w którym przebywali ciężej ranni, a reszta [obowiązków] to opatrunki robiłem na miejscu, u nas był punkt sanitarny, jeśli chodzi o batalion porucznika „Strzały”, i było sześciu sanitariuszek, sanitariuszy. Taki był lekarz, nie pamiętam [pseudonimu], strachoput taki był. Szliśmy ulicą, ni z tego ni z owego zaczyna się ostrzał artyleryjski w Wiersze, a ten do mnie mówi: „Kładź się tutaj”. – „Gdzie mam się położyć, po co mam się położyć?”. – „W rowie”. – „Jeszcze czego, tam strzelają, w rowie się będę kładł?”. A on się kładł. Kiedyś, jak bombardowanie Wierszy było, to był 27 czy 28 września 1944 roku, wychodzi pan porucznik „Strzała” ze swoją całą świtą batalionu, a pan lekarz leży rozłożony na deskach przed panem porucznikiem „Strzałą”, bo bomby leciały, on padł od razu, „Strzała” wtedy się zdenerwował, powiedział: „Paszoł won stąd, choroba, nie ma cię w moim oddziale, uciekaj”. Poszedł do jakichś innych, do warszawskich oddziałów, bardzo odważny.
- W Kampinosie, w Wierszach zastał pana koniec Powstania?
Tak.
- Jak to wyglądało, jak to się odbyło, Powstanie upadło?
Powstanie upadło, myśmy szli na Góry Świętokrzyskie.
- Jaka duża grupa, pana oddział ile wtedy mniej więcej liczył?
Tak, jak mówią doniesienia, to rzekomo było w Puszczy Kampinoskiej w tym czasie, kiedy był atak niemiecki, około dwóch i pół tysiąca ludzi w Puszczy Kampinoskiej, ile [dokładnie] było, nie wiem. Moja grupa ze wschodu to liczyła około tysiąca ludzi.
- Wyszliście z Kampinosu kiedy?
Wyszliśmy z Kampinosu 27 czy 28 września w 1944 roku. Pierwsze zetknięcie z Niemcami to było chyba gdzieś koło Sochaczewa, gdzie musieliśmy przebijać się przez niemieckie wojska zmotoryzowane, później, gdzie były takie zakony [w okolicach Baranowa i Wiskitek], nie pamiętam, jak zakon się nazywał…
- Szliście w kierunku Gór Świętokrzyskich?
Gór Świętokrzyskich, tak. Gdzieś koło Sochaczewa taki zakon był.
Kiedy przechodziliśmy koło tego całego zakonu, ostrzelali nas z karabinów maszynowych Niemcy z kościoła, musiałem uciekać razem z panem doktorem Rottem, którego spotkałem 6 sierpnia, 1944 roku, który meldował mi się w Izabelinie, przyszedł jegomość w wojskowym stroju, miałem czerwony krzyż na ręce, podszedł do mnie, mówi: „Słuchaj, gdzie tu jest jakiś lekarz?”. Pytam się: „A co panu potrzebne?”. – „Jestem lekarzem, skierowany zostałem przez dowództwo Armii Krajowej do was tutaj na lekarza, bo jestem doktor Rott”. Z tym doktorem Rottem uciekaliśmy konno z miejscowości, gdzie był zakon. Choroba jasna, przez jakieś pola uciekaliśmy, tabory szły okrężna drogą, a my przez pola i łąki.
- Dużo was jechało na tych koniach?
Dwóch – pan doktor i ja.
Tak, on miał konia i ja miałem konia. Takie to było. Jeszcze matkę swoją wywiozłem spod ostrzału takiego, nie wiem, jakim cudem się stało, że mogłem ją unieść… Nie wiem. Wyjechały czołgi, byłem [na końcu]– oczywista rzecz, szpital szedł z końca. Matka też tam była, ponieważ była pielęgniarką.
- Mama była z pana oddziałem?
Była razem cały czas. Od początku do końca. Matkę wziąłem na plecy i w rów taki zacząłem uciekać, z tą matką uciekałem do jakiegoś następnego postoju, gdzie można było matkę załadować na jakiś następny wóz, żeby ją można było dalej transportować. Wozy, taka była mojego sanitariusza siostra rodzona na tym wozie, na którym matka też była, ona mnie prosiła, żebym ją ratował, bo ona była ranna. Nie wiedziałem, co robić, czy ratować matkę czy ratować tą dziewczynę. Niestety, musiałem wziąć matkę, a ona zginęła pod czołgami niemieckimi. Tak doszliśmy aż do [okolic] pod Żyrardowem, nie pamiętam, jak się nazywa ta miejscowość, parę kilometrów od Żyrardowa, teraz tam jest olbrzymi cmentarz wojskowy naszej grupy. [Budy Zosine].
Tam się wydarzyło to, że myśmy chcieli przejść przez tory między Żyrardowem a Warszawą [pod Jaktorowem?]. W tym samym czasie, kiedy chcieliśmy to zrobić, przyjechał pociąg pancerny, zaczął ostrzeliwać ze wszystkich stron i sposobów, przy pomocy artylerii, przy pomocy karabinów maszynowych, koniec, to wszystko musiało się cofnąć. Niemców było wziętych do niewoli chyba z setkę czy stu pięćdziesięciu, wszystko musieliśmy oddać Niemcom. Sami dostaliśmy się do niewoli. Przyprowadził nas Wehrmacht do Żyrardowa, patrzę, jakiś budynek taki jest, w środku jakieś krzyki, awantury, płacze, jęki. Okazuje się, że jesteśmy gdzie? W gestapo w Żyrardowie.
- Kiedy to było, jaki miesiąc?
To było 29 może 30 września.
- Ilu was było w grupie, z którą pan był?
Przyprowadzili nas około trzydziestu. Byłem jako jedyny żołnierz, który miał mundur, od stóp do głów byłem z polskim umundurowaniu. To towarzystwo nie wiem, czy to byli z naszej grupy, skąd oni byli, ci chłopcy byli po cywilnemu. Przyszedł żandarm, który znał język polski, wybierał ludzi sobie, powiedziało do mnie: „
Komm, ty jesteś żołnierzem, bo jesteś dobrze ubrany, po wojskowemu ubrany, a reszta to cywilbanda”. Wziął mnie do budynku, wprowadził mnie do pokoju, posadzili psa, cały
Dolmetscher też razem ze mną z tym psem był. W pewnym momencie otwierają się drzwi, wchodzi jegomość, jak na mnie spojrzał, mówi: „Ciebie znam”. Patrzę, oczywista rzecz, że znam. W miesiącu marcu 1944 roku, czyli pół roku, naszych rannych spod tego iwienickiego obszaru można było dostarczać albo do szpitala iwienickiego, gdzie można było ich leczyć, albo można było wozić do Stołpców, które odległe były od tego naszego miejsca postoju pięćdziesiąt sześć kilometrów. Dnia 19 czerwca w 1944 roku mówi mi dowódca, ten właśnie zrzutek angielski: „Pojedziesz do Stołpców, rannych zawieziesz do Stołpów, w komendanturze masz się zameldować”. Napisał mi na kartce, co mam powiedzieć temu „ostkomendantowi”, znał język niemiecki Adolf Pilch, bo pochodził ze Śląska. Otwierają się drzwi, wchodzi: „Ja ciebie znam”. Patrzę, a to jest „ostkomendant”, ten, z którym pół roku [wcześniej] rozmawiałem. Kazał wyłożyć wszystko, co miałem przy sobie, jeśli chodzi o kieszenie, papierośnicę, trzy złote monety carskie miałem, fotografie swoje, rodziny swojej, spinki takie z Kaukazu, niedokończone, kamienie takie spinkowe, kazał wszystko wyłożyć na stół. Pięć godzin dyskusja po prostu była, gdzie, a co, a jak, jakim cudem przeszliście tu, jak przez Wisłę… Jeszcze było tak, że zostawiali pistolet maszynowy na biurku, psa zabierali, tych dwóch Niemców wychodziło, ich nie było, tylko ja i pistolet maszynowy leżący na biurku, myśleli, że może chwycę za pistolet, może on był niepełny albo pełny.
- Wtedy tak pana prowokowali?
Tak, jasne, oczywista rzecz. Po pewnym czasie mówi: „Zabieraj te swoje manele, możesz wszystko schować, pojedziesz do obozu jeńców wojennych”.
Dolmetscher, żandarm niemiecki wszystko tłumaczył, zacząłem się śmiać, ten Niemiec się pyta: „Czego się śmiejesz?”. – „Bo wiem, gdzie jestem, co mnie czeka – gestapo, SD”. Zaczął się śmiać ten cały esdowiec, „ortskomendant”, że tak powiedziałem, że wiem, co mnie czeka. On powiedział: „Pojedziesz do obozu jeńców wojennych”. Dopiero zrobili mi rewizję w Altengrabowie, jak przyjechałem do obozu jeńców wojennych, to zabrali fotografie, złote monety, to było tak.
- Jak długo pan był w obozie jenieckim?
W obozie jenieckim byłem sześć miesięcy, wszędzie po sześć miesięcy. Sześć miesięcy nie byłem w oddziałach, ponieważ byłem ranny w czasie operacji przeciw partyzantom w Puszczy Nalibockiej, byłem ranny w nogę. Lekarz, z którym pracowałem w szpitalu iwienieckim, nic nie mógł sobie ze mną poradzić, musiał mnie skierować (jeśli chodzi o takie leczenie nie w warunkach polowych, tylko wśród ludzi), do domu musiałem jechać, sześć miesięcy byłem, że się tak wyrażę, poza linią. Całych różnych rozbrojeń nie przeszedłem, bo akurat wtedy byłem po prostu po chałupach u innych ludzi.
Byłem ranny w nogę w lipcu w 1943 roku, jakoś się tak goiła, że nie wiadomo co, cały czas waliła tylko ropa.
- W tym obozie też pan był sześć miesięcy?
Tak, sześć.
- Kiedy pan wyszedł z tego obozu?
Dziewiątego kwietnia 1945 roku.
- Co się działo dalej, ruszył pan w stronę Polski?
Ruszyłem w stronę wojsk amerykańskich.
Z ta grupą, z którą byłem, to tak było. Było nas chyba około trzydziestu, cała grupa była, że się tak wyrażę, zmobilizowana przez wojska amerykańskie do niesienia pomocy wojskowej im potrzebnej. Czyściliśmy teren z różnych wojsk niemieckich, to było w Niemczech, oczywista rzecz, to już były Góry Harzu. Tak to było. Trwało to miesiąc czasu – od 9 kwietnia do 28 maja 1945 roku byłem na usługach armii amerykańskiej.
- A co było, jak się wojna skończyła?
Jak się wojna skończyła, to było różnie. Jedni mówili, że trzeba jechać do Polski, inni mówili, że nie trzeba jechać do Polski. Ale tęskniłem za matką.
- Gdzie pan zostawił matkę?
Matkę zostawiłem przed gestapo w Żyrardowie. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że cały Niemiec,
Dolmetscher później, jak mnie wyprowadził z tego pokoju przesłuchań, mówi: „Poczekaj tutaj na poczekalni”. Zobaczył, czy dookoła nikogo nie ma, przyniósł mi bochen chleba, kostkę margaryny, mówi: „Masz, to na podróż sobie, jak wyjdziesz, tam będzie obstawa, nie daj poznać, że tam siedzi matka twoja”. Wyszedłem, matka się zerwała, siedziała na krawężniku, chciała ze mną się pożegnać, kiwnąłem głową. Matka nie [zrozumiała], patrzę, już stoi pełno tych esesmanów z psami, cywilów było około trzydziestu, nie wiem skąd oni byli, co, jak, nie wiem, trudno mi powiedzieć. Dopiero przyprowadzili nas ci esesmani pod dworzec w Żyrardowie, dopiero tych cywilów oddzielili ode mnie przynajmniej, mnie skierowali do grupy, która już była umundurowana w polskie mundury, pełno znajomych oczywiście już miałem.
Matka została przed siedzibą gestapo. Matkę, ponieważ miała dyzenterię w tym samym czasie, skierowali do szpitala w Żyrardowie, od razu do trupiarni, bo prawdopodobnie nie dawała oznak życia. Dopiero z trupiarni wykradła ją organizacja Armii Krajowej.
- Podjął pan decyzję, czy wracać do Polski, czy nie?
Powiedziałem, że wracam.
- Powiedział pan, że wraca?
Tak. Przyjechałem do Legnicy, w Legnicy myślałem, że jestem w bolszewii, same ruskie twarze, same ruskie osoby, nikogo więcej nie było widać, na dworcach kolejowych przynajmniej. Część ludzi, z tą grupą co przyjechałem do Legnicy, uciekła z powrotem, po prostu oni się jakoś za tego [zakręcili], pojechali z powrotem.
Wystraszyli się bolszewików, pojechali z powrotem.
Miałem matkę, która mieszkała w Białymstoku, pracowała w P.U.R jako pielęgniarka na dworcu kolejowym. Pojechałem do rodziny do Nowego Sącza, matka pochodziła z Nowego Sącza, jak mi powiedziano, że matka jest w Białymstoku, to się wybrałem do Białegostoku. Przyjechałem tu, na dworcu kolejowym w Białymstoku szukam matki, jeśli chodzi o jej po prostu specjalność, [kobieta] mówi: „Tu nie ma takiej pani”. Ona się nazywała Kuźmińska, szukałem Kuźmińskiej, jej nie było, bo ona wyniosła już to nazwisko z niemieckiej komendantury w Żyrardowie i nazywała się z tego szpitala Kazimierska. Szukam Kuźmińskiej, wszyscy: „Nie mamy takiej pani”. Dopiero spotykam, wychodzę z tego całego purowskiego urzędu na dworcu w Białymstoku, patrzę, matka idzie. Tak to było.
- Został pan w Białymstoku?
Zostałem w Białymstoku, później zacząłem chodzić do drugiej, trzeciej, czwartej klasy gimnazjum i pierwszej, drugiej licealnej. Skończyłem tą całą sztukę, chciałem się dostać na medycynę. Pojechałem do Lublina, miałem akurat znajomych, jeśli chodzi o Akademię Medyczną. W Akademii Medycznej był delegat ministra oświaty do spraw przyjęcia na pierwszy rok studiów, do mnie mówi tak –
A ty szto?
- Czy pan się ujawnił, że pan był w partyzantce?
Nie, on nie od tego: „W ZMP ty jest czy nie jest?”. − „W ZMP nie”. − „Jak
pojejżdżaj w Białystok, to zapisz się do ZMP,
czerieszgod przyjedziesz, przyjedź − po rusku gadał − przyjedź za rok,
pagawarim”. Po roku czasu to już miałem Akademię Medyczną w Białymstoku W Akademii Medycznej w Białymstoku też miałem dobrych kolegów i złych, oczywista rzecz. Część kolegów mówiła: „To jest bandyta z Armii Krajowej” – to ja.
- Nie był pan represjonowany?
Byłem –
paszoł won z Akademii Medycznej. Ci różni partyjni…
Musiałem, jak mnie usunęli z akademii.
To był rok 1953. Matka pracowała w Akademii Medycznej, dopiero pan rektor Kielanowski, rektor Akademii Medycznej w Białymstoku, przedstawił sytuację, ponieważ nie tylko ja byłem dzieckiem lekarza, który był usunięty z akademii, jeszcze było dwóch takich jegomości, przedstawił Sztachelskiemu problem, że to jest tępienie inteligencji polskiej. Dlatego też 29 czy 30 czerwca 1953 roku wzywa mnie Kielanowski razem z matką: „Jesteś, człowieku, znowuż przyjęty do Akademii Medycznej”.
- Na tym się skończyły represje?
Na tym się skończyło. Skończyło się już później na studiach i na egzaminach.
- Nie miał pan problemu z podjęciem pracy?
Nie, nie miałem. Ale miałem ludzi, którzy za mną chodzili. Pamiętam, taki, nie wiem, kim on był, bo raz był w mundurze oficerskim, raz był jako szeregowiec, raz w cywilu, mówi: „A my się skądś znamy”. − „Jak to skąd?”. − „My się znamy, pana widziałem parę miesięcy wstecz, tylko pan był w mundurze wojskowym, teraz pan jest w cywilu”. – „Zawraca mi pan głowę”. Wreszcie przestał mnie prześladować.
- Do którego roku czuł pan się prześladowany?
Cały czas, byłem jeszcze przecież w Ludowym Wojsku Polskim.
Tak, po studiach byłem w Ludowym Wojsku Polskim, miałem przyjemność rozmawiać z panem marszałkiem Spychalskim. Miałem jako lekarz nadzór nad domem wojskowym w Augustowie, z którego korzystali oficerowie. Jak był jakiś przyjazd większych osobistości, to mnie z Ełku zawsze delegowano, że muszę tam już być. Któregoś dnia, nie pamiętam kiedy to było, w którym roku, w każdym razie było tak, że był Spychalski na śniadaniu, wiedziałem o tym, że on jest, bo mi powiedziano, przyszedłem, stoliczek wziąłem, śniadanko, przychodzi Spychalski, usiadł sobie, obok stoliczek, zaczyna się od śniadanka. „Chodźcie do mnie”. − „Nie, dziękuję bardzo”. − „Wy skąd, jak?”. Dopiero mówię. „A to bardzo dobrze, taki Powstaniec Warszawski, bardzo cenie sobie Powstanie Warszawskie, to zostajecie na pewno na zawodowego”. − „Nie”. − „Jak to nie, taki człowiek nie chce zostać oficerem zawodowym?”. − „Nie, dziękuję bardzo”.
- Jakie jest pana przemyślenie na temat okresu Powstania Warszawskiego.
Było, minęło.
Supraśl, 31 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna