Irena Dzienniak-Różewska „Wichura”
- Co działo się z panią przed 1 września 1939 roku? Jak wyglądało pani życie codzienne, rodzinne, szkolne?
Byłam jedynaczką. Rodzice byli tak zwanymi urzędnikami państwowymi. Mieszkaliśmy na Żoliborzu. To mieszkanie jest do dziś dnia. Mieszka w nim moja wnuczka. To jest przy ulicy Krasińskiego 20. Wtedy to był ostatni dom, jeśli chodzi o Warszawę. Dalej były pola, a potem były już Powązki. Teraz to jest zupełnie inny Żoliborz. Dzieciństwo miałam bardzo dobre. Rodzice pracowali, ja chodziłam do przedszkola, które wtedy właściwie mieściło się w tym samym domu, bo dom przy Krasińskiego 20 to jest taki wielki czworobok i w środku jest dość duży teren, który był wtedy pięknie zagospodarowany. Były kwiaty, krzewy, w ogóle były bardzo pięknie, a w środku stał mały drewniany domek i tam było przedszkole, tak że prosto z klatki schodowej numer C wlatywałam do przedszkola. Pamiętam dość dużo właśnie z tamtych czasów, z tym że bogato to u nas nie było, bo tata potem rozpoczął studia, jednocześnie pracując. Wtedy chyba też tak można było. Właściwie potem to pracę stracił i utrzymywał się, malując obrazy. Niektóre mam, jakimś cudem się wyratowały. Tutaj tylko mam dwa czy trzy, a reszta jest u mojego syna. [Ojciec] z tego żył. Mama pracowała w tak zwanej ubezpieczalni społecznej. Zawsze w domu była służąca, bo rodziców nie było i wobec tego jakoś ich chyba było na to stać, żeby taka dziewczyna była na stałe. Potem poszłam do szkoły, która mieściła się na ulicy Felińskiego na Żoliborzu. To był też wielki gmach podzielony na trzy szkoły. Dwie szkoły, to były szkoły tak zwane powszechne – [szkoła numer] 64, która nie wiadomo dlaczego i ja nie wiem dlaczego, była gorsza, i [szkoła numer] 68, która była lepsza, a w jeszcze jednym skrzydle mieściło się męskie gimnazjum imienia Poniatowskiego, tak zwana Poniatówka. Dlaczego byłam w [szkole numer] 64, to nie wiem do dziś dnia, ale wszystko jedno.
Wybuchła wojna. Wyjeżdżaliśmy właściwie na całe lato do Świdra. Mój tata zaczął potem pracować w PZUW, bo tak to się wtedy nazywało, i tam oni mieli domki drewniane, bardzo fajne, i myśmy tam właśnie wyjeżdżali, a rodzice dojeżdżali do pracy kolejką elektryczną, która wtedy chodziła chyba tylko do Otwocka. Wybuchła wojna. Tata dostał przydział. Były rozlepione karty mobilizacyjne i tata miał białą z czerwonym paskiem. Ponieważ każdy z oficerów miał w szafie swój mundur, wobec tego tata, wtedy chyba jeszcze właśnie chodziła kolejka, to był 2 września, pojechał do Warszawy, ubrał się w mundur i jeszcze wpadł na chwilę do Świdra, i żegnał się z nami, bo 3 września miał się stawić w miejscowości Sokółka. Sokółka to było jakieś takie osiedle, miasteczko, już prawie na granicy z Litwą. Słuch o [ojcu] zaginął. Czwartego albo 5 marca nie chodziły już żadne kolejki, bo tam jeszcze chodziła kolejka – ciuchcia się nazywała, która już także stanęła. Popłoch był niesamowity. Wobec tego moja mama wynajęła chłopa z furmanką, bo tam trzeba było mieć garnki własne i pościel własną, załadowały to wszystko z Marysią (bo wtedy właśnie była służąca Marysia) i mną, i furmanką przyjechałyśmy na Żoliborz. Mama zaczęła pracować dalej właśnie w ubezpieczalni. Przez jakiś czas szkoły były nieczynne, ale potem były czynne.
Tak. Tam uczyłam się w ten sposób, że już jak... Były tak zwane tajne komplety, gdzie nas uczono historii, języka polskiego, nie wiem, czego więcej.
Nasza szkoła numer 64 dostała od Niemców willę w alei Wojska Polskiego na Żoliborzu i tam była nasza szkoła. Tam chodziłam łącznie do siódmej klasy, jednocześnie siódmą klasę robiłam jako pierwszą klasę w gimnazjum. To były jakieś strasznie dziwne rzeczy. W ogóle nie wiem, jak to się działo, ale tak było. Tam także były właśnie tak zwane komplety. W ten sposób w 1944 roku skończyłam szkołę powszechną i pierwszą klasę gimnazjum. Gimnazjum mieściło się na placu Inwalidów i ten dom jest do dziś dnia. To był tak zwany hotel oficerski. Skończyłam i zdałam, to znaczy nie zdałam właśnie, oblała mnie moja profesorka z historii i miałam zgłosić się we wrześniu, żeby jeszcze raz niestety zdawać historię, ale wybuchło Powstanie.
- Do tego czasu mieszkaliście pod tym samym adresem?
Cały czas. Jednocześnie nie wiem też, kto mnie tam wciągnął [do harcerstwa]. Tego nie pamiętam. Pewnie jakaś dziewczyna z klasy [wciągnęła] mnie do harcerstwa. Od połowy 1943 roku byłam właśnie w zastępie „Wichry”. Naturalnie moja mama nic o tym nie wiedziała, bo by się na to nie zgodziła. Robiłam to właśnie cichcem, że niby idę do koleżanki, a leciałam wtedy na zbiórkę. Moja zastępowa mieszkała bardzo blisko mnie, wobec tego zawsze było łatwo do niej dolecieć. Nas było wtedy w zastępie chyba siedem albo osiem dziewczyn. Przechodziłyśmy szkolenia bardzo łatwe właściwe: pierwsza pomoc, śledzenie kogoś na przykład. To wszystko działo się na terenie Żoliborza. Ja w ogóle nie znałam Warszawy. To było tak, że mówiłam: „Mamo, jadę do Warszawy”. Tak jakoś to było. Znałam tylko dokładnie cały Żoliborz i to było jedno z naszych zadań, że mamy znać każdy dom, gdzie, kto mieszka, co robi, sklepy, w ogóle wszystko, każdą dziurę w płocie, każde przejście. Poza tym jedno z zadań też było, jakoś dałam radę, dawano mi torbę, w której coś było. To coś miałam zawieźć do Śródmieścia Warszawy. Bałam się okropnie. Wtedy tramwaj [numer] 36 chodził z Marymontu (chyba do dziś dnia chodzi ten numer, ale nie wiem). Jakoś dotarłam. To było na Hożej, na Nowogrodzkiej, gdzieś tam. Zadzwoniłam dwa czy trzy razy, dałam paczkę i tyle. Poza tym jeździłyśmy czasem jako obstawa dla chłopców, ale starszych, którzy jeździli na ćwiczenia – ćwiczenia, jeśli chodzi o teren. Pamiętam, że jeździliśmy kolejką EKD, która wtedy chodziła z ulicy Nowogrodzkiej i to niby jechaliśmy tak sobie na wycieczkę, a oni w teczkach i w różnych torbach mieli broń. Zaszywaliśmy się w lasy. My to nic nie robiłyśmy, a oni gdzieś tam latali i strzelali trochę, ale to w ogóle było fajne. Raz był dziwny przypadek. Jeden z chłopaków miał torbę. Ta torba była bardzo marna. Wsiedliśmy do kolejki i on położył tę torbę. W ostatnim wagonie, na końcu wagonu był blat, coś podobnego i on to tam położył. Naturalnie śmialiśmy się, gadaliśmy, rozradowani, jakoś nikt się nie bał. Podejrzewam, że ich broń była lipna, ale... Wysiedliśmy chyba w Michałowicach. Wtedy dopiero ten Jurek (nazywał się Budzyński, zresztą nie żyje już dawno) zorientował się, że on nie ma tej torby, a kolejka pojechała dalej. I co? Wpadliśmy w potworny popłoch, więc tam może była prawdziwa broń. Jeden z nich poleciał do zawiadowcy stacji w Michałowicach i mówi mu to. Ten facet był bardzo fajny, mówi: „Zaraz, zaraz”. Zadzwonił na stację końcową do kumpla widocznie i wszystko to mu przekazał, że jeśli jest ta torba, bo może ktoś ją wziął, ale nikt jej nie wziął i torba wróciła z powrotem, więc szczęście nasze było zupełnie niesamowite. Poza tym oczywiście wszystkie przedwojenne sprawności harcerskie były. W tej chwili nie pamiętam wszystkich nazw: zwiadowca, kucharz, sanitariuszka, ale były jakieś sprawności, które się potem na rękawie nosiło, oczywiście nie wtedy, bo wtedy to w ogóle żaden mundur [nie był noszony]. Nie wiem, jak to się stało, moja zastępowa, bardzo fajna dziewczyna (jest jeszcze cała i w ogóle żywa), coś się zaczęło [rozmawiać] o szkole. Okazało się, że mnie w tej szkole to nie bardzo idzie, matematyka, i ona mówi: „Moja droga, nie ma innego wyjścia...”. Ona była ode mnie starsza najwyżej trzy, cztery lata. Nie wiem, czy chyba dyrektorka wezwała moją mamę do szkoły, nie wiem. W każdym razie moja mama się dowiedziała, że w tej szkole grożą mi dwie dwóje i w ogóle koszmar. Moja zastępowa mówi: „Słuchaj, musisz to swojej mamie powiedzieć, że ty jesteś tutaj i że to może właśnie na skutek tych różnych twoich jeszcze dodatkowych zajęć, to właśnie twoja matematyka [kuleje] i ty się musisz do tego przyznać. Jeżeli twoja mama się nie zgodzi, żebyś ty była razem z nami, to ja nie mam na to wpływu”. Powiedziałam: „Moja kochana, ja tego mojej mamie nie powiem, bo mi łeb ukręci, zabije mnie i w ogóle. Może ty byś poszła?”. Ona mówi: „Pójdę”. I poszła. Nie wiem, co one tam w ogóle obgadywały, ale w każdym razie moja mama zgodziła się, z tym że pod przysięgą, że tak powiem, bo to jeszcze było w ciągu roku szkolnego, że do końca roku zlikwiduję dwóje, bo jeśli nie, to wylatuję z harcerstwa. Nie miałam innego wyjścia. Mama miała żal do mnie, że jej tego nie powiedziałam. Mówię: „Mama, przecież byś się nie zgodziła na to”. – „A może bym się zgodziła?”.
Od taty dalej [nie było] żadnych wieści. Gdzieś potem jedna z żon oficerów, który był razem z tatą (bo potem tata z Sokółki znalazł się w Połądze, to już chyba jest na terenie Litwy właśnie), jedna z żon oficerów jakoś dotarła tam, nie wiem, jakim cudem, i przywiozła nam list od taty. To był 1943 rok albo 1942. Nie wiem, bo mi się daty już mylą po prostu. W każdym razie tata był wtedy jeszcze w Połądze, cały, żywy, a co dalej [działo się z nim], to nikt z nich nie wiedział. Potem dopiero dowiedziałyśmy się, że ich przewozili w różne miejsca, do różnych obozów. Najgorsi to dla nich byli Litwini, a nie Rosjanie, i tata cudem uniknął Katynia. Przeszedł przez Kozielsk i też nie wiem jak. Jak tata wrócił do Polski, to miałam siedemnaście lat, więc to jeszcze mnie mało interesowało. Tata w ogóle miał literackie zdolności, bo ciągle coś pisał. To były stosy tego – różnych wspomnień. Mnie to tak wtedy nie bardzo brało. Ciągle jeszcze wtedy żyłam Powstaniem. Tata się dostał do armii Andersa i tu już przez Czerwony Krzyż dostałyśmy wiadomość. Przeszedł całą drogę przez Monte Casino. Jest nawet wspomniany w książce Wańkowicza. Przeszedł przez Monte Casino, Bolonię, różne inne miasta, gdzie jeszcze były walki z Niemcami, i potem był w Egipcie. To było już po wojnie. W Egipcie założył szkołę sportową. Potem był w Palestynie, jeszcze gdzieś. Osiadł na dłuższy czas we Włoszech i już przysyłał nam dziwne paczki, ale przysyłał, i ciągle był właśnie [dylemat], czy ma wrócić, czy ma nie wrócić. Mama powiedziała, że się z Polski nie ruszy na krok, a mnie to było właściwie wszystko jedno, to znaczy zazdrościłam dziewczynom, które dostały się do obozów na terenie Niemiec po Powstaniu, a ja nie, bo mnie lekarz naczelny wyrzucił ze szpitala, jak już była kapitulacja, że mam wracać do matki i że nie ma w ogóle odwołania. Płakałam, prosiłam. Prawdopodobnie moje życie, gdybym poszła z dziewczynami, to by nie było takie, jak jest teraz. Tata z Włoch przyjechał do Anglii do Londynu i tam jakiś czas jeszcze był, i wrócił do Polski w 1947 roku na Krasińskiego 20, a nas wywieziono przez Pruszków...
- Proszę opowiedzieć o wybuchu Powstania 1 sierpnia.
To było tak, że mama była w pracy. Pracowała na Solcu, a ja byłam w domu, z tym że już coś było wiadomo, że może coś się będzie działo, ale do nas, do tych smarkul, to właściwie mało dochodziło.
Nie. To znaczy wyższe progi – zastępowe, drużynowe, to może coś tam wiedziały, bo one jednocześnie były w Armii Krajowej, a my byłyśmy tylko w „Szarych Szeregach”, właściwie tylko przylepione do Armii Krajowej. W każdym razie w tym dniu siedziałam w domu i padał deszcz.
Nagle na schodach, na podwórku, coś się zaczyna dziać. Ludzie latają, biegają, w ogóle jest nastrój, że coś się chyba zacznie dziać, ale Powstanie nie. Było słychać jakieś strzały, a to właśnie na Żoliborzu o godzinie czternastej na ulicy Suzina padły pierwsze strzały. Siedzę w domu, ale przyleciała jedna z dziewczyn, która była ze mną w zastępie, a mieszkała też właśnie na Krasińskiego 20, przyleciała do mnie, mówi: „Słuchaj, my lećmy do Kryśki, naszej zastępowej, bo coś się w ogóle chyba dzieje”. Bałam się wyjść z domu i ona chyba też, że niby trzeba było tam [się stawić], bo coś się chyba zaczyna dziać, a my tu jak głupie siedzimy, ale też się chyba bała. To był właśnie dzień 1 sierpnia, bo wieczorem dopiero bramy nie były zamknięte, a tak to były zamykane, jednak (może myśmy się jednak wtedy przestały bać, nie wiem) poleciałyśmy do Kryśki. Kryśka mieszkała tuż tuż na placu Henkla i była w domu. Mówi: „Co się z wami dzieje?! Żadna nie przychodzi”. Mówimy: „Bo co?”. Ona mówi: „Jutro rano macie się zgłosić do klasztoru, do doktora »Strumienia« i to chyba będzie wasz przydział”. Nie pamiętam, co myśmy wtedy czuły: czy radość, czy strach, że jak to będzie, że my mamy przydział dostać, że my w ogóle mamy coś robić. To było w ogóle dla nas...
- Nie wiedziała pani, co będzie pani robiła?
Nie, nic nie wiedziałam. W ogóle to co mogłam robić, taka smarkula? Następnego dnia żeśmy się z Danką umówiły. Już przemykali się chłopcy w panterkach, coś w ogóle się działo, ale bardzo mało, tak że to wszystko było dla nas nierealne po prostu. Poleciałyśmy też właśnie do klasztoru, a to [było] tuż tuż. Pętały się tam siostry zakonne, jacyś ludzie, w ogóle był jeden wielki bałagan. Bałagan w [takim] znaczeniu słowa, że w każdym razie nie wierzyłam, że to już jest naprawdę właśnie Powstanie. Znalazłyśmy właśnie tego naczelnego. To był bardzo fajny facet bez jednej nogi – doktor Papieski. Złapałyśmy go. On tam z kimś rozmawiał, to myśmy stały grzecznie, ale w końcu [pyta]: „Co wy chcecie?”. Mówimy, że jesteśmy właśnie z drużyny i że nas tutaj przysłano, i coś mamy robić. On mówi: „Boże, co ja mam z wami zrobić, takie smarkule. Nie wiem, co wy macie robić”. My mówimy, że my mamy tutaj przydział. On mówi: „No dobrze. Będę się martwił, ale potem”. Już wtedy były przepustki.
- Papieski to był pseudonim czy nazwisko?
„Strumień” to był jego pseudonim, a Papieski – Zbigniew zresztą – to było jego nazwisko. On był w ogóle znany na Żoliborzu, bo mieszkał na Żoliborzu, jego żona też była lekarzem i też była właśnie tam. On kazał komuś przepustki nam dać. Oczywiście przepustka to było to, że mam prawo ruszać się na Żoliborzu, numer jakiś tam, ale nie wiem jaki (mała kartka papieru). [On pyta się]: „Pseudonim?”. Jak powiem „Wichura”? Danka była chyba „Cyklon” – jeszcze gorzej. [Mówię]: „Nie mamy pseudonimów”. – „Ale ja coś muszę napisać”. To był chyba też jakiś lekarz. Mówię: „Nie wiem”. Miałam wtedy bardzo jasne włosy, a Danka miała ciemne. On nam napisał: „Jasna” i „Ciemna”. Tak się zostało, z tym że od dziecka i to jeszcze teraz też funkcjonuje, mimo że jestem taka stara, jestem Dzitka. To jeszcze na studiach podpisywałam wszystkie swoje prace i w ogóle wszystko przez małe „d” i „t” w środku, bo miałam przyjaciółkę, która miała na imię Lidka i myśmy tak się umówiły, że ona będzie małe „l” i „t” w środku i z chwilą, kiedy zaczęłam pracować już po latach, to przez długi czas, jeżeli ktoś mówił do mnie „Pani Ireno”, to w ogóle się nie ruszałam, bo ja byłam Dzitka. Do dzisiaj i w plutonie, w ogóle wśród wszystkich znajomych, to jestem Dzitka i nawet są ludzie, którzy nie wiedzą, że mam na imię Irena.
Nasza praca... Najpierw tośmy były oszołomione. Nie wiem jak Danka, ale ja byłam oszołomiona organizacją szpitala na terenie klasztoru. Dowiedziałam się potem, że te siostry przygotowywały Powstanie co najmniej trzy lata. Tam było wszytko. One z tyłu… Bo klasztor teraz nie wygląda tak, jakim był właśnie wtedy. On był długi w stronę ulicy Krasińskiego. Potem został zbombardowany, ta właśnie część i wobec czego ścięli go. W czasie wojny one prowadziły szkołę, która była pod mianem szkoły krawiecko-gospodarczej, ale to było gimnazjum i liceum, oczywiście tylko żeńskie. Przedtem tam miały także jeszcze przedszkole. Tam było wszystko. Na tyłach miały ogród i tam były wszystkie warzywa, wszystko. Mało tego, tam były dwie krowy, tam były świnie. Jak już nie było co jeść, to tłukli te wszystkie biedne zwierzaki. Tam były przygotowane łóżka, pościel, sucha żywność, kasze różne, ryż, a przede wszystkim sale operacyjne, cały sprzęt. To wszystko było w tym klasztorze. Dlatego to z chwilą, kiedy już... Pierwszy ranny był już trzeciego dnia i to był właśnie mój pierwszy ranny, strasznie fajny chłopak, zresztą plutonowy plutonu harcerskiego 227, który został ranny już drugiego dnia i stracił rękę. Zresztą był on chyba na drugim czy na trzecim roku tajnej medycyny i potem był lekarzem, ale krótko, bo z jedną ręką to nie bardzo, i się przekwalifikował chyba na psychiatrię czy coś takiego, nie wiem. To było tak, że byłam w ogóle zdumiona. Siostry także były podzielone, że tak powiem, na kuchnię, na pralnię. Tam były – bo w ogóle były – siostry lekarze. W ogóle było nadzwyczajnie i dlatego ten właśnie szpital został głównym szpitalem na Żoliborzu – numer 100. Były potem tak zwane punkty sanitarne i jeszcze były gdzieś na Dolnym Żoliborzu, na Czarneckiego czy gdzieś był szpital numer 1, i gdzieś tam był szpital numer 2, ale jeśli chodzi o liczbę rannych, to u nas było najwięcej. To były sale w piwnicach, to były sale na parterze, to były sale na pierwszym piętrze.
Moja praca zaczęła się właściwie tym, że zaczęłam coś tam robić w kuchni, nie pamiętam co, coś tam robić w pralni i biegać po Żoliborzu, bo już w ciągu paru dni wykopano tak zwane rowy łącznikowe. Jeden z pierwszych rowów to był ten, który leciał od wejścia do klasztoru, które wtedy było... To się nazywała ulica Stołeczna wtedy, bo teraz to jest Popiełuszki. Ten rów leciał do Krasińskiego 29 i od Krasińskiego 29 do Krasińskiego 20. To już szło się tym rowem i dalej przez piwnicę na Krasińskiego 20 był rów, wywalono w ogóle cegły, bo to jeszcze były takie, że niewielka płyta i dalej Krasińskiego 18, Krasińskiego 16, aż do placu Wilsona. Oczywiście też tam były małe rowy, ale ten główny właśnie leciał tak prosto. Zresztą to nas w ogóle uratowało, jak trzeba było... 15 lub 16 sierpnia już zaczęli niestety ostrzeliwać klasztor. Już od tyłu, od tamtej właśnie części z Powązek zaczynali włazić Niemcy. Uratowało nas raz tylko to, że jedna z sióstr mówiła świetnie po niemiecku i powiedziała, że tu są tylko, owszem, ranni, ale tylko cywile, ale groziło to tym, że po prostu zwalą te dalsze mury i trzeba się będzie wynieść stamtąd. Tymi rowami żeśmy nosze, wszystkie rzeczy, to wszystko [wynosili].
Pierwsze dni były naprawdę cudowne. To była w ogóle bajka: flagi biało-czerwone na domach, wolność jakaś. W ogóle nie da się tego opisać. Poza tym myśmy miały jeszcze to, że myśmy tam wtedy jeszcze spały, dlatego że były wolne łóżka, jeszcze nie było tylu rannych, tak że myśmy tam spały. Ponieważ zawsze, całe życie, pisałam pamiętnik, więc zawsze też tam wieczorem przy świeczce coś pisałam. Śmieli się ze mnie wszyscy ranni: „Czyś ty zwariowała, co ty tam piszesz”. Niestety mama nie dała mi go zabrać, trudno. Śmieli się z nas, bo żeby ładnie wyglądać, to jeżeli miałyśmy tam spać, to myśmy sobie kręciły loki na papierkach jak głupie, śmiesznota, ale było fajnie. Rannych nie było jeszcze tak wielu, nie było jeszcze takich rannych, dla których już nie było ratunku. To były po prostu lżejsze rany. Poza tym było co jeść. Obiady były z dwóch dań. Zawsze była jakaś zupa i coś tam było na drugie danie, bo siostry miały zapasy.
Moja praca to jeszcze było latanie po Żoliborzu, bo ludzie w jakiś tam sposób, nie wiem, jak to robili, dawali znać, co mogą jeszcze dać dla szpitala, jeśli chodzi o klasztor. To była pościel, to była żywność, worki z kaszą czy ziemniaki. Poza tym codziennie nosiłam na ulicę Pogonowskiego (to było dosyć łatwe dojście), też trochę rowem, tak zwany sterylizator. To były wielkie metalowe puszki, gdzie były ładowane strzykawki, bandaże i takie różne rzeczy. W klasztorze nie było takiej aparatury. Aparaturę taką miał pan magister (zapomniałam nazwiska), który mieszkał w willi na Pogonowskiego i on to robił po prostu, tak że wieczorem zanosiło się dwa [sterylizatory] (ciężkie to było jak cholera), a rano (on to robił w nocy) to trzeba było przynieść i był już czysty materiał. Wtedy naczelnym był doktor Papieski jeszcze, bo potem zrezygnował z tego, bo jednak przez nogi nie miał już siły do tego wszystkiego. To był zresztą starszy pan. [Naczelnym] został doktor Węglewicz, który był bardzo niesympatyczny. W ogóle to były takie fajne chwile... Miałam jeszcze jedną funkcję. Miałam przygodę, której nie zapomnę do śmierci. Między innymi codziennie około godziny trzynastej, czternastej musiałam lecieć na plac Wilsona. Na placu Wilsona była apteka magistra Fabickiego (bardzo znana apteka na Żoliborzu i on bardzo znany). On miał dwie córki: Duśkę i Jankę – już takie babki sporo starsze niż ja. Musiałam tam lecieć i przynieść hasło i odzew na wieczór, na noc, na całą dobę jednym słowem. Dlaczego tam był ten punkt, to nie wiem, ale miałam to i o tym nie zapominałam, ale w każdym razie mówili: „Leć po to hasło, leć po to hasło”. Bez tego hasła nie można się było ruszyć.
- Ile razy dziennie musiała pani tam być?
Raz na dzień koło trzynastej i miałam hasło na noc i na ranek, i do trzynastej następnego dnia. Dziwne to było, ale nikt się temu wcale nie dziwił. Nie wiem, przez kogo było wymyślone hasło, w ten sposób, że hasło to była nazwa jakiegoś naszego miasta, a odzew na tę samą literę, to była jakaś część uzbrojenia, munduru, ale w każdym razie związane z wojskiem, z armią, na przykład Kraków – karabin.
- Co się stało, jak musieliście już opuścić klasztor?
Potem już hasła to były bardzo sporadyczne, to już wszystko było inaczej wtedy.
- Co się z panią działo, gdy musiała pani opuścić klasztor?
Razem z nimi przecież [opuszczałam klasztor].
Zaraz powiem. Wzięłam to hasło, wracam. Tam była dyżurka, gdzie był lekarz, siostry raczej nie, pielęgniarki, właśnie łączniczki. Tam się siedziało, piło kawę, herbatkę, w ogóle było fajnie. Wchodzę do dyżurki i jeden z lekarzy, ale jeszcze nie lekarz, bo on był chyba na czwartym roku medycyny, ukochany przez wszystkie dziewczyny, bo był śliczny – nazywał się doktor Andrzej Rokita – mówi: „Masz to”. Mówię: „Mam”. – „Jakie?”. – „Lublin – lancet”. Ogólny śmiech. Mówi: „Lancet? To nie mają już żadnych części wojskowych, to się wzięli za nas”. Wszyscy byli uśmiechnięci, rozradowani. On chciał iść do matki na noc. Mieszkał dość blisko na ulicy Pogonowskiego. Mówi: „Słuchajcie, to ja wracam jutro. Jeszcze nie wiem, o której. Pewnie wrócę koło pierwszej, drugiej”. Mówią: „To idź, idź już”. On poszedł. Następnego dnia około godziny dziesiątej, jedenastej rano, siedzę w dyżurce, wpada doktor Andrzej, a jeszcze ktoś tam był, i mówi: „Gdzie jest ta gówniara?!”. Pamiętam to słowo. Nic nie mówię. On mówi: „To ty!”. Mówię: „Co ja?”. – „Coś ty mi wczoraj powiedziała? Jakie hasło?”. Mówię: „Lublin”. – „A co dalej?”. Mówię: „Lancet”. – „Ja ci dam lancet! U matki nie byłem! Całą noc przesiedziałem na żandarmerii”. On musiał przejść właśnie przez ulicę Kochowskiego, gdzie była nasza żandarmeria i jego tam złapali, bo to nie był przecież lancet, tylko to była lanca. Długo mi nie mógł tego darować, długo. Mało tego, spotkałam go po latach w kawiarni. Siedział sam, czekał na kogoś, a ja tam byłam z kimś (to był chyba 1949 lub 1950 rok) na MDM-ie. Myślę sobie: ja do niego podejdę. Nie wytrzymam. On zrezygnował z medycyny i prowadził w „Bristolu” wieczorki „Muzyka łatwa, lekka i przyjemna”. A że mówił świetnie, to on to właśnie prowadził. Podeszłam do niego. On się trochę zdziwił, bo siadałam i mówię: „Czy pan mnie nie poznaje?”. – „Nie, bardzo panią przepraszam, ale ja pani nie pamiętam”. Mówię: „To jestem ja z klasztoru ze szpitala, od tej lancy”. Mówi: „No wiesz!”. Nie zapomnę tego, naprawdę. Miał rację, bo całą noc siedział na żandarmerii, a oni nie dali sobie przetłumaczyć. Myśleli, że to szpieg co najmniej.
- Co się działo z panią po wyjściu z klasztoru?
Przenosiliśmy cały szpital, to znaczy wszystkich rannych, całą aparaturę, tylko część łóżek, dlatego że robiliśmy to tylko w nocy, żeby Niemcy nie zauważyli. Szliśmy właśnie rowami, czasem trochę i górą. Część dotarła do budynku Krasińskiego 18. To byli lżej ranni, którzy mogli zostać tam po prostu. Mieszkańcy bardzo chętnie chcieli się nimi zająć. Część została na Krasińskiego 16. To już jest prawie przy placu Wilsona. Szpital przenieśliśmy na Krasińskiego 10. Krasińskiego 10 to był bardzo fajny dom, właściwie domy. Pamiętam, że od frontu mieścił się teatrzyk „Baj”. Chodziłam tam z rodzicami. Budynek nieforemny może, ale bardzo fajny. On był tam, gdzie w tej chwili jest kino „Wisła”, a w środku tego domu jakby też był ogród i tam stały małe domki. Ich było sześć, siedem jednopiętrowych. Pamiętam, jak weszłam tam, bo trzeba było przechodzić przez tunel właśnie tam, gdzie jest kino w tej chwili, i wychodziło się do środka, w ogóle istny raj: kwiaty, krzewy, szyby w oknach, ludzie siedzą na ławkach – coś niesamowitego. Radośnie to wszystko wyglądało, że mamy swój punkt teraz, tutaj, bo w ogóle Żoliborz wyszedł bardzo lekko z Powstania. Dlaczego? Dlatego że to była luźna zabudowa. Jeżeli ostrzelali albo z góry, albo „krowa” trzasnęła, to leciał jeden dom albo dwa domy, a na Starym Mieście więcej, bo była ciasna zabudowa. Tutaj były skwery, parki, ogródki, tak że [Żoliborz] wyszedł z tego stosunkowo całkiem dobrze. To rozlokowywanie było cudowne. Jeszcze ci lżej ranni, którzy chodzili o kulach na przykład, to jeszcze nam bardzo pomagali. Sala operacyjna cała, w ogóle cudownie, z tym że część sióstr zakonnych została w klasztorze – bez rannych nie chciały ruszyć się stamtąd, ich sprawa. Zresztą na teren klasztoru wkroczyły nasze dwa albo trzy plutony, bo przedtem nie było tam wojska, a tu już jak myśmy wyszli, to oni weszli, żeby bronić klasztor jako taki. Rannych już było bardzo dużo. Nie umiem określić, czy sto, dwieście, nie wiem. Tam w pełni szczęścia naprawdę byliśmy niedługo. Też nie wiem, ile. Tydzień, dwa, naprawdę nie wiem.
Nagle, niestety... Był spokój, nikt nas nie ostrzeliwał. Tak jak gdyby w ogóle to było już po wszystkim, że tak nam tu dobrze było. Jeszcze były leki, naturalnie mniej, jeszcze było co jeść, ludzie jeszcze nam przynosili jedzenie. Nie było akurat w tym okresie, bo jak myśmy byli w klasztorze, to były dwa ataki na Dworzec Gdański, gdzie rannych zwozili nam. Mieliśmy dwie własne sanitarki. Kierowcami byli dwaj bracia. Jeden to był „Koreczek”, drugi to był „Smoczek” – jak się nazywali, to nie wiem. Fajne chłopaki. To był akurat taki okres, że wiadomo, że gdzieś strzelają, że „krowy” padają, ale to było poza nami. Niestety namierzyli nas. Wtedy miałam gdzieś po coś iść. Byłam akurat w środku przejścia tunelowego i nagle... „Krowy” słyszało się wcześniej, bo to był ryk i zgrzyt. Nagle słyszę zgrzyt, ryk, zawaliło się wszystko. Spadłam, nie wiem gdzie. Tam chyba był tunel, a z prawej i lewej strony były chyba schody w dół – chyba, nie wiem tego na pewno do dziś dnia. Spadłam gdzieś, przywaliło mnie, zaczęłam się dusić, bo pył był straszny, boli noga, krzyki ludzi, jeszcze coś tam się wali. Nie wiem, ale ktoś mnie stamtąd wyciągnął po prostu. Zaraz ktoś [mi pomógł], bo miałam zdartą skórę, ale tak to nic mi się nie stało. Potem ktoś mówi: „Byłaś kontuzjowana”. Nie wiem, może byłam, ale nie wiem. Wylazłam stamtąd i kompletna rozpacz: prawie wszystkie domki rozwalone, ten front też, bo tunel się zapadł. Zginęły tam dwie fajne dziewczyny, które były ze mną. Nie ma doktora Andrzeja, nie ma, i nie ma siostry Felicjany, która była naszą ukochaną, nie ma Oli Śliwińskiej. Ola Śliwińska to była starsza harcerka, która miała nad nami pieczę. Nas tych dziewczyn, jak sobie przypominam, było siedem, osiem, co to były do wszystkiego i chyba ja tylko z nich żyję. Może gdzieś w Polsce czy świecie ktoś jest, ale tak to chyba tylko ja. Nie, chyba jeszcze jedna jest – Teresa Mickiewicz, która mieszka w tej chwili w Gdańsku. Chyba ona była też. Rozpacz, rozpacz kompletna. Lekarze, pielęgniarki, w ogóle ludzie latają nieprzytomni, nie wiadomo, co robić. Sali operacyjnej nie ma, nic nie ma. Wszystko to zrujnowane. Gdzieś tam jakiś domek owszem był, ale tylko pół tego domku. Coś niesamowitego było. To była taka rozpacz. Myśmy byli wtedy ogromnie przerażeni i bezradni.
Co dalej? Gdzie mamy teraz iść? Jakoś zaczęło się to wszystko do kupy zbierać i ściągać, rannych opatrywać, gdzieś wsadzać. W pewnej chwili słyszę krzyk: „Chodź tu do mnie!”. Schodzę trochę w dół, bo tam był dół, patrzę, leży na materacu doktor Andrzej. Głowę ma zawiązaną i mówi: „Do cholery jasnej! Nic mi nie jest, a mnie tu trzymają! Czuję się świetnie!”. Mówię: „Niech pan przestanie, doktorze, przecież nie można”. – „Ja muszę wstać! Ja muszę wstać!”. Przyleciała jeszcze jakaś dziewczyna, mówi: „A niech wstaje. Jak chce, to niech wstaje”. On mówi: „Mnie tylko rąbnęło w głowę. Nic mi więcej nie jest. Cały przecież jestem”. Potem ktoś do mnie krzyczy znowu. Patrzę, siostra Felicjana jest. Też cała, żywa, zdrowa, tylko coś przy szyi miała. Wtedy ją... Zachwyciłam się nią jeszcze raz, bo pierwszy raz ją zobaczyłam bez kornetu. Jaka ona była śliczna. Miała króciutkie, czarne włosy. Piękna. Mówi: „Co, nie poznałaś mnie?”. – „Skąd bym siostrę poznała”. Ona też cało wyszła, bo widziałam się z nią już sporo po wojnie, już była staruszką. Co robić? Nic, bo co mogłam robić. Robiłam coś, ale decyzja, że trzeba jakoś to załatwić. Naczelny sam nie mógł zdecydować. O naszych wszystkich ruchach decydował „Żywiciel”.
- Na czym miała polegać decyzja?
Przenosić szpital czy nie, czy jednak starać się tutaj, czy może... A poza tym, dokąd? Nie wiem, czy to jeden dzień trwało, czy może dłużej. Wiem, że były jakieś okropne kłopoty z wyżywieniem, bo nie było kuchni. W ogóle to był... Chyba dwa dni trwało, kiedy zapadła decyzja, że przenosimy znowu szpital, że tutaj się nie da nic robić i wobec tego... Jeszcze co? Była masa ludzi cywilnych, a nie tylko samo wojsko przecież. Takich rannych też trzeba było przyjąć. Tak że wtedy było już strasznie dużo rannych. Już także o łóżkach to mowy nie było. Leżeli na podłogach. Czasem było przejście dosłownie na stopę, bo tak wszystko było szeregiem. Bardzo to było... Byłam bardzo rozżalona i nie bardzo wiedziałam, jak się mam zachować. Jeżeli chciałam przejść właśnie takim przejściem dosłownie na jedną stopę, to łapali mnie za nogi, za sukienkę, żebym tu siadła, żebym mogła im pomóc... Byłam przerażona. W ogóle nie wiedziałam, co mam robić, jak się mam w ogóle zachować.
- Nikt pani tego nie tłumaczył?
Nie było na to czasu. Tymi sprawami w ogóle nikt się nie zajmował, skąd. Zapadła decyzja, że przenosimy szpital niedaleko, chwała Bogu, bo na Krechowiecką 6. Krechowiecka 6 to też jest kolos czteroskrzydłowy na ulicy Słowackiego – róg Słowackiego i Krechowieckiej. To był dom nauczycielski czy coś. Tam mieszkańcy bardzo nam pomogli, dlatego że przyszykowali piwnice. Tam były bardzo dobre piwnice, duże, głębokie, z okienkami to fakt, ale to było mało ważne. Dużo było tych piwnic, bo blok był wielki. Oni nam bardzo pomogli. Między Krasińskiego 10 a Krechowiecką właściwie był tylko jeden blok stojący na rogu Słowackiego, Mickiewicza i dotykający także bokiem (nie wiem, który to jest numer) placu Wilsona, a tak to było takie pole, nie pole, to się nazywało „kaskada”. Myśmy tam chodzili na sanki. Tak że to wszystko też trzeba było w nocy robić, dlatego że to było otwarte pole. Nie było tam domu „Merkury”, w ogóle nie było tam takich rzeczy. Ten blok i jeszcze jeden też, tylko że on był zrujnowany trochę i już była Krechowiecka 6. Nie wiem, ze dwie noce myśmy to robili albo dłużej. W każdym razie tam było tak samo ciasno, dlatego że rannych przecież ciągle przybywało. O tyle to zapamiętałam, że właściwie najgorszym przeżyciem dla mnie to było to, co musiałam robić. Musiałam, to znaczy, jakbym się pewnie zaparła, to bym pewnie nie robiła, ale to w ogóle mowy nie było, żebym mogła powiedzieć, że nie będę tego robiła. Sala operacyjna [była] naturalnie w piwnicy, przy karbidówkach, przy lampach naftowych, przy świecach. Operacje trwały cały czas, lżejsze, cięższe, amputacje. Obok stołu operacyjnego stał kosz, jak to kiedyś były, bo teraz pewnie już nie (młodzi ludzie pewnie nie wiedzą, jak to wygląda), do bielizny: duży, prostokątny, głęboki dosyć, z jeden i z drugiej strony ucho. W takim koszu nosiło się pościel do pralni czy do prania, czy nawet do prasowania. Taki kosz był prawie w każdym domu. Tutaj, koło tego stołu, stał taki kosz i tam się wrzucało to, co się amputowało: nogi, ręce, dłonie, stopy, wszystko, co można było obciąć, zlikwidować, ale ranny żył. Były takie przypadki, że chirurg zaczynał amputację i rezygnował, dlatego że ranny zmarł. Jak zmarł, to było o tyle lepiej, bo było dwóch takich chłopaków, którzy go zawijali w szmaty, w prześcieradła, w co tam było, i wynosili. Na podwórku kopało się, już na podwórku, bo poza blokiem nie można było, bo Niemcy nas wypatrzyli i jak tylko żeśmy wyszli, to oni wtedy zaczynali strzelać, tak że to można było robić tylko na podwórku. Wsadzało się kartkę czy coś [z informacją], kto to, o ile było wiadomo, kto to, bo czasem byli ludzie zupełnie bezimienni, stawiało się zbity krzyżyk… Ale to oni robili, a ja z takim Jurkiem albo z taką jeszcze jedną dziewczyną wynosiliśmy ten kosz. To było dla mnie najgorsze. Na podwórku był wykopany wielki dół i tam się to wrzucało, bo co z tym robić. To była dla mnie najgorsza robota w czasie Powstania.
Druga bardzo smutna chwila była wtedy, kiedy mieliśmy księdza kapelana. Ich było trzech, ale ten jeden był bardzo fajny – ksiądz Trószyński z ulicy Gdańskiej „Alkazar”. On chodził po salach, piwnicach, w ogóle był strasznie fajny. Kiedyś mnie złapał w przejściu, to już było na Krechowieckiej, i mówi: „Słuchaj, a ty to chyba się u mnie nie spowiadałaś”. Mówię: „Nie”. – „Dlaczego?”. Mówię: „Nie”. – „Ale powiedz mi, dlaczego”. Mówię: „Proszę księdza, bo jestem przekonana, że jak się wyspowiadam, to zginę”. On mówi: „To nie jest prawda. Dlaczego tak myślisz?”. Mówię: „Nie wiem. Ja tak myślę”. On mówi: „Co ja mam z tobą zrobić? Ale przecież lepiej się będziesz czuła”. Mówię: „Nie, nie, nie”. On mnie złapał za rękę, wciągnął mnie na klatkę schodową na parter, gdzie były ze trzy schodki i mówi: „No, teraz ja cię słucham”. Zaczęłam płakać. On mówi: „Nie płacz, tylko powiedz”. Mówię: „Ja nic nie mam do powiedzenia”. – „I bardzo dobrze”. To już zbliżał się chyba właściwie koniec Powstania. To było na tydzień przed końcem. W końcu zaczęłam coś mówić, że coś z mamą... Nie wiem nawet, co mówiłam, ale płakałam i mówiłam, i on dał mi rozgrzeszenie, mimo że się przed tym bardzo broniłam, naprawdę.
Potem zaczęło być tak źle, tak przerażająco, wiadomo było... Przecież niektórzy ranni... Gdyby to były inne warunki, to może by oni żyli, to może by się dało uratować czy rękę, czy nogę, ale w takich warunkach... Lekarze naprawdę dokonywali cudów. Siostry zakonne też, pielęgniarki też, i ludność, która nam zawsze jakoś starała się pomóc. Oczywiście niektórzy byli tacy, którzy wrzeszczeli na nas, że przez nas giną ludzie, że w ogóle... Też byli tacy, ale to jest ludzkie. Właśnie kiedy już doszła wieść, nie wiem jak, że będzie i to w ciągu jednego czy dwóch dni kapitulacja, „Żywiciel” jednak, on tam chyba... Może jeszcze wtedy istniała droga radiowa, nie wiem. Jeszcze wiem, że były jeszcze jakieś porozumienia z „Borem” Komorowskim, nie wiem, ale w każdym razie [dochodziły wieści], że już się zbliża koniec. Kiedy naczelny oznajmił, ściągnął nas, to też była jakaś klatka schodowa, jakieś schodki, że jednak szpital niestety musi się zlikwidować, to znaczy zostajemy na miejscu – i ranni, i cały personel – ale co z nami będzie, to on nie wie i nikt tego nie wie. Mogą nas rozstrzelać wszystkich, mogą nas... Nie wiadomo. Nie wiem dlaczego, czy tylko mnie, ale chyba nie tylko mnie złapał, [mówi]: „A ty wracasz do domu do mamy”. Mówię: „Nie”. Płakałam: „Nie, nie, nie”. – „To jest rozkaz”. Mnie było dziwnie, bo tym rowem łącznikowym już wycofywali się chłopcy z Krasińskiego 20, 18, z klasztoru, i wszyscy szli na plac Wilsona, bo już było wiadomo, że tam się mają wszyscy zgłosić, oddając broń. Wszyscy szli w tą stronę, a ja przepychałam się. [Mówią do mnie]: „Czyś ty zwariowała?! Gdzie ty idziesz?! Tam są już Niemcy”. Mnie było głupio mówić, że idę do mamy. Opaska na ręku, a ja idę do mamy. Mówię: „Bo ja tam muszę jeszcze coś [zrobić]”. Jakoś się przepchnęłam. Jak się przemknęłam, to się przemknęłam w ostatniej chwili, bo już Niemcy kazali wyjść wszystkim lokatorom na podwórko i mają tam stać po prostu. Wpadłam do piwnicy, kiedy mama już też wychodziła, łapiąc po drodze walizkę. Zobaczyła mnie i mówi: „Och, jesteś”. Mama była wtedy bardzo zaziębiona. Mówi: „Słuchaj, ja się tak źle czuję, ale coś by jeszcze trzeba było zabrać, bo nas pewnie gdzieś wyrzucą. Nie wiemy, gdzie”. Oczywiście momentalnie mi zdarła opaskę. Mówi: „Gdzie masz legitymację?!”. Mówię: „Mam tutaj w torbie”. – „Wyrzucaj tą torbę!”. Mówię: „Nie wyrzucę tej torby!”. – „To legitymację!”. Mówię: „Nie!”. – „Pamiętnik!”. Mówię: „Nie!”. Mama mi to wydarła i wsadziła [w węgiel]. W piwnicy, bo nasz dom był prymitywny i miał piece, był jeszcze węgiel, na którym były koce i mama tam spała, i jeszcze jedna lokatorka tam spała, bo wszyscy z pięter przenieśli się na dół do piwnic, a wyżej były kwatery po prostu naszych chłopaków. Mama mówi: „To ja to tu schowam pod to”. Wsadziła to w węgiel. W torbie, to była torba od maski gazowej, były opatrunki, suchary, kostki cukru, coś tam jeszcze miałam. Mama mówi: „To weź którąś walizkę”. Niemiec już stoi w drzwiach na górze i wrzeszczy, żeby wychodzić. Złapałam jakąś walizkę, mama jeszcze złapała czarne fokowe futerko już co nieco podniszczone, i jeszcze jakąś walizkę. Miałam jakąś torbę i to było wszystko. Ciepło wtedy było, tak że miałam tylko kurtkę. Nie wiem, co miała mama. Wiem, że miałam granatową spódniczkę, w której chyba byłam całe dwa miesiące. One była pewnie w strasznym stanie.
Wyszłyśmy już na ten szereg lokatorów. Chodził Niemiec. Ich było chyba z dziesięciu, którzy stali z bronią skierowaną na nas, a jeden z nich chodził z woreczkiem czy z czymś i kazał oddawać wszystko, co się miało, zdzierał z rąk pierścionki, zegarki. Myśmy nie miały nic, bo moja mama, co miała, to wszystko sprzedała w czasie wojny, tak że żeśmy nic nie miały. Jeden z lokatorów, starszy pan, czegoś tam nie chciał dać (nie wiem, co to było, bo on stał dalej), to on go po prostu zastrzelił. On upadł. I co dalej? To był czworobok i jedno skrzydło od strony Powązek, to znaczy w tej chwili od Popiełuszki, było jak sito – dosłownie sito. Kazali nam iść przez to sito. Faktycznie, przeszło się prawie bez trudu, bo tam był tylko gruz, a to było sito w ogóle takie, że żeśmy przeszli w pola, nie pola. Wiem, że na tych polach były bardzo fajne zabawy. Troszkę dalej po prawej stornie były Sady Żoliborskie. Ludzie tam mieli bardzo ładne działki, niektóre bardzo stare. To też było skoszone wszystko właściwie. Tam chłopcy starali się zdobyć coś do jedzenia. W ten sposób zginął mój bardzo dobry kumpel – plutonowy plutonu harcerskiego 227. On zginął właśnie w ten sposób, bo poszedł po pomidory. I tak nas pognali.
I tak żeśmy szli. Dokąd? Pamiętam tylko kościół na Woli, dalej to nie pamiętam. Nie pamiętam, jak się znalazłam z Woli w Pruszkowie w tej hali. Nie mogłam o tym wszystkim, zresztą może nie chciałam, rozmawiać z moją mamą, która w ogóle nie chciała mówić na ten temat, w ogóle o wojnie. Ten okres pięcioletni ona sobie jak gdyby wykreśliła z pamięci, że był zły, że był niedobry. Jedno tylko zawsze mówiła, że okres okupacji dał jej świetną jakąś [kondycję?], że czuła się wtedy bardzo dobrze. Wszyscy ludzie mówili: „Fela, ty się stuknij w głowę, bo przecież...”. Wtedy byłam bardzo szczupła, a moja mama zawsze walczyła z nadwagą.
- Co się z panią stało potem, jak byliście w hali w Pruszkowie?
To jest cała historia. Tak jakoś się złożyło, że myśmy nie zdołały, ale to nie nasza wina przecież... Moja mama w ogóle była z typu kobiet nie bardzo zaradnych. To znaczy to, co miała robić, to naturalnie robiła. W ogóle mówiła dość dużo i całkiem fajnie, ale w sumie jeżeli chodzi o jakiekolwiek decyzje w jej życiu (dopiero potem to zobaczyłam), to były zawsze bardzo trudne i nie chciała podejmować tych decyzji. Wszystko tata. Tutaj też, ale to nie była jej wina, siedziałyśmy tam... [...] Miałam czternaście lat i inaczej to wszystko chyba widziałam. To było straszne, ale nie zapamiętałam tego jako straszny dramat. Dramatem dla mnie było to, że padło Powstanie, a to, co teraz będzie, to zupełnie... Mama też... Walizki. Tłumy, ludzie jeden na drugim, koszmarne wrzaski, krzyki, płacze – koszmar. Siostry Czerwonego Krzyża chcące jakoś pomóc, kotły z jedzeniem. Ludzie się tam o mało nie zabijali. Moja mama [nie miała] ani w co tę zupę wziąć, ani jak, tośmy w ogóle nie jadły, no bo jak, ale to wtedy nie było ważne. Jakoś żeśmy znalazły miejsce, pamiętam koło takiego słupa. Mama mówi: „Słuchaj, co to jest w tych walizkach? Może coś tam jest? Może to jest coś warte?”. Dobrałyśmy się do walizek. Okazało się, że jedna walizka to w ogóle nie była nasza, tylko przyjaciółka mojej mamy przyniosła jej to, nie wiem, po co, bo to może było dla niej ważne, cenne, gdzie były same, bardzo ładne zresztą, cieniutkie lekkie letnie bluzeczki, chusteczki, szaliczki, w ogóle psu na budę. Mama mówi: „Co ta Lucyna mi tu wsadziła? Co my z tym zrobimy?”. Druga [walizka]. W drugiej to było tyle, że był kawałek materiału, nie wiem, na co, pamiętam tylko, że granatowy był, trochę jak koc, trochę jak flanela, i jakiś sweterek, ale też byle co. Pewnie mama schodząc z mieszkania do piwnicy ładowała pewnie to bezładnie, i to futerko mamy. Jesteśmy tam dwa dni, może mniej, nikt nie wie, co się będzie z nami działo, co z nami zrobią, nic nie wiadomo. Nagle widzimy przechodzącą kuzynkę mojej matki – nie bardzo bliską, ale w każdym razie znaną nam dobrze – ciocia Kazia, która była pielęgniarką z zawodu i żoną doktora Kaflińskiego, który po wojnie był prezesem Czerwonego Krzyża. Bardzo fajny facet. Moja mama do niej zaczęła machać. Ja [wołam]: „Ciociu, ciociu!”. Ciocia Kazia przyleciała i mówi: „A co wy tu robicie?!”. – „Bo my właśnie...”. – „Ojej, nie, ja coś muszę zrobić”. I poleciała. My już w ogóle nieomalże szczęśliwe. Jakiś czas jej nie było, a w międzyczasie Niemcy zaczynają nas wyciągać. Nie wiem, na jakiej zasadzie, czy wieku, czy wyglądu. Zarówno mężczyźni i kobiety, dzieci, młodzież, wyciągać na przód jakby tej hali i zaczynają dzielić na grupy. Nikt nie wie, na jakiej zasadzie. Część ludzi krzyczy, część ludzi płacze, a oni ciach, ciach. Tu jakiś ryk, że to mój mąż. To ich w ogóle nie interesowało, tylko ciach, ciach, ciach. Trzymam się kurczowo mamy. Mama zaplotła mi sznurkiem czy czymś kitki, żeby była młodsza, bo byłam dosyć wysoka, więc trzymam się mamy z walizkami naturalnie, i rozglądamy się za tą ciotką, a Niemcy, ta grupa, którą oni wyciągnęli, zaczyna maleć, więc my staramy się tak trochę do tyłu, ale ludzie nie chcą nas puścić. Gdzie ta ciotka jest? Nikt nie wiedział, dlaczego dzielą na te grupy. Prawie już dochodzimy do tych szwabów i mama zaczyna płakać, i chcą nas rozdzielić. Mama zaczyna mówić, że to moja córka, że to mała, bo trochę po prostu znała niemiecki z pracy. On nas [skierował] do jednej grupy. Ludzie też tam wrzeszczą, krzyczą, nikt nic nie wie. Tą grupę (tam było chyba około stu osób) oni rozdzielili na dwie grupy, a reszta jeszcze siedzi w Pruszkowie, to znaczy w tej hali w środku. My stoimy, zjawia się ciocia i okazuje się, że nas przydzielono do grupy wyjazdu na roboty do Niemiec, a druga – do Generalnej Guberni na terenie Polski. My jesteśmy w tej grupie i ciotka już nic nie może zrobić. Zaczęła z nimi pertraktować, ale oni mówią: „Nie”. Ładują nas do bydlęcych wagonów. Wszyscy dosłownie stoimy [na baczność], jeszcze mężczyźni i kobiety.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy, nie dają nam jeść, nie dają nam pić, dzieją się straszne rzeczy w tych wagonach, okienka tylko małe na górze. To się nawet nie da opisać. Co jakiś czas pociąg się zatrzymuje, stoi nie wiadomo po co, bo nic z tego nie wynika, nie wypuszczają nas. Pamiętam tylko, że zatrzymujemy się na stacji Neuengamme. Tam każą nam wysiadać i rozdzielają mężczyzn od kobiet. Mężczyzna to jest dla nich chłopak. Tam był między innymi mój taki kolega, właśnie z Krasińskiego 20 – Jurek Cepiel, który był chyba o rok ode mnie starszy, jego też tam właśnie wsadzili. W Neuengamme był obóz męski. Nas ładują znowu i wiozą dalej.
Dostajemy się do Ravensbrück. Pamiętam, padał deszcz, a my z tymi walizkami jak głupie. Padał deszcz, było zimno. Jak wywalili nas z wagonów, tośmy szły na piechotę. To się szło i szło. W Ravensbrück kazali nam się rozebrać do naga. Naturalnie mycie i w ogóle. Nie wiem, jakim cudem oni, bo tego nie zauważyłam, bo byłam taka przerażona, że na takie rzeczy nie patrzyłam, że nasze rzeczy (zabrali nasze walizki, naturalnie, ale futerko zostawili) nam oddali jakoby odwszone. Nie wiem, numerowali to, gdzie, kiedy – nie wiem tego, ale nasze rzeczy nam oddali. W międzyczasie już zlatywały się więźniarki, które tam już były, nieraz i po parę lat i pytały się: „Co? Z Warszawy? Z Powstania?”. Tam byłyśmy, nie robiąc absolutnie nic, dawali nam straszną zupę i czarny gliniasty chleb. To był barak, gdzie nie było łóżek, gdzie nie było nic, tylko była słoma. Myśmy Panu Bogu dziękowały za to futerko. Nie wiem, jak długo myśmy tam były, z tym że byłam przekonana, może ja, to nie, ale mama chyba została zarejestrowana, bo oni, jak nam oddawali ubrania, to mieli listę i było imię, nazwisko, to oni tam to wszystko pisali. Nawet już po wojnie dowiadywałam się, czy były takie listy… Bo jednocześnie tam było parę babek, które znałam też z Żoliborza. Nie, nie było żadnej takiej listy. Był taki okres, kiedy mnie zależało na tym, żebym była [na liście] w Ravensbrück i żebym była zarejestrowana. Nie wiem w tej chwili, czy to chodziło o forsę, czy o coś. Zawieźli nas do Mildenberg. Już było bardzo zimno, bo to już był październik. Wsadzili nas do strasznej szopy, gdzie były szpary, bo ona była z desek, i dali nas... Jeszcze podzielili nas na mniejsze grupy, tak że nas było tam chyba około trzydziestu babek, z dziećmi wszystkie, nie takie małe szkraby, ale takie w moim wieku albo dwa, trzy lata młodsze. Zapędzili nas do roboty na pola do wyrywania z ziemi buraków cukrowych. Te buraki to był koszmar.
Był majster, który jak któraś tam... (mama chciała mnie jakoś ochronić), to lał. Miał pejcz. Zresztą dwie kobiety tam zmarły. Po tych burakach sezon się skończył, znowu nas przemieścili do cegielni w miejscowości Zehdenick. Chciałam tam jechać kiedyś, ale niestety nie wyszło mi. Tam też była bardzo ciężka praca, ale tam był ten plus, że tam byli Polacy, którzy już tam byli przez wiele lat. Oni byli zagospodarowani, oni mieli wszystko, a myśmy nie miały nic, ani łyżki, ani noża, ani widelca, w ogóle nic, futerko miałyśmy. Oni nam dali ciuchy, w ogóle byli cudowni. Praca na cegielni była katorżnicza, bo cegły były wielkie, ciężkie, mokre. Prosto z pieca trzeba je było przerzucić rowem na tak zwaną haflę – na łodzie. One gdzieś sobie płynęły. Potem, ponieważ majster zauważył, że moja mama już sobie całkiem nie daje rady, na mnie trochę krzywo patrzył, to ją wziął do szwalni. Tam się szyło rzeczy dla wojska niemieckiego. Mama już tam trochę odżyła, bo [pracowała] w cieple, bo tak to miała rany na rękach, mimo że myśmy miały takie gumy na cegły. Tam obok zaraz, bo cegielnia była absolutnie prywatna, obok zaraz było wielkie prywatne gospodarstwo rolnicze. Tam był Polak, który tam już był pięć lat, bo go wywieźli, który poczuł sympatię do mojej mamy, i wobec tego myśmy miały tam raj właśnie jak na te warunki, bo on tam rządził wszystkim. Wobec tego miałyśmy mleko, jaja, warzywa. On orzekł, że nas, jak się skończy wojna, zawiezie do Polski. On miał bardzo duże i ładne gospodarstwo na granicy niemiecko-polskiej –Wolsztyn, wieś nazywała się Jaromierz. To tak było wtedy, że część wsi była po stronie polskiej, a część po stronie niemieckiej i zarówno Niemcy, jak i Polacy bardzo się kochali, urządzali wspólne zabawy, różne święta. Niemniej jego i jego córki wywalili zaraz pod koniec 1939 roku do Niemiec. On skombinował skądś, gdy już się czuło, że jakaś armia – nie było wiadomo, jaka – zbliża się, że front się zbliża, bo to już było słychać, wykombinował budę cygańską z takim [zadaszeniem] i konie, bo tam były konie. Zrobił jakieś zapasy i załadował tam mnie, moją mamę i jeszcze jedną dziewczynę w moim wieku, która żyje do dziś dnia, której mama zmarła właśnie przy burakach i [moja] mama zajęła się nią. Przywiózł nas do Polski. W gospodarstwie były już jego córki.
My naturalnie [chciałyśmy wrócić] do Warszawy, ale on sobie wykombinował, że nie, że mama będzie tutaj pracowała na poczcie, a ja tutaj będę chodziła do szkoły i wyjdę za mąż. Niemniej mama się uparła, już miałyśmy, nie wiem jakim sposobem, wiadomość od brata mojej mamy, który nam napisał, że nasze mieszkanie na Krasińskiego 20 ocalało i że tata też żyje gdzieś w Palestynie, w Egipcie czy nie wiadomo gdzie. Pojechałyśmy na tak zwany rekonesans, jak to wygląda. Rzeczywiście, jak sobie przypomnę Warszawę z Dworca Towarowego, gdzie można było dojechać... Furką się jechało przez pole gruzów od Towarowej na Żoliborz. Dosłownie pole gruzów. W naszym mieszkaniu... Nasze mieszkanie się nie spaliło, bo Niemcy, wychodząc, wrzucali bomby zapalające do piwnic każdego domu. W naszym domu, w naszym skrzydle, ogień dotarł tylko do pierwszego piętra, a myśmy mieszkały na drugim piętrze. Nasze mieszkanie, które ocalało, zajęli sąsiedzi z parteru. Zresztą bardzo fajni ludzie, którzy nam dali jeden pokój, bo tam są dwa pokoje. Też nam dali wszystko, bośmy przecież nic nie miały. Moja mama pojechała już sama do Jaromierza, beze mnie już, bo to były koszty przecież, z tym że to wtedy było tak, że wszędzie przewozili nas za darmo jako uchodźców czy jak to nazwać. [Mama] zdecydowała oczywiście, że wraca do Warszawy, że tata wróci, że mamy mieszkanie. Pan Jan i jego córki były bardzo smutne, ale trudno. On nam naprawdę bardzo pomógł. Mama zaczęła pracować w ubezpieczalni, ja zaczęłam chodzić do szkoły, z tym że straciłam jeden rok, tak że maturę zrobiłam w 1950 roku, a mogłam wcześniej, ale nie było mnie w Warszawie. Poza tym, ponieważ na tych kompletach nie bardzo mi szło, wobec tego zachowałam się bardzo brzydko, do czego namówiła mnie moja kuzynka, która mówi: „Co tam się przejmujesz. Idź do pani dyrektor, powiedz, że byłaś na kompletach u profesorek i zrobiłaś pierwszą klasę gimnazjalną, i wobec tego idziesz do drugiej”. Pani dyrektor powiedziała: „Proszę cię bardzo, Dzienniakówna, jesteś w drugiej klasie gimnazjalnej”. Powinnam być w pierwszej, ale w niczym mi to nie zaszkodziło. Niemniej nadal nie byłam orłem, bo miałam inne rzeczy w głowie. W 1947 roku wrócił tata. Mama nie chciała po niego jechać, bo on przyjechał okrętem z Anglii. Pojechałam. Oczywiście gdyby nie ciotka, która właśnie mieszkała w Gdańsku i była ze mną, tata siedział jeszcze w obozie za drutami i tylko przez druty, to tata by mnie przecież nie poznał, bo jak wyjeżdżał, to miałam dziewięć lat, a teraz miałam siedemnaście. Już byłam dorosła panna. Wrócił. W PZUW przyjęli go z otwartymi ramionami w ogóle. Zresztą trzeba przyznać, że PZUW zachowywało się w stosunku do nas przez całą wojnę niesłychanie dobrze. Deputaty nam dawali, forsę nam dawali, w ogóle byli nadzwyczajni. Tata był ze mnie dumny, a ja byłam dumna z taty. Kochał wojsko. Zresztą powiedział: „Ja się w wojsku nie ostałem, zresztą wojsko to jest cudo w ogóle, ten rygor, to wszystko”. Byli tacy panowie, którzy właśnie [uwielbiali wojsko].
Co dalej ze mną? Zdałam maturę, dostałam się na ASP. Wyszłam za mąż w 1953 roku. Syn (Jasiek) urodził się w 1954 roku. Niestety jedynak, ale myśmy naprawdę wtedy nie mieli warunków na to, dlatego że nie mieliśmy tego mieszkania. Gdyby to było to mieszkanie, to jakoś byłoby inaczej, ale mieszkałam, nie wiem, jak wytrzymałam, ale wytrzymałam, uważam, że jestem bardzo dzielna, czternaście lat u teściów. Jasiek, mój syn, ma dwoje dzieci, które są absolutnie dorosłe, ale z babcią są stosunki właściwie żadne, bo teraz to liczą się zupełnie inne sprawy, liczy się pieniądz, samochód… [...]
Działam od chwili, jak był ZBoWiD, to w ZBoWID-zie, a potem, jak powstał „Żywiciel”, to w „Żywicielu”. Prowadzę kronikę i organizowałam wszystkie imprezy (gwiazdkowe, jajeczne i inne), teraz już nie, bo nie daję rady. Staram się byś aktywna, chociaż teraz już nie bardzo mogę. Czuję się samotna. Znajomych nie ma już wielu. […]
Warszawa, 24 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Faryna