Maria Magdalena Smoleńska
Nazywam się Maria Magdalena Smoleńska. Urodziłam się w Warszawie 13 sierpnia 1932 roku, z ojca Tomasza i matki Jadwigi z Dakowskich. Jestem warszawianką od pięciu pokoleń.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny ojciec, po skończeniu prawa, pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Datę znam, z albumu fotograficznego. We wrześniu 1933 roku został [oddelegowany] do konsulatu w Czerniowcach. Rodzice wyjeżdżali pociągiem z ówczesnego Dworca Głównego, tak się nazywał. Moje pierwsze wspomnienie jest związane właśnie z tym [wyjazdem]. To znaczy, nie jest to wspomnienie, [a raczej] uczucie przestraszenia i jakiegoś wielkiego lęku – [byłam] na mamy ręku, bo miałam rok i dwa miesiące, wchodzimy do hali dworcowej i wsiadamy do pociągu. To jest pierwsze moje wspomnienie, bardzo mgliste, ale ten lęk i to przerażenie [tłumem na dworcu, pozostało]. Być może że od tego czasu nie lubię [tłoku]. W każdym razie… Tych wspomnień przedwojennych [po powrocie z zagranicy] mam sporo. Natomiast niewiele mam z okresu pobytu rodziców w Czerniowcach, a potem w konsulacie w Kiszyniowie. Ale niemniej pamiętam też szereg obrazów, na przykład pamiętam jazdę powozem. Rodzice wybierali się [z wizytą] do Rumunów, ziemian. Przysłano [po nas] powóz i tym powozem jechaliśmy. Jak daleko, to nie wiem, ale pamiętam ten wspaniały, wielki powóz. Z tej bytności właśnie pamiętam tą sukienkę, o której wspominałam. To była cytrynowa sukienka z cieniusieńkiego sukna, to znaczy to był materiał… nie dzianina, nie tkany, tylko właśnie cienkie sukno. Była śliczna, o kolorze bananowym, bardzo prosto uszyta. Bardzo mi się wtedy podobała i takie wspomnienie zostało. Z pobytu w tym majątku pamiętam również [pobyt] w winnicy. Podziwiałam (pierwszy raz w życiu przecież widziałam) winogrona, wielkie, olbrzymie kiście na wysokości moich oczu. Nie wiem, ile mogłam mieć lat. Może to był 1935, 1936 rok.
Rodzice siedzieli za granicą prawdopodobnie do zimy 1937 roku. Mama spodziewała się wówczas drugiego dziecka i przyjechali rodzice na wakacje [do kraju]. To znaczy nie wiem, czy rodzice, ale chyba rodzice, mamę na pewno pamiętam. Przyjechali na wakacje zimowe do brata [ojca – Janusza Strzałeckiego], malarza, (którego mam parę obrazów), do Zakopanego. Pamiętam [zimę] 1937 roku. Góry po raz pierwszy widziane, ośnieżone, wszystko było nieprawdopodobne. A dziwną rzeczą, którą podziwiałam, były wielkie sople zwieszające się z bardzo niskich chałup, prawie sięgające chodników. W każdym razie to wspomnienie przedwojenne.
Mam jeszcze jedno wspomnienie. Rodzice po ślubie mieszkali w domu swoich rodziców na Topiel 16, był to budynek zaprojektowany przez Marconiego, a wybudowany przez mojego pradziada. [Mieszkali tam] do wyjazdu do Czerniowiec, a potem, już po powrocie rodzice wynajęli mieszkanie (wtedy się wynajmowało, właściwie, mieszkania) na Kujawskiej. Na Kujawskiej 3, najprawdopodobniej, bo to nie był pierwszy budynek. Był to bardzo nowoczesny budynek. W każdym razie moje wspomnienie dziecinne z nim się również wiązało. Poszłam z rodzicami, może już się wprowadziliśmy, w każdym razie poszłam je obejrzeć. Jechałam windą, co dla mnie też było wielką nowością. A jeszcze większym zdziwieniem i właściwie przerażeniem, było wejście do przedpokoju. Dlatego, że po otworzeniu drzwi wejściowych, zaraz po prawej stronie, stała duża [(dla mnie)], wielka zbroja japońska z czarnej laki. Mój pradziad był kolekcjonerem i dziadek i ojciec pewne rzeczy [mieli] u siebie z [jego] zbiorów i [ona też] właśnie była… Po jednej stronie drzwi stała zbroja husarska, a po drugiej ta z laki, ale właśnie na tą z laki, wchodząc do przedpokoju, natknęłam się i musiałam wydać jakiś okrzyk, bo pamiętam to przerażenie, tą czarną, wielką postacią. Pamiętam też to mieszkanie jako duże, bardzo przestronne. Podobało mi się to mieszkanie, bo oczywiście było kilka pokoi, więc to było chyba luksusowe mieszkanie, myślę, że na pewno.
Następnym wspomnieniem sprzed wojny jest przeprowadzka, to znaczy może nie sama przeprowadzka. Rodzice zmienili mieszkanie, bo właśnie to [na ulicy Kujawskiej 3] było zbyt kosztowne, na Żoliborz, na Towiańskiego 6 mieszkania 2. Był to szereg domów wybudowanych w latach dwudziestych dla miasta [(w 1920 roku)], więc to były miejskie domy. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że to były [kwaterunkowe] szeregowe wille, bo każdy adres to był parter i piętro, czyli taka willa szeregowa. Jak teraz o tym myślę, to było błogosławieństwo losu, że rodzice się zdecydowali przenieść ze Śródmieścia w tak zaciszne i spokojne miejsce. Każdy z tych domów i nasz też, miał nieduży ogród. Nie umiem powiedzieć, dawniej wydawało mi się, że on jest duży, ale sądzę, że nie miał więcej jak pięćdziesiąt metrów długości. W każdym razie dla dzieci to był raj, bo myśmy się tam bawili. Oczywiście były sadzone różne ozdobne krzaczki, poza tym rosły trzy duże drzewa na końcu ogrodu, które były dla nas cudownym miejscem do zabawy. [Dzięki] pomysłowości siostry mojej mamy, o której potem powiem w związku z Powstaniem – [ciocia] miała bardzo dużo inicjatywy, kazała komuś zrobić dla nas mały basen. Oczywiście to był bardzo prymitywny basen, bo płytki, żebyśmy się nie utopili, poza tym nie miał odwodnienia, [tak] więc wodę [ciągle] wychlapaliśmy… Dlaczego mówię „myśmy”? Bo już mój brat [Andrzej], który się urodził 10 lipca 1937 roku, [brał udział w zabawie. Na ulicy Towiańskiego 5 mieszkał mój cioteczny brat (siostrzeniec mojej mamy) Maciej Dąbrowski – urodzony 10 lipca 1932 roku, syn Tadeusza i Zdzisławy z Dakowskich. Pod numerem 8 mieszkania 2 mieszkał Hybert Waliszewski – urodzony w 1934 roku. Obaj chłopcy przychodzili do naszego ogródka, przychodziła również Zuzia Sicińska, mieszkająca kilka domów za nami]. Oczywiście był pies, więc i pies się z nami [kąpał], a woda [była szybko] wychlapywana i potem szlauchem doprowadzana na nowo. W każdym razie to było sielskie dzieciństwo! Przypuszczam, że rodzice sprowadzili się na [ulicę Towiańskiego 6 mieszkania 2], na Żoliborz w 1938 roku. To nie moje wspomnienie, tylko teraz wyciągam takie wnioski, [patrząc na fotografie]. Chyba była jesień albo wiosna 1938 roku.
- Czy pani chodziła do szkoły już po powrocie do Polski?
Nie, nie chodziłam do szkoły, bo [przed wojną skończyłam] siedem lat, więc nie zaczęłam [jeszcze] chodzić do szkoły. Ale w czasie okupacji zamieszkała u nas, wyrzucona z Rawicza, daleka kuzynka kuzynów, dwudziestoletnia dziewczyna na owe czasy, pani Kazimiera Ludwiczak, która w Rawiczu skończyła liceum pedagogiczne. Tak się stało, że zamieszkała u nas. Mama jej matkowała, bo była to dość młoda dziewczyna. Zamieszkała u nas na stałe i była naszą nauczycielką przez całą okupację. Ostatni rok okupacji, przed Powstaniem, to znaczy 1943–1944, chodziłam do piątej klasy szkoły powszechnej (tak się wtedy to nazywało) u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, na Krasińskiego. Oczywiście [w czasie okupacji tylko] to była jakaś szkoła zawodowa. Przypuszczam, że to była szkoła krawiecka. Była to szkoła żeńska. Nas tam uczono [cerowania, łatania, haftu]. W każdym razie miałyśmy zawsze przybory krawieckie do haftowania, do wyszywania, materiały, nici, ale to – jak zwykle – było przykrywką, bo uczono nas wszystkiego. Pamiętam, że na… może polski to nie, [na] historię i geografię, to przechodziłyśmy do maleńkiego pokoiku, w którym było bardzo tłoczno, to nie była klasa, tylko mały pokoik. Tam właśnie rozwieszano nam mapy i uczono nas historii i geografii. Tę klasę skończyłam przed Powstaniem.
- Proszę mi powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Byliśmy wtedy na wakacjach w Dakowie. Daków to był mająteczek. To znaczy mój dziadek, ojciec mamy, który był zamożnym człowiekiem, bo posiadał cukiernię, ona się nazywała cukiernia „K. Dakowski”, na Bagatela 3, miał pieniądze i pod Warszawą kupował od dawna ziemię, [wtedy gdy] jeszcze moja mama była dzieckiem. Tak że moja mama dzieciństwo spędzała w Dakowie, a potem spędzaliśmy [je również] my. Oczywiście domy były dość prymitywne, drewniane. Mamy dom dziecinny zupełnie został zniszczony, rozgrabiony. Nasz też został w czasie wojny rozebrany. W każdym razie w 1939 roku wakacje spędzaliśmy właśnie na wsi, ale widocznie ta atmosfera, która panowała wśród dorosłych, udzielała się dzieciom. Wiedzieliśmy, że coś jest, niepokój wielki, im bliżej było wojny. W każdym razie cały sierpień siedzieliśmy jeszcze na wsi. Ale w pewnym momencie, już nie wiem, prawdopodobnie tuż przed wybuchem wojny, mamy brat [Tomasz Dakowski], który był zmobilizowany do pancernego wojska, tak to określam, przyjechał na wieś do nas, pożegnać się ze swoją mamą, czyli moją babcią, opancerzonym… myśmy to nazywali czołgiem. Potem powiedziano nam, że to był opancerzony samochód. To była też wielka atrakcja dla nas, raczej [bardziej] atrakcja niż lęk, jak ten wielki samochód [podjechał] (wydawało się, że wielki), wysiadł wuj w mundurze i właśnie przyszedł pożegnać się z babcią. [Przyjechał z wujem] pożegnać się również mój ojciec. [Tata] w dalszym ciągu pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych zostało ewakuowane [do] Rumunii. Losy to już historycy znają. […] Nie pamiętam dokładnie pożegnania mego ojca, ale może wtrącę i powiem, [co] usłyszałam od mamy. Pożegnanie ojca z nami i to, co powiedział mój dwuletni braciszek wówczas, że „jak tatuś wróci, to Andrzejek będzie dużym chłopcem”. No i tak się stało. Można powiedzieć, że prorocze słowa w ustach dziecka. Bo ojciec wyjechał [potem] przez Francję, do Anglii i zobaczyliśmy się dopiero w 1961 roku. To było takie wspomnienie tuż przedwojenne. Ale po wyjeździe i pożegnaniu się ojca i wuja, nasze panie… Bo właściwie zostały bez mężczyzn. Był dziadek jeden, krewny, jakby cioteczny dziadek, [brat mojej babci ze strony ojca], który miał bardzo dużo zdrowego rozsądku i dzięki niemu mama z siostrą, [wróciły] na Żoliborz… Bo one chciały uciekać, tylko nie wiedziały, dokąd uciekać z Warszawy. Czy na wschód, czy na zachód. Pamiętam tego dziadka dokładnie, jak mówił: „Gdzie wy chcecie?! – tak podniósł głos, tak jakby krzyczał na moją mamę – Gdzie wy chcecie uciekać?! Wracać do siebie, do domu, do Warszawy!”. Więc po takiej kategorycznej decyzji, słowach, rzeczywiście wracaliśmy. Wóz konny został napełniony naszym dobytkiem wakacyjnym, na wozie siedział furman i mój brat, jako że był malutki, a wszyscy i ja, i mój brat cioteczny, rówieśnik mój, i ciotka, i dziadkowie, i mama, wracaliśmy piechotą przez Starą Miłosną, bo to niedaleko Starej Miłosnej, między Wiśniową Górą a Starą Miłosną ta ziemia była, mająteczek. I przez Starą Miłosną wracaliśmy mostem Poniatowskiego. To pamiętam już bardzo dobrze. Wielkie (dla dziecka wielkie) dziury po bombach w moście. Tak że myśmy musieli patrzeć pod nogi, idąc za tym wozem. W ten sposób dotarliśmy do [mieszkania] dziadków – [Kazimierza i Cecylii Dakowskich, na ulicę Flory 3].
- Kiedy to było? To był początek września już?
To był już początek września, bo Niemcy bombardowali Warszawę. Nie wiem którego, ale sądzę, że to musiały być pierwsze dni. To już moje przypuszczenia. Wróciliśmy nie do siebie na Żoliborz, tylko do moich dziadków, którzy mieszkali wtedy chyba na Flory 3, niedaleko Bagateli. Pamiętam taki obraz właśnie z bombardowanej jeszcze Warszawy. Wszyscy siedzieliśmy w piwnicach Towarzystwa Ogrodniczego (tak to chyba się nazywało), [na ulicy Bagatela] przy poselstwie, w owych czasach obok było poselstwo szwedzkie. A piwnice były mojego dziadka – potrzebne do gromadzenia zapasów. W tych piwnicach [mieszkaliśmy] dość długo, [obok, przy ulicy Bagatela 3 była cukiernia „K. Dakowski”], pewnie przez cały okres bombardowania Warszawy. Pamiętam, że właśnie siostra mamy, o której wspomniałam, że miała bardzo dużo inwencji, pomysłowości i zdolności manualnych, bawiła się z nami, robiąc nam z plasteliny miasto z mostami, domami, końmi, samochodami i tak dalej. To była jedna z naszych rozrywek. [Dzieci] było nas troje: ja z moim rodzonym bratem Andrzejem i mój brat cioteczny Maciej Dąbrowski ze swoją mamą. Ojca jego nie pamiętam, nie wiem, gdzie był. To było jedno z warszawskich wspomnień wojennych. [Z nami w piwnicy była też siostra mojej babci, zwana przez nas „Babcią Nową” – Wanda z mężem Jakubem Radomińskim]. Ta piwnica [w] Towarzystwie Ogrodniczym była jakby na końcu ogrodu, który należał do cukierni dziadka. W oczach dziecka to był ogromny ogród, z dużymi, starymi drzewami, z estradą [do] występów. [Ciągnął się] od budynku cukierni przy Flory, [do domu Towarzystwa Ogrodniczego]. Budynek cukierni z zapleczem był parterowy. To pamiętam bardzo dobrze, jak babcia właśnie stamtąd idzie z talerzykiem kaszki czy czegoś, dla mojego małego dwuletniego brata. Co myśmy jedli wtedy? Nie pamiętam, pamiętam [tylko], że właśnie temu małemu dziecku babcia gotowała coś pod obstrzałem, bo dzielnie się spisywała. Tak, to był początek wojny. Potem musieliśmy się przenieść Żoliborz.
- Taty nie było, więc z czego się państwo utrzymywali? Czy mama pracowała?
To była tajemnica poliszynela. Bo tak, taty nie było, mama była sama… Moi dziadkowie byli zamożni, jak powiedziałam, bo mieli cukiernię, która świetnie prosperowała w sezonie letnim, bo był ogród, były występy, muzyka, więc wiem, że to bardzo dobrze [funkcjonowało] (to z opowiadań oczywiście rodzinnych), i babcia miała tak zwane zasoby. Dzięki babci można powiedzieć, utrzymywaliśmy się całą okupację i przynajmniej trzy lata po okupacji, po wojnie. Bo mama dopiero zaczęła pracować [od 1 kwietnia 1951 roku w Przedsiębiorstwie Zaopatrzenia Sprzętowego Ministerstwa Budownictwa, przy ulicy Górnośląskiej 45]. Tak że to dzięki babci i zapasom. Myślę, że okupację przeżyliśmy niegłodno, bo w ogóle głodu nawet w Powstaniu nie pamiętam. Chociaż byłam świadoma, że moja mama nie ma co jeść. To też opowiem przy okazji Powstania. Tak że głodu w czasie okupacji nie zaznałam. Na pewno było dostatnio w domu, dlatego że mama, jak już się usadowiliśmy po zajęciu Warszawy przez Niemców, wróciliśmy na Żoliborz i wówczas, po jakim czasie, przychodziła do nas (tak to się mówiło) biedna dziewczynka na obiady. Była to dziewczynka z sąsiedztwa, której mama została sama właśnie, bo ojciec z wojskiem został ewakuowany […]. Widocznie stać nas było na to, żeby żywić jeszcze jedno dziecko, więc głodu nie cierpieliśmy.
- Czy w czasie okupacji zetknęła się pani z konspiracją?
Owszem, to znaczy nie wiedziałam, że to jest konspiracja, […]. W Powstaniu zginął [mój] stryjeczny brat, Rysiek Strzałecki, który zresztą ma w [Muzeum Powstania Warszawskiego] swoje [dossier], to znaczy [między innymi] na murze jest też wyryte [jego nazwisko]. [Ryszard Antoni] Strzałecki. [Rysiek] z kolegami przychodzili do cioci, bo [moja] mama była jego ciocią. Z nami się nie bawił, [miał 19 lat], a my byliśmy dziećmi i w ogóle [go] nie interesowaliśmy. [Koledzy Ryśka] to byli młodzieńcy dziewiętnastoletni [i starsi]. Było tych chłopaków [kilkoro]. Ale dla nas to było wszystko normalną rzeczą. Przychodził do swojej cioci i przyprowadzał kolegów. Żywili się, to znaczy karmieni byli i kąpali się, to pamiętam. Dla nas to było normalne. Z opowiadań potem, oczywiście pookupacyjnych, [dowiedziałam się, że] to była konspiracja właśnie. [Rysiek] należał do „Żywiciela”, bo na Żoliborzu stacjonował, w baonie, nie wiem jak to się nazywało… „Żmija”. U nas podobno odbywały się zbiórki, takie właśnie jakieś wojskowe. Przetrzymywana była broń. To też już z opowieści mamy, bo przecież dzieci nie były zupełnie do tego [dopuszczane]. Prasa konspiracyjna była, to też wiem z opowieści mamy powojennych. Naszą domeną była zabawa w ogródku i dlatego uważam, że nie mam strasznych przeżyć, mam lęki, strachy, ale głodu, jakichś traumatycznych przeżyć nie mieliśmy nigdy, mimo że widzieliśmy trupy osób, już wychodząc z domu po Powstaniu. Tak że u nas właśnie w domu mama [bywała] grupa żołnierzy Armii Krajowej. Poza tym Kazia [Ludwiczak, nasza nauczycielka okupacyjna] wypędzona z Rawicza była u nas i jeszcze było jedno kuzynostwo mamy [Janina i Alfons Lehmanowie z córeczką, urodzoną w 1939 roku], z Poznania. Z tym że oni byli u nas bardzo krótko. Zatrzymali się, dopóki nie znaleźli sobie lokum. Dłużej mieszkali, jakiś czas, w naszym mieszkaniu na Żoliborzu, [inne] małżeństwo [państwo Bednarzowie]. […] Nasz dom pozwalał [na goszczenie ich], mimo że to był mały i skromny dom, bo był przecież budowany dla miasta, więc nie dla bogatych ludzi… Nasz dom był bardzo wygodny, bo posiadał na dole duży pokój, który był używany jako stołowy, obok niego była kuchnia, długi korytarz z wyjściem na ogródek, wewnętrzna drewniana klatka schodowa na piętro. Na piętrze były dwa pokoje, ubikacja, łazienka, wyjście na strych. Strych był wówczas strychem, tam się chowało różne niepotrzebne rzeczy. W schodach na strych, tego nie wiem, to też opowiadanie powojenne, mama coś tam schowała, ale niestety nie znalazła po wojnie. To był bardzo wygodny dom i dlatego te rodziny się jakoś tam zmieściły. Jedna z tych małżeńskich par bezdzietnych mieszkała jakiś czas dłużej, ale potem się też wyprowadziła i [odzyskaliśmy] ten pokój jako stołowy. Pamiętam, znowu to wspomnienia, skąd wiem, że ten pokój był używany jako stołowy. Pokolenie moich rodziców było bardzo młodymi ludźmi, jak weszło w wojnę, więc pamiętam różne przyjęcia, które były organizowane przez mamę właśnie w stołowym, [były to przyjęcia już okupacyjne]. A żeby to widzieć, siadaliśmy na naszych schodach, które prowadziły na piętro i właśnie tak lekko w dół, [przez] otwarte drzwi wszystko mogliśmy obserwować. A potem jak już wszyscy wyszli, to z bratem, musiał już mieć z pięć lat, może cztery, wchodziliśmy do pokoju i wypijaliśmy z kieliszków likiery, co było dostrzeżone i potem nam zabroniono. Prowadziło się normalne życie. Brydże mama urządzała, przyjęcia. Z przyjęcia zabawną rzecz pamiętam – myślę, że to bardziej zrobione było dla śmiechu niż z potrzeby praktycznej – u żyrandola w jadalni, w stołowym pokoju była na gumce zawieszona serwetka. Wtedy każdy kto potrzebował tej serwetki, wycierał sobie usta czy palce i ją puszczał. Pamiętam, jak obserwowaliśmy tą zabawę. Przypuszczam, że to było zrobione dla hecy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, nie z konieczności.
Co jeszcze pamiętam z czasów okupacji? Aha, beztroską rzecz, bardzo beztroską. Już była u nas, myśmy nazywali ją panną Kazią. Już była u nas panna Kazia, [spała] z nami w naszym dziecinnym pokoju. Stołowy był stołowym, a mama miała swój pokój, rodziców. Były święta Bożego Narodzenia, bardzo mroźne, a na pewno bardzo śnieżne. Zapamiętałam taką rzecz… Jeszcze był taki zwyczaj u nas w rodzinie, że dzieci nie ubierały choinki, tylko Święty Mikołaj przynosił [im] ubraną choinkę. Stołowy był zamknięty i myśmy rano na palcach schodzili z góry. Jest choinka czy nie ma? To był ogromny problem, czy nam przyniósł Święty Mikołaj, czy nie. No była choinka, wielka, zawsze duża choinka była. Była mroźna zima, oglądając fotografie [przypuszczam, że] to chyba był 1940 rok. Czy przyjdzie Mikołaj z prezentami, to był drugi problem. Byłam dużą dziewczynką, miałam osiem, może dziewięć lat, ale niemniej w Świętego Mikołaja wierzyłam bardzo długo. Pamiętam właśnie moment przyjścia Świętego Mikołaja. Siedzimy przy stole, już pora bakalii się zbliża, a słychać pukanie w szybę. Jej, co za emocje przeżywały dzieci, które wierzyły w Świętego Mikołaja. Oczywiście ktoś się zerwał, poszedł otworzyć drzwi. Śnieg sypie na dworze, więc Święty Mikołaj musiał się otrzepać, buty, szubę i przyszedł z workiem rzeczywiście Święty Mikołaj, [tylko nie w czerwonym ubraniu]. Nie wiem, czy to było tylko jedno wspomnienie, czy było wspomnień świętomikołajowych kilka, bo wiem, że potem zaczęłam kombinować, dlaczego naszej panny Kazi nie ma przy stole. „A bo jest chora i leży”. Wątpliwości zaczęły się wkradać, ale emocji było bardzo dużo i to było jedno z takich przyjemniejszych wspomnień. To znaczy utrzymywano normalny sposób życia.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania?
Samego wybuchu Powstania nie pamiętam… A nie, owszem, pamiętam! Bo już byłam w piątej klasie, skończyłam piątą klasę, mój brat chodził do przedszkola wówczas, też do [sióstr] zmartwychwstanek. Zwykle wyjeżdżaliśmy do dziadków do Dakowa, na wieś na wakacje. Tym razem nie wyjechaliśmy, tylko mama zapisała nas na półkolonie do [sióstr] zmartwychwstanek. One miały wówczas ogromny ogród, więc było dużo pięknej zabawy. Pamiętam strzały, potem zaraz przyszła nasza nauczycielka i zabrała nas stamtąd. To były właśnie te sławetne strzały na Suzina, które odezwały się przedwcześnie na Żoliborzu. Powstanie również pamiętam…
Jeśli można, to może jeszcze bym wróciła do jednej rzeczy, którą pamiętam, a która może jest w jakimś sensie istotna. Mianowicie w 1943 roku były jakieś naloty na Warszawę, bo zniszczono [budynki] wokół nas, dosłownie, bo jeden dom na naszej ulicy i jeden
vis-à-vis i mama być może postanowiła w związku z tym, że tutaj [na ulicy] Towiańskiego to jest niedaleko Dworca Gdańskiego [jest niebezpiecznie]. Były pewnie ataki [też] na dworzec, więc mama zdecydowała, że pojedzie do babci, do swojej mamy. Z tym że babcia… Flory i Bagatela zostały zabrane dziadkom przez Niemców, bo tam utworzono niemiecką dzielnicę, i przydzielono [dziadkom] mieszkanie na Świętojerskiej. [Z tej części miasta Żydzi zostali już ewakuowani]. Było to pożydowskie mieszkanie, olbrzymie, luksusowe. [To] moje dziecinne wspomnienie było zadziwiające kolorystyczne. Pamiętam ten ich, przypuszczam, stołowy pokój, który był wymalowany olejną farbą. Było to wielkie mieszkanie w starym domu, przynajmniej miało trzy i pół metra wysokości, pokojów chyba było z osiem. To było bardzo luksusowe mieszkanie. Było wymalowane na kolor farbki ultramaryna czy coś takiego. Oczywiście babcia to kazała zdrapać i potem już było normalnie. Dzieci zabrano, żeby pokazać, gdzie dziadkowie będą teraz mieszkać. Mama zdecydowała, żeby mieszkać u [dziadków] na Świętojerskiej [11]. Tego domu teraz nie ma. [Wybudowano po wojnie] dom, w którym był Instytut Wzornictwa. To mniej więcej w tym miejscu. [Do tego wielkiego mieszkania], pamiętam, że dziadek mógł pozabierać ze swojej cukierni wielkie palmy, więc to były pokoje rzeczywiście [wielkie], przypuszczam, że [po] około pięćdziesiąt metrów [kwadratowych] musiały mieć te trzy zasadnicze pokoje. Tak że palmy dwie w pokoju i wcale nie było zagracone. Oprócz [palm] były meble i jeszcze jakieś ogrodowe meble dziadka, też [zabrał], pamiętam białe ogrodowe meble. W każdym razie pojechaliśmy [do babci] właśnie chyba w 1943 roku. Na jak długo? Nie pamiętam, ale sądzę, że na kilka miesięcy. Aha, i były balkony w tym mieszkaniu, wychodzące na Świętojerską. Pamiętam widok płonącego getta i te dymy snujące się i fruwające jakby papiery, jakby coś [dziwnego]. Tylko to było koszmarne. Mama nas nie wprowadzała, dlaczego tam się domy palą, że Żydzi się bronią i tak dalej. Nie, o tym nie mówiło się nam w dzieciństwie, tylko ze strachem patrzyliśmy na to płonące miasto, kawałek miasta płonącego. Potem wróciliśmy znowu na Towiańskiego i tam już zastało nas właśnie Powstanie. […] Co pamiętam z Powstania? Brak wody na przykład. Z tym że początkowo ta woda była i mogliśmy się kąpać, korzystać z toalety, nie było w ogóle problemów. Tak że nie odczuwało się tego dramatu, w pewnym sensie. Potem nie było wody, tak że chodziłam po wodę z dorosłymi, niosłam jakieś kubełki.
- Dokąd chodziliście państwo?
Niedaleko, chodziliśmy niedaleko, na Niegolewskiego. A jeszcze zapomniałam powiedzieć, że wspaniałą rzeczą były nasze ogródki, o których wspomniałam, bo ogródek był przy ogródku. W każdym ogródku było dziecko, więc mieliśmy tam rzeczywiście całą masę dzieci w różnym wieku. […] Między naszymi ogrodami od ulicy Towiańskiego a ogrodami z równoległej ulicy Kozietulskiego była tak zwana alejka. To znaczy była alejka o szerokości dwa i pół metra może. Oddzielała te ogrody, ale było to też dla nas błogosławieństwem, bo myśmy tam mogli szaleć na rowerach. Bo alejka była dostępna dla wszystkich ogrodów, i z lewej, i z prawej strony. Właśnie tą alejką szło się, żeby unikać jezdni, ulicy, i było bliżej na Niegolewskiego po wodę. I tą alejką potem uciekaliśmy [przed „własowcami”].
Ale co jeszcze pamiętam z Powstania? A, no najważniejsza rzecz, najstraszniejsza, która właściwie nas spotkała, to była rewizja gestapowców, bo pamiętam czarne mundury. Był to dzień i lato chyba, bo mama powiedziała: „Dzieci do ogrodu!”. I dzieci poszły do ogrodu. Ale walenie kolbami to mam w uszach do dziś. Nikogo nie zabrano, nic się nie stało. Z opowiadań mamy już powojennych… w pokoju mamy stał fortepian, duży koncertowy fortepian, bo ojciec grał, Bechstein. Podobno pod klapą, na strunach leżała broń. A w rzeźbie porcelanowej, która stała jako dekoracja na fortepianie, bardzo piękna, dość duża rzeźba z Miśni, [rzeźba] Laokoona, ona miała owalną podstawę. To też oczywiście z opowiadań wiem, bo nie wolno nam było jej dotykać. Schowane były papiery, powtykane bibuły konspiracyjne. Ale szczęśliwie nic nie znaleźli. Nie wiem, nie tego szukali domu może, nie wiem … W każdym razie taką rewizję mieliśmy tylko raz.
- Czy poza pani kuzynem, ktoś z pani rodziny brał udział w Powstaniu?
Oprócz Ryśka Strzałeckiego jeszcze dalecy kuzyni, [między innymi] Staś Gerner. To byli dziewiętnasto-, dwudziestolatkowie. […] Nie brał udziału w Powstaniu mój wuj [Tadeusz Dąbrowski], szwagier mojej mamy. Został w łapance [złapany i] wywieziony do obozu w Niemczech i zginął w tym obozie, [Neuengamme. W Powstaniu brał udział mój kuzyn Janek Grzegorzewski, chyba z 1929 rocznika, i jego ojciec Stefan Grzegorzewski].
- Jaka atmosfera panowała, czy nadal było tak sielsko?
W pamięci dzieci było sielsko. Samo Powstanie już było dramatyczne, dlatego że myśmy ogromną część Powstania przesiedzieli w piwnicy. Na zwałach węgla były położone materace, potem kwestia mycia. Wszystko było utrudnione, bo nie było wody. To już było dramatyczne. Jak długo siedzieliśmy? Myślę, że dość długo. Pamiętam nie swój głód, tylko głód, który musiał [dotknąć] moją [mamę] i naszą nauczycielkę. Pamiętam, jak jestem w kuchni. Kuchnia była na parterze i była węglowa. Na tej kuchni, pod którą się pali, były smażone placki z fusów kawy, zbożowej oczywiście. Nie pamiętam, żebym dostała ten placek. Tak że myśmy mieli widocznie jakieś inne, lepsze jedzenie. Ale niemniej było bardzo krucho przede wszystkim z warzywami. Trzynastego sierpnia są moje urodziny, zawsze lubiłam kartofle i wówczas dostałam na urodziny trzy kartofle w prezencie. To było już po spaleniu baraków, chyba przez Niemców, tych które były koło torów kolejowych. Tam mieszkała biedota, ale mieli oni jakieś działeczki, ogródki. Z tamtych ogródków, wiem, że kupowało się właśnie kartofle i jakieś jarzyny. Już tego nie pamiętam. W każdym razie trzy kartofle dostałam jako wielki prezent. Naprawdę byłam zadowolona. Nie pamiętam, jak je ugotowano, jak myśmy je zjedli. […] Głodu, ssącego głodu nie pamiętam.
- Czy zetknęła się pani z Powstańcami?
Nie, właśnie nie pamiętam, czy ten mój „Ryś”, mój brat stryjeczny, czy on w czasie Powstania zaglądał. Nie pamiętam, tego nie pamiętam. A o tym że on był Powstańcem to dopiero się dowiedziałam po wojnie.
- Ale pani wiedziała, że coś złego się dzieje w Warszawie?
A no tak, że jest Powstanie, że bijemy się z Niemcami. Tak że te wiadomości do nas docierały, to już mówiło się dzieciom.
- Jaki był stosunek pani bliskich do tego, co się dzieje?
Entuzjastyczny, powiedziałabym. Pamiętam, może wyprzedzam trochę, bo to było w trakcie już wychodzenia, wyrzucania nas z Warszawy, że wtedy ogłoszono pocztą pantoflową przecież (bo to nikt nie przyszedł i nie powiedział nam, tym wygnańcom, którzy szli w tym wielkim tłumie z Warszawy), że Armia Krajowa została uznana za regularne wojsko. Wtedy pamiętam radość mojej matki. Dosłownie ręce do nieba wzniosła w podziękowaniu, że chociaż nie zostaną zabici, tylko wzięci do niewoli. To był bardzo pozytywny symptom. Skoro [mama] w ogóle gościła, żywiła, myła tego Ryśka Powstańca i jego kolegów, [to znaczy, że była głęboko zaangażowana].
- Czy pamięta pani jakieś przejawy życia religijnego w tamtym okresie?
[W czasie Powstania chyba nie chodziliśmy do kościoła, ale w czasie okupacji praktyki religijne były odprawiane]. Do kościoła chodziliśmy oczywiście. […] Mama była, w ogóle wszyscy byliśmy z rodzin katolickich i przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej, tylko ja z bratem [ciotecznym Maćkiem Dąbrowskim] mieliśmy indywidualną komunię. Widocznie wtedy tak się robiło, nie gromadnie tak jak dzisiaj. Tak że przystępowaliśmy do komunii, chodziliśmy na majowe, [na uroczystości wielkopostne]. Tylko pamiętam, że [zawsze w] dzień [nawet w zimie], więc pewnie była godzina policyjna i w związku z tym… może już był dzień, w każdym razie pamiętam, że chodziliśmy na majowe i na msze do kościoła, bo kościół żoliborski był stosunkowo niedaleko nas. Uczono nas modlitwy oczywiście. [Pouczająca] była rzecz, też okupacyjna, [która] nasza panna Kazia wprowadzała… Myśmy [-dzieci-] byli „królikami doświadczalnymi”, bo ona była tuż po skończeniu liceum pedagogicznego, więc różne rzeczy wprowadzała. Oczywiście uczyła nas wierszyków, teatrzyki kukiełkowe były, to przy pomocy tej mojej zdolnej ciotki były kukiełki szyte, myśmy pomagali też. Ale również rzecz, która była w jakimś sensie podyktowana w stosunku do mnie postawą umoralniającą. Mianowicie było powiedziane, że w czasie postu… Zrobiliśmy sami własnoręcznie pudło z otworem, do którego wrzucaliśmy dobre rzeczy, które od ust sobie odejmowaliśmy, dla biednych. Musiały [to] być cukierki, nie [pamiętam], czy czekolada, […]. Pamiętam, że zawsze byłam łakoma, ale niemniej do tej puszeczki coś wrzucałam. Poza tym jeśli chodzi o Wielki Post, to było przykazane, że pościmy, to znaczy chleb smarujemy tylko jedną warstwą. Zdarzały się dwie warstwy, nie wiem, co było kładzione, dżem był na pewno… Aha i ser biały, ale czy były wędliny, tego nie pamiętam. W każdym razie w poście smarowaliśmy chleb jedną warstwą.
- Pamięta pani może, czy słuchaliście radia, mieliście?
Nie, radia nie słuchaliśmy, bo Niemcy kazali, jak wiadomo, radia oddać. Myśmy radio zakopali i to chyba [napewno nie] widziałam [tego], nie mogłam widzieć, bo dzieciom takich rzeczy się nie mówiło. Po prostu wiem, że w ogródku było zakopane radio. Tak że nie słuchaliśmy radia, nie.
- Jak pani pamięta Niemców z czasów Powstania? Czy pani się zetknęła z Niemcami poza tą jedną rewizją?
U nas była jedna rewizja, ale Niemców się widziało wszędzie. Jeździliśmy przecież tramwajami. Sami oczywiście nigdzie nie wychodziliśmy poza ogród, tylko do ogródka. Ale do babci na Świętojerską jeździliśmy tramwajem, który szedł wówczas placem Krasińskich. Jeździliśmy do babci tramwajem i tam Niemców się widziało mnóstwo. Z dystansem, ale we mnie wrogości jakiejś dziecięcej nie było.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze… ucieczka. Ucieczka była chyba najgorsza, już był koniec [września], chyba już Niemcy zajęli naszą część. [Mama zapisała datę wyjścia, 28 września 1944 roku]. Aha, jeszcze
à propos tej ucieczki, to muszę wspomnieć jeszcze o mojej cioci, która miała te dobre pomysły. Ona zawczasu przygotowała nam tornistry, w których były suche skórki chleba, jakaś odzież i kostki cukru. To widocznie leżało w określonych miejscach. Pamiętam przerażenie mojej mamy, ono na mnie zadziałało [bardziej] niż [wiadomość], bo ja tego nie rozumiałam. Właśnie poszła fama, że drugą stroną ulicy [Towiańskiego], czy na naszą ulicę, weszli „własowcy”. Więc popłoch wśród pań straszny powstał i postanowiły uciekać. Wtedy właśnie te plecaki chwyciliśmy, palta chyba też były przygotowane ciepłe, bo pamiętam, że miałam jakieś zimowe, ciepłe palto. Mama wzięła futro. To wiem, że ten potworny strach mamy i ta panika, żeby jak najszybciej z domu uciec… Miałam jedną chwilę wahania, bo miałam swoje ukochane pudełeczko ze zbiorów mojego taty, które stało na biblioteczce z książkami. Chciałam je wziąć, ale mama mnie pociągnęła. To pudełeczko było śliczne, bo było inkrustowane drewnem, więc było bardzo piękne. Oprócz tego miało malutkie, wąskie szufladki, dlatego je lubiłam, a w środku były owalne otworki i tam były gemmy i kamee. Bardzo lubiłam zawsze oglądać to, bawić. Pamiętam ten moment, że chciałam sięgnąć [po nie], zostałam pociągnięta, więc nie wzięłam tego pudełeczka. Właśnie ten straszny strach mamy i nauczycielki. Nie wiem, czy wtedy była siostra mamy [z synem] u nas, czy mieszkali już z [nami]. Tego nie pamiętam. Myśmy uciekali ogródkiem, alejką, którą szliśmy do Niegolewskiego, bo na Kozietulskiego niedaleko kościoła, pod numerem czterdziestym pierwszym, teraz wiem, mieszkała w willi moja cioteczna babcia [Kazia Grzegorzewska], siostra mojej babci Strzałeckiej. Oczywiście, jak zwykle, ogrody były odgradzane siatkami. Nie chcieliśmy do tego domu dojść od ulicy, nie wiem dlaczego, w każdym razie popędziliśmy ogródkami. Siatki były już przecięte, ale jedna siatka stała sobie, właśnie oddzielająca chyba ogród babci od nas. Ja się na nią rzuciłam dosłownie, biegłam i położyłam się na siatce i ta siatka się pod moim ciężarem przewróciła i weszliśmy do babci, do domu. Babcia była sama, dziadek już nie żył, była ze swoją synową [Stefanową Grzegorzewską]. Jej syn brał udział w Powstaniu. Myśmy tam w piwnicy przesiedzieli jeden, dwa dni, niedługo. Piwnica była mała, ciasna, nieprzygotowana w każdym razie. Ale też to był w jakimś sensie szczęśliwy traf, że ta ciotka, synowa babci, znała niemiecki. Dźwięku niemieckiego głosu nie słyszę, ale wiem, że ona wyszła z piwnicy, chyba otworzyła drzwi i z tymi Niemcami rozmawiała. Potem jak przyszła do nas, to usłyszałam, jak dorośli rozmawiają: „Przecież tu są same dzieci i stare osoby”. I zostawili nas Niemcy w spokoju. Ale wyszliśmy, [czy wypędzili nas?]. Właśnie nie pamiętam, czy oni nas wyrzucili z tej piwnicy, ale chyba nie oni wyrzucili. Tak że potem było to wyganianie z piwnicy. Myślę, że to był właściwie chyba najgorszy, taki przerażający strach dorosłych, [który] udzielił się mnie bardzo. To pamiętam. [Szliśmy koło Powązek, potem do Wolskiej].
- Co się z państwem działo po zakończeniu Powstania?
[Po wyjściu – wygnaniu z domu, dotarliśmy do] kościoła, który jest na ulicy Wolskiej [pod wezwaniem Świętego Wojciecha]. W tym kościele był pierwszy odpoczynek. Na Dworzec Zachodni tak jak wszyscy [szliśmy]. Już byłam chora, to znaczy na Dworcu Zachodnim widocznie mnie dopadło, bo pamiętam, że leżałam cały czas na słomianych matach [z dużą gorączką]. Mama mi jakieś picie organizowała. W każdym razie czułam się chora, to nie ulega wątpliwości. Był jeszcze jeden dramatyczny moment, którego wówczas nie zarejestrowałam jako dramatyczny, ale dramatyczny był dla mamy. Potem z Dworca Zachodniego pojechaliśmy do Pruszkowa.
Mówię już w tej chwili o Pruszkowie, to w Pruszkowie leżałam na tych matach. Tam było PCK i wiem, że mama chodziła po jakieś picie dla mnie. A [w] Pruszkowie, potem Niemcy robili selekcję, jedni do obozu, jedni na wolność i tak dalej. Mama wykombinowała początkowo, że w takim razie panna Kazia, już wówczas dwudziestoczteroletnia osoba, może iść z moim bratem, to może ją wypuszczą na wolność. Brat już miał wtedy przecież siedem lat. Ona szła przed nami, dzięki Bogu, można powiedzieć, i Niemiec [skierował] ją na wywózkę razem z bratem. Mama jakimś nieludzkim głosem zakrzyczała: „Andrzejku!” – i Andrzejek oderwał się od panny Kazi i przybiegł do mamy, a ona pojechała do Ravensbrück. Myśmy towarowymi pociągami, nasz wagon był odkryty, nie wiem jak inne, nie pamiętam… Nasz był odkryty, padał deszcz i mama nas zakrywała swoim futrem. Tak że to była podła sprawa. […] Widocznie dzieci mają poczucie pewnej odpowiedzialności, nikt nie grymasił, żadne z nas nie grymasiło, nie dopominało się jeść. Ale ja byłam wtedy chora, a brat był mały.
W każdym razie ta podróż była dramatyczna. To było tak straszne, że pamiętam tą podróż. Ten deszcz, ta beznadzieja. Właściwie nie wiem, nie pamiętam zupełnie, jak to było z załatwianiem się na przykład. Niby nie jechaliśmy długo, ale problem fizjologii – musiało się to dziać jakoś. Nie pamiętam tego. W każdym razie wywieźli nas. Nasz pociąg wywieźli pod Jędrzejów. Tam rzeczywiście stoły uginały się od jedzenia. Myśmy nie jedli chyba, bo mama wiedziała, że jestem chora, więc widocznie pewnie chciała mnie zaraz położyć do łóżka. Nie wiem, w każdym razie myśmy chyba nie jedli, nie rzucili się na to jedzenie, tylko jakaś furmanka podjechała i myśmy wsiedli i pojechali. Nie pamiętam nazwy wsi. Pamiętam dwa nazwiska: Palimąka i Paliwoda. U kogo byłam? Bo byłam u dwóch rodzin. Jak wyzdrowiałam? Okazało się, że nie ma lekarza w okolicy. Mama też musiała mieć jakieś zasoby, może niemieckie pieniądze, nie wiem. W każdym razie nie było lekarza, ale poradzono mamie jakiegoś znachora. Rzeczywiście przyszedł znachor i powiedział: „Proszę pani, jeżeli nie pomoże bimber, którym pani będzie smarowała córkę – bo mnie bolał strasznie bok, tył pleców i bok – jeśli ten bimber nie pomoże, wszystko jest w ręku Boga. Co będzie, to będzie”. Ten bimber mama kupiła i bimber pomógł mi. Pamiętam smarowanie bimbrem, to była strasznie bolesna sprawa dla mnie, strasznie bolesna. To tak bolało, ale mama zaciskając zęby, smarowała mnie. Nie wiem, po jak długim czasie, ale gorączka spadła i wyzdrowiałam. Wtedy jak wyzdrowiałam… wiejskie domy w owym czasie to były niziutkie chałupki składające się z izby i kuchni, sionki, po przeciwnej stronie było bydełko, obora chyba. Konia nie pamiętam. […] Wyzdrowiałam po masażach bimbrem i wówczas ci nasi gospodarze (a było tam małżeństwo z dwoma synami i dziadek, więc mieli trochę ludzi na utrzymaniu) powiedzieli mojej mamie, że jednak nie dają rady, a tutaj jest gospodyni, która marzy o dziewczynce, bo sama ma dwóch synów. Więc zostałam oddana do innych gospodarzy, w niedalekim sąsiedztwie. W takim samym domu mieszkali. Widocznie wydałam im się bardzo miejską dziewczynką, bo jak po raz pierwszy zasiedliśmy do stołu, to gospodyni spytała mi się: „Ale to ja pani podam w pokoju”. Mówię: „Nie, broń Boże. Razem jemy tutaj”. A jedli w kuchni na heblowanym, niemalowanym stole. Z jednej miski się czerpało kartofle przeważnie, makaron może też, ale zapamiętałam tak bardzo dobrze te kartofle. Musiał [to] być pierwszy obiad i trochę może byłam zszokowana tym, że każdy ma łyżkę, sięga do wspólnej misy i je jakąś zupę czy żur, czy zsiadłe mleko. Tego już nie pamiętam. Po moim proteście zawsze z nimi jadłam obiad. Bardzo prymitywne i biedne to było jedzenie. Ale kartofle były skwarkami okraszone, więc może jeszcze nie tak tragicznie. I z tymi gospodarzami wieczory spędzałam na nizaniu liści tytoniowych (bo uprawiali tytoń) na pręty metalowe. Potem te liście tytoniowe były na tych prętach gdzieś suszone, ale tego już nie wiem, gdzie były suszone. W każdym razie takie zajęcie było. Pamiętam też, że ten dziadek, starszy człowiek, sypiał na piecu. A ja spałam w pokoju sama. Inni nie wiem, gdzie spali, w każdym razie ja nie spałam z nikim. Takie były warunki na wsi przed wojną. Pamiętam też, że pewnym szokiem estetycznym dla mnie była właśnie ta [izba]. Nie widziałam nigdy przedtem wiejskich izb. Prawie do sufitów leżały na łóżkach poduszki, tak pięknie napuszone, od największej do jasieczka na samej górze. Do sufitu to może przesada, ale pewnie ze cztery leżały jedna na drugiej. W takim pokoju spałam [sama].
- Długo tam pani przebywała?
Mama musiała przez PCK odszukać dziadków, bo chyba przez PCK się to robiło. Odszukała dziadków, którzy byli na wsi niedaleko, w opoczyńskim. Odszukała [też] bratową męża, to była Jadwiga Strzałecka i Janusz Strzałecki. Chcę o niej parę słów powiedzieć, bo to wielce zasłużona osoba, oboje zresztą. Ona w czasie okupacji w Warszawie (nie wiem, czy przed wojną) prowadziła, ale wiem, że w czasie okupacji prowadziła dom sierot, w którym ukrywała Żydów. Była tam gromada dzieci.
- Gdzie ten dom się znajdował?
Na jakiej ulicy w Warszawie, tego nie umiem [w tej chwili] powiedzieć. [Dom mieścił się na ulicy Morszyńskiej, koło Fortu Czerniakowskiego]. W każdym razie przed Powstaniem (czy na rok, czy parę miesięcy, tego też nie wiem) udało jej się [wywieźć] wszystkie dzieci do Krakowa. W Krakowie właśnie mama odszukała ją. Tam był też stryj i właśnie ciotka, jego żona. Ze wsi pojechaliśmy do Krakowa. Jak wyglądała jazda, nie mam pojęcia. Nie pamiętam, to znaczy w ogóle nic nie pamiętam. Natomiast pamiętam pierwszą noc w tym sierocińcu. Ten sierociniec widocznie w jakichś prowizorycznych warunkach tam przebywał, bo była to ogromna sala. Też nie wiem, na jakiej ulicy tam kwaterował. Była to ogromna sala z łóżkami jakby rozkładanymi, prymitywnymi łóżkami. Masę nas tam leżało. Mama oddała nas pod opiekę cioci, a sama pewnie u niej się zatrzymała. W każdym razie jakiś czas byliśmy u niej w sierocińcu. Potem ona wywiozła ten sierociniec do Poronina. Tam wynajęła duży dom. To jak pamiętam, nazywało się Zub-Suche. Wielki rzeczywiście, dom góralski, przeznaczony na pensjonat […]. I tam [był] ten sierociniec razem z nami, myśmy też tam mieszkali [ja z bratem Andrzejem]. Tam chodziłam do szkoły. Nie pamiętam szkoły, bo to był grudzień 1944 roku. Musiały być jakieś zajęcia dla dzieci uczących się, ale nie pamiętam tego. Rzeczywiście poznałam tam Żydówki, które szczęśliwie się uratowały. Dla mnie się to wydawało dziwne. Była jedna starsza dziewczynka ode mnie, która stale siedziała i pisała coś. To było lato, już przynajmniej wiosna ciepła, otwarte okna i kartki papieru sfrunęły na dół. Ten popłoch i strach, który się malował na twarzy tej dziewczynki, jak ona zbiegła zbierać te kartki. To było zadziwiające, wtedy chyba nawet nie wiedziałam, że ona jest Żydówką. Dopiero później uświadomiono [mi], kim były te dzieci. One nie wszystkie były Żydami; sierotami polskimi też. Tak że dopiero potem [pomyślałam]: „Ach, to musiała być Żydówka” – wtedy jak ona te notatki swoje w takim panicznym strachu i tempie zbierała na dole. Więc ta moja ciotka oczywiście jest nagrodzona medalem Yad Vashem, „Sprawiedliwy wśród narodów świata” – i ona, i jej mąż. Nie żyją już oboje oczywiście.
Dziadkowie moi ze strony mamy, Dakowscy, mieszkali [w czasie okupacji, po utworzeniu getta] na Świętojerskiej i całe Powstanie spędzili na Starówce. Wyszli z Warszawy wcześniej, jak wiadomo. Oczywiście ja tego nie wiem, ale w każdym razie Starówka wyszła wcześniej. [Po wyrzuceniu z Warszawy] mama [odnalazła dziadków] w Opoczyńskim. Nie wiem, czy przyjechali [do nas] do Krakowa. [Jak] zostaliśmy [z bratem] ulokowani w tym internacie, w sierocińcu [w Poroninie], to [mama] ściągnęła dziadków. Wynajęła izbę w sąsiedniej chałupie góralskiej i tam z dziadkami mieszkali obok nas. Brat, [gdy] był chory, to był w domu z mamą, nie leżał w sierocińcu. To był właściwie bardzo przyjemny okres, ale pamiętam, że musiała być niezła bieda i krucho z jedzeniem, chociaż głodu nie pamiętam, dostawaliśmy dość oryginalne pomady na chleb. Była to pomada, która mnie smakowała, bo była słodka i chrupała pod zębami. Jak potem się dowiedziałam, to było szwedzkie mleko w proszku, które oni odpowiednio rozcieńczali, to było bardzo smaczne i tym smarowali chleb dzieciom. Świadczy to o tym, że jednak [nie było] wielkiego wyboru i możliwości wyżywienia, [to] na pewno były trudne warunki. Oczywiście zabawa była przede wszystkim. Musiała być chyba nauka, ale [jej] nie pamiętam. Musiała być taka trochę chaotyczna, bo do szkoły nie chodziłam. Była [z nami w sierocińcu] starsza dziewczynka, przynajmniej czternastoletnia, której notatki wyfrunęły przez okno, [ta, o której już wspominałam]. Był dwulatek malutki, polskie dziecko, o którego bardzo dbali i chuchali. A tak, to przeważnie w wieku mojego brata, siedem, osiem lat, [i nieco] starsze.
- Długo tam pani przebywała?
[Siedzieliśmy z bratem Andrzejem] chyba co najmniej do [połowy] kwietnia. Natomiast, również bardzo szczęśliwym trafem okoliczności mama nawiązała kontakt ze znajomym zakonnikiem, z którym widywała się w czasie okupacji. Był on franciszkaninem [z kościoła] na Franciszkańskiej. Bywał u nas również w domu, zaprzyjaźniony z rodziną. I ten ojciec Wodzisław Nestorowicz przyjechał do Warszawy na początku stycznia. Siedemnastego [Warszawa] była, jak to się mówi, wyzwolona, więc zaraz po siedemnastym musiał być w Warszawie. Poszedł do naszego domu, dom już był zajęty w większości. W każdym pokoju siedziała rodzina [wieloosobowa]. Nie wiem, jak było. W każdym razie [ojciec Wodzisław] powiedział, że właścicielka (w ten sposób nazwał mamę) wróci i prosi, by jej zostawić pokój. [Wskazał na] nasz dziecinny pokój, łazienkę i ubikację. To była nasza domena. Mama wróciła w marcu razem z dziadkami. Potem wróciła z Niemiec siostra [mamy, Zdzisława (zwana Dysią) z synem], bo mój brat cioteczny Maciej Dąbrowski [ze swoja mamą] był skierowany do Ravensbrück i potem do bauera. Tak że oni wrócili z Niemiec i wszyscy zamieszkaliśmy w tym mieszkaniu na Towiańskiego, w naszym dziecinnym pokoju, który miał metrów… nieduży był chyba, piętnaście, osiemnaście. Tak się wydawało dziecku. W każdym razie mieszkaliśmy tam, [mieliśmy] łazienkę i ubikację tylko do naszej dyspozycji. Co oni robili, [inni lokatorzy]? Nie mam pojęcia. W każdym razie ta była nasza, [łazienka et cetera]… Mama [po przyjeździe od] razu poszła do tego stopnia [schodów] wiodącego na strych, zobaczyć, czy coś tam jest. Nic nie było. Mieliśmy też pod schodami, wiodącymi na strych, szafę w ścianie. To też było nasze. W tych warunkach spartańskich mieszkali dziadkowie, mama, nas dwoje i ciotka, siostra mamy z synem, więc było nas [siedem osób]. Nasza nauczycielka, panna Kazia, z Niemiec już nie wróciła do Warszawy. Pojechała do Poznania [lub] do Rawicza, tam gdzie były jej korzenie, i potem osiedliła się już na stałe w Pile. Wypełniałam ankiety dotyczące ludności cywilnej [dla panny Kazi również], umieściłam [w niej] to, co wiedziałam o niej. Nie [znałam] jej [matki], rodowego nazwiska… Nie, rodowe nazwisko [panny Kazi] znałam, ale nie znałam [matki], nic o [jej] rodzicach nie umiałam powiedzieć. W każdym razie ankieta o niej też jest [w Muzeum Powstania Warszawskiego]. Tak że [mieszkaliśmy] w tych warunkach spartańskich, w jednym pokoju… To musiały być straszne czasy dla dorosłych. I ja znowu nie odebrałam tego jako dramatyczne. Zaczęłam chodzić do szkoły oczywiście. Nie było książek, więc jedna książka na kilka czy kilkanaście uczennic.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły parę miesięcy po powrocie w kwietniu, chyba w kwietniu wróciliśmy, bo była wiosna, chodziłam do szkoły na Felińskiego. To była powszechna szkoła, chyba przedwojenna. Ci, którzy opisują dzieje Żoliborza, to wspominają tą szkołę. Tam chodziłam do czerwca, tych kilka miesięcy, to znaczy skończyłam wtedy szóstą klasę. Ale to taka dygresja może. Ta szkoła mieściła się na Felińskiego, niedaleko Zajączka.
Vis-à-vis czy obok niej był dom przedwojenny o bardzo ładnej elewacji. Dlaczego o tym mówię? Bo tę elewację zapamiętałam, jak jechałam po raz pierwszy do nowego domu na Żoliborzu taksówką z rodzicami. Przejeżdżaliśmy, wtedy widocznie wiadukt na Żoliborz jeszcze nie był wybudowany, w każdym razie jechaliśmy generała Zajączka. To znaczy wiem w tej chwili, bo skręciliśmy [w] Felińskiego, od strony dworca. To był dom kilkupiętrowy, elewacja była dlatego piękna, bardzo mi się podobała jako dziecku. Była z dużych, kolorowych kwadratów. Była utrzymana w kolorze różnych róży i beżu. To był wyjątkowy dom, nie było innego takiego. Gdzieś niedaleko tego domu była moja szkoła i do czerwca tam chodziłam. Skończyłam szóstą klasę i potem mama zapisała mnie do [sióstr] zmartwychwstanek [na ulicę Krasińskiego], do gimnazjum. Był to jeszcze stary [system nauczania]… Byłam ostatnim rocznikiem, który kończył szkołę według zwyczajów przedwojennych. Tak że [chodziłam] do pierwszej [klasy] gimnazjum do [sióstr] zmartwychwstanek. Była to żeńska szkoła. Klasy były małe, kilkanaście dziewczynek. Tam zaczęłam we wrześniu 1945 roku gimnazjum. Jeszcze mieszkaliśmy w tym jednym pokoju przynajmniej rok. Potem nasza babcia, spec od finansów kupiła [nowe mieszkanie], to zbyt prawomyślnie brzmi. Przypuszczam, że dała dobrą łapówkę i otrzymała mieszkanie w przedwojennym budynku, niezniszczonym, niespalonym, z piecami. To jest Mickiewicza 27. Mieszkaliśmy w mieszkaniu pod numerem 9. Oczywiście znowu się zrobił kołchoz, ale to było mieszkanie, jak na standardy przedwojenne, przyzwoite, nie luksusowe, ale przyzwoite. Były trzy duże pokoje, kuchnia z oknem, dość duża, służbówka obok kuchni, która odegrała [istotną rolę] dla młodzieży [jako] azyl do uczenia się, i łazienka. Tak że to było bardzo dobre mieszkanie. Jest [do dziś] w rękach mojego brata ciotecznego, Macieja Dąbrowskiego, który był w Niemczech. On tam został [z żoną Marią], a wszyscy się rozpełzli na różne strony świata [i zmarli]. Tak że właściwie dzięki babci mogliśmy przeżyć [następne lata wygodniej]. Babcia była bardzo praktyczną osobą. O ile mój dziadek Dakowski, cukiernik, był bardzo uzdolniony muzycznie i biznesmen niezły, ale był bardzo niepraktyczny. Tak że babcia zawsze trzymała kasę i miała nad nią czuwanie. Dzięki niej właśnie udało się nam przeżyć okupację i tych kilka lat po okupacji, dopóki mama nie poszła do pracy. [Przed 1951 rokiem mama prowadziła ze swoją siostrą kawiarnię w lokalu na parterze w budynku Mickiewicza 27, róg Niegolewskiego].
- Czy myśli pani, że Powstanie miało jakiś wpływ na pani życie dalsze?
Nie sądzę. Myślę, że tylko ugruntowało mój patriotyzm. Teraz się mówi, pisze bardzo dużo na temat Powstania, stąd dyskusje trwają. Uważam, że dzięki temu nie zrusyfikowaliśmy się do końca. Tak że wydaje mi się, że to miało dobroczynny wpływ na ogół społeczeństwa, które wtedy było, bo teraz jest zupełnie coś innego po pięćdziesięciu latach. Byłam dumna, że mieszkałam w Warszawie, w tym wielkim mieście, które taki zryw zainicjowało i przeprowadziło. Właściwie nie wygrało go, ale pamiętam jak dziś, jak obok tego tłumu, który wypędzali Niemcy, przechodzili akowcy i dostali brawa. Myśmy szli raczej w grupie żoliborskiej. Żoliborz sprzyjał im, w każdym razie pamiętam te brawa.
- Czyli pani ocenia Powstanie pozytywnie?
Oceniam pozytywnie, tak. Uważam, że to w wielu ludziach ugruntowało patriotyzm.
- Czy chciałaby pani jakoś podsumować naszą rozmowę, coś powiedzieć jeszcze na koniec?
Nie bardzo wiem, co mam powiedzieć… W każdym razie myślę i dziękuję Bogu. Tak by można powiedzieć, że mimo tych strasznych dziejów, które naszą ojczyznę dotknęły, miałam właściwie spokojne dzieciństwo. Nikt przy mnie nie został zgwałcony (a wiem, że to się działo, bo opowiadano mi); nikt nie został zamordowany, więc te straszne, traumatyczne doświadczenia zostały mi oszczędzone. Głodu właściwie nie czułam. Niedosyt smakołyków, chociaż cukierek czasem wrzucałam do puszki dla biednych. Myślę, że opaczność nade mną czuwała. Do dziś zresztą tak uważam. To już niezwiązane z niczym, ale było pytanie o religijność rodziny. Im człowiek starszy, tym się robi bardziej religijny. Ostatnio będę miała spotkanie z moimi synami, rodziną, bratem, właśnie z okazji mszy dziękczynnej, którą zamówiłam w moim kościele, właściwie za wszystko, co nas dobre spotyka, całą rodzinę. Mimo że, po ludzku mówiąc, nic wielkiego się nie dzieje, że żadne wielkie splendory na nas nie spadły. Ale niemniej jest zdrowie, jest szczęście, spokój, harmonia, wnuki rosną, wyrosły, mam nadzieję, na przyzwoitych ludzi. Bo to w zetknięciu z jakimiś przeżyciami czy sytuacją dopiero wychodzi ta przyzwoitość człowieka. Ale mam nadzieję, że… W każdym razie wnuczka zdała egzamin, bo pod nieobecność rodziców opiekowała się ciocią, która nagle zaczęła tracić siły, władze umysłowe i w ogóle wszystko. Tak że jakoś dała sobie z tym radę. Tak że myślę, że moja religijność przetrwała, w każdym razie odrodziła się, tak by można powiedzieć. Natomiast co do religijności młodego pokolenia, to już można by mieć dużo do zarzucenia.
Warszawa, 18 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Fijołek