Edward Jan Serednicki „Pol”
- Proszę nam powiedzieć troszeczkę o sobie, o swojej rodzinie. Gdzie się pan urodził, gdzie się pan wychowywał, kim byli pańscy rodzice, gdzie pan mieszkał przed wojną?
Zarówno życie moje, jak i mojej rodziny, było dość urozmaicone i ma swoją długą historię. Rozpoczęło się wszystko od czasów Dragów, którzy gdzieś w XV stuleciu przywędrowali z Saksonii do obecnej Rumunii. Następnie rozbili się na dwa człony, człon kijowsko-przemyski i człon litewski. Moi ojcowie nosili herb Sas. Po linii mamy to była drobna szlachta, przywódcy herbu Poraj, plenipotenci księcia Sanguszki. Moi rodzice przed I wojną światową musieli zdobyć jakiś fach. Ponieważ moja rodzina po stronie ojca zubożała pod koniec XIX stulecia, na skutek perturbacji, musieli sprzedać rodowy majątek, Tarczówkę. Przenieśli się do Charkowa, gdzie mieli aptekę, która była aż do rewolucji w 1917 roku. Mama w tym czasie była w domu, kształciła się. Mieszkali w Sławucie, to jest blisko Żytomierza.
I wojna światowa zmieniła cały obraz życia naszej rodziny. Rodzina została właściwie zdziesiątkowana, poraniona, częściowo zepchnięta w niebyt. Jeżeli chodzi o część rodziny mojego ojca, stryjeczny brat mojego ojca, pułkownik Aleksander Serednicki, zapisał piękną kartę pilota, lotnika w czasie I wojny światowej, a następnie o wojsku polskim. Zginął śmiercią lotnika pod Radomiem, w 1926 roku. Ojciec przed wojną skończył Instytut Kolejnictwa w Charkowie. W czasie wojny został oczywiście zwerbowany, był w carskiej armii. Po ukończeniu szkoły podchorążych otrzymał pierwszy stopień oficerski. Był cały czas na froncie kerczeńsko-wołyńskim. Jedyną korzyścią, jak mój ojciec twierdził, z czteroletniego pobytu w carskiej armii było to, że nauczył się gotować.
Po linii mojej mamy mogę tylko powiedzieć to, że mojego dziadka zamordowali bolszewicy w 1917 roku. Mamuśka, jak opowiadała, w jednej koszuli uciekała z domu razem z cofającym się w maju wojskiem polskim spod Żytomierza. W ten sposób dostała się do Warszawy, gdzie poznała później ojca. Zakorzenili się w formie małżeństwa.
Po zakończeniu I wojny światowej, po wojnie polsko-bolszewickiej, mój ojciec został w wojsku. Ostatnia jego ranga w carskiej armii to był sztabskapitan. W Polsce otrzymał mianowanie do stopnia kapitana. Ojciec był w 1. pułku saperów w Modlinie, był dowódcą kompanii. Niestety losy mojego ojca się powikłały. W 1928 roku został zwolniony z wojska. nie wiem dokładnie [dlaczego]. Byłem maleńki, przecież miałem sześć lat, co mogłem z tych czasów spamiętać? Jedyne, co pamiętam, że z bardzo pięknego mieszkania w Alejach Ujazdowskich zmienialiśmy mieszkania na coraz gorsze. Spotkało również nas pewne nieszczęście, mówię nas, ponieważ oprócz mnie była moja młodsza o cztery lata siostra Maria Ewa, mianowicie rodzice się rozeszli. Mama wyszła po raz wtóry za mąż, za Zygmunta Modzelewskiego. Oczywiście cierpiały na tym, tak jak zawsze przy okazji cierpią, dzieci. Miałem dzieciństwo rozbite na dwa etapy. Bardzo dobry etap, wszystko, co potrzebuje taki dzieciak, miałem do 1928 roku. Następuje później okres dla mnie bardzo zły. Tak trwało aż do późnego powrotu ojca, ojciec wrócił do Polski dopiero po śmierci Marszałka Piłsudskiego, w 1937 roku. Miałem pewne zainteresowania w kierunku raczej sportowym, niż żeby się dobrze uczyć. Wynikły stąd pewne kłopoty. Mianowicie moja mamuśka, nie mogąc sobie ze mną dać rady, skierowała mnie w roku szkolnym 1934/1935 do gimnazjum biskupiego w Drohiczynie nad Bugiem, mając nadzieję, że mój nieco wybujały temperament zostanie uśmierzony. Widocznie nie bardzo to wszystko szło, gdyż tylko rok wytrzymałem w gimnazjum w Drohiczynie. Wróciłem w 1935 roku do Warszawy, gdzie wznowiłem naukę w mojej szkole, w której byłem od pierwszej klasy szkoły podstawowej, mianowicie Gimnazjum „Unia” pod wezwaniem świętego Kazimierza w Warszawie, plac Trzech Krzyży 8. W tym gimnazjum w 1939 roku zdobyłem świadectwo tak zwanej małej matury. Na szczęście ojciec wrócił. Od 1937 roku miałem znów normalne życie. Choć rozdzieleni rodzice, ale dbali jedno i drugie o wychowanie swoich dzieci.
Siódmego września w 1939 roku, na rozkaz pułkownika Umiastowskiego, do którego ojciec się w pełni zastosował, wyruszyliśmy z Warszawy na wschód, żeby się zwerbować do polskiego wojska. W dniu 7 września wyruszamy z moim ojcem, który nie został zmobilizowany. Już miał prawie pod sześćdziesiątkę, ale uważał za swój obowiązek, żeby udać się na wschód. Żeśmy wyruszyli drogą na wschód z dziesiątkami tysięcy naszych rodaków. Wyruszyliśmy na piechotę, częściowo podwodami, jak można było. Pierwsze wrażenie moje to takie, że pod Mińskiem Mazowieckim nalot niemieckich sztukasów mało nas nie pozabijał. Droga była zawalona trupami, furmankami, samochodami. Żeśmy się przez to z ojcem przedzierali. Po trzech dniach zameldowaliśmy się w Brześciu, gdzie już nie przyjmowali, nie było już mobilizacji. Polecili nam udać się do Dubna. Z Brześcia do Dubna jest ponad dwieście kilometrów. Szło się, nocami, dniami, bez wsparcia ludności, ponieważ większość żywiołu tamtejszego, to już albo Białorusini, następnie Rusini, Ukraińcy. W dniu 16 września dobiliśmy się w końcu do Dubna. Dubno to była przed wojną siedziba 4. PAL-u, czyli pułku artylerii lekkiej. Otrzymaliśmy częściowe umundurowanie. Ojciec, nie wiem dlaczego, odradził mi. Mówi: „Synu, jesteś niepełnoletni, masz siedemnaście lat, ty się lepiej nie przebieraj”. Ojciec otrzymał taki przydział, że się zebrała kompania oficerska, która otrzymała rozkaz przedarcia się na Węgry. Z Dubna żeśmy szli w kierunku na Lwów, ale w pewnym momencie zaatakowała nas banda ukraińskich chłopów. To się działo we wsi Laski koło Sokala. Byliśmy, można powiedzieć, bezbronni. Tym bardziej że panowie oficerowie, na ogół starsi panowie, bo to kompania oficerska była, byli nieco bezradni. Ukraińcy w każdym razie nas otoczyli, zepchnęli na skraj drogi, zaczęli po prostu wyżynać. Dostałem kolbą w brzuch, zemdlałem. To mnie chyba uratowało. Ojciec też jakoś się uratował. Gdyby nie dwie sowieckie tankietki, które nadjechały… To było ponad sto chłopa. By nas wszystkich wyrżnęli. Epilog był taki, że całą tę zbieraninę zwaną kompanią oficerską zabrali do więzienia w Sokalu.
Po kilku tygodniach zapakowali nas w eszelon. Droga na wschód. Gdzieś koło Zdołbunowa ojciec, kilku jeszcze poznanych, wszystko obcy ludzie, postanowili uciec. Sowieci bardzo nie pilnowali. W nocy żeśmy uciekli. Są przymrozki, to już jest początek listopada. Zdołbunów to było blisko dawnej granicy polsko-sowieckiej. Stamtąd mamy się przedrzeć do Warszawy. Trwała ta cała gehenna do 4 grudnia. Nie będę w szczegółach opisywał, w każdym razie wydostaliśmy się na wielką łąkę przed Małknią, Zaręby Kościelne. Tę łąkę, mimo że już był śnieg… Będę to miejsce pamiętał do końca mojego życia. Pod ostrzałem sowieckim, którzy otworzyli do nas ogień – Niemcy nie strzelali – zdołaliśmy przedrzeć się na stronę niemiecką, do pociągu. Do domu wszedłem 4 grudnia. Można sobie wyobrazić radość mamy, płacz, reakcję mojej siostry Marii Ewy. Mówię o sobie, ponieważ ojciec udał się do swojego domu. Mamy mąż zaginął, prawdopodobnie zginął, bo też nie był zmobilizowany, też był ewakuowany. Widocznie musiał polec.
Tak dla mnie rozpoczęła się wojna. Ponieważ była bieda straszna, mamuśka wyczerpała już zapasy, jakie miała, trzeba było coś robić. W związku z tym załapałem się do pracy na wydziale węglowym Elektrowni Warszawskiej. Pracowałem parę miesięcy w zimie z 1939 na 1940 roku. Następnie nauczyłem się szklarstwa u szklarza, niejakiego Mazurkiewicza na Marszałkowskiej. Zdobyłem troszeńkę fach. Jeszcze pracowałem w dwóch, trzech miejscach, aż na jesieni 1940 roku zostałem zaangażowany do firmy „Polstefan” [??]. Chciałem o tej firmie powiedzieć, dlatego że ona mi właściwie uratowała życie. Firma budowała lotnisko w Słomczynie pod Grójcem, to lotnisko teraz jest wykorzystywane przez samochodziarzy. Pracowałem tam do sierpnia 1941 roku, lotnisko żeśmy wykonali, ale z firmą kontaktu nie zerwałem.
Natomiast idąc ulicą Kruczą, spotkałem swojego przyjaciela sprzed wojny. W szkole miałem dwóch najserdeczniejszych przyjaciół: Willy Klyman, syn głównego inżyniera „Peruna”, i Jurek Bukowski, syn [czy ojciec? – red.] jego był podkomisarzem policji. Spotkałem Jurka, zgadaliśmy się: „Co robisz... Interesuje cię…”. Te czasy były dziwne, bo z jednej strony było otwarcie na przyjaciół, a z drugiej strony była wieczna obawa: co, komu i jak. Ale Jurek mówi wprost, bez szyfru żadnego: „Jesteś gdzieś w konspiracji?”. – „Nie jestem, bo nie mam żadnego kontaktu”. W ten sposób zaczepiłem się o Narodową Organizację Wojskową. Działałem… jeżeli to można nazwać wielką działalnością… Nie robiliśmy żadnych wielkich rzeczy. Zbieraliśmy się w piątkę, mieliśmy dwa miejsca zbiórek. Jedno miejsce: plac Żelaznej Bramy 16 mieszkania 8, [drugie]: Browarna 10 mieszkania 3. Zbieraliśmy się regularnie, dwa razy w tygodniu. Wiadomo, przede wszystkim kucie: regulaminy, taktyka, wszystkie tego typu rzeczy, i obsługa broni. Jaka obsługa broni, jeżeli mieliśmy do dyspozycji tylko jeden pistolet vis, który rozkładaliśmy w końcu niemal automatycznie. Na strzelanie jeździliśmy do lasów celestynowskich. Nie tylko my, pół konspiracji jeździło do Celestynowa na strzelanie.
Jest sierpień 1942 roku. Coś, jakoś, wewnętrzny duch, nie wiem, co to było, jaki bodziec, że mówię do mojej mamy: „Mamusiu, dzisiaj nie będę spał w domu, idę spać do wujenki”. Wujenka prowadziła duży pensjonat na rogu Kruczej i Alej Jerozolimskich. Poszedłem do nich spać. Barszczyk zrobiła, jak dziś pamiętam, parę kartofelków. Żeśmy gawędzili przy karbidówce, bo światło gasło o godzinie dziesiątej wieczór. Telefon. Rzadka rzecz w nocy, jest godzina dwunasta, pierwsza nawet. Ale wujenka podniosła telefon. Tylko jedno słowo: „Proszę ostrzec Edka, gestapo po niego jedzie”. Co się okazało? Przyjechało gestapo po mnie na Hożą 10 mieszkania 18, gdzie mieszkałem. Mnie nie było, bo byłem u wujenki. Ale od dozorcy… Dozorca nie był co prawda kapusiem, ale był miękkim człowiekiem, jak go przycisnęli, to powiedział, że być może on ma wujenkę. Tym tropem [trafili] za mną na Kruczą, do pensjonatu. Słyszałem ich oddech niemal, jak bramę otwiera dozorca. Wybiegłem od wujenki piętro wyżej, walę w drzwi. Ludzie byli czujni, ktoś podszedł, mówię: „Otwórzcie, [jestem] Polak, otwórzcie, gestapo po mnie jedzie!”. Otworzyli, powiedziałem, o co chodzi. Tam były ślepe podwóreczka, zsypy raczej. Sznurem mnie okręcili, na sznurze mnie spuścili, wisiałem. Pensjonat wujenki był na trzecim piętrze, tu czwarte piętro. [Wisiałem] ze dwie godziny. Długo nawet tam nie byli, ciocię troszeńkę zbili po twarzy czy coś, ale więcej nic jej krzywdy nie zrobili. To był takie pierwsze... Ale okazuje się, że natrafili na trop. W konspiracji to było złe, że właściwie poza swoją piątką… Czym wyższy stopień, tym większą ilość ludzi obejmował, ale ci, którzy byli zwykłymi żołnierzami, to właściwie, jak piątka się rozwaliła, to często gęsto nic nie miał, koniec. My mieliśmy jeszcze sygnał umowny. Jeżeli coś by się stało, to już nie pamiętam dokładnie jak, ale takiego i takiego dnia po tym wypadku mamy się spotkać na stacji kolejki wąskotorowej na Zielenieckiej róg Targowej. Wtedy Narodowa Organizacja Wojskowa działała w lesie, w partyzantce. W mieście ich tak dużo nie było. Poszedłem, nikt [nie przyszedł], czyli że nie dotarło. Nastąpiła wsypa, jestem bezradny, nie mam co ze sobą robić. Nie ma mowy o powrocie do domu, czyli na Hożą 10 mieszkania 18. Tułam się kilka dni, [byłem] w pensjonacie, pamiętam, na Brackiej, ale bezradny jestem zupełnie. Już robi się zimno. Co dalej robić? Na szczęście, jak powiedziałem, zachowałem ten kontakt z firmą „Polstefan”. To była polska firma, która mieściła się na ulicy Pięknej przy Kruczej. Miała z Niemcami umowę na budowę lotnisk polowych. Poszedłem tam ze strachem, bo gestapo mogło… Ale jakoś na mnie nie było żadnego nakazu czy jak to nazwać. Załatwiłem, że wysłali mnie do Mińska Litewskiego. Tam byłem jesień i zimę z 1942 na 1943 roku.
Jak tylko troszeńkę było cieplej, wróciłem do domu. Już spokój, cisza, ale nie mam kontaktu. Jestem w domu, mieszkam spokojnie. Co zrobię? Tacy, jak ja… Oni wiedzieli, kto dla nich stanowi kąsek, kto nie stanowi kąska. Na marginesie powiem: w moim podwórku na Hożej 10 było nas pięciu, po Powstaniu zostałem sam tylko. Tak że jednak śmierć ciągle na człowieka czyhała, nigdy nie wiadomo, kiedy go dopadnie.
Wracam do Warszawy. Nie pracuję, bo mam lewe papiery z „Polstefanu”, oczywiście nie straciłem tego kontaktu. Zbliża się kolejna jesień, 1943 roku. W dalszym ciągu nie wiem, co robić. To następny etap: znowu firma „Polstefan”. Udałem się do Rygi. Też jakieś prace nikomu niepotrzebne. Niestety, w ten sposób ponad dwa lata [byłem] w oderwaniu od domu, ale przede wszystkim w oderwaniu – tak jak przecież duża część nas wszystkich – od jakiejś normalnej roboty podziemnej.
Zbliża się Powstanie, jest 30 lipca. Choć nie mam łączności z nikim, ale jeden z moich kumpli coś napomknął. Mówi: „Widzisz, co się dzieje?”. Niemcy od gdzieś 25, 26 lipca rozpoczęli się ewakuować w kierunku zachodnim. Taka ferajna przechodziła przez cztery, pięć dni. Dopiero się to uspokoiło w przeddzień Powstania. Ale o tym nikt nie wiedział, nawet naczelne dowództwo nie było pewne. Chodziły słuchy, że Sowieci zajęli już Radzymin i zbliżają się. To wszystko było niepewne. Na szczęście – choć na ogół latem miałem przyjazną grupę w Markach, tam byłem – nocowałem w domu z 1 na 2 sierpnia. O godzinie siedemnastej po ulicy Hożej zaczęło jeździć auto, samochód niemiecki z niemieckimi lotnikami, którzy zaczęli od czasu do czasu strzelać w kierunku okien. Postrzelali, pojechali. Deszcz padał. Wieczorem ulica Hoża się zaroiła, szczególnie młodzież, wybudowaliśmy barykadę na rogu ulicy Hożej i placu Trzech Krzyży.
Następnego dnia, 2 sierpnia od razu się zgłosiłem do dowódcy. Nie wiedziałem nawet, kto to jest. Była placówka akowska, która znajdowała się na Hożej pod numerem 6. Dowodził nią sierżant „Rybka”. Sierżant „Rybka” rankiem 2 sierpnia dał mi karteczkę na ulicę Kruczą 6, punkt werbunkowy Powstańców. Zameldowałem się jako jeden z nielicznych. Rozpocząłem walki powstańcze, zostałem przydzielony do sierżanta „Rybki”, ale od 6 sierpnia to był już normalny pluton – I pluton porucznika „Wysockiego”, 1. kompania „Skiby”, Batalion „Bełt” Armii Krajowej.
Nasz szlak był bardzo ciekawy i urozmaicony. Rozpoczęliśmy od obsady Hożej na placu Trzech Krzyży. Następnie żeśmy razem z „Sokołem”, „Iwo”, jeszcze kilkoma innymi batalionami obsadzili cały teren wokół placu Trzech Krzyży, ulicy Książęcej, Alej Ujazdowskich. Trzy dni stałem na czujce na Wspólnej pod trzecim. Byłem uzbrojony jak rzadko kto w moim plutonie. Mianowicie na Hożej 10
vis-à-vis naszego mieszkania mieszkał granatowy policjant. Do tego policjanta 2 sierpnia rano, a wiedziałem, że ma [broń, mówię]: „Dawaj, bracie, nagana!”. Ale nie miał nagana, tylko miał walthera. Niechętnie, ale oddał, bo powiedziałem: „Jak nie oddasz, mogę cię zastrzelić. Na klatce schodowej już moja ferajna czeka”. Oddał pistolet. Miałem zapasowy pistolet i zapasową łódkę z nabojami.
Pierwsza duża akcja, którą myśmy mieli, była z 5 na 6 sierpnia. Obsadziliśmy całe Aleje Jerozolimskie, począwszy od numeru 3, czyli róg Brackiej i Alej Jerozolimskich, do numeru 11 – apteki Malinowskiego na rogu Alej Jerozolimskich i Kruczej. Cały kwartał żeśmy obsadzili. Mimo dużych walk w czasie całego Powstania – wielokrotnie Niemcy atakowali – żeśmy równymi ruchami [posuwali się] w przód, do tyłu, żeśmy całe Powstanie siedzieli na tym odcinku, broniąc go skutecznie. Ale nie tylko nasz pluton działał na tym kierunku. Szliśmy na pomoc, gdzie Niemcy zaatakowali. Niemcy zaatakowali w kilku miejscach, bardzo ostro szczególnie w Alejach Jerozolimskich 25, właściwie już bliżej ulicy Marszałkowskiej, gdzie nam się nawet częściowo wdarli, ale zostali odrzuceni. Duże walki też były na ulicy Nowogrodzkiej, od Nowogrodzkiej 28. Pod [numerem] 30 była kawiarnia „Szwajcarska”, róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Obsadzili ją Niemcy. Zaczęli atakować w kierunku ulicy Kruczej. Żeśmy ich zatrzymali na kamienicy numer 22. Można było dostać kociokwiku, to była niesamowita historia. Mianowicie to nie była walka, że strzelałeś, on do ciebie strzelał, zabity jesteś czy ranny, czy odrzucony. Myśmy po dachach… Cała walka odbyła się na dachach. Dachy to wiadomo: trzy, cztero, pięciopiętrowe. Żeśmy skakali nawet z dachu wyższego na dach niższy. W każdym razie tak się skończyło, żeśmy zdołali zatrzymać Niemców na kamienicy numer 22. Ten stan utrzymaliśmy do końca, do zawieszenia broni, czyli do 30 września. To byłoby w skrócie, co się działo ze mną w Powstaniu Warszawskim.
- Miał pan kontakt z Niemcami jako przeciwnikiem, czy miał pan kontakt z nimi jako żołnierzem wziętym do niewoli, jak ich pan zapamiętał?
Teraz kilka szczegółów, konkretnie atak niemiecki z 14 na 15 września, ostatni duży atak trzech czołgów idących od strony BGK, na pewno z zadaniem dotarcia do restauracji „Żywiec” na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, przejęcia tego całego odcinka przez niemieckie siły wojskowe. Trzy czołgi wyszły obok siebie, za nimi kilkudziesięciu żołnierzy. Nasza obsada na rogu ulicy Brackiej i Alej Jerozolimskich miała na szczęście do dyspozycji PIAT-a. Dowodził dwuosobową załogą „Kimlicz” (to jest kolega Muratowski, niezwykle bojowy chłopak, który sam mógłby piękną książkę o swoich czynach w Powstaniu napisać). Pierwszym strzałem niestety nie zrobił krzywdy czołgowi, natomiast drugim strzałem walnął w wieżyczkę. [Czołg] zaczął płonąć. Jeden czołg już załatwiony. Dwa następne jadą. Drugi został również zneutralizowany, przez kompanię „Kilińskiego”, bo „Bełt” stał po stronie nieparzystej Alei, po stronie parzystej, od „Gastronomii” do „Żywca”, mieli koledzy z Batalionu „Kiliński”. Drugi czołg mieli. Trzeci czołg wspinał się na barykadę. Barykada mieściła się pod dawnym numerem 17 z naszej strony, pod 24, 26 od strony „Bełt”. Jestem razem z trzema osobami na pierwszym piętrze, jako uzbrojenie mamy ze sobą „ekrezydówki”, to są granaty domowej roboty, oraz butelki z benzyną. Obrzuciliśmy trzeci czołg, który już wspinał się, ostrzeliwując cały czas, bo zobaczyli, skąd idą rzuty. Cały czas nas ostrzeliwał. Niewiarygodne wręcz szczęście, widocznie jak się wspinał, musiało coś mu klapnąć. Było wyraźnie widać, że lufa jest skierowana w nasze okno, a to poszło wyżej, po suficie. Oczywiście cały tynk, wszystko opadło. Zostałem – nie uważam, żeby to była rana – obsypany gruzem. Straciłem przytomność, cały zalany krwią, ale czołg został zneutralizowany. Dwóch, trzech Niemców poległo, reszta się wycofała. To jest moment najbardziej taki [dramatyczny]. Mało kto lubi dużo rozprawiać o własnych wyczynach, bo normalnie spełniało się obowiązek. Powstanie to było po prostu sprawa honoru.
- Stykał się pan z Niemcami jako jeńcami wojennymi?
Tak. Teraz jeszcze wrócę do niewoli. W ramach 21. pułku piechoty żeśmy udali się do niewoli. Byłem w Łambinowicach, to jest Lamsdorf. Stamtąd 11 listopada przerzucili nas do Würzbura, to jest Stalag VII A w Bawarii. Stamtąd zostaliśmy przerzuceni na komando w Monachium. Chcę jeszcze [opowiedzieć] epizod z Powstania, z dnia codziennego. Pewnego dnia mam wolne popołudnie. Mam swoją dziewczynę Ninę Erbud, która jest w kompanii „Iwo”. Oni kwaterowali na rogu Skorupki i Hożej. Idę do niej, dochodzę jakieś sto metrów przed Skorupki, słyszę: „Yyyyy!”: „krowa”, czyli „szafa”. Przed sobą mam wielki na pięć metrów lej z wodą. Chlup do tego leja. Jak rąbnęła ta cała bateria, jak otworzyłem oczy, wychyliłem dziób z tego leja, to już budynku nie było. Zginęło wtedy przynajmniej dwadzieścia osób, cały pluton „Iwo” został rozsiekany, wtedy zginęła również moja narzeczona. W Powstaniu fragmenty tego typu przecież każdy z nas przeżył. Mam jeszcze na sumieniu – nie wiem, czy to wypada mówić – dwa dublety w życiu. Pierwszy dublet to ludzie, a właściwie „gołębiarze”. Dają nam sygnał, że „gołębiarze” strzelają z kamienicy na Wspólnej 4. Jeden trup pada na ulicy, drugi trup. Otrzymujemy rozkaz, ja i kapral „Duch”, udać się, obejrzeć wszystko co i jak, ewentualnie aresztować, zameldować, przyprowadzić. Idziemy. Nie otwierają drzwi, wywaliliśmy drzwi, wpadamy do pokoju. Widzimy jakichś ciemnolicych ludzi, bierzemy, aresztujemy. Na podeście klatki schodowej jakaś kobieta wyskakuje przed swojego męża, bo tego męża chciałem aresztować. Stanęła przed nim, odruchowo wystrzeliłem. Przeszło ją, jego z tyłu. To był pierwszy dublet. Drugi dublet to para bażantów na polowaniu w Ostrowi Mazowieckiej. Głupie porównanie, ale to jest życie. W każdym razie nie mogłem… Byliśmy krwią oblepieni, bo strzelałem z odległości metra. To nie bohaterstwo, to była konieczność. Natomiast uratowałem życie jakiejś starszej kobiecie. Ona zapaliła niechcący światło w nocy. Chcieli ją zabić, nie pozwoliłem. To jest samo życie, niestety.
- W okolicach Marszałkowskiej było kino, w którym przetrzymywano jeńców niemieckich.
„Hollywood” na Hożej. Masakra, widziałem to, ich poległo koło dwustu. Niemcy sami się zbombardowali.
- Czy zetknął się pan z przypadkami popełnionych przez Niemców zbrodni wojennych?
Nie, bezpośrednio przy mnie nikt nikogo nie zastrzelił.
- Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?
Pierwszy miesiąc wspaniale, pierwszy tydzień rozpieszczali nas wręcz, mimo że już część siedziała w piwnicach. Nie wszyscy jeszcze siedzieli, dopiero później, jak zaczęli bombardować. Później coraz gorzej, na koniec wymyślali od morderców, bandytów, złodziei. Sami już nie chodziliśmy. Wszyscy mieliśmy podziemne przejścia, to wiadomo, wszędzie powybijane były ścianki boczne. Pojedynczo się nie chodziło, bo można było oberwać.
- Zdarzało się panu zetknąć z przedstawicielami innych narodowości, którzy brali czynny lub bierny udział w Powstaniu?
Później. Po wojnie, jak wróciłem z Anglii, bo byłem u Andersa. Później skończyłem podchorążówkę, później [pojechałem] z pułkiem do Anglii, tam rozwiązanie w maju 1947 roku. Zdecydowałem się wrócić do Polski, bo miałem siostrę, niby narzeczoną, miałem mamę, miałem tęsknotę. We Włoszech było jeszcze pięknie, bo pogoda, wszystko, ale w Anglii myśmy się czuli bardzo źle. W związku [z tym], mimo że miałem skierowanie do [niezrozumiałe] College w Glasgow, to jedna szkoła, i do liceum rolniczego przy 3. Dywizji Strzelców Karpackich…
Ciekawa rzecz. Od 1950 roku jestem związany z polskim kajakarstwem. Od 1954 roku, przedtem społecznie, później zawodowo, zostałem sekretarzem wojskowym związku kajakowego. Byłem przez trzydzieści dziewięć lat, dochrapałem się aż prezesostwa, z tego tytułu miałem szereg funkcji międzynarodowych: byłem członkiem biura Międzynarodowej Federacji Kajakowej, byłem sędzią międzynarodowym, byłem prezydentem tak zwanego Komitetu Turystyki Międzynarodowej Federacji Kajakowej. Był Hans Hugo Wesper, Niemiec. Z nim się skumałem bardzo szybko, bardzo mi się dobrze [współpracowało], mimo że z zachodnich Niemiec, a nie wschodnich. Z wschodnim można było, z zachodnim nie wolno było, ale myśmy się skumali, dobrze się wzajemnie czuliśmy. Pewnego dnia sekretarz związku wschodniego, czyli NRD, Kurt Fleischmamn niejaki, mówi do mnie: „Edek, my tak obserwujemy, jesteś dobrym kolegą, nie chcemy ci zrobić krzywdy, ale tak się nie afiszuj z tym Wesperem, bo on ma bardzo złą przeszłość”. − „Co takiego?”. − „On był w Warszawie, był w Waffen SS, hauptmann”. Poderwał swoją kompanię na Koszykowej, miał pistolet w ręku i granat. Był w randze kapitana. Ciekawa rzecz. W każdym razie biegł na czele swoich
sołdatów. Traf chciał, że z naszej strony strzelając, trafiono w jego granat. Był szpetnie poharatany, bez palców, strasznie, ale wyszedł cało. Później żeśmy się śmieli wzajemnie, ale do końca się z nim przyjaźniłem. Wojna to wojna, a po wojnie to po wojnie.
- Chciałbym zapytać o życie codzienne w czasie Powstania. Gdzie kwaterował pański batalion?
Myśmy kwaterowali w kilku miejscach.
Pierwsze MP, jeżeli tak można nazwać MP, bo to miejsce pobytu w wojsku, to Hoża 6. Następnie żeśmy się uformowali w batalion składający się z trzech kompanii: 1. kompania, w której byłem, 2. kompania, 3. kompania. W 3. kompanii dowódcą był znany satyryk. Druga kwatera to Wspólna 10. Mieliśmy znów niesamowite szczęście. Był tylko jeden dyżurny. Wyszliśmy całym plutonem na normalną zmianę w Aleje Jerozolimskie. Obsadziliśmy swój posterunek, kwatera była pusta. W tym czasie rąbnął w tą kamienicę – Wspólna 10 to była wielka kamienica sześciopiętrowa – artyleryjski [pocisk] „Gruba Berta”. „Gruba Berta” wpadła prosto w przewód windy, poleciała w piwnice. Zagrzebana była do połowy, nie wybuchła co prawda, ale gdybyśmy byli… Wstrząs był taki, że były porysowane ściany, tak że z tej kwatery musieliśmy zrezygnować. To była druga kwatera. Trzecia nasza kwatera była blisko Alej Jerozolimskich, w oficynie. W 1939 roku ta kamienica na rogu Nowogrodzkiej i Kruczej została zwalona. Przez cały czas okupacji było gruzowisko. Myśmy byli w podwórku, oficyna została, w tej oficynie było nasze ostatnie miejsce pobytu.
- Jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność?
Coraz tragiczniej. Rozpoczęło się pięknie. Do Powstania wyszło się na ogół tak, jak się stało. Nawet o szczoteczce do zębów nie było mowy, trzeba było wszystko zdobywać. Czwartego dnia Powstania została zaatakowana z trzech stron, przy naszym współudziale, niemiecka wysunięta placówka w przedwojennym gmachu Królowej Jadwigi. Niemcy mieli swój
Soldatenheim. Jak
Soldatenheim, to wiadomo, że grube zapasy żywności. Żeśmy tam wpadli, podzieliliśmy się sprawiedliwie na cztery oddziały. Między innymi otrzymaliśmy pół świni, przeszło sto butelek wina, inne rzeczy, miód, zaopatrzenie, które nam wystarczyło na parę dni. Jak zdobyliśmy… Jeśli to można nazwać zdobyciem, choć Niemcy zrobili paskudny błąd. Szóstego sierpnia… Cały czas mieli obsadzone Aleje Jerozolimskie, od pierwszego dnia Powstania. Oni to spalili, domy się paliły. Wypaliły się trzeciego czy drugiego dnia Powstania. Wszystko pomaleńku stygło. Niemcy nad tym panowali, na podwórku sobie śpiewali, gotowali, czuli się swobodnie. Nikt ich nie atakował. Natomiast co ich podkusiło? Czy to, że deszcz padał z piątego na szósty dzień Powstania? W każdym razie otrzymaliśmy rozkaz zaatakowania i wyrzucenia Niemców. Myśmy frontalnie siłą całej 1. kompanii, czyli osiemdziesięciu do stu chłopa, od Nowogrodzkiej numer 2 do zwalonego domu na rogu Kruczej, przez podwórka jednocześnie wkroczyli. Patrzyliśmy, gdzie szkopy są po drodze. Wchodzimy, cisza. Idziemy w głąb, cisza. Dochodzimy do oficyny, były dwie czy trzy oficyny, wchodzimy do frontowego budynku, cisza. Obsadziliśmy bez jednego wystrzału. Niemcy na swoje szczęście, bo by było krwawo, nie wiem, chcieli wykąpać się, odpocząć, cholera ich wie. W każdym razie dzięki temu, w sposób bezkrwawy… W przeciwieństwie na przykład do 3. kompanii, która oswobodziła szkołę pożarnictwa na Nowym Świecie. Było bardzo krwawo. Z oficyny do drugiego gmachu, czyli pięć czy cztery piętra w dół, cały pluton po drabince się przedostał, Niemców od góry granatami obrzucili w walce. A my Aleje Jerozolimskie zdobyliśmy bez tego. Nie wiem, czy którykolwiek oddział się pochwalił, że atakował. Raczej żeśmy się bronili, skutecznie, ale żeśmy się bronili.
- Na miejscu, gdzie państwo stacjonowali, również były noclegi?
Były noclegi, oczywiście.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę?
Właśnie nie wiem, kilkakrotnie sobie zadawałem pytanie: „Edek, jak ty mogłeś przeżyć sześćdziesiąt trzy dni, nie myjąc się?”. Nie wiadomo, co żeśmy pili, bo początkowo dawali herbatę czy inne, a później nie dawali. Tak że to było dziwne. Jedzenie było coraz gorsze, na koniec żeśmy mieli tylko zupkę „pluj”, czyli owies z „Haberbuscha” w woreczkach przynosili, dziewczyny nasze na maszynkach do kawy mieliły. To się nazywało zupka „pluj”. Jak brał to: tfu! Bez przerwy musiał pluć. Na stearynie się robiło, bo mieliśmy trochę stearyny. Stearyna stanowiła tłuszcz.
- Co państwo robili w czasie wolnym, o ile taki w ogóle był?
Dopóki miałem dziewczynę żyjącą, to chodziłem do niej. Każdy musiał znać hasło, odzew i każdy musiał mieć zgodę dowódcy na udanie się do domu. Przecież osiemdziesiąt procent mojej kompanii… Bo 2. kompania dziwnym zbiegiem okoliczności znalazła się… Oni pierwszego dnia Powstania mieli zaatakować szpital niemiecki na Śniadeckich i zakłady mleczarskie na ulicy Hożej 51, tak że oni to co innego. U nas większość ferajny chłopców, dziewcząt, to dzieci, młodzieńcy, ludzie żyjący w Śródmieściu, mniej więcej od Alej Jerozolimskich do Piusa, Książęcej, Poznańskiej, w tym kwartale.
- Czy udało się panu odwiedzić rodzinę?
Raz tylko i to w niefortunnym momencie. Szedłem właśnie do domu, nadlatuje sztukas. To ja bęc! Patrzę, podnoszę głowę, leci bomba prosto w naszą kamienicę. Panie Boże! Mamuśka w piwnicy, ojciec, który przywędrował na czas Powstania do mamy, w piwnicy! Nie wiem, co z siostrzyczką, bo siostrzyczka była w kompanii „Iwo”. Specjalnie nie widzę, żeby kamienica się położyła, a byłem gdzieś na wysokości Kruczej. Robię skok na podwórko. Bomba upadła w sam środek podwórka. Mieszkaliśmy po prawej stronie. Rozstąpił się nieco mur, on się później chyba nie nadawał, bo to było wszystko zwalone, ale bomba w kamienicę nie uderzyła, tylko prosto w podwórko. Krwawiej na przykład było na Hożej 6, gdzie jeszcze dwójka ludzi żyje. Był młody goniec Jasio Nawrocki i jego siostra Aleksandra Nawrocka, oni mieszkali na Hożej 6. Tam bomba, jak trafiła, zabiła nam trzy sanitariuszki, kilku chłopaków. Żeśmy się mniej bali nawet „szaf”, niż bomb. Sztukasy potrafiły dokładniutko… Zresztą lot nurkujący, to łatwo im było. [W dodatku] my bez broni – mogliśmy z palca strzelać.
- Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?
W oddziale była dobra atmosfera do końca. Nawet żeśmy kozacki numer [wycięli] w Łambinowicach. Jak żeśmy się wyładowali na stacji w Lamsdorfie, to ludność miejscowa zaczęła na nas pluć, kopać, tak że gdyby do gardła człowiek im się dostał, to wtedy byśmy ich rozsiekali. Też miałem przykre doświadczenie w niewoli. Dostałem czternaście dni bunkra. Po prostu jak byłem w kolejce… Tragi to są takie dwa drągi, a w środku kocioł, zupka „pluj”, inne. Ukradłem buraka. Czternaście dni [siedziałem]. Wyszedłem, trzydzieści siedem kilogramów miałem, to cień. Raz dziennie rzucili coś, srałem pod siebie, siusiu robiłem.
- Z kim pan się przyjaźnił w czasie Powstania?
W czasie Powstania człowiek nie miał czasu na tak zwane przyjaźnie. Najwięcej czasu spędzało się na placówce. Na przykład, jak posadzili mnie Wspólnej 3, trzy doby stałem w bramie, żeby Niemcy się nie wdarli. A Niemcy wcale nie mieli zamiaru ani siły, ani chęci, żeby zaatakować. Zdobyliśmy całą frontową część domów w Alejach Jerozolimskich pomiędzy Bracką i Kurczą. Zrobiliśmy bardzo mocną barykadę mniej więcej w połowie drogi na ulicy Kruczej, między Alejami Jerozolimskimi a Nowogrodzką. Duża, silna. Dlaczego? Ponieważ Niemcy nam, sukinsyny, ciągle w nocy wychodzili włazem na rogu Kruczej. Oni i my mieliśmy na ten właz ostrzał. Na przykład zabili niejakiego „Cygana”, żołnierza mojego plutonu, dostał prosto kuleczkę. Tak samo my zdołaliśmy wychodzącego też ustrzelić. To był bardzo newralgiczny punkt, jak tylko widzieliśmy, że wychodzi z włazu więcej jak dwóch, trzech ludzi, od razu się alarmowało. Cały pluton obsadzał barykadę, bo się baliśmy, że zaatakują.
- Nie było czasu, żeby się z kimś zaprzyjaźnić?
Nie było. To było 5 sierpnia. Porucznik Wysocki: „Starszy strzelec Serednicki obsadzi barykadę”. Zrobił mnie dyżurnym na barykadzie. Cały dzień, a wtedy słoneczko piekło, wieczór, zimna noc, bo noce były zimne, znowuż poranek, trzy doby sterczałem. Chłopaki mi przynosili w ciągu dnia… Byłem otępiały już z tego całego interesu. Zasnąłem w pewnym momencie. Czuję, jak ktoś mi pistolet do łba [przystawia]. Frontowy oficer, chyba Wysoki, sprawdzał wszystkich. Stałem na barykadzie, żeśmy mieli obsadzone wszystkie bramy, wszystko od Brackiej aż do Marszałkowskiej. To wszystko nie było obsadzane całym wojskiem, ale było obsadzone wartowniczo. Powiedział do mnie tylko: „Mógłbym cię zestrzelić”.
Najwięcej czasu nam zajmowała, nazwałbym to, służba wewnętrzna. Następnie spanie w prymitywnych warunkach. Myśmy się nie rozbierali, nie wiem dlaczego, przecież niektóre kwatery były zupełnie przyzwoite. Żeśmy się nie myli właściwie. To nie są Aleje Ujazdowskie w czasie pokoju, nie można spokojnie chodzić Kruczą. Mieli nieustanny ostrzał, z jednej strony mieli ostrzał z Telefonów i Telegrafów na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej, z drugiej strony BGK, dopóki żeśmy nie odbili „Żywca” i „Gastronomii”. Tak że ze wszystkich stron mieli wgląd na to, co się dzieje. Problem numer jeden to było znużenie.
- Czy podczas Powstania uczestniczono w pana otoczeniu w życiu religijnym?
Raz była msza, nawet było zdjęcie zrobione. To już w drugiej połowie września, cała kompania była obecna. Mnie się wydaje, że jakiś ksiądz chodził, ale nie jestem pewien, nie spotkałem się. Jedna msza była.
- Czy zdarzało się panu czytać prasę podziemną?
Oczywiście, „Biuletyn Informacyjny”. Prasa wychodziła do 15 września regularnie. Nie wiem, gdzie oni się przeprowadzili. Bartoszewski to dokładnie zna, bo był w tej grupie, która „Biuletyny” powstańcze wydawała. Do połowy września prasa była ciągła.
- Zdarzało się państwu słuchać radia?
Nie. Gdzie radia były? Tylko służbowe może. Niemcy wszystko pozabierali przecież.
- Zdarzały się na przykład koncerty, wieczory poetyckie?
Między innymi bardzo mnie się w pamięć wrył koncert Mieczysława Fogga w knajpie „Narcyz” na rogu Kruczej i Wspólnej. W czasie, gdy dawał koncert, nastąpił nalot. Żeśmy szybko opuszczali to miejsce. To była bardzo duża knajpa. Poza tym brat Lopka Krukowskiego, Kazimierz, śpiewał nam.
- Czytali państwo „Biuletyny Informacyjne”, czy zdarzało się dyskutować na temat tego, co państwo przeczytali?
Nie. To była grupa ludzi, nie fanatycy, ale spełniający normalnie swój obowiązek, niewydziwiający. Zresztą Śródmieście miało dwa oblicza. O ile Ochota, Wola od razu byli zaatakowani, spychani, to tu była stabilizacja. Za wyjątkiem poszczególnych akcji jak „mała PAST-a”, żeśmy utrzymywali stan posiadania. W Muzeum Narodowym i BGK stały co najmniej dwie kompanie. Dziwię się w ogóle szkopom, że nas na dobrą sprawę tylko trzykrotnie porządnie zaatakowali przez dwa miesiące czasu.
- Jakie jest pańskie najlepsze i najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najgorsze to śmierć mojej narzeczonej. Nawet szczątków… Co zostało z tej kamienicy? Zwalone wszystko, jeszcze kurzyło się, dymiło się. To było najgorsze. Najlepsze, nie wiem. My po prostu w Powstaniu nie wydziwialiśmy, jeżeli można w ten sposób [powiedzieć]. Przyjmowaliśmy za swój obowiązek. Początkowo może troszeczkę naiwnością naszą było, że wierzyliśmy, że Powstanie jeszcze może się tak zakończyć, że ruskie ruszą. Zresztą też były słuchy, ludność cywilna przeważnie [mówiła, że] jak ruskie wejdą, to i tak nas załatwią. My jesteśmy dalej przeświadczeni, że [Powstanie] było nieuchronne, fatum. […]
- Co działo się z panem od momentu upadku Powstania do zakończenia wojny?
Działo się sporo i to w większości „przyjemnych” rzeczy. Pierwszy okres był zły, głodny – Lamsdorf. Ruscy z głodu wymierali jak muchy, my w niewiele lepszej sytuacji. Nie dawali żadnego opału ani nic. Atmosfera w Lamsdorfie była okropna. Na szczęście i nieszczęście, moją grupę, czyli 1. kompanię prawie w całości skierowano 11 listopada do stalagu Stammlager VIII A [wg źródeł nr VII A – red.] w Moosburgu, na terenie Bawarii. To był dziwny stalag, mianowicie to był stalag, który stanowił nerw zaopatrzenia wszystkich sił alianckich. Wszystkie paczki żywieniowe brytyjskie, angielskie, kanadyjskie, egipskie szły wyłącznie do tego obozu. Z tego obozu rozsyłali. Tam byliśmy raptem może dziesięć dni. Po pierwsze wszyscy, za przeproszeniem, po dwóch dniach dostali sraczki, tak się poobżerali, kilka osób zmarło, to nie są żarty. Stamtąd [były] zapisy na ochotnika, kto do ogrodnika, ja też do ogrodnika, idiota, zapisałem się. Zawieźli mnie do ogrodnika na komando do Monachium. Żeśmy stacjonowali w Monachium na Schulstrasse 3. Na czym nasza robota cała polegała? Na odgruzowywaniu, czyli jak nie było nalotów, odgruzowaliśmy; jak był nalot, to żeśmy biegli, oczywiście pod karabinami, wyciągaliśmy rannych, wyciągaliśmy trupy. Okropne rzeczy. Przeżyłem osiemnaście nalotów alianckich. Anglicy w nocy, Amerykanie w dzień, bez przerwy łupili, a my w środku. Naokoło wszystko się paliło zbombardowane. Mieliśmy jakieś niesamowite szczęście. Jak Anglicy bombardowali w nocy, to częściowo bomby zapalające, częściowo bomby burzące. Jak bomby zapalające, to my na dachu żeśmy nogami spychali. Żeśmy w ten sposób parę razy nasze miejsce pobytu jenieckiego zachowali. W Monachium było to, że byliśmy ciągle narażeni na śmierć, ale mieliśmy co jeść. Natomiast ciekawy dla nas okres był po uwolnieniu z niewoli.
- W Monachium zostali państwo uwolnieni?
Tak, Patton. Monachium się poddało, w Monachium nie było walk, białe flagi wywiesili – 24 kwietnia, świtem jeszcze zdążyli powiesić. Był dylemat. Cały maj to pięknie, bo mimo że był zakaz uprawiania fraternizacji tak zwanej z Niemkami, to starały się, jak mogły, za czekoladę, żeby było wszystko w porządku. Żeśmy mieli dobrze, żarcie, wszystko, panami byliśmy. Po dwóch, trzech tygodniach następuje otrzeźwienie, przestaje smakować i wino, i wszystko. Co dalej? Żeśmy naszą grupą, tych, którzy [tam] byli, odbyli szlak. Langwasser koło Norymbergii to jest miejsce, gdzie był proces. Żeśmy samochodami, pociągami objechali to wszystko. Z naszej przyszłej ojczyzny już przyjeżdżali i agitowali na powrót do kraju. Nam w głowie w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nie był powrót do kraju. Było tylko zastanowienie się, co robić. Emigrować w świat? Po pierwsze – naiwne to było – wierzyliśmy w III wojnę światową. W końcu, po tym wszystkim myśmy zawędrowali do Murnau. Jeszcze można było dostać się do 2 Korpusu. Oczywiście ciach, mach, sorty mundurowe, przysięga, choć niepotrzebnie, bo żeśmy przysięgali przecież w Armii Krajowej, i przydziały do wojska. Ja do szkoły podchorążych.
Przez pierwszy rok byliśmy przekonani, że Amerykanie zrozumieją, jakie niebezpieczeństwo na nich czyha, że po prostu ruszą. Żeby to chociaż pięć procent było realizmu, to wątpię, bo Amerykanie jeszcze Japończyków mieli. Ale my wierzyliśmy. Anders nas w tym umacniał, na przykład jego słynne powiedzenie: „Byliśmy, jesteśmy i będziemy”. Andres zresztą naszą szkołę podchorążych bardzo lubił, trzy razy był. To była jedyna w ogóle podchorążówka wszystkich Polskich Sił Zbrojnych w czasie II wojny światowej (1 Korpus i 2 Korpus, i marynarka, i lotnictwo) gdzie kończąc szkołę podchorążych, nie było rezerwy. Mam kopię mojego dyplomu. To była normalna zawodowa szkoła podchorążych. Dla mnie to był najpiękniejszy okres mojego życia, choć później też nie narzekałem, bo na przykład odwiedziłem siedemdziesiąt sześć państw, tak że troszeńkę nałykałem się tego wszystkiego. Ale tak, jak dwa lata i cztery miesiące spędzone we Włoszech, w Rzymie… Wojsko jak jasna cholera, nie było taryfy ulgowej. Po prostu wierzyliśmy. Na podchorążówce zakuwaliśmy taktykę, wszystko, coś niesamowitego. Wiara była nieskażona jeszcze widmem porażki, widmem półniewoli. Była straszna w nas wiara.
- W 1947 roku skończył pan szkołę podchorążych?
Podchorążówkę skończyliśmy wcześniej. Pułk został przewieziony do Anglii i całe nieszczęście, bo cholerna, zimna, nieprzychylna była Anglia. Myśmy [mieli] tak zwane beczki śmiechu, to jest blacha, dziesięć koców nie pomagało zimą, mimo że w Anglii nie było dużych mrozów. Tej zimy był wyjątkowo duży śnieg, żeśmy bez przerwy tylko drżeli. Dla nas to było parszywe. Jakoś Anglicy nam nie przypadli do gustu, nie wiem dlaczego, mimo że nas utrzymywali. Miałem możliwość otrzymać wizę do trzech państw: do Nowej Zelandii, do Australii i do Południowej Afryki. Ale nawiązałem kontakt, wiedziałem już, że mama żyje, że siostra żyje i zdecydowałem się na powrót do kraju. Mój powrót też był dosyć ciekawy. Mam charakterologiczny feler, że jak coś robię, to wierzę. Jak się zapisałem do Polski, pułkownik Fudakowski, dowódca pułku, spojrzał na mnie. Bardzo mnie przedtem lubił. Mimo że po szkole podchorążych od razu funkcji za dużych się nie łapie, mianował mnie pełniącym obowiązki [dowódcy] V plutonu, 3. szwadronu. To jest bardzo wysoka funkcja, jak na młodego podchorążego. Jak zameldowałem, że wracam do kraju, to [pułkownik Fudakowski] spojrzał na mnie, mówi: „Tfu, słabizna! Ty też?!”. Strasznie mi było głupio. Musiałem jechać do Londynu, do konsulatu polskiego iść, attaché wojskowym był podpułkownik Kuropecki. Z podpułkownikiem Kuropeckim, później już jako generałem, wódkę piłem i mu powiedziałem, że mam do niego żal na całe życie. Niektórych ludzi nie puszczali do Polski, nie dawali zgody. Wszyscy oficerowie i podoficerowie musieli iść do konsulatu (to nie było PRL) i dostać zgodę na powrót do domu. Nie wiedziałem, co z sobą robić, ale do Polski chciałem wrócić. Mówię: „Panie pułkowniku, ale pod jednym warunkiem wrócę do Polski, że chcę dalej służyć w armii”. Wróciłem do Polski, do Bydgoszczy, nie do Warszawy od razu, bo nic nie miałem [w Warszawie]. Siostrzyczka była w tym czasie w Bydgoszczy. Zameldowałem się, mówię, że z attaché rozmawiałem. Za dwie, trzy godziny… Co oni mogli w Bydgoszczy wiedzieć, jaki ja warszawiak [jestem]? Coś widocznie wiedzieli: „Nam tu takich nie potrzeba”. Tak że do wojska mnie, na szczęście moje, nie przyjęli.
- Kiedy spotkał się pan z rodziną, z siostrą?
Jak tylko wróciłem do Polski, to znaczy dokładnie 17 czerwca 1947 roku. Siostra wyszła drugi raz za mąż. Mężem mojej siostry był Zygmunt Soból, pseudonim „Im”, dowódca plutonu kompanii „Iwo”. Też z niewoli wrócił. Siostra była w tym czasie w ciąży. Powiedział: „Ewa, ja w tym kraju nie zostaję. Pryskam, jedź ze mną. Mam załatwione papiery, że do Wiednia się przedostaniemy”. − „Nie jadę, bo mam mamę, mamy nie zostawię, Edek ma wrócić”. Wyjechał sobie, a ona była w ciąży. Jak była w ciąży, to w szpitalu jakiś człowiek się nią bardzo zaopiekował. Zeszli się. Jej drugi mąż był komisarzem ziemskim na powiat bydgoski. Byłem tam przez rok czasu, zrobiłem maturę. Jednocześnie, ponieważ on był komisarzem ziemskim, pewnego dnia mówi: „Słuchaj, uważaj, jesteś na liście do wywozu”. Co robić? Zwijam żagle i do Warszawy. Do Warszawy przyjechałem w 1948 roku. Nie miałem gdzie [mieszkać]. Przez pierwsze trzy tygodnie tułałem się po piwnicach. Na parę nocy przyjęli mnie na Dworkową, był hostel organizacji młodzieżowej PPS-u OMTUR korzystałem później [z ich gościnności]. W każdym razie w okropnych warunkach [mieszkałem], zanim zdołałem… goły, nagi, bosy. Na szczęście na ulicy spotkałem niejakiego Kędziorę, kolega z podchorążówki. On mi załatwił posadę w biurze sprzedaży i jakoś później pomaleńku – głowę na karku miałem – szybko awansowałem. Jedyne, co złe: wyrzucili mnie ze szkoły Akademii Nauk Politycznych. Chciałem się koniecznie wdrapać na wydział konsularno-dyplomatyczny. Żebym miał obecną mądrość, to bym się tak wysoko nie pchał, jakieś studia bym skończył. Musiałem z tego zrezygnować, później skończyłem AWF we Wrocławiu.
- Nie był pan represjonowany?
Nie byłem. Miałem stracha, że wyjechałem z Lipna, jak mi dał cynk, że jestem na liście do wywozu.
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego coś, czego pańskim zdaniem nikt wcześniej nie powiedział?
Mnie się wydaje, że powinniśmy – zachowując pełną pamięć o tym, bo to heroiczny czyn w sumie, choć samobójczy – [tak podchodzić], żeby to było tylko wydarzenie historyczne, a nie służące do wygrywania spraw ideowych. Nie o to nam chodziło. Myśmy walczyli tylko o Polskę, normalnie tylko o Polskę, nie o Polskę takiego czy innego ustroju, III Rzeczpospolitej, IV czy którejś, nie. Dziewięćdziesiąt procent chyba powie jednakowo. Żeśmy wszyscy starali się [traktować to] jako obowiązek. Tak byliśmy przed wojną chowani. Bez wielkich, patriotycznych słów, przyjmowaliśmy to za rzecz naturalną. Na przykład cholera mnie brała, jak nasza organizacja została rozbita, nie można było złapać znów [kontaktów], żeby gdzieś wstąpić. Z jednej strony stanowi to dobrze o konspiracji, że była bardzo ścisła. Zawsze troszeńkę [myślę]: „Edek, mogłeś więcej zrobić”. Nie zrobiłem.
Warszawa, dnia 14 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek