Hanna Zbirohowska-Kościa, z domu Czarnocka, pseudonim podczas Powstania „Katarzyna Miś”, urodzona 11 stycznia 1928 roku w Warszawie, 1. Żeńska Drużyna Harcerek, „Szare Szeregi”.
Wspominam dzieciństwo bardzo żywo. Cały czas mieszkaliśmy na Kresach albo w rodzinnym majątku Nacz, [niedaleko Lachowicz] w powiecie baranowickim. Potem ojciec był starostą i kuratorem Liceum Krzemienieckiego, wobec tego dziesięć lat mieszkałam jako dziecko w Krzemieńcu. Tam chodziłam do Szkoły Ćwiczeń, gdzie jakiś czas byłam zuchem. Przeżyłam okres, kiedy przez Krzemieniec Rząd Polski przejeżdżał w kierunku na Zaleszczyki, niespodziewane bombardowanie Krzemieńca, małej miejscowości. Prawdopodobnie szpiedzy donieśli, że jest [Rząd RP w Krzemieńcu i też] u nas w domu. Spotykali się minister Szembek, którego żona nocowała, Beck. Potem pojechali i tragiczna wiadomość, że Rosjanie przekroczyli granicę.
Tak, ale ojciec już był starostą na Polesiu, wojewodą był Jan Krahelski i sprowadził ojca, wiedząc, że ma zdolności organizacyjne, administracyjne. Ojciec właściwie po studiach chciał razem z bratem odbudować nasz majątek rodzinny, gdzie banda bolszewicka zamordowała mu ojca i najmłodszego brata, który ojca zasłaniał. Zaczął tam zakładać szkółki, miał swoje plany ogrodniczo-rolnicze, ale został starostą w Kosowie Poleskim, mieszkaliśmy [w Mereczowszczyźnie]. Do trzeciego roku życia tam mieszkałam, trochę pamiętam te drzewa, te piękne lasy. A potem w Krzemieńcu. Krzemieniec pamiętam doskonale i do dziś jestem w kontakcie z krzemieńczanami. Jak ojciec był starostą to mieszkaliśmy nad sejmikiem, a potem na terenie liceum w domu kuratora.
Ojciec miał bardzo dużo odpowiedzialności i miał [szczególnie życzliwy] stosunek do ludzi, tak że dużo dobrego zrobił dla tej instytucji. Współpracował z wojewodą Józewskim, jeśli chodzi o stosunki polsko-ukraińskie. Mamusia działała w Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet. Oboje byli bardzo uspołecznieni. Mama też była w dwóch kadencjach w Radzie Miejskiej. A ja miałam szczęśliwe dzieciństwo. Rodziców nie widywałam bardzo dużo, bo byli zawsze zaangażowani. Z tym, że na przykład tatuś potrafił mnie czasami, jeszcze przed szkołą, która zaczynała się o ósmej, zabrać samochodem, bo jechał gdzieś na wizytację jakiegoś licealnego majątku, to do stadniny koni, to do Smygi, chciał być ze mną. Mój brat był młodszy i bardziej chorowity, ja więcej zaznałam tego wspólnego życia.
Tak, było napięcie. Wtedy [w sierpniu] byliśmy w Naczy, na obecnej Białorusi pod Baranowiczami. Oczywiście, ja żyłam swoim dziecinnym życiem, lubiłam bardzo jeździć konno, pływać, ale widziałam, że dorośli ciągle słuchali radia [kryształkowego] takiego na gałkę. Słuchali radia i widać było, że jest napięta sytuacja. Potem dla mnie niezrozumiałe pojęcie, że konie wzięli do remontu. Koni było sporo, i wyjazdowe, i robocze. Brali konie [do wojska]. Wielu pracowników dostało powołanie do wojska. Ojciec właściwie był z nami bardzo krótko, był w Krzemieńcu, miał bardzo dużo do roboty. [Był między innymi odpowiedzialny za organizację „Roku Słowackiego” na cały kraj. Główne uroczystości odbywały się w Krzemieńcu]. Pod koniec sierpnia mamusia zdecydowała, że wszyscy wracamy. Była z nami babcia, która normalnie mieszkała w Warszawie.
Miałam dylemat, bo kiedyś w Smydze, jednym z majątków licealnych dostałam pięknego królika Puszka. Ten Puszek wędrował ze mną w klatce do Naczy na wakacje. Musiał mieć dużo swobody i chodzić ze mną na spacer i teraz nie mogłam go zabrać. Musiałam znaleźć takiego opiekuna, który nie pozwoliłby go zjeść. Był ogrodnik, który był w 1920 roku ze stryjem w wojsku. Syn tego ogrodnika zaopiekował się Puszkiem.
[Pod koniec sierpnia] jechaliśmy pociągiem bardzo długo, było już pełno wojska. Dojechaliśmy do Krzemieńca i chyba na drugi dzień już wybuchła wojna. Była z nami też siostra mamy, która powiedziała: „Cokolwiek się dzieje, ja wracam do Warszawy”. A babcia z nami została, bo rodzice uznali, że lepiej się nią zaopiekujmy. Pamiętam te tłumy uciekinierów. Pamiętam, że byłam bardzo dumna, bo ja dużo sama po Krzemieńcu nie chodziłam, a mamusia mnie posłała z jakimś poleceniem. Miałam wtedy jedenaście lat. I to bombardowanie…
Jednej nocy postanowili, że nas, dzieci i jeszcze dzieci znajomych zawiozą do Michałówki, gdzie był Uniwersytet Ludowy, żebyśmy się uczyli i przetrwali. Pojechaliśmy nocą końmi, to dosyć daleko było. Tam jakoś żeśmy się umieścili. Rano poszliśmy do lasu zbierać jeżyny, bo dobre były. Niedaleko przechodził tor kolejowy. Myśmy zbierali te jeżyny, krzaczki rosły przy tym torze. Nadleciały samoloty, tam na Kresach, i zaczęli do nas strzelać z broni pokładowej. Wtedy, skoro już taka była sytuacja, wróciliśmy do Krzemieńca. Wtedy właśnie byłam świadkiem tych wyjazdów. […]
Potem pamiętam mego ojca. Mój ojciec był pogodnego usposobienia i raczej był spokojny, miał dużo energii, ale miał spokój. Jak dowiedział się, że bolszewicy przekroczyli granicę, to jego twarz była tragiczna. Wiedział, co nas czeka. Oni przekroczyli [granicę] 17 [września], do Krzemieńca doszli 20 [września]. Obchodzili te górki. Były przypuszczenia, że zastanawiali się, czy 12 Pułk Ułanów już wyruszył na front czy jeszcze będą walczyć. Wyruszył. Moja mama dostarczała im żywności na drogę i żegnali ich. Nastąpiło palenie różnych dokumentów. Pamiętam, po ogródku wszędzie fruwały niedopalone czarne papierki. Nie tylko ojciec palił, inni też. I weszli 20 [września]. Niestety krzemienieccy, przeważnie Żydzi, komuniści, budowali bramę triumfalną. Akurat kwitła czerwona szałwia, więc czerwona brama była. Dla mamy, która zawsze bardzo dobrze współpracowała z Żydami w Radzie Miejskiej, to było trochę szokiem. W każdym razie weszli. Wyglądali obskurnie, niektóre karabiny na sznurkach, nieobrębione szynele, czapki z takim czubkiem. Ponieważ oni ciągle od razu organizowali meetingi i spotkania, mówiło się, że to jest miejsce meetingu dla wszy.
Pamiętam żywo taki obrazek. Przed dom podjechała kuchnia polowa i coś gotowali. Potem w południe gwizdki, zbiega się tłum, stają wkoło, a ten kucharz wyciąga z kotła kawałki mięsa, rąbie siekierą i rzuca tym [żołnierzom]. To było niesamowite. Oczywiście za nimi był krąg psów krzemienieckich, które od razu poczuły nosem co się święci. Ale to są dykteryjki.
Jeszcze przedtem, zanim oni weszli, któryś z wyższych urzędników pyta się [ojca]: „Co pan zamierza zrobić, bo my wyjeżdżamy?”. Ojciec powiedział: „Ja zostaję, bo jestem odpowiedzialny za placówkę naukową i za posiadłości licealne i nie mogę [tego opuścić]”.
Zaaresztowali komendanta policji, starostę, burmistrza, a ojca jeszcze nie. Na 25 [września] wyznaczyli [rozpoczęcie roku szkolnego]. Z opóźnieniem. Wszyscy mieli się zebrać na boiskach sportowych, wybudowali trybunę. Pamiętam, ojciec włożył czarny płaszcz, poważnie się ubrał. Wybierał się, myślał, że idzie na otwarcie roku. Mama spytała się: „Czy mogę też pójść?”. „Oczywiście, pójdź”. My jako dzieci szkolne poszliśmy. Kazali nam chodzić w kółko, krzyczeć „Hip, hip, hura!” przed tą trybuną. Przyjechali z Moskwy, chyba z Petersburga w czerwonych krawatach [czy opaskach na ramieniu]. Przemówienia po rosyjsku, po ukraińsku i po polsku. [Oni] radośnie, że mamy wybawców. Ale tatusia nie było. Mama się zaniepokoiła, wraca do domu i też go nie ma. Jak te uroczystości się skończyły, to mama wyszła przed dom na podwórze. Dom był już obstawiony milicją. Był ojciec. Ona spytała tak niewinnie: „Czy przyjdziesz na herbatę?”. Powiedział: „Wracaj do domu, od nas zaczynają”. I rewizja. Nikogo nie wpuszczali, nas dzieci wpuścili. Tam byli uciekinierzy z zachodniej Polski, więc byli w domu. Była szczegółowa rewizja, długo trwała, parę godzin. Zabrali znowu ojca. Jeszcze wrócił, wypił herbatę i za chwilę przyszli i już potem nie wrócił. Ludzie widzieli, że go prowadzili do więzienia. To było 25 [września], rozpoczęcie roku szkolnego.
Mama z uporem starała się jeździć [do prokuratorów] i w Krzemieńcu, i w Dubnie, i w Równem starała się argumentować, że przecież nic złego nie zrobił, że pracował dla tego kraju, że współpracował, że pracował dla Polski. A oni mówią: To u nas jest prestuplenje – że dla Polski nie wolno, to jest przestępstwo. Potem wyciągnęli to, że jak był starostą, to iluś komunistów było w więzieniu. To już potem, po latach, trzy lata temu dostałam [przysłane] przez IPN trzydzieści stron z rozprawy sądowej z tarnopolskiego archiwum. Ojca potem wywieźli z Krzemieńca do Kirowa, do Kijowa, do Odessy, do Krasnojarska, do Tarnopola, Lwowa, Dubna, z powrotem na sąd do Krzemieńca w lutym 1941 roku. Oczywiście [został] skazany na śmierć. [Napisane było], że pracował dla Polski, że komuniści byli w więzieniu, że był pochodzenia burżuj i że – to jest kuriozum – [jego] ojca zamordowała banda bolszewicka i że pewnie będzie się chciał mścić i że w więzieniu jest niebezpieczny, bo [ma] pogadanki, rozmawia z ludźmi o tym, co nie nużno, co nie trzeba. Takie były oskarżenia. Oczywiście doskonale wiedzieli, że mamusia maturę robiła w Moskwie, więc mogła z nimi mówić po rosyjsku, a próbowała po polsku. W każdym razie nic z tego nie wyszło.
Myśmy chodzili do dziesięciolatki, zaczęli nas uczyć ukraińskiego, rosyjskiego. Oczywiście [były] teksty antyreligijne. Babcia zachorowała. Okazało się, że ma raka nerki i w Krzemieńcu nie można było jej operować. Myśmy się oczywiście wynieśli z domu, przyjęli nas państwo Żeromscy. W styczniu znalazł się jakiś samochodzik, [a] wszystko było porekwirowane. Oczywiście licealne [samochody] nie dla nas już. [Pomogła nam] pani Sandecka, która do dzisiaj żyje w Krzemieńcu, ma chyba dziewięćdziesiąt pięć czy sześć lat, korespondujemy, skończyła biologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pojechali, ona jako pielęgniarka, babcia na noszach, kierowca, mamusia. Była zawieja i ich zasypało śniegiem. Pani Sandecka wygrzebała się z tego jednak, poszła na wzgórze, znalazła jakąś chatę, gdzie się światło paliło, sprowadziła ratunek, końmi wyciągnęli i na razie babcię zabrali pociągiem z Brodów, do Lwowa. Babcia już nie dożyła operacji, bo tam nie było opalania, zmarła na zapalenie płuc. To właściwie nas w pewnym sensie uratowało od wywózki. Dlatego, że ojciec przez Polaka palacza przysłał gryps do mamusi, że chciałby, żeby zabrała nas i dostała się pod okupację niemiecką, bo on się spodziewa, że wywiozą go do Rosji, a nas też by aresztowali. Myśmy jedną wywózkę, tę lutową, przeżyli. Poszliśmy w góry w śnieg i przetrwaliśmy. Ale to nie była nasza kategoria, bo to byli osadnicy, rodziny policjantów. Nasza była następna, kwietniowa. Mamusia i [Elżbieta] Lilka Żórawska, zaprzyjaźniona [była wychowanka Liceum Krzemienieckiego], poszły niby głosować na wybory 24 marca, zaznaczyć, że są.
[Myśmy] sześć tygodni wędrowali do Warszawy, dużo przygód, złapanie, aresztowanie, ale 1 maja dotarliśmy do Warszawy.
Oczywiście mama od razu [wciągnęła się do konspiracji]. Jedno z pierwszych jej zajęć to było szkolenie łączniczek. W 1941 roku latem została przez [major Janinę] Karasiównę odkomenderowana do pułkownika „Grzegorza” [Tadeusza] Pełczyńskiego, była jego sekretarzem, adiutantem i prowadziła centralę łączności [przy Sztabie]. A my nie bardzo mieliśmy gdzie mieszkać, bo ciocia do mieszkania przyjęła innych ludzi. Profesor Rutkowski, o dziwo, to było nadzwyczajne, który stracił jedyną córkę, która wyszła z bombardowanej Warszawy i zginęła w bombardowaniu w Lublinie, a była troszkę ode mnie starsza, przyjął nas, bo znał z Krzemieńca, z tych ognisk muzycznych. Tam żeśmy [u państwa Rutkowskich] trochę mieszkali, potem w takiej kawalerce. W każdym razie mamusia zaangażowana w konspirację, ja chodziłam do szkoły Kowalczykówny. To jest szkoła, w której mama i ciocia też się uczyły. Brat też jakiś czas, wyjątkowo jako chłopak tam był, a potem był u Górskiego.
W 1941 roku mama mnie zaprowadziła do druhny [Jadwigi „Jagi”] Falkowskiej – [komendantki Chorągwi Warszawskiej], którą znała oczywiście z Krzemieńca, bo tam uczyła fizyki i była przy tym szkoleniu łączniczek. Zaprowadziła mnie do niej, żeby przekazała mnie jakiejś drużynie harcerskiej. Druhna porozmawiała ze mną bardzo poważnie, dała mi jakiś meldunek do zaniesienia, żeby sprawdzić, że się dobrze zachowuję i przekazała mnie Joli Wedeckiej, bardzo młodej drużynowej 1. Żeńskiej Drużyny Harcerek. Z tym, że właściwie wszystkie starsze przeszły do wojska, wtedy było ZWZ. Została Zosia Zawadzka, pseudonim „Chyża Kozica”, ale popularnie znana „Kozą”. Ona mnie przyjęła. I właściwie zaczął się ten zastęp. Spytała mnie, czy mam jakieś dobre koleżanki. Miałam koleżanki nawet z Krzemieńca, które też po aresztowaniu ojca dostały się do Warszawy. I tak powstał nasz zastęp „Świetlików”, z którego potem rozrosła się drużyna. Jola w końcu była hufcową.
Wpierw byliśmy na Starym Mieście, potem [w hufcu] na Kościuszkowskim Wybrzeżu. Myśmy się rwały do jakiejś roboty kurierskiej, przenoszenie broni, ale musiałyśmy trochę skromniej zacząć. Były wywiady, obserwacje i szkolenie sanitarne. Musiałyśmy bardzo dobrze poznać Warszawę, wszystkie przejścia. Najpierw Stare Miasto żeśmy wertowały, potem inne dzielnice. W 1943 roku największe przeżycie to było jak zaaresztowali moją ciocię, szukając „Leliwy” [Zbigniewa] Sujkowskiego, który był majorem w Kedywie. On się ciągle ukrywał i jej szukali.
Widocznie było jakieś uprzedzenie, bo córka, moja rówieśnica, nocowała u nas. Straszliwie zbili służącą, która zresztą wspaniale nam się przyczyniła, bo pracowała w fabryce opatrunków jednorazowych. Ona kradła te opatrunki i nasza drużyna była dobrze zaopatrzona. Ale ją tak strasznie zbili, że podała adres babci Sujkowskiej i nasz. Ciocia [była] w tym gestapowskim samochodzie pod domem, gdzie myśmy mieszkali. Oni przyszli i Dankę przesłuchiwali. Nie zabrali jej. Ciocia potem była na Pawiaku, w Oświęcimiu, jeszcze z mamą tam się spotkały. Zmarła.
Niedługo potem, 23 kwietnia 1943 roku mamę aresztowali na ulicy. Akurat oddała meldunek, gdzie generał „Grot” mówił, że granatowa policja będzie karana, jeżeli będzie wydawać Żydów. To był okres, kiedy wybuchło powstanie w getcie. Mama ten meldunek przekazała innej łączniczce [pułkownika „Montera”], potem minęła się jeszcze z inną. Zupełnie nie rozpoznawały się. Wtedy podjechał samochód, wciągnęli ją. I Szucha, Pawiak, potem Oświęcim, Bergen-Belsen.
Chyba tak. Ale bili ją, zrobili bardzo dokładną rewizję, zabrali torebkę i nic jej nie zdołali dowieść. Oni czepiali się jakichś literek w notesiku. Tam było „nkw”, [pytali]: „Co to znaczy?”. Po twarzy ją bili, a ona mówi: „Tak, to wasze pismo »Nowy Kurier Warszawski«”. Nie znaleźli tej skrytki w torebce. Na drugi dzień dali jej tę torebkę i była szczęśliwa. Miała coś w kieszeni. Zaczęła udawać [boleści] w „poczekalni”, gdzie się czekało na badania, zaczęła zwijać się z bólu, prosić, żeby ten strażnik ją wziął do ubikacji. On nie chciał, w końcu wziął. Wtedy tak udało się jej pogryźć i spuścić z wodą. Potem koleżanki na Pawiaku mówiły: „Wróciła posiniaczona, spuchnięta, ale bardzo radosna”.
Potem była jakiś czas w izolatce. Transportem, zresztą tym samym co Garliński, tak zwanym bosym transportem, pojechała do Oświęcimia w maju. Tam właśnie spotkała ciocię, siostrę mego ojca, która była na jakichś robotach, była opalona, dobrze wyglądała. Mama od razu dostała tyfusu. Myślała, że to będzie na odwrót, a jednak mama wyszła z tego. [Ciocia zmarła]. Miała i dur, i tyfus, i newralgię międzyżebrową, i flegmonę, i nieżyt krtani, tyle chorób i wszystko to przetrwała. Jeszcze tutaj żyją ludzie młodsi od mamy, którzy mówią, że właściwie swoją postawą, poezją, którą deklamowała nawet szeptem na apelach, mówiła: „Jak się kończy ten wiersz Mickiewicza, Słowackiego?”, podtrzymywała ich na duchu.
Potem jakiś czas były na tej samej pryczy z Kossak-Szczucką. Jak już zamykali barak, to one robiły takie spotkania, mama mówiła o liceum, o Krzemieńcu, o spółdzielczości. Po prostu miała silnego ducha. Potem jak dostawała paczki, to obdzierała papier i spisywała różne wiersze. Ale jak w styczniu 1945 roku wysyłali ich na zachód, to na jednym postoju uznała, że lepiej, żeby to zostało w Polsce. Zostawiła to w skrytce w jakiejś polskiej parafii. Tak dojechali do Bergen-Belsen. To był prawdziwy obóz śmierci, bo w końcu ich przestali karmić. Żuli, co się dało, korzonki. Anglicy ich uwolnili, potem Amerykanie.
W każdym razie ja byłam w „Jedynce”, potem prowadziłam przez jakiś czas zastęp. Był lokal na Piusa 25, róg Marszałkowskiej. Właścicielka mieszkania była dentystką, miała duży pokój – poczekalnię dla pacjentów. Wobec tego tam wszystko się działo. Tam przygarnęła matkę z moimi koleżankami, jakieś dwie ciotki z poznańskiego. Jak spadochroniarz angielski już nie miał gdzie spać, podobno spał na stole przykryty ceratą. Takie były opowiadania. W każdym razie tam [pułkownik] Sanojca też się spotykał ze swoimi łącznikami. Ale w końcu lokal był zagrożony. Myśmy jeszcze w piwnicy węglowej trzymały opatrunki. Oni zagrodzili te drzwi, ale nam się jakoś udało szparą wyciągnąć. Wtedy prowadziłam zastęp. Przechodziłyśmy następne kursy sanitarne i praktykę. Wślizgnęłam się do szpitala Dzieciątka Jezus do urazowej, żeby mieć jakieś doświadczenie. Jako dziecko strasznie nie lubiłam takich tematów, i to okropnie. Koło Krzemieńca była Sokola Góra, szybowisko. Tam między innymi Jadwiga Piłsudska szybowała i parę innych osób. Jak był wypadek, jak zaczęli opowiadać, to ja nawet podobno wtedy zemdlałam. A teraz musiałam o tym zapomnieć. Myśmy dosyć wcześnie wiedziały, że będziemy w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Poznałyśmy panią doktor Burską, która była laryngologiem, ale niemniej miała niesamowitą, wspaniałą postawę, widziałam jak z kawałków rękę składała.
[W lipcu] akurat byłam w Rogowie u Wilskich, gdzie dużo harcerek się spotykało niby jakieś kolonie, niby pomagamy w pracach ogrodniczych, ale miałyśmy ogniska, śpiewanie. W połowie lipca dostałam wiadomość, a potem okazało się, że inni też, żebym wracała do Warszawy. Jak wróciłam do Warszawy, to nasza komendantka wysłała mnie jeszcze do innej miejscowości, nie pamiętam nazwy, niedaleko Warszawy, żebym sprowadziła jeszcze jedną [harcerkę], która zresztą była bardzo młoda, miała czternaście lat, [Janeczka] „Myszka” Tatarkiewicz. Była łączniczką doktor Joanny, która zginęła w PKO. Po nią pojechałam i już nie bardzo mogłam wrócić do Warszawy.
Właściwie przyjechałam prawie że na buforze niemieckiego transportu towarowego. Oczywiście Niemcy w Warszawie to już nie byli ci butni, dobrze odżywieni, wypucowani. Warszawskie uliczniki wołały: „Patrzcie jak ta wiktoria kuśtyka!”. Wydawało się, że już, już wszystko blisko. Napięcie było niesamowite. Przeżyliśmy pierwszy alarm. Lokal blisko punktu, ale jeszcze nie na punkcie, alarm odwołany. Ja z koleżanką Bożeną, wracamy do mieszkania cioci, a tam nas nie chcą wpuścić z bronią w ręku. Tam był oddział z Batalionu „Zośka”, syna tej pani, która tam mieszkała. Musieliśmy się zdekonspirować, bo trudno się znaleźć [po] godzinie policyjnej na ulicy. Następny alarm jest 1 sierpnia, jesteśmy na miejscu. Nas sporo było. Myśmy już były zaprzysiężone, [jednak] nie wszystkie, bo były takie dwie czternastolatki. Ja byłam bardzo dorosła, bo miałam szesnaście lat. Poza nami harcerkami była pani doktor i Krystyna, fachowa pielęgniarka i oczywiście obsługa Instytutu.
Muszę powiedzieć, że dla mnie było to wielkie przeżycie i wyróżnienie, z którego wyniknęło wiele innych moich zadań do wykonania. Jola, nasza komendantka wysłała mnie po opaski. To była godzina przed trzecią. Powiedziała, gdzie mam iść, ile jest potrzeba, podała hasło, za którym mam być wpuszczona. Pamiętam, że to było na Wilczej, ale już po drugiej stronie Marszałkowskiej. Zadzwoniłam, wymieniłyśmy hasło. Rozpoznałam, to była pani Wojewódzka, komendantka WSK, która kiedyś sprawdzała nasze zdolności sanitarne, ale oczywiście się nic nie mówiło. Tutaj ona wyciąga paczkę, odlicza te opaski z pieczątką, patrzy na mnie i bardzo niefachowo powiedziała: „Wiecie, że zaczynamy o piątej?”. Nie powinna takiej smarkuli mówić, ale nie wytrzymała, powiedziała. Odmeldowałam się. Muszę powiedzieć, że czułam się jak jakiś posłaniec wolności, człowiek wierzył, chciałam biec jak na skrzydłach.
Niemcy już chodzili po trzech, więc nie można było zwracać uwagi. Jak doszłam, zaczęłyśmy zszywać opaski, wkładać. Ambulatorium przyszykowane, stół, wszystko. Niestety przed czasem jakiś Niemiec zaczął strzelać na podwórzu i wrzeszczeć. Jola trochę się speszyła tym, powiedziała: „Schowajcie te opaski i wyskoczcie do ogrodu”. To było bardzo niefortunne, bo to było pierwsze piętro, a tam kocie łby i jeszcze płotek, który osłaniał okno piwniczne, więc trzeba było się odbić i skoczyć. Wszystkie żeśmy się raczej bardziej tego bały niż tego Niemca. Ale w końcu kilka z nas skoczyło. Potem one się gdzieś rozproszyły. I zaczęło się. My we dwie z Elą Borman wróciłyśmy, a kilka okólną drogą doszło na Mokotowską i do Śródmieścia. Po Książęcej jeździł pancerny samochód i strzelali. Śmieszne było, [pod] jednym [krzakiem koło którego] trzeba było przejść, siedział jakiś pan w kapeluszu i mówi: „Koleżanka z AK? Ja też jestem z AK”. Ale nic, siedział. Myśmy wróciły, już byli pierwsi ranni.
W nocy ci, co atakowali Frascatti i budynek YMCA, oddział kapitana „Kryski”, wycofali się na Szarą i myśmy właściwie byli otoczeni. W sejmie na Wiejskiej byli Niemcy, BGK, z góry strzelano, gimnazjum Królowej Jadwigi, YMCA, szpital Świętego Łazarza, wszędzie dookoła byli Niemcy. Strasznie nas to korciło. Ciągle wchodziłam na strych i przez dziurę patrzyłam jak Warszawa [walczy], był hałas, strzelanina i dymy. Już się paliły domy. Co tu zrobić? Jola zauważyła, że trudno nam usiedzieć, więc kazała nam obserwować jakąś podejrzaną parę. Ale to małe zajęcie. Po placu Trzech Krzyży jeździły czołgi. [4 sierpnia, w nocy] padło gimnazjum Królowej Jadwigi podpalone, Niemcy uciekali. Myśmy zaczęły gasić pożar. Strzelają, nie strzelają, ale to było przejście do miasta i żeśmy nosiły te kubły i polewały. Tam był zbiornik przeciwlotniczy, [jeden z tych,] które Niemcy w różnych punktach Warszawy zrobili.
W końcu ten pożar został prawie zgaszony. Pękały butelki z winem, oczywiście część się uratowało. Myśmy były raczej głodne, suchary każdy miał. Jeszcze było jakieś jedzenie. Oddział „Mundka” stał u Głuchoniemych. Bliżej Książęcej był kapitan „Reda”, Franciszek Miszczak, który był dowódcą tego odcinka. Grochówka niemiecka w wielkim kotle była bardzo mile widziana. Od razu chłopcy zaczęli kombinować jak tu zrobić przekop, jak barykadę, żeby można było przechodzić. Niestety, barykadę na Wiejskiej czołgi lekko usuwały. Były dwa sposoby, oba niebezpieczne, bo przeskoczyć Nowy Świat i albo tę barykadę albo Aleje Ujazdowskie. Dosyć szybko zrobiło się mały przekop i małą barykadę. Niestety, żeby jeszcze dodać do tego, to na rogu Brackiej i placu mieścił się gołębiarz. Miał amunicję dum-dum, czyli ekrazytówki. Jeden z niewidomych dostał w łokieć, rozerwało mu łokieć. Ja tam byłam dziesiątki razy i nic. Moja koleżanka chyba poszła pierwszy raz i myśmy nieładnie żartowały, że ją Niemiec pocałował w rękę, bo tu był mały wlot, dziurka, a tu rozerwało jej [wierzch dłoni]. Dobrze grała na fortepianie i niestety już nie mogła. Ale kości były w porządku. Moja ręka by tego nie wytrzymała. Ona miała taką młodą, pulchną rączkę. Bolesne to było, ale tak było. Tam sporo było rannych. Ale u nas z kolei ranni mieli dobrą opiekę. Na razie nie było bombardowania, bo Niemcy byli za blisko.
Drugiego dnia mnie akurat wysłali z meldunkiem do „Kryski” na Szarą i Frascatti. Czyli trzeba było przeczołgać się przez ogród, gdzie nie było dobrej zasłony, [rosły] pomidory, dalie, drzewka. Dom [architekta] Pniewskiego nie wiadomo było początkowo w czyich [jest] rękach. Poszłam na Szarą. Idę Rozbrat i na skarpie jest bunkier niemiecki. Patrzę, Niemiec zdjął bluzę i kosi trawę, żeby mieć lepszy wgląd. Popatrzył na mnie, ja na niego. Odstawił kosę, wszedł do środka i zaczął strzelać. Po prostu bardzo nisko pod tym płotem przebiegłam i dobrze. Po prostu, co ma wisieć, nie utonie.
Drugie takie przeżycie było bardzo mocne. Chyba 3 czy 4 [sierpnia] ktoś woła, że jest ranna w ogrodzie. Z „Kozą”, moją zastępową, drużynową idziemy. Tam była długa szklarnia. Jest wołanie. Padał deszcz. Podczołgałam się. Leżała tam dziewczyna, miała ostroniebieski płaszcz, więc widzę ją. Doczołgałam się do niej, widzę, że bardzo krwawi. Miała przestrzeloną tętnicą. Jest właściwie bezwładna, próbuję ją nieść. Z budynku YMCA już na moich rękach jeszcze dostała w plecy. Dociągnęłam ją do „Kozy”, gdzie były nosze i żeśmy ją niosły. Jeszcze chyba ktoś przyszedł nam pomóc. Ona już była w konwulsjach i trzeba było zanieść ją po schodach do ambulatorium. Jak ją brałam, to spod jakichś krzaczków odezwał się głos. To był zdaje się jej narzeczony, ale jej dowódca: „[Ona] ma ważny meldunek. Nie przychodźcie po mnie, jestem tylko kontuzjowany. Przyjdźcie wieczorem”. Ona zmarła z upływu krwi. Ja już od razu robiłam sztuczne oddychanie, ale to nic nie pomogło. Jak żeśmy poszły po iluś godzinach ją obmyć, to mówię: „Gdzie jest ten meldunek?”. Bardzo intymnie był schowany i był bardzo ważny. Tam było [wymienionych] dwudziestu szpiegów w Armii Krajowej. Od razu pani doktor [wysłała] do dowództwa jakimś sposobem, już nie przeze mnie, ale ja znalazłam [meldunek]. To była Irena Cyrkwic, moja pierwsza ranna, która zmarła na rękach.
Jeden ranny wyglądał tragicznie, miał fioletowo-czerwoną spuchniętą twarz i dwie [dziurki] wlot i wylot. Wyglądał poważnie, ale to nie było nic poważnego. Szedł sobie, taki fircyk w długich butach, przechodził przez plac Trzech Krzyży, otworzył buzię ze strachu czy ze zdziwienia i kula przeszła na wylot i nawet mu nie zadrasnęła języka ani nic. Jak [opuchnięcie] zeszło, to miał tylko takie dwa dołeczki.
Natomiast drugi to był dużo gorszy wypadek. [Ranny] miał przestrzeloną arterię. U nas bez ruchu leżał, miał opiekę, ale jak sytuacja była groźniejsza, pani doktor zdecydowała, że trzeba go [przenieść] do szpitala. Poszedł z nami głuchoniemy, Iwo, silny chłopak. We troje żeśmy zanieśli go przez tę nieszczęsną barykadę na Mokotowską 55. Niestety w tym szpitalu już bardzo szybko, może nie od początku, korytarze były pełne noszy czekających na operacje. Lekarze dzień i noc operowali. Jak poszłam odwiedzić tego „Bena” chyba, to leżał na łóżku bocznym w oficynie na piętrze. Był słaby, ale żył. Następnego dnia jednak, czy się ruszył, czy coś pękło, dostał krwotoku i zmarł. Po prostu nie było opieki, nie było pielęgniarek. Nota bene jego brat potem ożenił się z naszą koleżanką, nie wiedząc o tym wszystkim, tak że znam drugą stronę rodziny. […] To byli nasi pierwsi ranni, o których się pamiętało dobrze.
Na Książęcej, gdzie nawet stajnia była jakaś, był dozorca. Specjalnie o nim powiem, bo to był cywil, nie był w Armii Krajowej, ale był niesamowicie ofiarny i dzielny. Nie wiem, czemu myśmy się jakoś poznali, ponieważ ja ciągle gdzieś biegałam. On przychodził do mnie i mówił: „Jest ranny, chodźmy”. Pamiętam, że kiedyś tak ciężko był ranny w nogę i chyba gdzieś w dół brzucha, że sama zdecydowałam, że nie będę go taszczyć na punkt, tylko od razu do szpitala.
Był jeszcze szpital na Wspólnej 27, był na Mokotowskiej, jeden na Nowogrodzkiej, [z którego] żeśmy potem w ogniu wynosili [rannych]. On czy Iwo, już nie pamiętam, kto ze mną [był], żeśmy nieśli go Książęcą i pod ostrzałem z BGK przekraczaliśmy Nowy Świat i tam z granatnika padły granaty z końcową energią. Myśmy byli zasypani gorącymi odłamkami. Ten ranny właściwie był jakoś ochroniony, [miał] tylko małe dziurki [w okryciu]. Ja miałam całe ramię, niestety moja opaska w strzępy zupełnie akurat się wypaliła [od gorących odłamków], ale nie miałam żadnej rany, nic, takie szczęście. Właśnie ten cywil mały był taki, pomógł nieść.
Potem był gorszy wypadek, bo dziewczyna, chyba bardzo słabo widząca dostała przestrzał przez czaszkę i mózg wyciekał. Pani doktor ze mną była, potem jeszcze ktoś przyszedł i próbowali ją ściągnąć, a ona już była nieprzytomna. Pani doktor nie pozwoliła nam tam wejść, bo mówi: „To będzie sieczka, tam tak strzelają. Musimy ją ściągnąć”. Chłopcy wykombinowali, rzucili jej linę, to ona odrzuciła linę, bo jeszcze miała trochę energii. W końcu jakoś się ją zdobyło i żeśmy ją zanieśli. Zmarła potem, ale zupełnie nie mogła współdziałać.
Mieliśmy rannego Niemca, który wpierw ze strachu był bardzo pokorny, a jak się podleczył, to był na wszelkie usługi, opatrunki wynosił, sprzątał. Ale coraz mniej było środków dezynfekcyjnych, w ogóle wszelkiego sprzętu. Nie pamiętam, co było pierwsze. Chyba wpierw dowiedzieliśmy się, że koło Politechniki, gdzie był „Golski”, mają zapasy denaturatu. Lepsze to niż nic. Miałam plecak zrobiony z materiału z pokrzyw. Wzięłam ten plecak i przełazami poszłam do Politechniki i dostałam dużo butelek, miałam pełny plecak litrowych butelek denaturatu. Bardzo [szczęśliwa] wracam. Byłam na ruinach, mniej więcej na wysokości pierwszego piętra, bo to kupa gruzu, między Mokotowską a Kruczą i nadleciały sztukasy. Wpierw rzucili bomby burzące chyba na Wilczą albo Hożą. W każdym razie człowiek wtedy ma jakieś zdolności małpie, skaczę. Ale potem bomby zapalające. Czuję, jak mi gorąco w pięty. Biegnę po tych ruinach i czuję jak po plecach płyn cieknie. Jedna butelka się rozbiła. I też jakoś doszłam. Co prawda mieli do mnie pretensje, że rozbiłam jedną butelkę, ale mieli ich więcej.
Opowiem o wyprawie w związku z iem zaopatrzenia medycznego. YMCA jeszcze była niemiecka, ale szpital Świętego Łazarza po drugiej stronie Książęcej Niemcy opuścili. Natomiast po tamtej stronie szpitala od strony Muzeum Narodowego chodziła warta Wehrmachtu. Pilnowali tego i kroki, jak potem się przekonaliśmy, było słychać. Pani doktor Burska doszła do wniosku, że nie to, że pośle mnie czy Krystynę czy kogoś innego, ale że sama też pójdzie, bo to jest bardzo niebezpieczne tam się dostać, ale żeby wybrać to, co jest najważniejsze. Może też chciała mieć przygodę, ale raczej rzeczowo do tego podeszła. Trzeba było przeskoczyć Książęcą i wdrapać się na skarpę, która była bardzo widoczna z budynku YMCA. Chronił nas „Witeź” z rozpylaczem, stał na dole. Poszła pani doktor, pielęgniarka Krystyna i ja. Miałyśmy czarne worki. Zakradłyśmy się do szpitala. W tym szpitalu myśmy nie czołgały się, myśmy się na brzuchach jak glisty poruszały. Ona wybierała, myśmy wkładały do worków i żeśmy trzy duże worki opatrunków, bandaży, różnych rzeczy wzięły. Potem gorzej było jak żeśmy „zjeżdżały” z tej górki, ale żadna nie była ranna, tylko parę worków było przestrzelonych. Bardzo się udała ta wyprawa.
Potem było zdobywanie budynku YMCA. Dziwiłyśmy się, dlaczego taki wrzask, a to byli ci, co nie mieli broni, szli grupą i krzyczeli. Niemcy wycofali się z budynku YMCA. To było wielkie osiągnięcie. Rzeczywiście łatwiej było się poruszać.
Pamiętam, był u nas taki nieszczęsny „kałmuk”, bo mu na głowie rozbili butelkę z benzyną. On był cały pokryty pęcherzami. Strasznie cierpiał, siedział, nie mógł się położyć, bo wszystko było raną. Kiwał się i ciągle modlił się, wołał: „Allah, Allah”.
Rzeczywiście dużo byłam wysyłana. Po pierwsze chyba prawie codziennie do naczelnego doktora II rejonu. Nigdy nie pamiętam, czy pseudonim to jest „Buraczewski” czy „Hołomnicki”, bo były te dwa nazwiska. Tam chodziłam z meldunkami. I coraz częściej było transportowanie rannych do szpitala. Potem zbliżały się bombardowania, coraz więcej sztukasów. Pierwszy raz, jak „Gruba Berta” uderzyła na Hożej, podcięła dom, bo to szło ukosem, od razu do piwnicy, reszta się waliła, pamiętam, że wyszłam przed Instytut z kubełkiem ropnych, brudnych opatrunków, żeby je zakopać. Ten straszny świst i huk, raptem gorąco w rękę. Odłamek wpadł do kubełka, przepalił dziurę i ugrzązł w ziemi, nie na mojej głowie. Tak się udało.
Potem był taki śmieszny incydent. W kompanii „Mundka”, gdzie nota bene był Janek Ciechanowski, obecny profesor historii, który uciekał od swojej mamy, bo był nieletni, a ona uważała, że nie powinien tu być, ale był bardzo dzielny. Miał czternaście lat. Starszy sierżant Gałązka, jeszcze z armii rosyjskiej, na początku Powstania codziennie czyścił długie buty, potem już zrezygnował. Któregoś dnia, akurat myśmy miały służbę u „Mundka”. Sanitariuszek było dość. Miałyśmy służbę noc i dzień, przeprowadzałyśmy przechodzących, tych, co szli na Czerniaków, tych, co wychodzili z kanałów.
Pan Gałązka, bardzo służbisty, przyprowadził jakąś kobietę, która była bardzo zdenerwowana: „Melduję, że to jest folksdojczka, ona przyjmowała Niemców, to i tamto robiła, mieszkała tutaj niedaleko”. A ona w płacz i krzyk i zaczyna wyliczać wszystkie swoje dolegliwości, że ma przepuklinę: „I mam sztuczne oko”. I ciach!, wyjmuje oko. Porucznik „Mundek” mówi: „Niech się pani uspokoi. Nazwisko?”. „Proszę mnie nie rozstrzelać, ja jestem niewinna osoba”. Wsadziła to oko. Trzy razy je wyjęła. Dla młodej osoby to była pewna atrakcja takie coś zobaczyć. Ona histeryzowała okropnie. Oczywiście, jej się nic nie stało, tylko tyle, że była już pod kontrolą, bo nikt jej nie ufał.
Nie wiem, czy to było dlatego, że po prostu byłam dosyć ruchliwa, ale jakoś tak się zaczęło, a bardzo z tego się cieszę, że więcej niż na samym punkcie, byłam wysyłana w różne miejsca. Między innymi po proso do Haberbuscha. Trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie, co nie było proste. Trzeba było mieć przepustkę, trzeba było czekać, trzeba było wiedzieć jak skakać z tym workiem. Poznałam, co się działo w Warszawie Północ. Dostaliśmy nie tyle kaszę, co ziarno na „zupę-pluj”. To była jedna z wypraw. Oczywiście potem, jak zbliżały się bombardowania, to był zbombardowany plac Trzech Krzyży 8. Tam rzeczywiście bardzo dużo było rannych. Znowu był ten oficer, który szedł z Ireną Cyrkwic, która zmarła. Nota bene, był czarny jak kruk jak go widziałam, a wieczorem, jak po niego poszłam, był siwy jak gołąb. Przez jeden dzień absolutnie osiwiał. Potem szedł z inną łączniczką i ona w tym bombardowaniu wisiała, nogi miała ściśnięte, głowa na dół. Z bardzo dużym trudem się ją uwolniło, ale też zmarła. Tak że mieliśmy dużo pogrzebów. Potem dołączył jeszcze jeden lekarz, bo już pani doktor po prostu nie dawała rady.
Były tak zwane domy włoskie i kino „Apollo”, [(róg Piusa)], gdzie też były bombardowania. Tam właśnie Jola, jedna z naszych, szła do budynku YMCA z chłopcami, [przechodzili] po desce nad zrujnowaną piwnicą i podawała karabin, żeby przenieść. Spadła i miała poważny wstrząs mózgu i pęknięcie podstawy czaszki. Ona była potem w szpitalu na Mokotowskiej 55 bardzo długo nieprzytomna. Ale przeżyła. Do domów włoskich prawdopodobnie, takie chodziły słuchy, takie były podejrzenia, że Komenda Główna się przeniosła. Komenda Główna przeniosła się na Piusa, koło PAST-y. W każdym razie zacieśniał się krąg.
Jedna z takich bardzo smutnych służb była jak wychodzili z Mokotowa z kanału na przeciwko Wilczej w Alejach Ujazdowskich. Myśmy tam miały służbę na zmiany. Jednej nocy byłam z Celiną. Nie było właściwie prawie wody. [Do kanałów] wrzucali karbid czy coś takiego. Niektórzy wychodzili, byli zupełnie czarni i prawie nic nie widzieli, oczywiście oszołomieni. Rzeczywiście Niemcy wrzucali do kanałów jakieś środki odurzające. Myśmy ich wyciągali. Oni się trzęśli z zimna, nie było żadnych koców ani nic takiego. Myśmy jak wandale darli książki w czyjejś bibliotece, żeby ich okryć. Przyszedł taki wysoki mężczyzna, ręka czarna, był ranny, miał odłamki. Błagał, żeby te odłamki wyjąc, mówi: „Bo ja umrę. To jest gangrena”. Pomyślałam sobie, że trzeba to zrobić, ale oczywiście to nie było w zakresie moich umiejętności. Mówię Celinie: „Wiesz co, daj mi ten skalpel”. „Nie! Broń Boże! Ty nie masz prawa”. Żeśmy zaczęły się kłócić, a on błagał i prosił. W końcu przecięłam, wyjęłyśmy trzy odłamki, poszła ropa, krew, czarne obrzydlistwo. Zawinęliśmy go w te papiery, on miał już gorączkę. Myśmy nie mogły się nim zajmować, bo inny przychodzili. Nad ranem była tak szczęśliwy, mówi: „Ja mogę ruszać ręką”. Tak że to się udało.
Potem Jola, komendantka, przyniosła rozkaz, że wszystkie dziewczęta mają przejść na Mokotowską. Myślałam sobie, że tego punktu nie można tak opuścić, ale byłam niby zależna, więc znowu zaczęłam kursować tam. A potem cała grupa dostała rozkaz ewakuowania szpitala z Nowogrodzkiej, który się palił. To było bardzo trudne. Niektóre pokoje, sale, gdzie leżeli [ranni] jeden przy drugim, nie były objęte ogniem, ale Aleje Jerozolimskie były właściwie niemieckie. Było to przejście, ale oni panowali strzałami. A tutaj paliło się. Więc, żeby wynieść ich stamtąd trzeba było przeskoczyć, jeżeli nie gorący dym to prawie że płomienie. Ci ludzie [byli] ranni, a ranny w nogę nie może stanąć. Wahanie, co zrobić. Żeśmy dużo rannych wtedy wyniosły.
I zbliżał się koniec. Właściwie człowiek nie chciał w to wierzyć, a z drugiej strony już było wszystkiego, amunicji, wody. Była przykra sytuacja w piwnicy na Mokotowskiej. Tam siedziało sporo osób. Wpadł AL-owiec z pistoletem i do polskiego chyba oficera, nie pamiętam, ale kogoś z AK, powiedział, żeby mu dał swoją legitymację, bo on chce iść do niewoli. Już było pierwsze zawieszenie broni. Ten oczywiście nie chciał mu dać. Zaczęli się bić. Pamiętam, że mnie było tak strasznie przykro. W końcu ten nie dał, tamten poszedł, postrzelali nawet, było parę strzałów.
Nie tylko z powodu patriotyzmu, ale z powodu, że właściwie ciągle się słyszało, jak mordują akowców, jak dobijają Polaków, w jak okrutny sposób nas „bandytów” traktują, że właściwie lepiej zginąć z bronią w ręku niż być zamordowanym albo iść gdzieś do kacetu czy na roboty, była wola walki. Jak przyszedł ten rozkaz, że trzeba wyznaczyć, kto ma iść do niewoli, pamiętam, że myślałam sobie: „Nie chcę iść do niewoli, ale z drugiej strony, jeżeli jestem żołnierzem Armii Krajowej, to lojalność wymaga, żebym szła z innymi, a pewnie nas i tak rozstrzelają, bo my jesteśmy bandyci”. Takie było rozumowanie w sposób uproszczony. Jola, jako komendantka i odpowiedzialna hufcowa, bardzo to przeżywała, że miała konflikty z niektórymi, z jedną szczególnie matką, która córkę czternastoletnią chciała wycofać, a ta córka za bogi nie, była dobrą łączniczką i była na służbie. Tak samo Janka Tatarkiewicz, która była w tym samym bombardowaniu, gdzie doktor Joanna zginęła, a podmuch bomby rozebrał ją prawie do [naga]. Jak przyszła, mówi: „Dajcie mi coś, bo jestem prawie goła”. W każdym razie Janeczka została w kraju, a Zosia poszła do niewoli. Jak się potem dowiedziałam, Jola miała jako wskaźnik: „Jeżeli ktoś ma rodzinę za Wisłą albo w Warszawie, to niech zostaje. I tak będziecie potrzebne w kraju bardziej, niż [tam] gdziekolwiek nas wywiozą. A ci, co nie mają rodziców albo nie wiedzą, [idą do niewoli]”. Na przykład moje koleżanki z Krzemieńca (ich matka była na Starówce i u Jana Bożego, i nie było od niej żadnych wiadomości, była ranna ciężko w wątrobę, pożyła trochę) Jola wyznaczyła do niewoli. „Koza”, Zosia, nasza drużynowa bardzo to przeżywała, że się z nami rozdziela, bo czuła się taka odpowiedzialna, ale została w Warszawie. Jeszcze spotkałam mego brata, który miał trzynaście lat i biegał jako goniec, ale potem był chory. Dałam mu, pamiętam, trzy kostki cukru. On potem wyszedł z cywilami.
Nie, jeszcze nie, za młody był na „Szare Szeregi”. Ale był ochotnikiem, roznosił polecenia, rozkazy, gazetki. Potem dostał czerwonki i leżał jakiś czas, właśnie wtedy mu zaniosłam ten cukier. Potem wychodził ze znajomymi. Bardzo sprytnie zrobił, poszedł torami do Milanówka, bo pamiętał, że stryj naszej mamy, malarz, mieszka w Milanówku. Znał nazwisko i nic więcej. Okazało się, że ciocia, która się nami opiekowała, a była u swoich przełożonych, które spłonęły niestety w Alei Niepodległości, bo nie mogły wyjść, też znalazła się w Milanówku, więc brat znalazł się pod opieką. A myśmy szły tym szlakiem koło Politechniki.
Mnie się zdaje, że to nie Jola mnie podała, tylko doktor „Hołomnicki”. [Jola nam mówiła, że my pełnimy służbę, co jest naszym obowiązkiem. Nie dla odznaczeń i awansów]. To był ostatni tydzień Powstania. Potem był tu major, który napisał mi list, że to jest za całość służby. Po prostu miałam to szczęście, że mnie nie ubili, a dużo się ruszałam.
Chyba tak. Nie bardzo wiem, są dokumenty, [w Studium Polski Podziemnej]. Po prostu tak to zostało wyznaczone. Opuszczanie Warszawy było bardzo smutne. Szliśmy bardzo poważnie i godnie. Niektórzy pozakopywali [broń]. Nie było jej tak dużo, ale jednak.
Jeszcze na chwilę się cofnę, bo to jest ważne. Była taka sytuacja, że zbliżała się właściwie taka beznadzieja, bo za Wisłą było cicho, a przedtem słyszeliśmy artylerię. W pewnym momencie zaczęły latać kukuruźniki. Pamiętam, że na kościół Świętego Aleksandra spadł worek i jeszcze coś. Oni nie fatygowali się, żeby [na spadochronach] spuścić. Była kasza, która się oczywiście rozsypała, dostaliśmy PIAT-a, co było bardzo ważne i dobre. Ale żeby zdjąć ten zbiornik z amunicją trzeba było przeskoczyć plac, a był ostrzał i wspiąć się na wieżę. Już kościół był zniszczony, ale jednak to było wysoko. Było dwóch, porucznik „Kłos” i „Pokora”. Chyba oni jakimś sposobem w nocy, zarzucając jakieś liny, wciągnęli się i zdobyli to. Któregoś dnia niebo zaczęło huczeć. To było coś pięknego. Bardzo wysoko leci eskadra samolotów. Po prostu myśmy nie wytrzymali, wszyscy wychodzili na zewnątrz, na ulice, patrzyli, lecą i jest ich tak dużo. Myślałam sobie: „Desant, ratunek”. I wielka radość. Potem odrywają się te zbiorniki. Oni z tak wysokiego pułapu rzucali, że to wyglądało tak, że to mogliby być ludzie. Ale niestety to było już tak późno, że Niemcy dużo tego dostali. Ale przeżycie i poczucie, że o nas pamiętają, było bardzo ważne. Potem spotkałam tutaj tych bardzo nielicznych [lotników], którzy przeżyli. Ci lotnicy to byli bohaterowie. Rosjanie nie dali im lądować. Spotkałam jednego, który był strącony właśnie nad stroną rosyjską. Mówił, że traktowali go nienajgorzej, był u nich w niewoli.
Anglik. Spotkałam go tutaj w Ambasadzie Polskiej był dekorowany. Moja córka znalazła tego, który wrócił, na ostatniej kropli benzyny do Brindisi doleciał. Ale ilu się rozbiło, ilu zginęło… Tak to było.
Potem byliśmy w Ożarowie. Koleżanka jedna namawiała mnie, żeby pójść na cywila, ale zostałam. Byłyśmy w Sandbostel i w Oberlangen. W Oberlangen byliśmy uwolnieni przez I Dywizję. Zawsze myślałam, że jestem dosyć spokojna, ale okazuje się, że bardzo niespokojna, bo cały czas chodziłam. Teraz jak koleżanki mówią: „A, ja ciebie pamiętam, ciągle chodziłaś dookoła obozu”. Kiedyś było ciekawe, że na apelu powiedział: „Kto umie kosić?”. A jest zima i mróz. Myślę: „Co? Kosić w zimie?”. Jedna pani, dziedziczka z jakiegoś majątku się zgłosiła, Jasia Krassowska też dobrze znająca przyrodę, ja też się zgłosiłam. Nie wiedziałam, czy umiem kosić, ale bardzo byłam ciekawa, co to jest. Zaprowadzili nas do takiego składu, gdzie stały kosy na sztorc, chyba jeszcze z okresu powstania kościuszkowskiego, pordzewiałe. Kazali nam je wyjąć, naostrzyć. I z tymi kosami pod obstawą niemiecką poszliśmy w teren. A tam wszędzie były mokradła, wrzosy rosły, ale pokryte śniegiem. Okazało się, że musieliśmy kosić spod śniegu ten wrzos i ładować na wagoniki kolejki wąskotorowej i z powrotem do obozu. Okazuje się, że był pusty barak, o czym myśmy wiedziały, nawet dwa chyba. Tam ten wrzos miał być posłaniem dla nowego transportu kobiet. Oczywiście zaczął się śnieg topić, w środku kałuża wielka. Na drugi dzień żeśmy miotłami tę wodę [wymiatały]. Rzeczywiście te nieszczęsne kobiety przyjechały do tej kałuży, tak że pomysł był bardzo dziwny.
Miałam wielką potrzebę powrotu do kraju. Jak pociąg jechał na zachód oczywiście żeśmy śpiewali „Nie rzucim ziemi”, „Boże coś Polskę”, „Jeszcze Polska nie zginęła”, i tak dalej. Nota bene, jeszcze na terenie Polski na małej karteczce napisałam: „Żyję, jedziemy na zachód”. [Zaadresowałam] Kazimierz Karpowicz [Milanówek], czyli stryj mojej mamy, i wrzuciłam przez szparę w podłodze w tym bydlęcym wagonie. I ta karteczka została doniesiona tam, gdzie była moja ciocia i mój brat. Ludzie szli, [zbierali kartki], ludzie byli tak dobrzy. Tak samo, jak żeśmy szli do Ożarowa, rzucali nam jabłka, chleb.
Jeszcze powiem o uwolnieniu. Już front jakby się przetoczył, a my jeszcze ciągle mamy strażników i jesteśmy w niewoli. Bombardowanie [Wilhelmshaven], te lampiony, które im oświetlały, były niesamowite. [Samoloty leciały nad Oberlangen na Wilhelmshaven, które się broniło]. Myśmy nie mieli prawa wychodzić z baraku. Kiedyś, pamiętam, czołgałam się za dwiema komendantkami. Z nami były kobiety oficerowie, które miały stopnie starszego sierżanta, miały czuwać nad nami. Było życie kulturalne, odczyty, wykłady, śpiewanie. I głód. Potem były wybuchy. Po prostu myśmy byli tak blisko granicy holenderskiej, gdzie są kanały. Niemcy powysadzali [mosty na kanałach] w powietrze. Wobec tego bardzo zwolniło się posuwanie się [dywizji]. Oczywiście nie wiedziałyśmy, kto nas uwolni, ale czułyśmy, że już blisko. [I nareszcie zobaczyłyśmy] na tym pustkowiu, że jedzie motocykl i pancerka. Niemcy z tej wieży strzelają, [zagnali] nas wszystkich do baraku, nikt nie mógł być na terenie Patrzymy, przestają strzelać, biała flaga, czy chustki do nosa, nie wiem, w każdym razie białe szmaty wywiesili. Wiele osób wybiegło na plac apelowy. Czerwone niebo, zachodzi słońce, tutaj cztery warstwy drutów kolczastych, przez które przedziera się czołg, rozdziera druty, wjeżdża na środek placu i wyskakuje z tego żołnierz, umorusany, czarny, a [na mundurze] Polandy. To był szał radości, naprawdę, to była wielka rzecz, że nas uwolniła I Dywizja.
Jak mówię, cały czas myślałam o powrocie do kraju. Chciałam od razu wracać. Ale pomyślałam sobie: „Mamusia w Oświęcimiu”. Jak dostałam blankiet, ktoś mi pomógł, bo po niemiecku nie pisałam, napisałam, że przeżyłam Powstanie, że jestem w niewoli w Oberlangen. [Zaadresowałam] jeszcze do Oświęcimia, bo pamiętałam jej numer. Myślę: „A nuż ewakuowali Oświęcim. Muszę jej poszukać”. Już od razu zaczęli się nami interesować. Przyjechała umundurowana Greta, żona Nowaka-Jeziorańskiego. Nie znałam jej, ale mówię: „Ma pani przepustkę, proszę szukać Haliny Czarnockiej, [gdziekolwiek] pani będzie”. Chodziłam po tych moczarach i myślałam, co robić.
Któregoś dnia koleżanki wołają: „Hanka, twoja mama przyjechała”. Myślę sobie: „Co? Coś niepoważnie brzmi”. Idę do tego baraku. Ja jej nie mogłam poznać, ona była tak wychudzona. Miała głodowe pęcherze z płynem na twarzy. Oczywiście włosy już odrastały, ale widać było, że była ostrzyżona. A bardzo zmieniało to, że mama [zawsze] miała bardzo dobry głos, ładnie śpiewała, a tutaj [mówiła] basem, bo miała nieżyt krtani. Oczywiście wielka radość, żeśmy obie przeżyły.
Mama prawie od razu powiedziała: „Ale teraz muszę jeździć. Już mam w Bergen-Belsen kompanię zbiorczą z tych, które są z AK. Ale w innych obozach, tych beznadziejnych, jest dużo akaczek, muszę je wszystkie powyciągać”. Nie wiedziałam, jaką funkcję miała mama i co robiła. Ponieważ Bergen-Belsen, jakkolwiek dużo bardziej na wschód, był wcześniej uwolniony niż Oberlangen. Mama przez radio usłyszała, że Oberlangen jest uwolnione, a tam już spisywała te akaczki. […] Jak jechał oficer łącznikowy do I Dywizji, poprosiła, żeby ją wziął, że musi zameldować te akaczki, a przy okazji może znajdzie córkę. I przyjechała. I tak żeśmy się spotkały. Ja swoje, że chcę wracać do Polski, mama mówi: „Ale Polska jeszcze nie jest wolna. Moja służba się nie skończyła, muszę się zgłosić do mego szefa”. Czułam, że nie mogę jej zostawić. Poza tym jeszcze nie było takich warunków, żeby pojechać do Polski. Jeszcze parę dni wojna trwała. Nas uwolnili 12 kwietnia, ale mama przyjechała później.
W każdym razie żeśmy zaczęły dyskutować, ona mi tłumaczyła, że właściwie Polska jest w niewoli, że ona ma swego szefa, dowódcę. Jeszcze nie wiedziałam, że to generał Pełczyński. Ale po pierwsze najbardziej ją interesowało, żeby ruszyć w teren. Ale mosty powysadzane, nie ma żadnego transportu. Jeżdżą ciężarówki niemieckie, trochę wojskowych. Autostop. Przecież nie pojedzie taka osoba ledwo stojąca na nogach sama. Więc się zwolniłam, bo jak to wszędzie, gdzie jest młodzież polska, zaraz lekcje organizują, już niby szkoła. Zwolniłam się ze wszystkiego i powiedziałam, że muszę z mamą jechać. Żeśmy jeździły po Niemczech i wyciągały te akaczki. Rzeczywiście te obozy były beznadziejne. Mama uważała, że kto jest zdolny do służby albo chce iść na studia, to trzeba ich ratować. Między innymi swego kuzyna pod Lubeką znalazła. Ja tam spadłam na głowę niestety. Tak żeśmy jeździły.
Poznałam jej współtowarzyszki, bo byłam w Bergen-Beslen, ale już spalili ten obóz, bo to była zupełna zaraza. Przenieśli ich do koszar niemieckich. Niestety, bardzo dużo osób zmarło potem, między innymi dlatego, że zaczęli jeść. Potem już wiedzieli, że nie można im dawać fasoli i gulaszu, trzeba po troszeczku. Żeśmy wróciły jeszcze do Oberlangen, właściwie już Niderlangen, bo nasz obóz też był przeniesiony. Tam przyjechał z II Korpusu major Krajewski, ojciec moich koleżanek, który przeszedł Rosję. Od niego dowiedziałyśmy się, że mój ojciec, chociaż był poszukiwany i przez Andersa, i Poniatowskiego, przez różnych ludzi, nie wyszedł z Rosji. Dla mamy to był największy cios. Ona tak ufała i wierzyła, że taki silny człowiek, że na pewno przeżyje. Po prostu wtedy postanowiłam, że cokolwiek ona postanowi, muszę być z nią. To była ta przyczyna, że zdecydowałam się. Major Krajewski zabrał nas do II Korpusu. Mama od razu się gdzieś meldowała.
Spotkałyśmy w Porto Civitanova Lilkę Żórawską, która z nami szła przez zieloną granicę, którą zatrzymali i wywieźli do Kazachstanu. Była komendantką kompanii „Kantyn”. Żeśmy u niej pobyły, ale mama dostała od generała Wiśniowskiego samochód z kierowcą i wróciła do Niemiec jeszcze wyciągać te akaczki, ja z nią, więc znowu miałyśmy swoje przeżycia. Cały czas kursowali kurierzy, więc z nami też [kurierka] pani Soldau przyjechała do Ankony. A ja myślę sobie: „Pewien kompromis. Nie wracam do Polski, ale chcę być kurierką, chcę wędrować”. Mama była bardzo lojalna. Generałowi Tokarzewskiemu powiedziała: „Moja córka też chce dołączyć do tych kurierów”. On się spytał: „A ile ona ma lat?”. „Właśnie skończyła w niewoli siedemnaście”. „A ma maturę?”. „Nie”. „To niech się smarkata uczy”. I tak wylądowałam w Porto San Giorgio. Musieli mi trochę dodać wieku, bo kwalifikowałam się właściwie do Nazaretu [do szkoły] dla młodszych [ochotniczek], Bożenka, moja koleżanka też. I żeśmy się znalazły w Porto San Giorgio w gimnazjum, liceum PSK. Mama pracowała w sekcji społecznej, między innymi tych kurierów wysyłała. Nota bene, jak się potem dowiedzieliśmy, prawie wszyscy zginęli albo byli aresztowani. Mój ulubiony Płużański, on teraz już zmarł, ale parę lat temu miał odczyt. Posiedział w więzieniu chyba osiem lat, potem jeszcze był profesorem filozofii, bardzo ciekawy pan. [Był aresztowany w sprawie rotmistrza Witolda Pileckiego]. Przeżył, ale bardzo dużo tych kurierów zginęło.
Ze szkołą przejechałam okrętem „Australia” z wojskiem do Liverpoolu. Potem byłam jeszcze w wojsku w Foxley Camp. Tam robiłam maturę. Potem miałam jakiś czas po maturze służbę. Był lekarz pułkownik, pielęgniarka siostra Potocka i ja, jako taka na posyłki. Jeździliśmy na lotnisko przywozić rodziny żołnierzy, którzy przeszli Rosję, ich rodziny były w Afryce, w Kenii czy w Nairobi. Oni przylatywali tutaj i potem ich się wiozło autobusem do PCK, dostawali obiad i potem pociągiem odwoziliśmy ich do [Cirencester], do obozu przejściowego. Potem już tam spotykali się z rodzinami.
Studium zainicjowali dowódcy, generał „Bór” Komorowski, generał Pełczyński, pułkownik Iranek Kosmecki. Pierwsze spotkanie mamy z [wojennym szefem generałem] Pełczyńskim, w którym też [brałam udział], to było wspaniałe spotkanie u ambasadora Janikowskiego w Rzymie. Jego żona to była szkolna koleżanka mamusi, więc wszyscy się znali. To było pierwsze spotkanie [od aresztowania] mamusi z szefem i z jego żoną, panią Wandą i z córką Marysią, syn [Krzysztof] zginął na Mokotowie. Poznałam ich, wiedziałam, co kto robił, byłam uświadomiona. Tam żeśmy się spotkali. Mama później dojechała, bo Pełczyński już był w Londynie.
W 1946 roku „Bór” Komorowski zwołał zebranie wyższych oficerów AK. Zainicjował, żeby powstał Niezależny Instytut Armii Krajowej. Oddział VI miał wszystkie dokumenty łączności. Już było biuro historyczne. Mama jak dojechała do Londynu to Pełczyński od razu ją polecił do tego biura historycznego, ale jak powstała ta idea, żeby było Studium Polski Podziemnej, nie mieli lokalu. Generał Kutrzeba przekazał pod opiekę „Bora” wszystkie dokumenty dotyczące Armii Krajowej, więc zostały w pewnym sensie wydzielone. Oddział VI też przekazywał. Tutaj dużo szkody zrobił generał Tatar „Tabor”, który zresztą potem z ekipą wrócił do Polski i [wiele] osób, [zginęło]. On jakoś przeżył te więzienia. Oni wiele dokumentów niszczyli. I nawet w czasie Powstania nie wszystkie raporty, nie wszystko, co było przysyłane z kraju, raporty „Bora”, S.O.S. nie zawsze docierały tutaj do dowództwa, bo już Tatar kombinował. Jego między innymi dlatego tu przysłali, że on miał inną koncepcję, a był bardzo ambitny. To była duża strata. Ale niemniej gros dokumentów znalazło się pod opieką dowódcy Armii Krajowej. [Inne przetrwały w Muzeum Wojska].
Najpierw to było na West Bourn Grove. To był dom, gdzie między innymi był lokal tak zwanego NiD-u, Niepodległość i Demokracja, [polityczna] grupa młodych ludzi. Były dwa pokoje na studium. Tam było ciasno i trudno. Wtedy chyba [generał] Pełczyński zaczął rozumować, że właściwie zamiast płacić dużo na lokal wynajęty, lepiej kupić dom na raty. Tu były pertraktacje, znaleźli ten dom. Jak tu przyjechałam po maturze w 1948 roku, a kupiony był w 1948, to w każdym pokoju, z wyjątkiem pokoju na dole, ktoś mieszkał. Mieszkały rodziny. Skrobańscy tam mieszkali, tam się im urodziło drugie dziecko. [Mieszkał major] Szternal i dwie czy trzy córeczki, nie pamiętam, bo szybko wyjechał do Kanady. Na dole była wspólna kuchnia. Ten dom utrzymywał się z komornego. Dopiero potem, stopniowo zaczęli się wyprowadzać. Ostatecznie w 1991 roku było zarządzenie lokalnych władz, że albo jest instytucja albo lokatorzy. Jeżeli lokatorzy, to musi być fire escape, musi być taka umywalka, takie drzwi. To wszystko było ponad miarę. Wtedy w 1988 roku, po długich dyskusjach, doszło do połączenia z Instytutem Sikorskiego.
Do Polski przyjechaliśmy razem z mężem. Mąż też był w Armii Krajowej, był w Batalionie „Gustaw”. Był na Starówce, walczył na cmentarzu ewangelickim. W Powstaniu stracił brata.
Olgierd Kościa. Jest jego tabliczka [na kościele Świętego Stanisława Kostki]. Myśmy bardzo długo byli takimi wędrowcami z chlebaczkiem. Nie mamy obywatelstwa, nie kupujemy nic. Żeśmy zaczynali bardzo skromnie. Mąż jeszcze robił dyplom, potem zrobił doktorat, napisał książkę. Głównie był matematykiem, ale był też bardzo oczytany. Mamy sześcioro dzieci. W 1975 roku z trojgiem dzieci samochodem pojechaliśmy pierwszy raz do Polski. To było tak niesamowicie wzruszające. Pamiętam, moja mama powiedziała: „Jak przyjedziecie do Polski, to trzeba ziemię ucałować”. Najmłodsza Halusia, jak nas zatrzymała straż graniczna, to ona się wypycha z samochodu, na kolana i całuje ziemię. Oni patrzą na nią. Myśmy jechali do Warszawy i patrzyliśmy, te czerwone [napisy] „Przyjaźń radziecka”, to i owo, ale co jakiś czas kapliczka. To było bardzo znamienne. Objechaliśmy sporo, byliśmy w Krakowie. Rodzina nas bardzo ładnie [przyjęła]. Myśmy dzieci wysyłali wcześniej.
Tak. Wtedy już mieliśmy obywatelstwo brytyjskie. Nas z wszystkich mieszkań wyrzucali. Za każdym dzieckiem trzeba było szukać mieszkania.
Trzy razy byłam. Na początku byłam na otwarciu. Muszę powiedzieć, że pierwszym razem czułam się troszeczkę obco, tak pusto. Po prostu nie rozumiałam koncepcji, chociaż potem był pan Paweł Ukielski i mi tłumaczył jak to jest nastawione na młode pokolenie. Oczywiście [odwiedzam Muzeum] za każdym razem jak jestem w Warszawie, a co roku staram się być. [W Polsce] bywałam częściej potem, jak jeździłam z transportami, jak był stan wojenny, ale wtedy nie było Muzeum.
Za drugim razem zaczęłam oceniać bardziej koncepcję. W tym roku byłam nastawiona na to, żeby przybliżyć tę zawartość i treść moim wnukom, którzy są półchińczykami. Jeden ma szesnaście, drugi czternaście lat. Właściwie przedtem w Polsce byli tylko jeden raz, też ze mną, z rodzicami i z braciszkiem młodszym. Byli w Gdańsku, w Warszawie i w Krakowie. Teraz byli z nami w Muzeum. Muszę powiedzieć, że wpierw bardzo, bardzo oceniłam ten wielki postęp. Była z nami też koleżanka, kanalarka. Muszę powiedzieć, że ten odcinek kanał nie bardzo oddaje treść. Chłopcom tłumaczę i mówię: „Właśnie tutaj dziadzio wchodził”. Jak się zaczyna mówić, to od razu zbiera się tłum ludzi i słuchają. Czegoś . Ja przy tym nie byłam, ale córka była, moja koleżanka kanalarka, która jest małomówna i raczej skromna, ale jak zaczęła opowiadać o tej trasie kanałowej, to rzeczywiście ludzie słuchali. To jest coś bezpośredniego, co się liczy.
Tak, „Walka o Warszawę”. Ona z filmami ma do czynienia, również wojennymi. Trochę wojny ma dosyć, bo to już dwadzieścia lat wojna. Ona robiła Dunkierkę, lotnictwo, wpierw jeszcze Hitlera i okupację. […] Tam jest pomieszanie troszeczkę. Spotkałam osobę od kamery, która mówiła: „Discovery chciało koniecznie pokazywać odbudowaną Warszawę”. Mówię: „Dobrze, to pokażcie na końcu, a nie w trakcie walk”. Tu wychodzą ze Starówki, a tutaj ptaszki na dachu są. To było źle. Ale to nie była jej koncepcja, oni jej to narzucili. Natomiast wywiady ona prowadziła i myślę, że znalazła odpowiednich ludzi.
Dlaczego mi dali pseudonim „Mis”?
Nie, to mi narzucili. Lekko się tego wstydziłam. Chodziło o to, że przyjacielski miś. Byłam dosyć silna, nie byłam chyba misiowata. Głupie były te pseudonimy. Bożenka miała „Skierka”. Pani doktor Burska miała, nie wiem kto jej dał, „Franciszka Lilia”. To takie niepoważne.
Tak, nie ma wątpliwości.