Krystyna Brzozowska „Nasza”
Jestem Krystyna Brzozowska, łączniczka Powstania Warszawskiego. Mam już lat 88.
- Pamięta pani wybuch II wojny światowej?
Miałam szesnaście lat. Mieszkałam w Jeziornie koło Warszawy. Codziennie przyjeżdżałam do szkoły, do gimnazjum kupieckiego na Górnośląskiej. Pierwszego września byłam już ubrana, bo rano [dojazd] pociągiem trwał godzinę i później jeszcze pół godziny dojście na Górnośląską, więc nie wiedziałam, że wybuchła wojna. Dopiero sąsiadka (kierownik Dziubiński i jego żona, mieszkali w tym samym domu) płakała i mówi: „Wojna wybuchła”. Usłyszała to z radia. Już do szkoły nie pojechałam, skończyło się. Dopiero po półroczu wznowili nauczanie na Górnośląskiej 35. Budynek był bardzo okazały i zajęli go Niemcy, a nas przenieśli na Nowogrodzką do szkoły handlowej, która kiedyś tam istniała. Uczyłyśmy się na zmiany. Pewnego razu, wychodząc ze szkoły, zaskoczyła mnie łapanka. Byłam szczupła, nieduża, miałam teczkę w ręku i tak jakoś pomyślałam, że udam dziewuszkę i zaczęłam machać teczką, podskakiwać jak dziecko, że uniknę łapanki. Jakoś to mnie minęło, ale jak przyszłam już o domu (skończyłam cztery klasy tej szkoły, małą maturę), to matka powiedziała: „Nie pojedziesz więcej do Warszawy. Liceum nie będziesz kończyła, bo ja chcę, żebyś ty żyła, a nie skończyła, tak jak to u Niemców można było kończyć”.
- Czyli chodzenie do szkoły było niebezpieczne?
Niebezpieczne. Łapanki były, Niemcy już wywozili, prędko się zorganizowali.
- Czy z pierwszych dni wojny pamięta pani bombardowania?
Niemcy w Konstancinie zbombardowali willę ambasadora amerykańskiego albo angielskiego (już teraz nie pamiętam), ale okolica była jak gdyby wyjątkowo spokojna. Nie mieliśmy tam wielkich [bombardowań]. Wójt gminy – Jankowski – miał panią folksdojczkę, taką przyjaciółkę. Kiedyś nasi chłopcy spalili na bocznicy kolejowej [siano]. Z Piaseczna do fabryki była zbudowana bocznica kolejowa, bo tam była duża fabryka papieru Mirków i była konieczność zbudowania tej bocznicy. Tam spalili kiedyś siano. To było dla Niemców. Nie było żadnych represji. Zawsze ona jakoś wyratowała, pogadała z nimi. Ona była folksdojcz. Chyba z tego powodu nie mieliśmy wielkich [represji]. Następnie mój mąż (też już był w organizacji) na torach tej bocznicy próbował [z kolegami] materiałów wybuchowych. Wtedy Kiwerski (pewno znany) był przy tym. Szwagier Edward Wykurz przywiózł materiały wybuchowe i była próba wysadzania torów kolejowych. Mieli zamiar zrobić to na Terespolu, ale tu próbowali. Tu próbowali, tu było blisko. Wtedy też nie było żadnych represji. Myślę, że to ta Niemka (folksdojcz), która była kochanką pana Jankowskiego (wójta, nie burmistrza, bo to nie było miasto, Jeziorna miała wójta), tak że tam było tak wyjątkowo spokojnie jak chyba nigdzie.
- Czy wychowanie szkolne w szkole, wychowanie w domu wpłynęło na pani patriotyzm?
Bardzo, ponieważ ojciec brał udział w wojnie dwudziestoletniej. Jak był w wojsku, kazał krawcowi uszyć mundur dla siebie. Kazał pochować się w tym mundurze. Był ogromnym patriotą i ja chyba też to przejęłam.
- Jak to się przejawiało? Rozmawialiście w domu o Polsce?
Tak. Ociec pracował w fabryce papieru Mirków, był robotnikiem, ale bardzo dobrze zarabiał. Gdy przychodziła sobota, to obiad musiał być na stole, ponieważ on już jechał do Warszawy, do Związku Legionistów Puławskich. Był ogromnym patriotą. Nie był wykształcony, ale uczył się esperanto. Wtedy ten język był w modzie. Pamiętam, że jak były jakieś zjazdy, to się cieszył, że rozmawiał z Murzynami. To nie był wykształcony człowiek, więc tylko tyle wiem, że znał język esperanto.
- Jak zmieniły się warunki życiowe, gdy wybuchła wojna?
Bieda nastała tak jak wszędzie, ale żeśmy nie mieli wielkiej biedy, ponieważ w Skolimowie była moja rodzina, która miała młyn. To był Masny, tak się nazywał. To był stary młyn, jest do tej pory, ale jako muzeum w tej chwili. Tam odbywają się odczyty albo jakieś pokazy, tak że młyn nie działa. Stamtąd mieliśmy mąkę, co było wtedy najważniejsze. Reszta to… Ojciec chował w domu króliki. Mieszkaliśmy w ładnym domu, który nawet nie pasował do Jeziornej, bo był skanalizowany. Dozorca pompował studnię, na strychu był ogromny zbiornik i mieliśmy wodę, ubikację w przedpokoju. Warunki jak na Jeziorną były wyjątkowe. Ten dom nawet nie powinien stać w Jeziornie. Tak że takiej wielkiej biedy nie odczułam, ale byłam jedynaczką, więc wszystko było dla mnie.
- Przez część okupacji jeździła pani do szkoły. Co było później?
Później, około półrocza, otworzyli szkołę na Górnośląskiej, ale na bardzo krótko, ponieważ budynek był okazały (istnieje do tej pory)…
- Co pani robiła po tym, jak skończyła pani szkołę?
Później wójt gminy Jeziorna, ten Jankowski, który mieszkał w tym samym ładnym, eleganckim domu na pierwszym piętrze, przyjął mnie do gminy jako urzędniczkę. Pracowałam w dziale ewidencji ludności. Moim przełożonym był Hieronim Karcz pseudonim „Kalina”. Pracowałam w dziale ewidencji i tam żeśmy robili kenkarty. Kierownik Hieronim Karcz skradł Niemcom pieczątkę, która była potrzebna do stemplowania kenkart i myśmy robili masę lewych kenkart dla ludzi niebezpiecznie zapowiadających się.
- Pani została dopuszczona do tego?
Zostałam dopuszczona do tego, bo byłam już zaprzysiężona w październiku 1942 roku, w ZWZ jeszcze wtedy.
- Kto panią wprowadził do tej organizacji?
Dosłownie była przez koleżankę zaprzysiężona – przez Romę Tobolankę.
- To właśnie ta koleżanka powiedziała pani o tym, że jest ta organizacja?
Tak. Ona miała narzeczonego, który miał tam jakąś funkcję większą i w każdym razie…
- Nie wahała się pani, żeby się zapisać?
Ani chwili.
- Czy wtedy myślała pani o tym, że to jest niebezpieczne?
Nie, wtedy człowiek nawet nie zdawał sobie sprawy, bo miałam wtedy szesnaście lat… Nie, wtedy już siedemnaście dosłownie.
- Pani ujawniła kierownikowi, że jest związana z ZWZ i on zgodził się, żeby robiła pani kenkarty?
Tak. On był też w akcji, miał pseudonim „Kalina”. Kiedyś uczył się na księdza, już chodził w sutannie, ale tak się zdarzyło, że poślubił moją sąsiadkę Zosię Płatkowską.
- Czy będąc w organizacji, robiła pani coś jeszcze? Jak wyglądało życie organizacyjne?
W którym roku, to już nie umiem powiedzieć dokładnie, zorganizowano kursy łączności, które prowadził inżynier Witold Koprowski. To było w Konstancinie, w willi „Quo Vadis”, a przeszkolenie sanitarne (nie pamiętam już, przez kogo) było prowadzone w Jeziornie w domu państwa Urbaniaków. To była restauracja. Tam był taki lokal, że można było [prowadzić przeszkolenie]. Zostałam przeszkolona też w łączności, ale później ciągle miałam [do czynienia] z łącznością, a z sanitariatem nie.
Nazwane było, że z folwarku (tak się mówiło) dostawałam jakieś przekazy, jakieś konspiracyjne papiery i rozwoziłam to do Piaseczna, do Powsina, do Wilanowa, do Konstancina, do fabryki Jeziorna, bo to było kilometr od Jeziornej, w której mieszkałam, i do Warszawy. Kiedyś od najbliższej przełożonej – prawnik Marii Perdzyńskiej, żony kapitana czy majora Perdzyńskiego – dostałam jakąś przesyłkę. Zupełnie nie wiem, co to było, ale miałam jechać do Warszawy, zawieźć to do jakiegoś klasztoru, a Maria Perdzyńska krok w krok obstawiała mnie. Musiało to być coś ważnego, jeśli ona za mną szła, ale to bez problemu doszło do skutku. To był jakiś klasztor w Warszawie.
- Chowała pani rzeczy, które przenosiła?
Nie, jakoś miałam w teczce czy gdzieś, nie pamiętam. To było coś większego, ale wiem, że pani Maria Perdzyńska, moja bezpośrednia przełożona, musiała ze mną tego pilnować. To musiało być coś trochę ważniejszego niż gazetka czy rozkaz.
- Jaki to był oddział przed Powstaniem? Czy pani wiedziała, w jakim jest oddziale? Mówiła pani, że była pani w „Obroży”.
Tak. To był II oddział „Obroży”, [V Rejon] „Gątyń”. Tak to się zwało.
- Czy jeżdżąc wtedy z tymi rzeczami, miała pani poczucie, że naraża pani życie?
Nie. Byłam jeszcze za młoda, żebym to sobie [uświadamiała]. Nie, absolutnie. Muszę powiedzieć prawdę, że to nie było dla mnie [oczywiste], że mogę się narażać, że coś mi grozi.
- Czy rodzice wiedzieli, że pani jest w konspiracji?
Wiedzieli, a ojciec był dumny z tego, po on był ogromnym patriotą.
- Czy przed Powstaniem zdawała pani sobie sprawę z tego, że coś się szykuje?
Mówię, że ziemia prawie drżała. Już 1 sierpnia zadzwoniła do mnie Jadzia Wykurzowa, to jest siostra mojego męża z Warszawy, mieszkali na Koszykowej 35, że czuje, że idzie jakaś nawałnica, więc trzeba ochrzcić Maćka – jej drugie dziecko.
- Pani była już wtedy mężatką?
Tu zapomniałam powiedzieć, że chociaż ciężkie były czasy, ale młodość ma swoje prawa i 16 lipca, tuż przed Powstaniem, odbył się nasz ślub w Powsinie. Było skromnie. Było dwadzieścia pięć osób z rodziny na skromnym przyjęciu, tak jak można było w czasie wojny, ale była suknia ślubna. Suknia balowa była kupiona od kogoś (już teraz zapomniałam), ale że była bez rękawów, tylko z krótkimi, to mój mąż kupił koronki gdzieś i moja mama doszyła mi rękawy, bo trzeba było mieć przyzwoitą suknię. Był welon, ale był pożyczony. Dostałam od Oleńki (później Kordowa, bo wyszła za mąż) córka właścicieli ze Skolimowa. Ona mi pożyczyła swój welon, tak że to nie było łatwe. Pantofle miałam pożyczone od kolegi, który nazywał się Goss, jego siostra mi dała swoje ślubne pantofelki. Nie było to proste, ale miałam w życiu szczęście.
- Pani mąż też był w konspiracji?
Był w konspiracji, z Kiwerskim próbował na bocznicy Piaseczno–Mirków wysadzać tory, później wysadzał je w Terespolu, bo tam to było koniecznie, ale jakoś udało im się to wszystko.
- Czy pani poznała męża właśnie przez konspirację?
Męża poznałam, ponieważ pracowałam w gminie. Wójt Antoni Jankowski, który mieszkał razem z nami, wziął mnie do pracy. Pracowałam z Karczem w dziale ewidencji ludności, a mąż przychodził, bo pracował w firmie „Komdrobit”. To były drogi bite (skrót „Komdrobit”). Tam jego szwagier Edward Wykurz był chyba dyrektorem. On załatwiał kartki, bo przecież były w czasie wojny, miał sprawy z gminą i przychodził do nas do gminy, i tam popatrzył sobie na Krysię, bo ja jestem Krysia, i widać mu się spodobałam. Już mnie nie odstąpił.
- Czyli 1 sierpnia przyjechała pani na chrzciny?
Tak. Już byłam mężatką dwa tygodnie i 1 sierpnia przyjechałam do Warszawy, żeby ochrzcić Maćka Wykurza. Pojechaliśmy z rodziną, z dziadkami, z chrzestnym Adolkiem Wykurzem, Edward Wykurz, Jadzia Wykurz (to rodzice) i starszy brat Jerzy Wykurz – mały, miał dwa lata – a to [chrzczone] dziecko urodziło się w lutym, to miało niecałe pół roku. Kościół parafialny był na placu Zbawiciela, to znaczy kościół Zbawiciela. Chrzest odbywał się normalnie. Było już niespokojnie, ale to jeszcze było przed Powstaniem. Po chrzcie ksiądz mówi: „To proszę pójść przed ołtarz i pomodlić się za dziecko”. My się modlimy w kościele Zbawiciela przed ołtarzem, a tu bomby i Powstanie wybuchło, jak my żeśmy klęczeli przed ołtarzem. Już Niemcy jakichś zabitych, rannych do kościoła wciągali, ksiądz dał jakieś materace, kładli ich pod chórem. Jakiś Niemiec schował się ze strachu w konfesjonale. Pamiętam doskonale, że siedział w konfesjonale i drżał, bo przecież wiadomo było co. Sprowadzili nas do podziemi. W tym kościele też może byliśmy narażeni. W podziemiach kościoła Zbawiciela przetrwaliśmy noc. Było takie zaopatrzenie, że tramwajarze przywieźli kocioł z zupą, bo tak wszyscy się ratowali, bo tak musiało być. Przetrwaliśmy tam całą noc, ale już jak rano świtało, to już z polecenia jakiegoś księdza wyprowadzili nas na schody i odbyła się spowiedź powszechna. Teraz nie wiem, na czym to polegało. Tylko on się modlił, a myśmy tylko ręce składali, bo co innego. Żeśmy dostali w piwnicy na schodach komunię.
Na drugi dzień i głodni, i dziecko, chociaż ono to jeszcze pierś ssało, chcieliśmy jakimś cudem wyrwać się na Koszykową, żeby iść do mieszkania Wykurzów, ale nikt nie śmiał wyjść z kościoła, bo było bombardowanie, [to znaczy] nie bombardowanie, tylko strzały. Tak wyjrzałam na Mokotowską z boku, bo tutaj na plac było trudno, bo na materacach leżały trupy, a tutaj na Mokotowską było boczne wyjście, zerknęłam, a na Mokotowskiej było cicho. Jakoś cicho, żadnych strzałów. Wyskoczyłam. Ciągle wracała do tego siostra Janusza – Jadzia Wykurz – że pierwsza odważyłam się wyskoczyć. Za mną ludzie wyskoczyli do drugiego domu. Nie było to [daleko], bo Mokotowska była maleńka i tam już jakimiś piwnicami, dziurami, przekopane były już nawet przejścia, dostaliśmy się na Koszykową. Wypatrzyliśmy chwilę, przez Marszałkowską dostaliśmy się szczęśliwie wszyscy na Koszykową. Nie było to daleko.
- Jak w kościele zachowywali się Niemcy wobec Polaków?
Jeden siedział w konfesjonale ze strachu. Ktoś przyniósł ich i tych Niemców nie było. Prowadzili jakichś rannych czy już później podobno nawet zabitych, ale oni już w kościele do nas nic nie mieli, ani całą noc nie weszli, jak myśmy byli, nie wchodzili, nie było Niemców, nie widziałam ich. Widziałam tylko jednego, jak siedział w konfesjonale.
- Wcześniej pani nie wiedziała, że Powstanie może wybuchnąć?
Nie było to tak wyraźnie powiedziane jeszcze wtedy, bo to przecież była tajemnica. Później już na Koszykowej mój szwagier… Były już zbombardowane mieszkania. To po jakimś czasie, to nie było [w trakcie] jednego dnia, bo później żeśmy tam siedzieli. Janusz miał się [zgłosić] do swojego oddziału, to on już poszedł do kapitana „Redy”, a tutaj byli uciekinierzy. Na przykład był uciekinier mecenas Jerzy Horski, który był ministrem skarbu Delegatury Rządu Londyńskiego. Była Żydówka, która całą wojnę chowała się u Wykurzów, ponieważ wyszła za mąż (nie wiem, jak to było z tym małżeństwem) za pana Gilewicza, inżyniera, który pracował razem z Edwardem w „Komdrobidzie”. Ten Gilewicz to był Polak, ona była Żydówką. To było małżeństwo, ale później ona uciekła od Gilewicza, bo tam ludzie wiedzieli, a tutaj przyszła do Wykurzów jako Żydówka i nikt nie rozpoznał. Następnie chowała się też Seda Broniszówna, która była siostrą tej [Żydówki]. One z domu były Watówny. Wat – był taki literat, nie literat – coś znaczył, to też był Żyd. Wszyscy przeżyli, nie poszli do getta. Byli zamożni, mieli przyjaciół i u Edwarda była właśnie ta Czesia i Seda Broniszówna. Seda Broniszówna znów wyszła za mąż (nie wiem, jaki był ten mąż, czy to był przyjaciel) Nowicki – dyrektor fabryki papieru Mirków. Mieszkała w Klarysewie. Nowicki i Broniszówna mieli piękną willę. Broniszówna była aktorką. One były z domu Wat. Były siostrami.
- Te wszystkie osoby były w sierpniu 1944 roku?
Tylko Czesia. W czasie Powstania nie było Broniszówny, tylko była Czesia Gilewiczowa, a tamta nie wiem, gdzie była. Seda nie była z nami w czasie Powstania, a ta była cały czas i razem żeśmy wychodzili do obozu.
- Jakie były nastroje wśród domowników?
Któregoś dnia spadła bomba. Nieraz dzwoniłam do nich z oddziału, bo trzeba było się może dożywić, może zmienić ubranie, bieliznę. Bomba spadła, ale nie dosłownie na nasze mieszkanie, tylko druga część domu była zburzona, więc spokoju nie było.
Nie wiem, co mówili, ale wiem, że dziadek Wykurz przynosił owies (nie wiem, skąd) i na młynku mielił. Myśmy to jedli, mieliśmy jedzenie.
- W jaki sposób dostała się pani do oddziału?
Właśnie tutaj zastanawiałam się długo, czy ktoś [mnie] polecił, nie umiem powiedzieć. Poszłam do porucznika „Springera” na Frascati. Tam się zarejestrowałam jako przygotowana do łączności.
- Daleko było z Koszykowej na Frascati?
To wszystko było możliwe, to nie było tak, żeby nie można było pójść. W tej chwili trudno mi powiedzieć, [jak dostałam się do oddziału], może przez kogoś.
- Kiedy to mniej więcej było?
To było parę dni sierpnia. Jak powstała kompania „Bradla” Leskiego, oni chętnie przyjmowali, więc ludzie się zgłaszali. Naprzód mieli sześciu ochotników gdzieś na ulicy Wilczej. Jeden miał broń, a reszta [butelki]. Wykradli Niemcom beczkę benzyny, w butelki nalewali i to rzucali na czołgi. Ktoś tam się zdarzył z bronią, ale to niewiele co było.
- Co należało do pani obowiązków?
Pracowałam jako łączniczka na zmianę w łącznicy telefonicznej właśnie u „Springera”, na Frascati koło Konopnickiej. Przez ulicę byli Niemcy. Mieścili się w izbie przemysłowej i w Sejmie. Dosłownie przez ulicę. Mieliśmy kiedyś taki pomysł, bo nas gnębili, ostrzeliwali nas. Był tylko jeden plus, że nas nie bombardowano, bo blisko byli Niemcy, tuż przez ulicę. Nasi wymyślili, że może nas ostrzelają, ciągle nas gnębili, więc zaczęliśmy kopać podkop. Naprzód można było telefonicznie się porozumiewać, ale po pewnym czasie było już blisko i musiałam osobiście jako łączniczka zanieść meldunek. Kiedyś w nocy dostałam polecenie i biegłam przez jakieś dachy garaży, bo to nie była prosta sprawa i z tego dachu wskoczyłam przez okno do budynku. To był elegancki budynek, tylko numeru już nie pamiętam, z marmurowymi schodami. To było bardzo wysoko. Spadłam na głowę, bardzo się stłukłam i krzyczałam, a kolega przyszedł i tylko usta mi zamknął, bo tam miała być cisza. Tam już żeśmy się telefonicznie nie porozumiewali. Nie udało się im dokończyć podkopu. Takie były miłe przypadki. Skręciłam sobie kark, bo spadłam na głowę, bo to musiało być wysoko, wielkie korytarze ogromnego domu i [spadłam] na półokrągłe schody.
- Była pani w szpitalu lub w punkcie opatrunkowym?
Gdzieś poleżałam troszkę, trochę mnie opatrzyli, ale jakoś się zebrałam.
- Wróciła pani do oddziału?
Wróciłam do oddziału.
- Czy pani razem z mężem była w oddziale?
Później z tamtego oddziału, właśnie na swoją prośbę… To było w końcu sierpnia. Zwróciłam się z prośbą do dowództwa, żeby przenieśli mnie do oddziału męża, który brał udział w Powstaniu u kapitana „Redy”, Miszczaka (imię mi uciekło), na Książęcej 1. To była tak zwana stara plebania. To był bardzo oryginalny dom, stara plebania na Książęcej. To była plebania na placu Trzech Krzyży. Tam mój mąż Janusz był jako plutonowy, podchorąży, pseudonim „Orlik”. On był kiedyś w harcerstwie, jego siostra, ta co w Oświęcimiu była, też harcerka i szwagier, który zginął w jakimś gorszym obozie. Oni byli harcerzami. Dlatego [mąż] miał pseudonim „Orlik”.
- Co pani robiła w nowym miejscu?
Ciągle jako łączniczka.
- Czy pani pamięta, jakie były warunki do życia: woda, jedzenie?
Już o jedzeniu to nie było mowy. Wiem, że tylko w kieszeni miałam kostki cukru. Pamiętam to. Jedzenie było tak nieważne, że absolutnie nic nie wiem. Nawet chciałam sobie przypomnieć. Były tylko kostki cukru w kieszeni, bo gdzieś dorwaliśmy się do tego.
- Można było się gdzieś umyć?
Widać, że to nie było ważne. Trzeba było gdzieś się [umyć], ale jak nie pamiętam, co jadłam [to tym bardziej nie pamiętam, jak się myłam]. Nie wiem, co jadłam, tylko pamiętam kostki cukru w kieszeni.
Skąd. Niektórzy chłopcy nie mieli, tylko z butelkami szli na czołgi.
- Czy pamięta pani jakieś akcje oddziału, w którym pani była? Co zdobywał oddział? Co atakował?
Byłam jeszcze w oddziale u „Springera” i był atak bombowy na plac Trzech Krzyży, na kino „Napoleon”, na gimnazjum Królowej Jadwigi, bo oni mieli wytyczone gdzie i co, i bombardując, uszkodzili wejście do budynku YMCA. Nie chcieli [zdobyć] budynku YMCA, bo tam stacjonowała obsada niemiecka. Uszkodzili to wejście przypadkowo. Jak to nasi zobaczyli i z Książęcej od kapitana „Redy”, i od „Springera”, od Leskiego, tak się nasi chłopcy rzucili w tamtym kierunku i zdobyli budynek YMCA, tyle że zginął bezpośredni dowódca Janusza, „Kilof”.
- Na placu Trzech Krzyży odbywały się zrzuty. Czy widziała pani jakieś zrzuty dla Powstańców?
Kiedyś zapowiedziano zrzuty, ale już byłam w Delegaturze Rządu wtedy. To już było później. Na końcu mecenas Horski, ten, który był ministrem skarbu, bo tam było łączniczek, zwerbował mnie do Delegatury Rządu na Kruczą. Wtedy była wiadomość, że leci armada samolotów ze zrzutami. Miałam wtedy tą wiadomość przekazać dalej. Pędziłam z tą wiadomością i się cieszyłam, że ja jedna wiem o tych samolotach, że będą zrzuty. Samoloty nadleciały, ale nasz okrąg był już tak ścieśniony, że większa część spadła na tereny niemieckie. Myśmy tylko cokolwiek otrzymali. Samoloty pięknie leciały, żeśmy się prawie modlili, że doczekaliśmy, ale nasz teren był już tak zamknięty w niewielkim kółku, że… To było chyba 18 września, że po prostu niewiele żeśmy zyskali. Więcej zyskali Niemcy, bo Warszawa była już pod ich…
- Czy pani działania w czasie Powstania wiązały się z dużym ryzykiem?
Musiało być, ale nie myślałam o tym. Nie myślało się o tym.
- Czy miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami?
Nie. Zawsze byliśmy w odległości.
- Czy miała pani kontakt z ludnością cywilną?
Modrzejewska trzonkiem od granatu postawiła pod ścianę [niemieckiego] dowódcę. [Powiedziała]:
Hände hoch! On biedny [podniósł] ręce do góry i do ściany się odwrócił.
Tak. Leski znał świetnie niemiecki i pytał się: „Czegoś tyś się tak prędko kobiecie poddał?”. On mówi: „Z kobietami nigdy nie wiadomo”. Wzięli ich do niewoli. Nie wiem, gdzie oni ich później trzymali. To było w mojej gestii, nie pytałam nawet później, gdzie oni [ich trzymali]. Oni byli jako jeńcy. Tak że powiedział sobie, że z kobietami to nigdy nie wiadomo. Trzonkiem od granatu postawiła go pod ścianę i [powiedziała]: Hände hoch!
- Czy w czasie Powstania czytała pani gazetki?
Nie było czasu na to.
Nie, nie było czasu. Wszystko było w biegu. Człowiek nie myślał. Sandałki mi się podarły, bo miałam letnie sandałki, to zdarłam, bo przecież biegałam, a pewno nie były też nowe. W czasie okupacji nie były prosto ze sklepu.
- Skąd wzięła pani drugie buty?
Później już, jak żeśmy mieli wychodzić, jak Powstanie skapitulowała, to pan Piotrowski, taki inżynier, który pracował z Edwardem Wykurzem w „Komdrobidzie”, przyniósł mi piękne zamszowe pantofelki na koturnie – lakierek i zamsz – i do tego kalosze. Wyekwipowali mnie w plecak, w dwa płaszcze. To już było na wyjście. Później to wszystko miało się ku końcowi. Jak później pracowałam w Delegaturze Rządu, to już był koniec. Pamiętam jeszcze jedno, że jak pracowałam w Delegaturze Rządu, Niemcy mieli doskonały wywiad i chcieli zbombardować Delegaturę na ulicy Kruczej. Wybiegłam gdzieś, bo zawsze miałam coś nosić, więc wybiegłam na ulicę, a tu samolot pikuje na ten dom…
- Pamięta pani numer ulicy Kruczej, gdzie był ten dom?
Nie. Ten samolot pikuje, patrzę, że na ten dom, a tam jest Edward Wykurz (mój szwagier), mecenas Horski (ten minister). To byli moi znajomi. W tej Delegaturze był Quirini. Nie wiem, dlaczego żeśmy go znali. Był delegatem rządu na Polskę, dosłownie, czy tylko na Warszawę, tego nie wiem. Wiem, że Quirini. Stanęłam, myślę o tych swoich, ale wyskakuje Edward Wykurz (ten mój szwagier) i Horski wyskakuje, ludzie wyskakują, bo bomba jakoś zniszczyła niecały dom, tylko bokiem część była zniszczona. Później przenieśliśmy się na ulicę Mokotowską, ale numeru też nie pamiętam. Tam żeśmy byli już do końca Powstania. Było spokojniej.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje wtedy w innych dzielnicach Warszawy?
Chyba nie. Nie byłam dowódcą, wykonywałam czarną robotę…
- Czyli wiadomości o tym, co się dzieje poza tym terenem, raczej nie dochodziły?
Nieraz przychodziłam na Koszykową sobie coś uprać czy pożywić się, to tam też było pół domu zniszczone, ale to było zaraz prędko, kiedy jeszcze z początku było tak…
- Mieliśmy czas wolny dla siebie? Co wtedy pani robiła?
Nie było na to czasu.
- Czy w pani otoczeniu odbywały się praktyki religijne?
Poza chrztem, który był przed Powstaniem, to nie było. Nie umiem powiedzieć. Może nie było takich uroczystości.
- Co czuła pani w momencie, kiedy Powstanie dobiegało końca? Jakie były nastroje? Czy to było rozczarowanie, żal?
Myśmy na ten temat chyba nie rozmyślali.
- Czy czekaliście na Rosjan?
Na Rosjan czekaliśmy bardzo. Byli za Wisłą i czekali na nas, jak nas wybiją, ale chyba czekali na to.
- Wy, jako Powstańcy, czekaliście, że oni przyjdą z pomocą?
Myśmy czekali, mieliśmy złudzenie. Wydaje mi się, że przecież dlatego wybuchło Powstanie, dlatego że oni już podchodzili, ale oni czekali, aż nas [Niemcy wybiją]. Mogli wejść, bo mieli siłę. Później się okazało, że mieli siłę.
- Czy widziała pani radzieckie samoloty, które po 15 września latały nad Warszawą?
Jakoś nie mogę sobie tego przypomnieć. Nie wszystko pamiętam.
- Jak dowiedziała się pani o tym, że to już koniec Powstania? Kto pani powiedział?
W delegaturze rządu. Wtedy już niewiele trzeba było, jedno słowo padło. Wróciłam wtedy na Koszykową. Jakoś rodzina cała ocalała, wszyscy młodzi Wykurze: Adolf, Stanisław (był już żonaty z siostrą męża) przeżyli, jeden z nich – Henryk – był w Anglii, to był tam, ale tak jakoś wszystkim się udało [przeżyć]. To było rzeczywiście wyjątkowe, bo tyle ludzi zginęło. Myśmy się już później… Niemcy ogłosili, że nas muszą wyprowadzać, żebyśmy szykowali się do pociągu. Dostałam plecak, pantofelki od pana Piotrowskiego, kalosze, jeszcze inne rzeczy, w plecaku było wyposażenie. Żeśmy całą rodziną wszyscy wychodzili pieszo do Dworca Zachodniego.
- Pani wychodziła z cywilami?
Z cywilami. Mąż jako jeden, bo honor jemu nie pozwolił, gdyż był harcerzem (siostra wiedziała, że on inaczej nie postąpi) poszedł do niewoli, a inni Wykurze, chociaż też byli w AK, wszyscy poszliśmy i ja, jako cywile.
- Czy pamięta pani jakieś sugestie od swoich dowódców, że na przykład lepiej iść do niewoli, czy lepiej wyjść z cywilami?
Nie, wtedy to już tylko była Delegatura Rządu, to już byli raczej cywile.
- Jak wyglądało wychodzenie z Warszawy?
Całą rodziną żeśmy [wychodzili]. Każdy zabrał ze sobą, co mógł, żeby troszkę odzienia mieć, bo [ludzie] liczyli się z tym, że nadchodzi zima, chociaż to był 2, 3 października czy 3, 4 października (dokładnie już nie wiem). Jadzia Wykurzowa zaopatrzyła wszystkich, jak mogła. Każdy się starał coś ze sobą zabrać. Jedzenia to chyba żeśmy nic nie mieli, tylko chyba jedynie cukier. Doszliśmy do Dworca Zachodniego i tam wsadzili nas w pociąg.
Tak, ale nie od domu. Na Dworcu Zachodnim już się pokazali i później w pociągu pilnowali nas
Bahnschutze z bronią. Oni byli w czarnych mundurach. Niedaleko, bo w Ursusie nas wyrzucono, bo niektórych wieźli do Pruszkowa. Myśmy trafili do Ursusa do fabryki Ursus. Tam żeśmy przenocowali na posadzce, na kamieniach, a rano nas segregowali: młodych do Niemiec na roboty, a starych i dzieci nie wiedzieliśmy gdzie, ale siostra męża była skierowana z dziećmi do Oświęcimia.
Tak. Zostałam sama. Janusz poszedł do niewoli, siostra oddzielona, tylko ci młodzi Wykurze byli, ale nie musiałam się już ich trzymać. W Ursusie załadowali nas do wagonów bydlęcych. Ludzie zaczęli już się układać na paczkach, a ja zaczęłam myśleć, bo przed wojną w naszym domu w Jeziornie mieszkali Jóźwiacy, a ojciec był policjantem. Przed wojną dostał skierowanie do Ursusa, bo policję mogli tak przenosić. Ci chłopcy ciągle do nas przyjeżdżali, bo tam się urodzili, tam jakoś byli [zżyci] z kolegami, ciągle nas odwiedzali. Myślę sobie: tutaj są ci… Nigdy nie byłam u nich w Ursusie, ale wiem, że mieszkali w Ursusie. Zrzuciłam z siebie kalosze, plecak, płaszcze, a miałam paczkę gilz (dawniej robili wielkie paczki papierosów). Nie wiem, skąd dostałam, może z kiosku gdzieś rozdawali, bo to się kończyło… Ktoś do pociągu przyniósł jabłka. Myślę sobie: to ja tutaj się rozbiorę i to prędziutko, tylko wzięłam złoty zegarek, który dostałam od Jadzi Wykurzowej, żeby mieć na chleb albo na coś, i legitymację akowską. Całą resztę z siebie zrzuciłam i paczkę papierosów tylko wzięłam. Myślę sobie, że jak tylko Niemiec, który ma karabin na plecach, odwróci się, to udam mieszkankę. Jak poczułam ziemię pod nogami, to tą paczkę daję im tak, jak gdybym była mieszkanką Ursusa. Jeszcze do drugiego wagonu podeszłam, a serce miałam pod gardłem. Powoli [idę] przez tory, a nas już ryglowali, już słyszałam, że ryglują wagony bydlęce, serce pod gardłem, a ja powoli przez jeden tor, drugi tor. Jak się znalazłam na ulicy, gdzie już było wiadomo, że Niemcy nie widzą, to jak się puściłam, to uciekałam jak szalona. Nawet nie spojrzałam na wagon. Kogokolwiek spytałam, to od razu wiedzieli, gdzie mieszka Jóźwiak, bo to był policjant. Obiad już jadłam na białym obrusie, ale ta matka strasznie płakała, bo tam byli chłopcy bliźniacy Stasio i Czesio, a Stasio zginął na Starówce. Miała już o tym wiadomość. Stasio ciągle do nas przyjeżdżał do Jeziornej. U nich już na białym obrusie jadłam obiad, bo mnie przyjęli. To byli dawni i dobrzy sąsiedzi.
- Co dalej działo się z panią? Wróciła pani do domu?
Wtedy po nocy spędzonej w Ursusie w zupełnie luksusowych warunkach, jak to można powiedzieć, Czesio, ten bliźniak, który przeżył, odprowadził mnie hen, hen i powiedział: „Tak na wieżę raszyńską masz iść”. Jak szłam na wieżę raszyńską, to doszłam później do Piaseczna, ale boso, bo pantofelki, które dał mi pan Piotrowski, były piękne, ale nie na tą podróż. Szłam boso, a to był 4 czy już może 5 października. Nikt wtedy nie myślał, że ktoś tam uciekł z pociągu. Wtedy Niemcy mieli inne roboty. Doszłam do Piaseczna, a w Piasecznie nasza sąsiadka powiedziała, że rodzice są wysiedleni, bo teren… Jeziorna była nie tak blisko, ale była terenem wysiedlonym, wysiedlili ludzi do Konstancina, do Skolimowa.
Tak. Wysiedlali wszystkich. Rodzice byli właśnie w tym młynie u kuzynów. Sąsiadkę spotkałam przypadkiem w Piasecznie. Powiedziała, że rodzice są w Skolimowie (wszyscy się znali, bo to była niewielka miejscowość). Doszłam do Skolimowa. W Skolimowie byli moi rodzice i była moja ciocia z moją siostrą cioteczną Aliną, a ich ojca wzięli gdzieś na roboty, więc nie był z nimi. One zawsze [uciekały] z Warszawy. W czasie wojny 1939 roku uciekały aż do Równego, w czasie Powstania też uciekły gdzieś do kuzynów na północ od Warszawy. Obeszły wkoło Warszawę i też doszły do Skolimowa, do tych kuzynów. Tutaj też ciągle były jeszcze łapanki, Niemcy jeszcze byli. Mój ojciec i pani Masnowa (właścicielka młyna) zawsze wstawali wcześnie rano, stawali w oknach (w tym młynie było dużo uciekinierów) i obserwowali, bo były ciągłe łapanki. To był stary młyn, ale pomieszczeń było dużo. Jak Niemcy wchodzili… To była wysepka, były dwa mosty. To był wodny młyn, więc to było na wysepce. Były dwa mosty. Jak Niemcy szli albo jechali, to było dobrze słychać, to już nas ostrzegali. Raz nie zdążyli nas ostrzec. Pamiętam, któregoś dnia, piwnica była w kuchni i my z Aliną Ostrowiejską, moją cioteczną siostrą, ona była dużo młodsza ode mnie, weszłyśmy do tej piwnicy, bo starych nie zabierali. Przykryli nas chodnikiem wiejskiej roboty, które były kiedyś. Niemcy idą przez naszą kuchnię, [stukają] butami, ale nie widzieli nas. Inna łapanka – znów zdążyłam uciec do młyna. To się nazywało, że weszłyśmy do komina, ale to nie był komin. To było czyste pomieszczenie, które tylko nazywało się komin. Tam było dużo innych ludzi, też młodych, nie tylko my we dwie, bo skryli się tam.
- Ciągle trzeba było się mieć na baczności…
Ciągle na baczności. [Schowałyśmy się] do tego komina, zastawili nas workami mąki. Niemcy znów buciorami [stukali], szwargotali, chodzili po młynie, nikogo nie spotkali. Trzecim razem ojciec zdążył mnie… Był młyn, ale była też taka może stodółka, może coś takiego, i tak na pięterku było siano. Może mieli tam jakieś stworzenia, ale nie pamiętam już tego wszystkiego. Ojciec wsadził mnie na ten stryszek w tym pomieszczeniu gospodarczym – tylko mnie samą. Chodził, niby zbierał drzewka, ale mówił do mnie, uspokajał. Niemcy też przeszli, nic nie zobaczyli. Nie było spokojnie.
- Miała pani jakieś informacje od męża?
Przysyłał listy.
Mąż był w stalagu…
- Gdy była pani w młynie, to jeszcze przychodziły do pani listy od niego?
Nie, tam chyba nie, bo tam nie byliśmy długo. Tam byliśmy do 17 stycznia, kiedy Rosjanie już przekroczyli Wisłę. Widziałam jak trzech rosyjskich żołnierzy z karabinem, ale tak głowę nisko mieli, żeby głowa była schowana, tak przelecieli przez ulicę. Już żeśmy byli niby oswobodzeni. Żeśmy uznali to za oswobodzenie, bo po takiej pięcioletniej niewoli okupacyjnej to było wyzwolenie.
Mąż wrócił z niewoli na 6 grudnia 1945 roku. Ja już wtedy… Niemcy z fabryki Mirków wywieźli maszyny na zachód – do Dąbrowicy. To było koło Jeleniej Góry. To były ich tereny. Po jakimś czasie wujek mojej koleżanki Stasi Dolińskiej zorientował się, że tam można pójść i pracować, bo w Mirkowie nie było maszyn i nie było pracy. Trzeba było iść za pracą i on pojechał do Dąbrowicy. Dał nam znać i ja z koleżanką Stasią Dolińską tam z nim pojechałam. Znów w biurze [pracowałam], bo taką pracę mogłam robić i pracowałam. Stasia była zaopatrzeniowcem i przez to miałyśmy już sporo jedzenia, bo zawsze co zaopatrzeniowiec, to zaopatrzeniowiec.
Tam właśnie pracowałam do 6 grudnia, kiedy mój mąż przyjechał z niewoli. Przyjechał do wójta Antoniego Jankowskiego, ale on i jego syn Stanisław Jankowski to byli komuniści. Syn był już taki zażarty, bo ten wójt to jeszcze nie. Stanisław Jankowski to w Moskwie się uczył i na Dolny Śląsk był jakimś najważniejszym… Nie wiem już dobrze kim, ale syn naszego wójta Jankowskiego był kimś ważnym. Mama dała adres Jankowskiego i Janusz tam przyjechał, i zadzwonił do mnie, bo telefony do tej fabryki już działały. [Krzyknęłam]: „Janusz!”. Poznałam natychmiast. [Mówi]: „Przyjeżdżaj tutaj do mnie, do Jankowskich”. Pojechałam do niego do państwa Jankowskich i później z tej fabryki… Mieliśmy sto dolarów, które dostałam na ślub. Miałam jeszcze dwadzieścia dolarów, które nam dawali na wyjście [z Warszawy]. Nie wiem, czy wszyscy dostawali, ale dwadzieścia dolarów dostawaliśmy. Mama dała Januszowi te pieniądze. On przyniósł te 120 dolarów i mówi: „To może jakiś sklep założymy?”. Nie wiedzieliśmy, co. To był sklep w Cieplicach na ulicy Krynicznej. To był kiedyś sklep rzeźniczy, obłożony kafelkami, czyściutki, ale sklep miał worek mąki, worek cukru. Co to był za sklep? Janusz jeździł gdzieś na wieś i tak przewoził to. Męczył się. Pamiętam, że była kawa i niemczury, bo były tam jeszcze, przychodziły po
Ein deko Bohnenkaffee. A ja miałam wagę szalkową, jak to kiedyś były, i zawsze się na tej wadze [oszukałam], bo co to [było]
Ein deko Bohnenkaffee? Wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle, ale co jedna przyszła, to
Ein deko Bohnenkaffee jej dać. Proszę sobie wyobrazić, co to było.
- Czy była pani kiedyś represjonowana za udział w Powstaniu? Czy coś przykrego w związku z tym panią spotkało?
Nie.
- Ukrywała pani to, że była pani w Powstaniu?
Nie potrzebowałam chyba. Nie wiem, jak się znalazłam tam między ludźmi, że…
- Czy pani wie, co dalej działo się z rodziną, u której pani się znalazła?
Wykurze, rodzina męża, siostra, mąż i dwoje dzieci po szczęśliwej ucieczce z Łazów z pociągu, którym wieźli ich do Oświęcimia, pojechali do Zawiercia, bo tam była ich mama. Czy już była siostra, która wróciła z Oświęcimia? Jeszcze nie, chyba później wróciła, ale mama tam mieszkała. Siostra Oświęcim przeżyła, wróciła. Jej mąż został zabity. Nie mieli dzieci. Wykurze jakiś czas byli w Zawierciu, ale mieszkanie na Koszykowej nie było zbombardowane. Tutaj wynajmowali to mieszkanie, oczywiście zupełnie za darmo, swoim znajomym. Telefonicznie to załatwili. Tamci nie mieli gdzie mieszkać. Ci znajomi zajęli to mieszkanie, dlatego że byłoby gorzej, gdyby przydział na to mieszkanie… O tym wszystkim pomyślał Edward, ten mój szwagier, żeby wszystko było zajęte. Po jakimś czasie wrócili do Warszawy. W tej chwili dobrze nie wiem, gdzie oni pracowali. On był inżynierem budownictwa i zajmował się przeważnie drogami.
Warszawa, 6 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek