Tadeusz Rodak „Roland”

Archiwum Historii Mówionej

Tadeusz Rodak, urodzony w Warszawie 2 stycznia 1921 roku. [Urodziłem się] w bardzo dużej rodzinie, na ulicy Czerniakowskiej 110, to jest przystanek stacji pomp naprzeciwko DAK-u, była taka jednostka wojskowa. […] Moja rodzina to ojciec, mama, pięcioro dzieci, jestem drugi w kolejności. Brat Franciszek urodzony w 1919 roku, ja 1921, młodszy brat 1922, trzecia siostra rocznik 1924, zmarła bardzo wcześnie, natomiast jeszcze jedna siostra rocznik 1925 żyje dotychczas. W domu, w którym mieszkaliśmy, było w rodzinie pięciu braci rodzonych ojca i dwie siostry, wtedy dzieci było bardzo dużo, po dziewięcioro, ośmioro w każdej rodzinie, w mojej było tylko pięcioro.

  • Ile dokładnie miał pan lat w roku 1939, czy uczęszczał pan może do szkoły?

[Miałem lat 18]. Tak, uczęszczałem do szkoły podstawowej [numer 186 przy ulicy] Czerniakowskiej 128 imienia Józefa Piłsudskiego. To była wybudowana specjalnie szkoła, gdzie najwięcej było dzieci oficerów, podoficerów zawodowych z tego terenu. [Szkołę ukończyłem w 1935 roku]. Nawet uratowało mi się świadectwo ukończenia [tej] szkoły podstawowej. Ponieważ ojciec zmarł bardzo wcześnie [w 1936 roku], musiałem iść do pracy.

  • Kim był pana tata?

Mój tata był przewoźnikiem, miał trzy dorożki, kilka wozów konnych, dostarczał żwir, piasek z dna Wisły, bo mieszkaliśmy prawie nad Wisłą, na różne budowy [w Warszawie]. Ponieważ ojciec dostarczał [piasek] do [przebudowy] ulicy Aleje Jerozolimskie, była Wigilia, [ojciec] dostaje telefon, że Aleje Jerozolimskie są niesprzątnięte na święta. [Mimo świąt sam] musiał z tymi furmanami [pojechać, posprzątać, zmordowany dostaje] zapalenia płuc, w przeciągu roku zmarł. […]

  • W tej sytuacji pan musiał iść do pracy?

Tak. Jako goniec w firmie „S. GRAFF”, Składy Żelaza, Grzybowska 10. Od 1936 roku pracując, zacząłem chodzić do szkoły wieczorowej. Pierwsza moja szkoła wieczorowa to Zgromadzenia Kupców – ulica Prosta, [do września 1939 roku, później] imienia Kreczmara – Wilcza 41, [do roku 1942 roku, następnie Liceum Handlowe imienia Bakonowej – ulica Zielnia 13, do czerwca 1944 roku, gdzie otrzymałem] świadectwo dojrzałości, które też [posiadam].

  • Pan jednocześnie pracował i chodził do szkoły?

Do szkoły, tak, nie stacjonarnej, bo nie było na to stać, trzeba było pracować, wszyscy trzej bracia pracowaliśmy po to, żeby utrzymać mamę i siostrę.

  • Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej?

To było 1 września, piękna, słoneczna pogoda nad Warszawą, pierwsze bomby. Na polecenie radiowe pułkownika Umiastowskiego młodzież zdolna do obrony ojczyzny miała opuścić Warszawę, udając się na wschód.

  • To był ogólny komunikat radiowy?

To był komunikat radiowy, to było [też] polecenie, że trzeba [wyjść z Warszawy], z tym że myśmy [zdecydowali się iść na południe szosą lubelską i kierować się] […] na granicę węgierską.

  • To 1 września?

[Nie, 8] września. […] Ponieważ [miałem przeszkolenie] w PW (jak chodziłem do szkoły), to miałem trochę pojęcia o karabinie, strzelaniu.

  • Czy mógłby pan przybliżyć również ten okres?

Od 1 września 1939 to człowiek tylko chował się po piwnicach. Nie brałem udziału, jeśli chodzi o jakiejś [walki], tylko pomoc – jak żołnierz poprosił o wodę czy coś takiego, to tylko taka pomoc była. Wyszliśmy z Warszawy 8 września.

  • Pan sam wyszedł?

Nie, cała [nasza] trójka wyszła, bo 1919, 1921, 1922 rocznik [i] to już osoby, które mogły bronić ojczyzny. Myśmy się nie skierowali na Białystok, znaczy na wschód, tylko poszliśmy na południe.

  • Czy panowie indywidualnie wyszli czy dołączyli do jakiejś grupy?

To było indywidualne wyjście, bo to nie było żadnych grup, tylko było polecenie wyjścia z Warszawy, [i] skierowanie się na wschód, [gdzie] będzie mobilizacja, nie wiedzieli, że ruskie 17 września [rozpoczną agresję przeciwko Polsce]. Idąc, pieszo żeśmy doszli za już kompletnie płonący Garwolin. To [miasteczko], parterowe domki drewniane, to się paliło, a my co chwila uciekaliśmy w pole, bo [jak atakowali] niemieccy lotnicy (nawet obserwowałem, jak wyrzucał pęczki granatów do rowów) to myśmy nie do rowów uciekali, tylko [dalej w pole], w kartofle […].

  • Czyli na samym początku wojny już pan miał styczność z tą armią?

Tak, ale nie wiadomo, co z nami zrobią, kazano nam wyjść. Wyjście było oficjalne, podane przez radio, że młodzież zdolna do obrony ojczyzny ma wyjść z Warszawy. To myśmy posłusznie jako Polacy wyszliśmy, tylko mówię – nie poszliśmy, bo gdybyśmy poszli prosto na wschód, to byśmy się dostali w ręce ruskich [i na Sybir].

  • Gdzie panowie doszli?

Jakieś dziesięć, dwanaście kilometrów za Garwolin. Żeśmy szli cały dzień, wyszliśmy rano i pieszo – [szosa zatłoczona ruchem] pojazdów wojskowych [i cywilnych kierujących się na południe]. […] Żeśmy [doszli], już nie pamiętam tej miejscowości, jakieś dziesięć, dwanaście kilometrów za Garwolin. Nie szliśmy tą szosą, tylko [polnymi drogami] od razu skierowaliśmy się do chłopa, żeby przenocować, jak cały dzień się szło [to byliśmy zmęczeni].

  • Spotkali panowie jakichś innych ochotników?

Nie. Cała szosa była zawalona ludźmi tymi ewakuującymi, uciekającymi, wojskiem. Lotnicy niemieccy nic, tylko bombardowali tą szosę. Spalili cały Garwolin, bo [widzieliśmy] to, przechodząc przez Garwolin – palił się [cały]. […] [Doszliśmy do gospodarstwa]. [Gospodarz natychmiast] nas nakarmił, dał pić, w stodole żeśmy nocowali. Byliśmy u niego trzy dni, prosił [o pomoc przy zbiorach]. Chcieliśmy iść dalej, [przejeżdżał przez wieś] na motorze żołnierz z jakimś meldunkiem, powiedział, że szosa lubelska będzie przerwana, bo Niemcy przeszli Wisłę [pod] Maciejowicami. Nie było możliwości, żeby iść dalej na południe, zdecydowaliśmy się wrócić do Warszawy. [Gospodarz] dał nam z kilo kiełbasy, kilo słoniny [i pieczywo]. [Szliśmy] od piątej rano (to mogło być 12, 15 września, już nie pamiętam dokładnie tych dat). Jak żeśmy [wracali], to już był szron na polach w 1939 roku. [Szliśmy] calutki dzień, prawie do pierwszej w nocy, [dotarliśmy] do [Anina]. Najsprawniejszy byłem [ja, bo] miałem plecak z żywnością, oni musieli za mną iść. Brat starszy to później ponad pół roku leżał [chory] na nogi, odparzył [je], porobiły się rany.

  • Gdzie panowie się udali?

Z powrotem do domu. Jak [doszliśmy do] Anina, [polscy żołnierze ostrzegali], że Niemcy okrążają Warszawę w tym momencie. Ale myśmy [zdecydowali przejść] na własne ryzyko. [Przepuścili nas]. Patrole nas sprawdzały, wiedzieli, kto my jesteśmy, nawet trzeba było pokazać jakieś [dokumenty]. O pierwszej w nocy dotarliśmy do domu. Taka była historia.

  • Czy faktycznie musieliście się panowie przedzierać?

Nie wiem, czy to było przedzieranie, powiedziano, że Niemcy okrążyli już Warszawę, bo nie chcieli nas wpuścić. [Chcieliśmy przejść] za wszelką cenę, zostawiliśmy rodzinę, chcemy się dostać do Warszawy, że [do domu] pójdziemy na własne ryzyko, nie daj Boże, Niemcy złapią, rozstrzelają, coś takiego. To był pierwszy etap w 1939 roku, cały czas już byliśmy do 26 września [w] Warszawie […].

  • Czy nie zmienialiście państwo miejsca zamieszkania?

Zmienialiśmy. [Otrzymaliśmy mieszkanie w Alei Róż 7], […] był to nowy dom budowany przez firmę, w której pracowałem. [Starszy] brat [został] palaczem w kotłowni […]. [Ja z młodszym bratem pracowaliśmy w tej firmie]. [...]

  • Pan w trakcie okupacji, jak wrócił do Warszawy, poszedł z powrotem do szkoły z powrotem?

Tak. Cały czas chodziłem do szkoły wieczorowej, […] skończyłem [w szkole] imienia Bakonowej, Zielna 13, tam zrobiłem maturę.

  • Czy oprócz uczęszczania do szkoły pan gdzieś pracował?

[Do października 1939 roku w firmie „S. GRAFF”, a od listopada 1939 roku do lipca 1944 roku w firmie „STAL”, która przejęła firmę „S.GRAFF”]. Cały czas pracowałem. […] Pracując, uczyłem się […]. Do organizacji akowskiej zgłosiłem się [w maju] w 1941 roku, między innymi z kolegami, już jakieś kółka [się wiązały]. Moja organizacja była w firmie „Gebethner i Wolff” na ulicy Zgoda. [Było to znane] wydawnictwo [księgarskie]. „Gebethner i Wolff”, Zgoda 12 czy 14, tam była nasza organizacja, Warszawska Organizacja Wojskowa […].

  • W zasadzie takim pierwszym momentem, w którym pan zetknął się z konspiracją, to była szkoła?

To była szkoła, [grupa] klasowa, znaliśmy się od zarania, wtedy jeszcze nie było tajniaków, tylko byli normalni koledzy. W maju 1941 roku zostałem zaprzysiężony, to zaprzysiężenie [2-3 maja 1941 roku, obecni Stefan Sosnowski „Rawa”, Edward Płudowski „Ed”], było w firmie „Gebethner i Wolff”. To było duże wydawnictwo, jedno z większych wydawnictw w Warszawie. Właściciel właśnie też był między innymi organizatorem, tylko Gebethner, bo to firma „Gebethner i Wolff”, a tak to Gebethner. Zostałem zaprzysiężony do tego WOW, jak to się nazywało. Przecież nikt się nie pytał, jaka to jest nazwa. Pierwsze moje zadanie w organizacji to było jeżdżenie po szosie lubelskiej na rowerze. Miałem przez ramię przerzucony [worek z] ziemniakami […]. Spisywałem numery niemieckich pojazdów, które szły na wschód. To był 1941 rok, wybuch wojna [niemiecko-bolszewickiej]. Spisane […] [numery] oddawałem [dowódcy drużyny]. Gdzie to szło dalej, to już mnie nie wolno nawet było pytać. [Później] zostałem skierowany do Szkoły Młodszych Dowódców.

  • Został pan skierowany bezpośrednio z organizacji?

[Szkołę Młodszych Dowódców ukończyłem w stopniu kaprala]. […] [Mam kopię dokumentu ukończenia szkoły]. W Szkole Młodszych Dowódców mieliśmy ćwiczenia wojskowe w lasach, strzelanie mieliśmy w fabryce ołówków, taka Fabryka Ołówków w Pruszkowie […].

  • Jak pan czasowo był w stanie to pogodzić?

Wszystko musiałem [jakoś pogodzić]. Dawniej nie pytali się [czy mam czas], na ćwiczenie też trzeba było jeździć, trzeba było opuścić częściowo szkołę [aby wykonać powierzone zadanie] […].
  • Uczył się pan strzelać?

Strzelać, topografia, marsze… [W czasie ćwiczeń] pod Wilanowem moi koledzy z innej grupy zostali przez [miejscowych] folksdojczów wydani. Zginęli [wszyscy], rozstrzelali ich. […] Dalszy ciąg moich działań – zostałem [dowódcą] sekcji […]. Musiałem zwerbować kilku kolegów do sekcji. To co pamiętam, to na pewno był Tadzio Lipiński z ulicy Wilczej, dwóch braci Grzybowskich, to Krzysztof i Stanisław, następnych dwóch to już nie pamiętam.

  • Na czym polegała procedura?

Wprowadzałem ich do organizacji, zostałem sekcyjnym, miałem pod sobą pięciu ludzi, to już była wielka radość, że jestem dowódcą pięciu ludzi. Później to szkolenie. To wszystko trwało do 27 lipca 1944 roku, kiedy zostaliśmy zmobilizowani już do walki.

  • Zanim zostaliście zmobilizowani, czy oprócz spisywania numerów samochodów, już jak miał pan pod sobą pięciu ludzi, wykonywał pan jakieś zadania?

Nie, to było tylko szkolenie dla mnie. Pierwsze zadanie, jakie miałem, to miałem to spisywanie tych numerów, napisać trzeba było, czy to był czołg, czy to działo ciągnione. Oddawałem to, nie wiedząc, gdzie to idzie – po co, to wiadomo, ale do kogo to idzie. Miałem dowódcę drużyny, jemu musiałem przekazać te informacje, on musiał przekazać następnemu dowódcy. Dwudziestego siódmego lipca 1944 roku zostaliśmy już oficjalnie zmobilizowani, to znaczy od razu na punkty mobilizacyjne. Mój punkt był na Okęciu przy [starej] pętli tramwajowej, nie [tam, gdzie] teraz jest, ulicy już nie pamiętam. Po dwóch dniach cofnęli rozkaz, tylko trzeba było być na stanowiskach [dyżurnego].
Akurat 1 sierpnia byłem na tym punkcie zbornym. Otrzymałem [rozkaz], ponieważ już było wiadomo, że dowódca [pułku] odwoła [rozkaz ataku]. Dlaczego? [Na Lotnisko Okęcie i na teren Okęcia i okolic] weszła dywizja „Herman Goering” […], jedna z większych jednostek niemieckich, tak uzbrojona, że nasze „filipinki” czy nasze pistolety to mogły tylko [strzelać] w powietrze, a nie do czołgów, samochodów [pancernych]. Dostałem polecenie, żeby zawiadomić dowódcę drużyny (Edward Płudowski, pseudonim „Ed”, mieszkał na Łuckiej) [o zmianie mobilizacji drużyny w innym rejonie Warszawy]. Powstanie ma wybuchnąć 1 sierpnia [godzina siedemnasta], to trzeba z powrotem tych ludzi jakoś zmobilizować. […] Pojechałem na Łucką tramwajami z Okęcia do Żelaznej, Żelazną do Łuckiej, od niego dostałem rozkaz, że nasz drugi punkt [mobilizacyjny] […] na placu Trzech Krzyży 12 czy 14, to były budynki [mieszkalne], później spalone. Musiałem swoich kolegów z tej sekcji zawiadomić, nie było innej możliwości, bo telefonów było bardzo mało, a ci akurat nie mieli telefonów. [Z Łuckiej] jechałem tramwajem do Śródmieścia, bo chciałem powiadomić Tadzia Lipińskiego z Wilczej 2, Grzybowskich [z ulicy] Królewskiej, tramwaj [jechał] Alejami Jerozolimskimi, skręcał [nagle w ulicę] Chałubińskiego. Już na Żelaznej tramwaj został ostrzelany przez Niemców, była [to] żandarmeria [z ulicy] Żelaznej, oni już strzelali do ludzi. Tramwaj aż nacisnął [biegi] [by przejechać ten ostrzał]. Ale jak [wjechał ulicą] Chałubińskiego, już nie było możliwości jazdy dalej, stanął, mówi: „Wysiadajcie, bo już nie mogę dalej jechać”. Róg Chałubińskiego i Koszykowej wpadłem do szpitala pielęgniarek (teraz CePeLek), to jeszcze nie było [godziny siedemnastej]. [Już nie było możliwości] pozawiadamiać [moich] kolegów, żeby się zgłosili na plac Trzech Krzyży. Dochodziła piąta, [w szpitalu spotkałem żołnierzy], jak później się [dowiedziałem, byli to żołnierze z Batalionu „Golski”], to jest zmotoryzowana jednostka, która obejmowała Politechnikę, ich zadaniem było opanowanie [gmachów] Ministerstwa Komunikacji, gdzie [stacjonowali niemieccy kolejarze]. Przy samym CePeLeku, jak się wchodzi w Chałubińskiego, to za tym szpitalem jest od razu wielki gmach tego ministerstwa kolejarzy. Zgłosiłem się [do dowódcy oddziału]. Powiedziałem, że chcę brać udział w walce.

  • Czemu pan akurat wszedł do tego szpitala?

Przecież musiałem jechać tramwajem, tramwajarz powiedział, że dalej nie jedzie, ale już taki był ogień silny, że nie tylko ja, ale więcej osób z tego tramwaju wpadło właśnie do tego szpitala. Akurat wpadłem na moment rozpoczęcia Powstania. Dostałem „filipinkę”, bo powiedziałem, że jestem kapralem, od razu się zgłosiłem, dostałem opaskę i „filipinkę”. Dali mi drabinkę, żeby na górę biec, [tam] było [okno], jeszcze to okienko do dzisiaj jest, [łącznik] między [szpitalem] a ministerstwem. Dowódca [i kilku żołnierzy pobiegło na górę, ja z] drabinką, żeby można było po drabince wejść do gmachu ministerstwa. [Z tego okna otrzymaliśmy ostrzał, dowódca (nawet nie wiem, jak on się nazywał) od razu padł martwy, bo pierwszy wyskoczył do tego okienka, trzech żołnierzy] było rannych, ja nie.
Tam zostałem przez całe Powstanie. Od razu nas zarejestrowali, [jako chorych lub obsługę szpitala]. […] Część tego plutonu na pewno wyszła na teren Politechniki […], a ja dostałem polecenie, żeby zająć się rannymi kolegami. Musiałem na plecach [zanieść] ich do łóżka, od razu wiadomo było, że kolejarze wejdą [na teren szpitala, ale] komendant tego ministerstwa… Kto to był, trudno powiedzieć, ale nie [dokonał] żadnej sankcji, tak jakby nie było ataku na ten budynek.

  • Szpital nie był przedmiotem agresji?

[Nie]. […] Miałem tych trzech [rannych żołnierzy] i naszym zadaniem było opiekowanie się nimi. Chodziliśmy po wodę [na] Filtry, na działki, które były na Polu Mokotowskim, [obecnie] to jest Gmach GUS-u wielki, były [tam] działki [pracownicze], to myśmy pod eskortą [niemieckich] kolejarzy chodzili po [warzywa i owoce], trzeba było karmić wszystkich, którzy [przebywali] w szpitalu. Pamiętam trzy nazwiska, pan Banach, okazuje się, że to oficer policji przedwojennej, który [tworzył] grupę, która zaopatrywała szpital [w wodę i żywność].

  • Pan też był w tej grupie?

[Tak]. Później dowiedziałem się, [że] jego syn był ranny w jakiejś akcji i on był przy synu leżącym w szpitalu. […] Później się dowiedziałem, [od] tego syna [jak go] spotkałem, powiedział: „Tata zmarł – nawet [często] wspominał pana, szukaliśmy pana”. [Był też kolega] Młynarski (śpiewak operowy), jego żona leżała i on też w tym czasie był przy tej żonie [oraz kolega] Nagiel, był najmłodszy z nas wszystkich, taki chłopaczek, tych tylko pamiętam. Było nas trochę więcej do tych [wypraw]. […]

  • Wracając do tych pierwszych dni Powstania, po wybuchu Powstania pan się zajmował zaopatrywaniem szpitala?

[Tak]. Chowaliśmy się po wszystkich dziurach, zostałem w tym szpitalu, nie wyszedłem, bo tych ludzi przecież nie znałem, jako obcy wpadłem do tego szpitala, w tych pierwszych dniach, bo później to już się ustatkowało. Pamiętam, jak Niemcy zaatakowali teren Politechniki z [naszego gmachu]. Myśmy wszystkich [chorych] musieli przenosić do piwnicy […]. Jeden [z] lekarzy nie założył [białego] kitla, [i został zabity z terenu Politechniki]. Nam dali takie białe kitle, żeby Powstańcy z Politechniki na początku nie strzelali do nas, bo to tak blisko przez ulicę. Takie były przygody.
Cały czas po żywność chodziliśmy na Pole Mokotowskie […], [na] działki. Nikogo nie było, tylko myśmy chodziliśmy […], zbieraliśmy ziemniaki, pomidory, owoce jakieś jeszcze i [warzywa] przynosiło się do szpitala. [Tak] było do końca października, do momentu zakończenia Powstania. 2 października wyjście ludności z Warszawy, to z tego szpitala żeśmy chodzili na Nowowiejską, bo ze Śródmieścia przez plac Zbawiciela, ulicę Śniadeckich była trasa wyjścia ludności z Warszawy. Myśmy nosili wodę, jakieś opatrunki, [owoce]. Któregoś dnia do [naszego] szpitala przywiózł lekarz samochodem małżeństwo. Okazuje się, że to moja koleżanka z pracy, z którą pracowałem całą okupację Zielna 23 czy 25 […]. To był podobno lekarz ze Żbikowa koło Pruszkowa. Bardzo dobry znajomy czy nawet kuzyn [mojej koleżanki]. Ulokował małżeństwo w naszym [szpitalu] na moment, że on przyjedzie [za] dzień czy [dwa] i wywiezie ich poza Warszawę. Ponieważ to była koleżanka, z którą pracowałem tyle lat razem, mówię: „Słuchaj, kochana, ale niech on mnie też zabierze […], przecież nikogo nie mam”. Zabrał nas [razem].

  • Chciałem wrócić do czasu, kiedy pan przebywał w szpitalu. Czy były momenty czy sytuacje, w których Niemcy atakowali szpital?

Nic, szpital nie był atakowany. [Przypuszczam], że [między ministerstwem, a szpitalem] była [jakaś] umowa, że zostawią nas w spokoju.

  • Czyli nie zetknął się pan w tym czasie z żołnierzami ze strony nieprzyjaciela?

[Nie. Tylko w czasie ataku na teren Politechniki widziałem przebiegających korytarzami niemieckich żołnierzy]. […]

  • Czy poznał pan jakichś przyjaciół?

Wszyscy byliśmy związani z tym szpitalem przez dwa miesiące, to nie było przyjacielstwo, tylko znajomi. Nikt się nie mógł chwalić, nie mogłem powiedzieć, że jestem żołnierzem AK, nie wiadomo, z kim się rozmawiało.

  • Jak wyglądało pana osobiste życie w tym szpitalu?

Służyłem do mszy, ponieważ od małego dziecka służyłem do mszy. Był ksiądz, zawsze rano [odprawiał mszę]. Później wychodzenie po żywność, nawet dwie osoby pochowałem na terenie [szpitala].

  • Gdzie pan spał?

Normalnie w pokoju, trudno mi w tej chwili powiedzieć, parter na pewno, na tym parterze spało nas trzech czy czterech. Myśmy byli związani tylko ze szpitalem, nie wiedząc, kto my jesteśmy, co robiliśmy, tylko trzeba było w tym szpitalu być.

  • Spotkał się pan może z ludnością cywilną?

Spotkałem się z ludnością cywilną po zakończeniu Powstania, jak wychodzili ze Śródmieścia [ulicą] Śniadeckich [i Nowowiejską].

  • Po Powstaniu?

Po Powstaniu.

  • A w trakcie?

Nic, żadnych nie było kontaktów, z nikim nie było kontaktu.

  • A czy miał pan kontakt z prasą podziemną czy z jakąś rozgłośnią radiową?

[…] [Przed Powstaniem, w czasie konspiracji tak, czytałem dostępna prasę konspiracyjną i słuchałem wiadomości z nasłuchu radiowego przekazywanego przez znajomych lub kolegów].

  • Nic kompletnie?

[W szpitalu] kompletnie nie było, może jakiś nasłuch był, ale już nie byłem z tym związany […]. Kilkakrotnie nawet [ostrzelano] nas, jak żeśmy szli z wózkiem, to wózek taki, dwukołówka, żeśmy szli po warzywa, to strzelali, ale kto strzelał, to nie wiem.

  • Cały czas w to samo miejsce chodziliście po żywność?

Po żywność [na Pole Mokotowskie], po wodę na wodociągi na Koszykowej, żeśmy ze zbiorniczkami, kubełkami tą wodę przywozili do tego szpitala na potrzeby szpitala.

  • Pan wspomniał o tym, że służył pan do mszy świętej.

Tak.

  • Czy oprócz tych celebracji jeszcze były jakieś formy religijne, w których pan uczestniczył?

Nie, tylko była zawsze rano msza […]. Ksiądz się zapytał, kto [potrafi służyć], zgłosiłem się, byłem ten, który właśnie obsługiwał mszę przy księdzu […].

  • Czy w toku Powstania pamięta pan może… Bo jak rozumiem, nie zawierał pan większych przyjaźni?

Absolutnie nie.

  • Czy pamięta pan, jaka panowała atmosfera wśród ludzi, którzy tam byli?

Przygnębienie strasznie […], co z nami zrobią. Pamiętam jednego dnia Niemcy przynieśli rannego z pierwszych dni Powstania. [Okazało się, że przynieśli go] z gmachu geodezji, zostawiony ranny Powstaniec [w Alejach Jerozolimskich – niedługo zmarł. Chowałem go na terenie szpitala]. […]
  • Stamtąd przynieśli tego rannego.

Tego rannego przynieśli [z Alej jerozolimskich, z gmachu Wojskowego Instytutu Kartograficznego]. To były początki września, atak się nie udał, on widocznie został ranny. To pamiętam takie przeżycie, że jednak chcieli uratować, bo przynieśli go do tego szpitala, przecież od Alej Jerozolimskich do Koszykowej to nie było daleko, oni go przynieśli.

  • W jakich warunkach szpital próbował leczyć rannych?

[Myśmy] byli od razu wpisywani [jako chorzy], nie wchodziłem w kompetencje dyrekcji szpitala, oni musieli na pewno fałszować karty przyjęć czy chorobę musieli fałszować, ale to już nie moja działka, żeby do tego dochodzić.

  • Jak wyglądała sytuacja z zaopatrzeniem w lekarstwa?

Tego nie pamiętam zupełnie.

  • Czy były jakieś sytuacje niebezpieczne w trakcie?

Było niebezpiecznie, jak Niemcy z tego gmachu atakowali Politechnikę, [daty nie pamiętam]. [Oddziały powstańcze] musiały opuścić [cały] teren, [obejmujący] Aleje Niepodległości, Koszykowa, [Noakowskiego], Nowowiejska. Niemcy z naszego gmachu wszystkich nas [kazali sprowadzić] do piwnic […].

  • Razem z rannymi?

Tak. Musieliśmy tych rannych znieść do piwnicy, [Niemcy] zajęli [cały] gmach [szpitala], z narożnika z trzeciego piętra był ustawiony karabin maszynowy, [Niemcy] strzelali na Politechnikę, zajęli teren, nasi akowcy musieli ustąpić. […]

  • Tam pan spędził swój czas do końca?

[Do] początków października. Cały szpital został ewakuowany po Powstaniu do Milanówka, ale już w tym nie brałem udziału, bo mnie lekarz wywiózł [do Żbikowa]. Ponieważ w Milanówku mieszkał dyrektor, u którego pracowałem na Zielnej, znałem tę willę, to już wiedziałem, gdzie mam uciekać.

  • Jeszcze wracając do tego momentu, pan wspomniał, że w tym szpitalu odnalazł pan swoją koleżankę z pracy.

Przywiózł [ją] lekarz, jak była ewakuacja, [nie wiem]. On pojechał pewnie do domu.

  • Koniec września początek października.

To już w październiku, już po kapitulacji, był exodus ludności z Warszawy, już tak dokładnie nie wiem, [jak] on ich przywiózł, ona mnie zobaczyła: „Tadeusz, jak to dobrze, że cię zobaczyłam”. Dwa, trzy dni się nimi opiekowałem. Jak przyjechał po nich, mówię [do koleżanki]: „Nie, to trzeba mnie [też] wywieźć, bo co mam dalej robić, też nie wiem, co się dzieje [z moją rodziną]”.

  • Czy miał pan jakikolwiek kontakt ze swoją rodziną w toku Powstania Warszawskiego?

Żadnego.

  • Nie wiedział pan nic kompletnie?

Nic kompletnie nie wiedziałem, co się dzieje.

  • Czy miał pan może jakieś takie najgorsze i najlepsze wspomnienie z tego czasu, kiedy Powstanie trwało?

[Aby Powstańcy zwyciężyli, spotkać się z rodziną i żyć normalnie]. 18 września, jak był przelot samolotów amerykańskich nad Warszawą. To wtedy [widzieliśmy] dziesiątki samolotów na niebie, myśmy z radością śpiewali, klaskali w dłonie, ale nic nam to nie dało, zaczęli zrzucać zasobniki z bronią, ale już jak to wszystko było prawie zajęte, to trzy czwarte czy więcej [zasobników] Niemcy zabrali [dla siebie] […]. Wtedy był jeden dzień [naszej radości]. […]
Jeszcze nie powiedziałem, na czym polegała [moja] konspiracyjna historia. Chodziło, o to, by zdobyć lotnisko Okęcie, żeby mogła lądować 1. Dywizja Spadochronowa generała Sosabowskiego. Ponieważ [na teren Okęcia] weszła [pancerna] dywizja „Herman Goering” [i] obstawiła całe lotnisko. [Dowódca 7. Pułku AK „Garłuch” wydał rozkaz zaniechania ataku na lotnisko, ale] rozkaz zaniechania ataku nie dotarł do tak zwanej kompanii artylerii. Z opowiadań [wiem], że dwukrotnie dowódca wysyłał do nich meldunek, żeby nie rozpoczęli [ataku]. Meldunki nie dotarły. Pierwszego dnia [zginęło] 125 [żołnierzy]. […]

  • Jeszcze najgorsze wspomnienie?

Najgorsze wspomnienie, to jak do tego dyrektora pojechałem do Milanówka, przyjęcie było zimne.

  • Ale to już po.

[…] [Gdy chodziłem na Pole Mokotowskie i Filtry], że jak będę wiózł żywność czy wodę, to jakiś [niemiecki snajper weźmie mnie sobie na muszkę i koniec], taka tylko była chęć, żeby jak najszybciej wrócić szczęśliwie, bo kilkakrotnie byliśmy ostrzelani, jak szliśmy po żywność, przecież był to teren niemiecki.

  • Kiedy się pan stamtąd ewakuował.

Lekarz na prośbę mojej koleżanki, że mnie zabierze, pytał się, czy mam do kogo iść. To był lekarz ze Żbikowa, to jest taka mała miejscowość pod Pruszkowem, mówię: „Owszem, [spróbuję do] Milanówka, [do byłego mojego dyrektora]”. Dotarłem do Milanówka. [Przyjęcie było dość zimne. Byłem kilka dni]. Później weszły oddziały SS, zaczęli przetrząsać wszystkie wille po kolei, wyłapywać uciekinierów takich młodych jak ja. Zdecydowałem się wtedy [wyjechać z Milanówka do Smardzewic]. Dlaczego? Dlatego że w czasie okupacji jeździliśmy do Smardzewic […], [a tam] był klasztor. W tym klasztorze był [ksiądz, kuzyn] mojego kolegi, myśmy u niego nocowali, on nas karmił, [pomyślałem]: „Pojadę do tych Smardzewic”. Z Milanówka gdzieś w połowie października udało mi się dostać do Smardzewic.

  • Jak się pan dostał?

[Od] Tomaszowa Mazowieckiego [chodziły] pociągi szły, [dalej kilka] kilometrów trzeba było iść pieszo, [i] zgłosiłem się do tego księdza, który z otwartymi ramionami przyjął mnie. […]

  • W przeciwieństwie do tego dyrektora.

Tak. Dyrektor już miał kilka osób, [uciekinierów z Warszawy], jeszcze mu jedna gęba przybyła do karmienia, byłem sam, dlatego zdecydowałem się [jak najszybciej] prysnąć stamtąd do Smardzewic. Koło tych Smardzewic była [osada] tak zwana Biała Góra, dlaczego nazwa Biała Góra, bo [była tam kopalnia białego piasku stosowanego w hutnictwie]. Prawdopodobnie [właściciel] Białej Góry był związany z AK, on chodził koło nas, [zapraszał do siebie]. To trzy kilometry od tego klasztoru […]. Wtedy on się [mną] zainteresował, użył [mnie] jako łącznika w Góry Świętokrzyskie. Miejscowości, to nie [pamiętam], nosiłem [jakieś listy], furmanką się jechało kilkakrotnie, […].

  • To w takim razie ten dyrektor przekazywał?

Jakieś meldunki.

  • Komu pan dostarczał?

Było umówione miejsce, miałem [dostarczyć wskazanej osobie]. Co przekazywałem, trudno mi jest powiedzieć, przypuszczam, że to było związane z partyzantką, trzy razy w Góry Świętokrzyskie mnie wysyłał. [Raz zostałem zatrzymany przez patrol z NSZ-u]. Od razu – szpieg. Ale okazuje się, że w tym oddziale było dwóch kolegów z Warszawy.

  • Jak pana złapali?

Zatrzymali mnie, [pytania] skąd się tu wziąłem, [i] po co […]. Zaprowadzili mnie do dowództwa, patrzę, [jest tam] dwóch moich kolegów, z jednym chodziłem do szkoły, a drugi [kolega brata]: „Tadeusz, co ty”. – [jakoś się wykręciłem] − „To przyjdź do nas”. Przyznam się, że ten NSZ to jakoś nie odpowiadał mi w ogóle, mówię: „Dajcie mi święty spokój”. [Puścili].

  • W jakim sensie?

[Były pogłoski, że NAZ] jest powiązane z Niemcami, że NSZ jakby na pasku Niemców.

  • Pogłoski w samej Armii Krajowej?

Tak, w samej Armii Krajowej były takie pogłoski, że z NSZ-tu to są związani trochę z Niemcami. Oni też walczyli, ale okazuje się, że później część [z nich] uciekła za granicę […], a że spotkałem tych kolegów, to dowódca nie miał do mnie żadnych [zastrzeżeń]. Pyta się: „Po co ja tu?”. − „Byłem w tej miejscowości, bo trzeba było coś kupić”, a ponieważ oni ręczyli za mnie, że jestem ich kolegą, nazwisko się zgadza. Wtedy w tych Górach […]

  • Oni puścili?

Puścili, z tym że propozycja, żebym się zgłosił do nich, jakoś [się] wykręciłem, nie wiem, jak się wykręciłem, nie odpowiadało mi to [towarzystwo] […]. [Któregoś dnia] spotkała mnie kobieta, mówi: „Znam pana”. – „Skąd pani mnie zna?”. – „Przecież pan mieszkał tu i tu, a wiem, że pana rodzina jest w Szczakach Złotokłosie koło Tarczyna, pod Warszawą”. To było w połowie grudnia […]. W Złotokłosie mojego ojca siostra [miała zabudowaną] działkę. [Po wysiedleniu przebywało tam ponad] dwadzieścia parę osób w dwóch pokojach. Ja też z tych Smardzewic, dostałem się do rodziny. I znowu następna wpadka. Spotkało mnie dwóch panów, później wiem kto to był i prowadzą mnie gdzieś do domu. Okazuje się, że tam było stanowisko szef sztabu Polskiej Armii Ludowej, „PAL”.

  • Zatrzymali pana?

Cywile mnie zatrzymali i od razu zaprowadzili mnie do jakiejś willi […].

  • Spotkał pan swoją rodzinę?

Spotkałem matkę, dwóch braci i siostrę. [W Złotokłosie] za stacją kolejki wąskotorowej był sklep, szedłem [po zakupy] i mnie wtedy [zatrzymali]: „Pan pozwoli z nami”. Myślałem, że Niemcy, ale [mówili] po polsku. Wchodzę, a tam spotykam […] pana Stefana Czernika, mówi: „Co ty tu, cholero, robisz? − oni zbaranieli. − Natychmiast go puśćcie”. Kazał [im] wyjść, zaczął ze mną rozmawiać, okazuje się, że było [tam] stanowisko [dowodzenia] […] PAL Polskiej Armii Ludowej. […] [Po rozmowie kazał mnie puścić do rodziny]. Puścił mnie po świętach Bożego Narodzenia. [Z panem Stefanem Czernikiem pracowałem całą okupację w firmie „STAL”, ulica Zielna 23/25, nie wiedząc o jego powiązaniach konspiracyjnych. Przypuszczałem, że jest w AK].

  • O czym panowie rozmawialiście?

On się [wypytywał] o całą rodzinę, co robiłem [w Powstaniu], dlaczego akurat tu jestem, przecież nie wiedział, że tam [znalazłem w Złotokłosie rodzinę]. […] [Posiadam] jego oryginalne pismo skierowane do ZBoWiD-u, że mnie zna, że z nim pracowałem, jego oryginalny podpis. Też propozycja, żeby się do nich dołączyć. […]

  • Pan się nie zgłosił?

Nie, ja się nie [zgodziłem, natomiast zgodziłem się na przeniesienia jakichś meldunków] do Milanówka. [Byłem dwa razy]. […]

  • Czyli z powrotem powrócił pan do roli łącznika.

Tak, łącznika, ale takiego jakby przyjaciela. [W połowie stycznia] wyzwolenie, ruskie przyszli już na [nasz] teren, to my szybko do Warszawy.

  • W sumie, jak już pan spotkał się z rodziną, to już do maja 1945 roku był pan cały czas z rodziną.

Nie do maja. [Przy pożegnaniu z panem Czernikiem] powiedział: „Słuchaj, Tadeusz − staraj się iść do wojska, to się uratujesz”. [W marcu 1945 roku] zgłosiłem się [do] RKU, [skierowano mnie na ulicę 6 sierpnia], tam był [punkt] zborny, czekając na tak zwanych „kupców” […]. Przychodzili z różnych jednostek i [werbowali ochotników], a to do łączności, a to do [KBW lub innych jednostek]. […] [Któregoś dnia] przyszedł kupiec, że chce do Dęblina do lotnictwa, aż serce zabiło, że [taka okazja], że będę lotnikiem. [Zgłosiłem się natychmiast]. […]

  • Z całej rodziny tylko pan poszedł?

Bracia nie, tylko ja poszedłem za namową pułkownika Czernika, […] miał rację […]. Koledzy [z AK], którzy się nie zgłosili do wojska [byli przez UB łapani i wywożeni na Syberię], na Wschód […]. Nikt nie wracał. Ja się uratowałem […]. Skierowali mnie do Oficerskiej Szkoły Lotniczej [w Dęblinie]. To była sensacja […], będę lotnikiem. […]

  • Który to był rok?

1945. Dlatego mówię, że długo nie byłem na wolności. Tak mnie przetrzymali w tym Dęblinie do 15 czerwca 1946 roku. Tylko dwóch czy trzech było oficerów polskich, a [reszta to] ruskie. Ponieważ byłem [już] w kwietniu w Dęblinie, to jeszcze latali lotnicy na [loty] bojowe, myśmy pomagali przy ich starcie […]. Piętnastego czerwca [1946 roku] zwolniono mnie [z Dęblina]. Dlaczego mnie zwolniono? Jak [przypuszczam, miałem opinię] najlepszego na [tak zwane] ucieczki w wolne dni. Na sobotę [i] niedzielę [wsiadałem do] pociągu, który [kursował] Lublin–Warszawa, Dworzec Wschodni, [handlarze w pociągu] chowali mnie [między siebie]. Z domu przywoziłem pół litra bimbru czy litr bimbru i [dawałem dowódcy kompanii – oficerowi rosyjskiemu], to on już nic nie mówił. […] Jak przyjeżdżałem [do Warszawy], to matka płakała i mówi: „Myśmy się strasznie martwili o ciebie, co się dzieje, bo sąsiedzi mówią, że milicja chodzi i pyta się o ciebie, czy mnie znają”. Ale to był system taki, że jak miałem być oficerem, to chcieli wiedzieć, kto ja jestem. Przypuszczam, że może do czegoś doszli […]. Tylko ponad rok byłem w tej oficerskiej szkole, ale już latałem, miałem już szkolenie lotów, czyli już satysfakcja była, a człowiek myślał, żeby [zostać] pilotem. […] […] [Po powrocie do Warszawy, od 1 lipca 1946 roku rozpocząłem pracę w budownictwie. Pracowałem w Zarządzie Zaopatrzenia Budownictwa Przemysłowego do końca 1980 roku, przechodząc na emeryturę].

  • Ominęły pana represje?

Tak […]. Z tym, że matka z wielkim płaczem [pytała mnie], dlaczego sąsiedzi [dopytują] się, co ja zrobiłem, że milicja się o mnie pytała. Czy doszli, nie przypuszczam. [Gdyby] doszli, to mogłem też [trafić] na Wschód […]. [Jak byłem w Dęblinie, jeden kolega] pojechał do Wrocławia, do rodziny, przyjechał i [opowiadał], że cmentarz Orląt [we Lwowie] jest zniszczony przez ruskich – dostał pięć lat więzienia].

  • Jak by pan w ogóle ocenił wybuch Powstania Warszawskiego?

Nie chciałbym oceniać [ogólnie, tylko na moim małym odcinku] bezpośrednio związanym z Okęciem. [Szkolona nas, że po zdobyciu lotniska na Okęciu, wyląduje I Polska Dywizja Spadochronowa z Anglii]. Było wiadome, że [ta] dywizja nie wyląduje […]. Podobno dowódca [naszego] pułku [interweniował] do Chruściela, dwukrotnie wysyłał [łączników] z prośbą, żeby [zaniechać] atakowania. Wyjaśniał, że nie ma sensu atakować lotniska, jak nie ma [odpowiedniej broni]. Przecież weszła dywizja „Hermann Goering” uzbrojona po zęby, że daj Boże. Ale to jest moja taka cicha [opinia]. […] Cel [Powstania] był wspaniały, oswobodzenie, bo człowiek po to poszedł do [konspiracji], żeby Polska była Polską, tak, jak [później śpiewano]. Odpowiedzą ci na górze. Ja zgłosiłem się na ochotnika, gotowy nawet poświęcić się; aplauz, chęć walki była bardzo duża.  



Warszawa, 7 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Maciej Kryczka
Tadeusz Rodak Pseudonim: „Roland” Stopień: kapral, łącznik Formacja: 7. pułk piechoty „Garłuch” Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter