Józef Gula „Longin”
Ksiądz Józef Gula, jestem członkiem grupy księży, która nazywa się „Towarzystwo Chrystusowe” i której siedziba jest w Poznaniu. Grupa zajmuje się duszpasterstwem wśród emigracji polskiej. Urodziłem się 21 sierpnia 1926 roku w Lublinie. Kiedy wybuchła II wojna światowa miałem trzynaście lat.
- Jak wyglądał 1 września 1939 roku w Lublinie?
Pierwszy września był spokojny, ale trzeci września był pełen niepokoju. Nadleciały samoloty niemieckie, zrzuciły bomby. Byłem harcerzem. My byliśmy zaangażowani przy komisariatach policji, żeby donosić w razie potrzeby różnego rodzaju meldunki. Pamiętam, że bomby spadły na jakiś cmentarz w Lublinie, ale już nie mogę powiedzieć, co to był za cmentarz.
- Tam wy, chłopcy, harcerze zostaliście wysłani, żeby udzielać pomocy?
Byliśmy przydzieleni do poszczególnych komisariatów policji, [po to], że gdyby była potrzeba i byłyby problemy z telefonami czy z pocztą, roznosić meldunki do poszczególnych części miasta. Następne dni w Lublinie były bardzo niespokojne. Przypominam sobie, że dziewiątego zostało zbombardowane całe Śródmieście, całe Stare Miasto. Pamiętam taką chwilę, w której cała rodziną uciekliśmy do takiego miejsca, które miało być bezpieczne. Uciekliśmy na Stare Miasto i schowaliśmy się w lochach pod domami. Okazuje się, że było bombardowanie całego miasta i Starego Miasta. Było polecenie, żeby uciekać z tych lochów, dlatego że mogą zostać zasypane. Uciekliśmy do kościoła Dominikanów na Starym Mieście w Lublinie.
Do kościoła uciekliśmy z rodziną. Tam, pamiętam naprawdę wzruszające chwile. To było po południu. Byliśmy w kościele, modliliśmy się. W pewnej chwili do kościoła wpadł człowiek, który miał krwawiącą głowę i krzyczał, że miasto się pali, że trzeba to miasto ratować. To była naprawę wzruszająca rzecz. On powiedział „Musimy iść w procesji z Najświętszym Sakramentem.” I ta procesja, mała procesja, ksiądz dominikanin i grupka ludzi wyruszyła na płonące miasto.
Całe miasto płonęło. Za jakiś czas przyszli z powrotem i powiedzieli, że pożar się uspokaja. To było coś niezwykłego. W tym czasie, kiedy nieśli Najświętszy Sakrament do tego płonącego miasta, wszyscy śpiewaliśmy „Któryś za nas cierpiał rany”. To było coś tak wzruszającego, że jak dzisiaj sobie przypominam, to jestem rzeczywiście całkowicie wzruszony i przejęty.
- Czym potem ksiądz, jako harcerz się zajmował?
Kiedy Niemcy weszli i już okazało się, że jesteśmy teraz pod władzą Niemiec w Generalnej Guberni, jak tylko zorganizowały się Szare Szeregi, dołączyłem. Nie pamiętam, który to był rok. Kiedy miałem już szesnaście lat, zostałem przesunięty do Armii Krajowej. Tam pracowałem, przygotowywałem się do walki, miałem kursy związane z użyciem broni, roznosiłem biuletyny.
- Taka wszechstronna działalność?
Taka wszechstronna działalność.
- Trochę szkolenia i trochę działalności łącznikowej?
Tak jest. Przyszedł wreszcie czas, teraz sobie przypominam, kiedy młodzi ludzie w moim wieku, osiemnaście lat, zostali wezwani do tego, żeby się zgłaszać... nie do Junaków, tylko była tam organizacja, którą tworzyli Niemcy. To byli młodzi robotnicy pod dozorem niemieckim. Prawdopodobnie Niemcy mieli już jakieś informacje o mojej działalności. Moi przełożeni wysłali mnie do partyzanckiego oddziału porucznika „Nerwy”. To było w marcu 1944 roku.
- Tuż przed radykalnymi zmianami?
Przed radykalnymi zmianami.
- Czy to dotyczyło dużej liczby rówieśników, że się w to wszystko angażowali?
Chyba było nas dwóch czy trzech, tak mi się wydaje. My spotkaliśmy się później w Dychawce i czekaliśmy na przejście oddziału przez naszą miejscowość, żeby wtedy do niego dołączyć. Nie była to więc wielka grupa, tylko wybrani ludzie, którzy widocznie niepokoili przełożonych, że mogą wpaść i może być jakaś niedobra rzecz.
- Na czym skupiała się działalność w oddziale „Nerwy”?
To była działalność policyjna. My przesuwaliśmy się przez miasto. Właściwie mieliśmy taki tryb życia, że cały dzień siedzieliśmy cicho. Przechodziliśmy na drugie miejsce i tam sprawdzaliśmy czy nie było jakiegoś bandyctwa, czy nie było szantażu, czy tam Niemcy nie działali. […] Nasze funkcje to czasami była egzekucja, czasami to były sądy, czasami to było obstawienie ludzi, którzy są zaaresztowani i jadą pociągiem. Takie akcje mieliśmy. […] Tych akcji, większych, mniejszych, było dość dużo. Zapamiętałem przede wszystkim jedną akcję w Chłonnicy. Byłem pierwszym amunicyjnym ręcznego karabinu maszynowego.
Celem tej akcji było opanowanie majątku. [...] Ja naturalnie nie opracowywałem planów zajęcia tego majątku. To było opracowane przez dowództwo. Byłem wyznaczony tylko do pewnych funkcji. Między innymi mieliśmy zająć budynek, w którym byli Niemcy ozdrowieńcy, przysłani na leczenie i na wakacje. My byliśmy w takim punkcie, z którego mieliśmy ostrzeliwać ten budynek, żeby ewentualnie zablokować Niemcom drogę do nas. W trakcie ostrzeliwania budynku Niemcy, którzy też musieli mieć karabin maszynowy umieszczony gdzieś pod dachem tego budynku, namierzyli celowniczego mojego karabinu maszynowego i po prostu trafili go w głowę. On, mój dobry kolega, pseudonim „Śmiały”, upadł i musiałem, tak jak było to moim obowiązkiem, ratować karabin maszynowy. Wyniosłem ten karabin maszynowy, przeniosłem go na inne miejsce. Ten karabin maszynowy już później przy mnie został i zostałem celowniczym tego karabinu
- Jak się zakończyła akcja?
Akcja zakończyła się wycofaniem i stratą. Zginął mój kolega, ale także zginął zastępca, którego pseudonim był „Mucha”. My nie bardzo go lubiliśmy, bo bardzo wiele od nas wymagał, ćwiczył nas i przeganiał, sprawdzał czy broń jest czysta. […] Była akcja „Burza”. To już był 18 lipca i właściwie po tym wszystkim lizaliśmy swoje rany, trochę odpoczywaliśmy. Pełniliśmy wartę, wędrowaliśmy z miejsca na miejsce i sprawdzali.
- Co wam przydzielili w ramach akcji „Burza?
W ramach akcji „Burza” to, co mnie dotyczy, to wezwano nasz oddział, żeby szedł na Warszawę. W tym czasie, kiedy myśmy szli na Warszawę, zaskoczyli nas Kozacy i to w takiej liczbie, że my z naszą bronią nie mogliśmy kompletnie nic poradzić. Zresztą oni byli bardzo przyjaźni. Otoczyli nas końmi. To była duża grupa, mieli broń i widać było, że reprezentują Armię Czerwoną. I koniec. Powiedzieli „Słuchajcie, idziecie na Warszawę, ale przez Lublin. Po co macie dźwigać te wszystkie rzeczy, broń? Złóżcie na wozy.” I w ten sposób nas rozbroili. „My was doprowadzimy do miasta.” Mieli wywiad. Nawet, chociaż mieliśmy pseudonimy, wiedzieli gdzie mieszkamy. Kiedy przyszedłem do domu zjawił się tam żołnierz z wojska komendanta NKWD.
- Już w Lublinie były ich rządy?
Tak, momentalnie. Oni mieli wszystkie informacje. Nie tylko zjawił się jeden raz, ale przychodził przez parę tygodni co noc, siedział, czekał na mnie. Moja rodzina mnie zawiadomiła, że nie mogę przychodzić, bo mnie zaaresztują, a teraz są egzekucje na zamku.
- Trzeba było szukać drogi ucieczki.
Trudno mi było znaleźć w moim własnym zakresie coś takiego, co mogłoby zapewnić mi bezpieczeństwo. Ale spróbowałem jednej rzeczy. W Lublinie był duży szpital, który był własnością sióstr szarytek. Pracowało tam kilka sióstr, z którymi stykałem się w tym czasie, kiedy jako akowiec, pełniłem swoje obowiązki akowskie w mieście. One nam pomagały pod różnymi względami, jeśli chodzi o papier, o biuletyny.
- Nie były zorganizowane a jednak pomagały.
Pomagały, tak, tak. Nawet czasami przechowywały nam takich ludzi, których nie mogliśmy umieścić bezpiecznie w innych miejscach. Poszedłem do tych sióstr. To były chyba trzy, czy cztery siostry, które były rzeczywiście z akowcami bardzo blisko. Powiedziałem im, że grozi mi aresztowanie, że nie mam miejsca, żeby się gdzieś schować, żeby gdzieś uciec. Powiedziałem im „Skończyłem dwa kursy sanitarne, mam pewne kwalifikacje i może by się dało, żeby siostry pozwoliły mi pracować tutaj w szpitalu. Ja bym wtedy nie wracał do domu, dalibyście mi tutaj jakieś miejsce, w nocy bym się przespał, cały dzień pracowałbym w szpitalu.” Siostry się na to zgodziły. Przyznam się, że jestem pełen podziwu dla tych sióstr. Miałem przy sobie krótką broń. W tym miejscu, gdzie siostry pozwoliły mi się przespać, któregoś dnia miało miejsce takie zdarzenie, że nagle zaczęto mnie szukać. A ja drzemałem w tym miejscu, [przedtem] pistolet położyłem na stole, żeby, jak mnie obudzą, momentalnie go zabrać. Słyszę puknie do drzwi, ale słyszę też głos siostry „Tutaj siostra Jadwiga, trzeba to i to zrobić, trzeba przyjść.” Otworzyłem jej drzwi, żeby nie stała za drzwiami. I ona zobaczyła ten pistolet leżący na stole. Momentalnie go złapała i włożyła do kieszeni habitu. Mówi „Panie, przecież to ktoś może zobaczyć.”
Jestem pełen podziwu dla tych sióstr.
- Tam Niemcy nie wchodzili, nie mieli prawa wstępu?
Był szpital, więc tam nie było specjalnie nic ciekawego. Przypuszczam, że oni badali, kto przyjeżdża do szpitala, kto jest ranny. Ale to były siostry i to był ich własny szpital. Myślę, że oni też nie mieli ludzi, żeby tak w każdym miejscu to wszystko obstawiać. Te siostry to były siostry z poznańskiego, które Niemcy wywieźli do Lublina. [Później] one wróciły do Poznania. W tym czasie, kiedy jeszcze były w szpitalu i ja jeszcze tam pracowałem, to cały problem był, żeby z tego szpitala uciec. Przecież ja tam mogłem być dwa, trzy tygodnie, ale nie mogłem być dłużej, bo mnie ktoś spostrzeże, ktoś może mnie rozpoznać. Zdarzyła się taka niezwykła sytuacja, którą uważam za boży wpływ. Pracowałem jako wykwalifikowany sanitariusz, znający dobrze swój zawód, w sali operacyjnej. Po operacji, po wysterylizowaniu układałem narzędzia w różne miejsca. W tej sali przebywał także chirurg. Nagle do tej sali przyszedł oficer Wojska Ludowego. Przyszedł do tego lekarza, bo był chory na jakąś wstydliwą chorobę, o której nie chciał mówić lekarzom wojskowym. Rozmawia z nim i mówi, że ma obowiązek stworzyć nieliniowy oddział straży kolejowej, taki, który będzie pilnował mostów, ale nie może tego oddziału utworzyć, bo nie ma sanitariusza. Ja to słyszę i nagle olśniło mnie, że może to jest droga ucieczki z Lublina. Podchodzę do niego i mówię „Panie kochany, jestem wykwalifikowanym sanitariuszem. Pan doktor może poświadczyć.” Doktor mówi „Tak, tak, to jest pierwszej klasy sanitariusz.” „Jakby pan rzeczywiście potrzebował pomocy, a sytuacja byłaby taka, że tej pomocy nie ma i nie może pan utworzyć potrzebnej jednostki, to niech pan mnie weźmie.” „Niemożliwe!” Od razu mnie wziął i ze szpitala pojechaliśmy do tego miejsca, gdzie badają poborowych. Zbadali mnie, wypełnili wszystkie papiery.
- Nie dopytując się o przeszłość?
Nie dopytując się wcale o przeszłość, tylko wypisując, że jestem sanitariuszem tego szpitala i oni mnie powołują do wojska z tego szpitala.
- Czyli ksiądz się narodził od nowa, miał ksiądz czystą kartę.
Czystą zupełnie kartę. Wyjeżdżaliśmy chyba na drugi dzień do Białegostoku. W nocy zatrzymało nas NKWD. Rosjanie przeszukiwali nasze listy. Siedziałem na okrytej brezentem ciężarówce pełen strachu, że mogą mnie tam odkryć, bo mieli dobry wywiad. Ale ten człowiek, który czytał tę listę, nie umiał po polsku czytać zwracał się do swojego kolegi „Co ja zrobię, nie mogę niektórych nazwisk przeczytać.” A ten kolega tylko się pyta, czy jest okrągła pieczęć na tym dokumencie. A ten odpowiedział „Jest.” „No to puszczaj ich.”
Nie czytając. Jak już jest ta pieczęć, to już wszystko w porządku. I uciekłem z Lublina do Białegostoku.
- Od tej pory był ksiądz już w Ludowym Wojsku Polskim?
W Ludowym Wojsku Polskim, w nieliniowej jednostce, która nie była wysyłana na front, a która miała za zadanie pilnować mostów po przejściu frontu. Byłem sanitariuszem, miałem specjalną funkcję. Szliśmy tak za tym frontem aż doszliśmy do Poznania. Akurat przyszedł czas demobilizacji. Zostałem zdemobilizowany z Ludowego Wojska Polskiego.
To był chyba maj 1945 roku. Byłem w Poznaniu, a do Poznania przyjechały te same siostry, które mi pomagały w Lublinie. Bo one były poznaniankami i teraz mogły wrócić do swojego klasztoru. W Poznaniu miały drugi szpital Świętego Józefa, dla dzieci, w którym, jak się z nimi skontaktowałem, od razu dały mi pracę na noc. [To były] nocne dyżury w izbie przyjęć dla chorych dzieci. Pracowałem tam przez dłuższy czas. Tam też spotkałem kilku moich kolegów z AK z Lublina.
W Poznaniu. To też byli poznaniacy, których Niemcy wywieźli do Lublina i którzy później wrócili na swoje miejsce. Między innymi tam był kolega, Marian Wójcik. Ten kolega przed wojną wstąpił do seminarium zagranicznego w Potulicach. Ale po wojnie zapoznał się w Poznaniu z pewną dziewczyną.
Zakochał się. Był w rozpaczy, że zdradził Pana Boga. Tak sobie myślał, że jedyną drogą wyjścia z tej sytuacji jest to, żeby ktoś inny wstąpił na jego miejsce do seminarium. A ja, myśląc o mojej przyszłości i o tym, żeby pracować dla Polski i dla Boga, tak sobie kiedyś pomyślałem, że może dobrze by było, żebym wstąpił do seminarium.
- Wcześniej ksiądz miał inne plany?
Inne. Chciałem być lekarzem albo architektem. Inne plany miałem, ale teraz pomyślałem sobie, że może byłoby lepiej, korzystniej dla ludzi i dla tej sprawy, której służyłem, żebym wstąpił do seminarium. Powiedziałem to temu koledze. On się ogromnie ucieszył i modlił się codziennie, żebym wstąpił do tego seminarium. Poszedł do ojca przełożonego i powiedział „Zamiast mnie ktoś inny wstąpi na moje miejsce do seminarium.” I wstąpiłem do tego seminarium w 1947 roku.
Tak, w Poznaniu. Ale trzeba zwrócić uwagę, że wszędzie byłem odnotowany, że wstąpiłem jako zdemobilizowany z Wojska Ludowego, więc nikt mnie nie pytał o przeszłość, kompletnie, nie miałem żadnych problemów.
- Jak wyglądał wtedy zaciąg młodych ludzi do seminarium?
Najpierw byłem jeden rok w Puszczykowie w nowicjacie. Potem sześć lat studiowałem w seminarium w Poznaniu. To się nazywało seminarium zagraniczne. Przed wojną była wybudowana tylko część tego seminarium, więcej nie zdążyli wybudować. Skończyłem tam sześć lat studiów i zostałem wyświęcony w 1953 roku. W tym czasie, kiedy mówiono „Ty skończysz w obozie koncentracyjnym, bo dla ciebie w PRL-u nie ma miejsca.” Ktoś mi mówił „Co ty robisz z tymi święceniami, przecież od razu pójdziesz do więzienia.” W każdym razie tak się stało, że nie chcieli mi dać żadnej placówki. Mieszkałem w seminarium, pracowałem dorywczo.
- Jak można pracować inaczej niż w kościele?
Jeździłem na jeden, czy dwa dni. Kto był trzy dni gdziekolwiek, musiał się zameldować. A mnie nigdzie nie meldowano. Musiałem jeździć.
- Czuł ksiądz jakiś niepokój, że mogą rozpoznać księdza przeszłość?
Czułem pewien niepokój, ale byłem bardzo ostrożny. Na przykład był taki wypadek, kiedy byłem w Szczecinie i spowiadałem. To nie była spowiedź, dlatego mogę o tym mówić. Przyszła do spowiedzi kobieta, która położyła dłoń na miejscu, które widziałem ze środka konfesjonału. Położyła rękę z ogromnym pierścieniem i brylantem. Ona mi mówiła, że zwolnili ją z UB, z więzienia i że ją tam torturowali. Patrzyłem na ten pierścień. Mówiła, że nie może mi tego wszystkiego tutaj opowiedzieć, tylko żeby wyjść, żeby zostawić konfesjonał i ona mi to wszystko powie. Powiedziałem „Proszę bardzo. Proszę pójść do zakrystii, tam jest brat zakonny, ja zaraz przyjdę i porozmawiamy.” Ona mówi „Nie, nie, do zakrystii nie mogę, jestem skompromitowana, chodźmy za kościół, to ja tam wszystko opowiem księdzu.” A za kościołem było ciemno i były krzaki. Nagle sobie uprzytomniłem, że jakbym poszedł tam z tą kobietą, to nie wiadomo [jak by to wyglądało]. Nie poszedłem. Powiedziałem „Proszę pani, jak pani nie może, [to trudno], niestety, ja mogę tylko w zakrystii, to musimy się rozstać.” I rozstaliśmy się. Ona już więcej nie wróciła.
Myślę, że ta kobieta była podstawiona, że chciała mnie skompromitować i zaciągnąć mnie w ciemne miejsce. Tam być może ktoś czekał i fotografię by zrobił.
- Gdzie ksiądz znalazł swoje miejsce?
W 1956 roku nastąpiło pewne rozluźnienie. To był już czas, kiedy mogłem oficjalnie pracować i dostać nominację. Najpierw byłem prefektem i spowiednikiem w dwóch średnich szkołach w Szczecinie. Potem, to chyba było w roku 1958, dostałem nominację na proboszcza parafii Sarbia, blisko Kołobrzegu. Tam byłem, pracowałem i odbudowywałem walącą się wieżę. Odbudowywałem w taki sposób, żeby nie kontaktować się z urzędnikiem do spraw kościelnych, wyznaniowcem, bo on od razu chciał z każdego człowieka, który czegoś potrzebuje, uczynić zależną od siebie osobę. Dlatego myśmy odnawiali w nocy. W dzień przynosiliśmy materiał, kładliśmy delikatnie w tych miejscach, gdzie ten materiał był potrzebny. Jak zrobiło się ciemno, wychodziliśmy na wieżę i z narażeniem życia odbudowywaliśmy, kładliśmy dachówki. Niemiec przyjeżdżał i mówił „Coś mi się tu nie podoba.” Chodził do sąsiadów kościoła, pytał „Co tu się dzieje? Ta wieża chyba trochę inaczej wygląda?” Każdy mówił, że nie wie. „Przecież pan widzi, że tam nic się nie dzieje.” Odbudowałem tę wieżę. I wtedy okazało się, że dostałem list, bilety i wezwanie do wyjazdu do Australii.
Od biskupów australijskich.
- Skąd wiedzieli o istnieniu księdza?
Widocznie pytali się przełożonych. Dlatego, że miałem takie konto, że byłem z wojska, to widocznie dali moje nazwisko. Dostałem ten bilet i zgłosiłem się po paszport. I dostałem paszport.
To był rok 1959. Natychmiast wyjechałem do Australii. Do Australii płynąłem cały miesiąc okrętem. Tam mnie przywitali. Pracowałem w grupach polskich. Tam już była sytuacja tego rodzaju, że biskupi australijscy nie dawali sobie rady z Polakami.
Te grupy nie były wielkie, ale stanowiły dla nich problem duszpasterski. Sprawa spowiedzi, małżeństw, sprawa rozmowy. Nie potrafili się porozumieć w najprostszych rzeczach. Dlatego prosili koniecznie o księdza. Pojechałem tam. Niestety, jak zacząłem pracować z tymi Polakami, to musiałem zrobić wielką analizę ich życia, bo oni byli infiltrowani przez polskich UB-owców.
Na miejscu, w Australii. UB-owcy robili wszystko, co było możliwe.
- Umieszczano ich na jakichś stanowiskach?
W Australii nie było ambasady i to chyba było powodem, że władze polskie chciały pokazać, że potrafią kontaktować się i oddawać usługi Australijczykom odpowiadając pozytywnie na prośbę biskupów, wysyłając do nich księdza. Konsulat polski, który w tym czasie był chyba w Melbourne, miał swoich ludzi, którzy starali się zyskiwać tych wszystkich, którzy chcieli jeździć do Polski, nawiązywać z nimi kontakt, dawać im instrukcje, co zrobić, żeby sparaliżować polskie niezależne życie, które przeczcież było życiem żołnierzy, którzy walczyli o Polskę za granicami kraju.
- Polacy, którzy tam byli, to byli żołnierze?
Duża grupa przyjechała z Anglii. Na przykład Tasmańczycy, żołnierze australijscy z Tasmanii walczyli z Polakami pod Tobrukiem. Po wojnie zaprosili chyba dwa i pół tysiąca Polaków, eksżołnierzy, do Tasmanii. My tam śpiewaliśmy o Monte Cassino, tam były wszystkie akademie. Naturalnie polski konsulat chciał sparaliżować polskie życie, bo tam nie było miejsca dla komunistów. Dlatego że po prostu wyławiałem tych ludzi i [usuwałem] ich, po roku odebrano mi polskie obywatelstwo. Bez polskiego paszportu nie mogłem jechać do Polski. To była taka kara dla mnie. Wszyscy tak przypuszczali, że przecież będę chciał jechać do Polski na wakacje. A ja przez dziesięć lat nie wyjeżdżałem z Australii. Potem, w ciągu tych dziesięciu lat nastąpiły w Polsce pewne zmiany, które sprawiły, że władze polskie zaczęły wpuszczać do Polski obcokrajowców, też ze względu na opinie, że Polska jest niepodległa, wolna. Ja, jako obywatel australijski, po dziesięciu latach pojechałem do Polski na pierwsze wakacje. [W Australii] mieszkałem z księżmi australijskimi, znałem język. Kiedy na wizytację do Australii przyjechał ksiądz biskup Rubin, a to był chyba rok 1968, i sprawdził naszą pracę, to powiedział do mnie „Słuchaj, musisz pojechać do Anglii, bo tam trzeba coś innego zrobić, ważniejsze rzeczy. Tutaj tylko odprawiasz msze, głosisz kazania, chrzcisz i to wszystko. Australijczycy nie dadzą ci więcej nic zrobić. W Anglii będziesz mógł więcej robić.” Wysłał mnie do Anglii, do Wielkiej Brytanii. Przyjechałem tutaj i najpierw zaznajomiłem się z księdzem rektorem Staniszewskim. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Najpierw pracowałem w Walii, w malutkiej, polskiej parafii, później w New Castle […]. Tam zbudowałem nowy, polski ośrodek. Potem ksiądz Staniszewski zażądał, żebym przyszedł tutaj do Wimbledon. Tu nie było kościoła. Odprawialiśmy mszę świętą w kościele angielskim. A mieszkałem w domu parafialnym na prywatnej ulicy, w której sąsiedzi nie znosili ludzi przychodzących tam w większej grupie. I mnie stamtąd wyrzucili. Po prostu odebrali mi prawo robienia tam zebrań. Byłem w wielkim kłopocie. Nagle, powiedziałbym, że to jest już naprawdę zrządzenie, zetknąłem się z kościołem w Putney. To było specjalne wydarzenie. Przyszedłem do tego kościoła, anglikanin oprowadzał mnie po tym kościele i byłem zachwycony. Mówię „Boże kochany, żebym ja miał taki kościół dla mojej wspólnoty.”
- To był anglikański kościół?
To był kościół ze starą anglikańską tradycją,
Church of Ireland . On patrzy się na mnie i mówi „Powiem ci w tajemnicy, jak chcesz, to kup sobie ten kościół, anglikanie chcą ten kościół sprzedać i na tym miejscu wybudować dom. Im są potrzebne pieniądze, bo spalił im się kościół przy Putney Bridge. Potrzebują pieniędzy, potrzebują sto pięćdziesiąt tysięcy funtów. […] Mówię ci to w tajemnicy, bo oni nie chcą, żeby rozniosła się o tym wiadomość. Ktoś, jakaś grupa religijna chce kupić ten kościół. Chcą ten kościół zburzyć i na tym miejscu wybudować dom.” Znałem język angielski i prawodawstwo angielskie z pobytu w Australii, z mieszkania i z dyskusji z księżmi angielskimi. Nawiązałem z nimi kontakt. Oni, mając do wyboru dwie rzeczy, albo sprzedać kościół i narazić się na skandal, bo to jest skandal, zburzenie pięknego kościoła i postawienie domu, żeby zarobić pieniądze, albo sprzedać go mnie, powiedzieli, że jesteśmy
respectable religion, że my Polacy, katolicy jesteśmy
respectable. Na pewno baliby się sprzedać Murzynom, Azjatom czy komuś innemu. I od tego się zaczęło.
- Udało się księdzu zgromadzić taką kwotę?
Myśmy ciężko pracowali, urządziliśmy hol. Odnowiliśmy kościół, wszystko. Z dwustu ludzi, którymi dysponowałem w tym anglikańskim kościele, zrobiło się czterystu. Ale czterystu ludzi po prostu nie mogło znieść tego ciężaru długów. Jeden z parafian nawet wyrzucił mnie za drzwi i powiedział „Szatanie, ty nas zadłużyłeś do śmierci.” A ja powiedziałem wszystkim ludziom „Nie będę was prosił o pieniądze – i nie prosiłem – dlatego, że jak pokochacie ten kościół, jestem pewny, że te pieniądze mi dacie.”
- Parafianie księdza to też byli ludzie z Polski, których wojna przygnała?
Tak, to byli żołnierze, akowcy. W tym moim kościele przez lata całe odbywaliśmy opłatki, spotkania wielkanocne, większe zebrania. Tam właśnie ksiądz Milewicz, który był tutaj kapelanem, a który się czuł już słabszy, widocznie czuł chorobę, nakłonił mnie, żebym został kapelanem Armii Krajowej. Tam się właśnie spotkaliśmy.
- Czy ksiądz pełnił tu tę funkcję kapelana żołnierzy Armii Krajowej?
Tu, tak.
To musiało być gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych. Ten kościół myśmy nabyli w 1978 roku. Potem akowcy zaczęli tam przychodzić na swoje imprezy. Tam było bardzo przyjemnie. Nawet był pan Wielogrodzki, który nam zrobił akowską dekorację. Mamy nawet jedną tablicę akowską wmurowaną w ścianę. W każdym razie myśmy się tam zagospodarowali. [W ciągu] ośmiu lat spłaciliśmy kościół. Ale my bardzo ciężko pracowaliśmy.
- Czy Polacy zaakceptowali ten kościół
To jest wspaniały polski kościół. To jest gotyk wiktoriański, ale ma wnętrze gotyckiego kościoła z XIII wieku, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Tam tak naprawdę ludzie dobrze się czują, my tam się wszyscy znamy. Któregoś dnia, gdy skończyłem mszę świętą, spotkałem w kościele nową twarz, młodą kobietę. Pytam ją „Chyba pani niedawno z Polski przyjechała.”
I don’t uderstand. Po angielsku mówię „Chyba od niedawna tutaj jesteś, bo nie widziałem jeszcze ciebie w tym kościele.” Ona mówi:
I am mouslim, but I love to pray with you in this church. „Księże, ja jestem muzułmanką, ale przychodzę tu do kościoła, bo lubię się z tobą modlić w tym kościele.” To jest naprawdę piękny kościół.
- Czyli można było przebyć tę ogromną drogę i nie przestać być Polakiem, nie przestać być żołnierzem.
Ale naturalnie! Osobiście przyznam, że to, myślę, może się odnosić do mnie, ale to się odnosi do wszystkich akowców. To są ludzie o niezwykłej dynamice. Jak mamy spotkania akowców tutaj, to przyjeżdżają akowcy z innych miejscowości, nawet z Manchester. Oni są tak zdyscyplinowani, że na takim spotkaniu mamy sto pięćdziesiąt ludzi.
- Fantastycznie. Nie jest częstą sprawą, że żołnierz zostaje księdzem, duszpasterzem przez całą resztę życia, ale dla księdza jest ważny tamten okres?
Mnie się wydaje, że sam fakt, że poszedłem do seminarium zagranicznego, to do tego faktu przyczyniło się chyba to, że byłem w Armii Krajowej i że myśmy przez cały czas pracowali i współpracowali z Polakami, którzy walczyli za granicą.
Londyn, 5 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt